sobota, 14 czerwca 2025

Od Yrsy CD Voqqunzie - "Daleka droga"

 Nie była tam przypadkiem.

Nie wierzyła w przypadki. Wierzyła w ciągi znaków. Zapach popiołu o świcie, trzask gałęzi, gdy nikt nie nadepnął. Wierzyła w sny, które zaczynały się dźwiękiem - a kończyły smakiem żalu.

W tej okolicy nic nie zapowiadało snu.

Było zbyt ciepło. Za dużo traw. Wilgotna ziemia pachniała odradzaniem, a ona, ulepiona z śniegu i cieni, czuła się w niej jak zgrzyt nie na miejscu. Mimo to była tu od trzech dni. Leżała w gęstwinie paproci, czekając, aż coś przemówi - las, niebo, ziemia. Ale nie mówiło nic.

Aż do dziś.

Najpierw: zapach. Dwa osobne oddechy, splecione w jeden nurt jak dwie rzeki, które postanowiły płynąć wspólnie przez wąwóz świata. Pachnieli jagodami. Niepokojem. I zmęczeniem, które znała aż zbyt dobrze. Wyczerpanie nie tylko mięśni, ale tego najcichszego miejsca w duszy, które trzyma oczy otwarte, nawet gdy ciało śpi.

Wyszła spomiędzy drzew bezszelestnie. Światło nie dotykało jej sierści w miejscu, gdzie stanęła, dzień wydawał się przygaszony.

Zobaczyła ich dopiero wtedy. Byli bezbronni, choć nie wyglądali na takich.

Yrsa widziała to wielokrotnie - wilki, które spały z jednym okiem zamkniętym i jednym sercem czuwającym. Nie odpoczynek, lecz zawieszenie. Nie sen, lecz umowa z rzeczywistością

Nie chciała ich budzić.

Stała w cieniu, gdzie światło nie miało odwagi sięgnąć. Chłód ziemi przesączał się przez łapy. To było dobre miejsce. Dobre jak na tymczasowość. 

Ich zapachy mówiły jej wszystko.

Byli zbyt długo sami.

Ich zapach spleciony, ale nie roztarty. Trwały razem, lecz nie zespolili się ze światem. Jeszcze nie zakorzenieni. Jeszcze w drodze. Wciąż pachnący brakiem domu, który zostawia się z konieczności, nie z wyboru.

Yrsa nie była ciekawa ich przeszłości. Była ciekawa ich obecności.

Wadera pachniała... powietrzem po burzy. Była elektrycznością, która nie uderzyła, ale wisi w powietrzu gotowa, by ostrzec. Była miękka tam, gdzie świat uczynił ją twardą. Sierść rzadka, krótka, niedostosowana. Ciało szczupłe, zmęczone. Ale w tym zmęczeniu był upór. Jak lód, który nie pęka, tylko powoli topnieje - wtedy, kiedy sam chce.

Basior był przeciwieństwem. Jego obecność tłumiła echo przestrzeni. Nie potrafił nie być. Był jak cień, który przylega do ścian duszy. Mocny, lecz spięty. I cały czas czujny.

Gdy się poruszyli, było to jak zderzenie fal z brzegiem.

Najpierw: ruch. Naprężenie mięśni. Drgnięcie powietrza. Potem: spojrzenia - jedno ślepe, drugie przeszywające. I wreszcie: ten jeden szept, który rozciął ciszę jak nóż skórę ryby.

— Ahkirrin — zadrżał głos tamtej.

Yrsa nie ruszyła się.

Nie musiała. Czasem obecność wystarczy. Obecność, która nie zbliża się, nie warczy, nie domaga. Po prostu jest. I to „jest” jest ciężarem większym niż dźwięk.

Złapała ich strach. Nie ten świeży, ale ten instynktowny, zakorzeniony głęboko. Zareagowali, jak reaguje każde stworzenie, które nie może już znieść straty: walcz albo uciekaj - i obie drogi są bolesne.

Yrsa uniosła głowę, ale nie władczo. Jej sylwetka była spokojna, ciało nieruchome. Jak drzewo, które nie przyszło cię sądzić, tylko stać przy tobie w burzy.

Nie mówiła jeszcze.

Słowa są jak ogień. Gdy rzucisz je zbyt wcześnie, przypalą. Gdy poczekasz - ogrzeją.

A to byli ci, którzy potrzebowali ognia, ale jeszcze nie wierzyli, że nie płonie po to, by spalić.

Więc stała.

I czekała.

Aż zapytają. Albo rzucą się. Albo odejdą. Bo każdy z tych gestów oznaczałby: żyją. A ona była tu właśnie dla takich którzy, choć potłuczeni, jeszcze nie pozwolili odejść nadziei bez pożegnania.

— Obcy — rzuciła wadera. Yrsa poruszyła się wtedy. Płynnie. Bez dźwięku, jak mgła zmieniająca kształt, ale nie naturę.

— Jeśli przyszłam w złej chwili... odejdę — powiedziała szeptem. Niepokojąco spokojnym. Jakby znała tysiące takich poranków. Jakby już kiedyś stała przed inną parą wilków, równie zmęczonych, równie gotowych ugryźć albo uciec.

Zamrugała powoli. To nie było wyzwanie. To było... pozwolenie. Zrobicie, co trzeba. Ja przyjmę to, co wybierzecie.

— Ale ślady... wasze ślady mówią, że nie było miejsca, gdzie można zasnąć bez lęku. I że dziś po raz pierwszy próbowaliście udawać, że się da.

Głos zawisł w powietrzu. Nie dotykał ich. Nie szukał zaczepki. On po prostu tam był - jak echo, które nie należało do żadnej z jaskiń.

Yrsa usiadła. Nie położyła się. Nie zbliżyła. Po prostu stała się obecnością do zniesienia. Nie cieniem, który przytłacza, ale cieniem, który daje schronienie przed światłem, którego nie da się już znieść.

Pozwoliła, by wilki zdecydowały, czy widzą ją jako zagrożenie, czy zagadkę.

Wiedziała, że nie każdy potrafi patrzeć na ciszę i nie dostrzegać pustki.


< Voqqunzie? >


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz