środa, 18 czerwca 2025

Od Yrsy - Coś się kończy, coś się zaczyna cz.4

 



Latem wszystko zdaje się dojrzewać. Nawet cisza.


Słońce unosiło się leniwie nad szczytami drzew, rozlewając złocisty blask po miękkich mchach i rozgrzanych kamieniach. Świat wokół nie był już tylko miejscem, ale stał się tętniącym życiem organizmem. Trzask gałązki, trzepot skrzydeł, cykanie świerszczy, ciężkie od zapachów powietrze, w którym czuć było siano, wilgoć jezior i goryczkę ziół. Wszystko pulsowało tym samym rytmem, tym samym oddechem. Lato przyszło do Watahy Srebrnego Chabra nie jak gość, ale jak powrót czegoś zapomnianego. Jak dom.

Nie miało ostrych krawędzi. Było miękkie, lejące się niczym miód. Wsiąkało w sierść, powietrze, kości. Otulało świat i zmysły. Yrsa nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. Słońce nie tylko świeciło. Ono było. Było wszędzie - w dojrzewających jagodach, w liściach poruszanych wiatrem, w ciepłej ziemi pod łapami. A mimo to, w tym przesyconym światłem świecie, niosła w sobie cień.

Każdy dzień zaczynał się wcześnie. Świt nie był tu subtelnym rozjaśnieniem, jak na północy, lecz eksplozją światła, które rozcinało mgły jak pazur. Czasem aż bolało patrzeć - nie tyle w słońce, co w jego obietnicę.

Yrsa siedziała na wzgórzu porośniętym wysoką, łaskoczącą trawą. Jej gęste futro, stworzone do przetrwania śnieżyc i wichrów, teraz stawało się balastem. Oddychała wolno, z wysiłkiem. Ale nie narzekała. Ten dyskomfort był niczym cena biletu za coś, czego wielu nie zaznało: za pokój. Za światło. Za zapach malin i poziomek. Za istnienie bez lęku.

W dzieciństwie uczono ją, że lato to mit. Bajka zza gór, zza śnieżnych pustkowi. Coś, co zdarza się gdzieś indziej. W jej świecie lato było tylko chwilą - przemykającą między lodowymi wichrami a głodem. Nigdy nie miała czasu na zachwyt.


Tylko na przetrwanie.


Ale teraz mogła się zatrzymać. I widzieć.

Na łące młode wilki biegały z nieposkromioną radością. Skakały przez strumień, tarzały się w trawie. Ich śmiech był lekki jak wiatr. Dorośli leżeli w cieniu, zerkając na nie z wyrozumiałością, której Yrsa kiedyś nie rozumiała. Teraz… może zaczynała. Czas nie leczył ran - nie wierzyła w to. Ale dawał dystans. Jakby patrzeć na dawne bóle przez taflę jeziora - wciąż tam są, ale stają się rozmyte, mniej ostre, bardziej odległe.

„Czy to właśnie jest szczęście?” – pomyślała. – „Nie euforia. Nie wybuch. Tylko… trwanie. Pokój. Ciche pozwolenie sobie na istnienie.”

Letnie słońce miało smak - słodki, z nutą nostalgii. Jakby nawet światło znało przemijanie i świeciło tym mocniej, że wiedziało, jak szybko wszystko zgaśnie. Jakby lato miało świadomość, że za jego plecami już stoi jesień, trzymająca w zębach bukiet żółknących liści.

W tej cichej, dusznej złotości było coś niepokojącego. Jakby po raz pierwszy nikt nie wymagał od niej czujności. Jakby świat - ten sam, który wcześniej żądał od niej przetrwania - wreszcie pozwalał jej żyć. To uczucie było obce. Niezrozumiałe. Ale nie złe.


Lato było jak rzeka wspomnień. Odbijała się w niej nie ta dzika, oschła, nieufna Yrsa, którą znała przez lata - ale ta cicha. Zmęczona. I może po raz pierwszy gotowa czuć.

Spoglądała na las, gdzie w koronach drzew szumiało życie. Gdzie ptaki tańczyły między smugami światła, a owady snuły się jak złote nici między źdźbłami trawy. Wszystko trwało - choć nic nie zostawało na zawsze.

To właśnie lato uczyło ją tej prawdy, że życie nie polega na zatrzymaniu chwil, ale na ich przeżywaniu. Że liść, który dziś jest zielony i sprężysty, jutro stanie się cieniem swojej młodości. Że rzeka nie zawraca, by przelać się znów przez kamienie, które pokochała. Że nawet słońce nie może świecić bez końca - musi zniknąć, by znów mogło nadejść.

Oparła się o pień starego buku, chropowatego i milczącego. Czuła jego rytm pod skórą - spokojny, głęboki, starszy niż ona sama. I wtedy to zrozumiała.


To nie lato było obce.

To ona przez całe życie uczyła się przetrwać, a nie żyć.

Zawsze patrzyła przed siebie. Albo za siebie. Nigdy pod łapy. Nigdy w teraz.

Ale ziemia pod jej łapami była ciepła. Miękka. Pulsująca. Jak serce, które biło dla niej, dla innych, dla wszystkiego, co miało odwagę być. Nie gonić. Nie walczyć. Nie uciekać.

I w tej ciszy, w tym świetle, w tej dusznej, soczystej toni lata… coś w niej zakwitło.

Może właśnie o to chodziło.

Że po każdej zimie przychodzi lato. Nie jako nagroda, ale jako przypomnienie, że wszystko ma swój czas. Że nawet cierpienie, samotność i strach są tylko porami roku - przemijają.

A w ich miejscu wyrasta coś nowego.

Nie zawsze lepszego. Nie zawsze trwałego.

Ale żywego.


Yrsa przymknęła oczy. Zostawiła wspomnienia za sobą. Pozwoliła słońcu wpełznąć na grzbiet i tym razem nie walczyła. Nie musiała.


Nie wszystko trzeba rozumieć.

Nie wszystko trzeba zatrzymać.


Niektóre rzeczy po prostu są.


I może właśnie to było latem.

Nie obietnicą. Nie zapewnieniem.

Ale obecnością.


Bo właśnie coś się kończy, a coś się zaczyna.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz