[UWAGA! Opowiadanie zawiera graficzną scenę tortur, może być ona dla niektórych zbyt graficzna]
Gdyby ktoś chciał powiedzieć, że Tia bała się dnia porodu, mijałby się z prawdą dość daleko. Jedyne, czego wadera się bała, to o swój pierwszy i jedyny miot, który przejmie Wataha Cieni, bo nie chciała, by jej dzieci zostały wychowane na zabójców. Wolałaby, żeby wiodły zwykłe i szczęśliwe życie jako jacyś medycy albo zbieracze, nawet jeśli nie były potomstwem, które chciała. Sam zaś dzień porodu nie był dla niej straszny. Była na niego gotowa.
Dobrze wiedziała, jak się dla niej skończy. Z jej zaburzeniami ona nie miała szans przeżyć wypychania nowego życia z siebie. Nie wierzyła, że dotrwa chociaż do końca porodu. Leokadia i Boro zostali o tym poinformowani, a także zostali poproszeni, by wzięli szczeniaki Tii pod swoją opiekę. Oboje się z ciężkimi sercami zgodzili.
Medyczka okazjonalnie przychodziła odwiedzić swojego gwałciciela. Uśmiechała się, widząc go. Osobiście brała udział w przybijaniu jego skóry do drzew i czerpała z tego wielką przyjemność.
Aya nie pozwoliła Odnetowi ujść z życiem, ale nie pozwoliła mu też umrzeć. Posiadając rozległą wiedzę na temat tortur, anatomii oraz ograniczeń wilczego organizmu, postanowiła zapewnić basiorowi najgorszy los za zgwałcenie medyczki, o którą wataha tak się starała, by do nich dołączyła. Oczywiście na wagę kary wpłynęło również złamanie zasad, gdzie jedną z nich był zakaz krzywdzenia wader, nawet tych uwięzionych, bez zgody kapitan lub pierwszego oficera.
Tia musiała przyznać, że doceniała kreatywność pani kapitan. Chętne do ukarania wilki Cieni rozcinały powoli skórę Odneta, starając się, by nie naruszyć ważnych narządów i naczyń. Na świeżo rozciętą skórę lali krople spirytusu, a potem wcierali sól, wszystko spokojnymi, ślimaczymi ruchami, by krzywdziciel mógł poczuć wagę swoich przewinień. Odnet był w tym czasie tak związany, by nie mógł się wyrywać, a jego pysk był ciasno owinięty szorstką liną, tak że basior nie był w stanie wydać z siebie krzyku.
Skórę brzucha wywrócono na drugą stronę, rozcinając ją na długie płaty, wciąż połączone ze swoim właścicielem. Cierpiący Odnet nie umierał, ale w tym momencie nie miał już siły walczyć, z czego Tia była dziwnie zadowolona. Brała udział w rozcinaniu płatów, słuchając instrukcji Leo, jak to zrobić bez niszczenia ważnych nerwów i naczyń krwionośnych. Dziewczyny świetnie się razem bawiły. Aya nie była pewna co do uczestnictwa kogoś z zewnątrz w tych obrzędach, ale postanowiła przymknąć oko, wspominając wielokrotne spacery szarej wadery, z których zawsze wracała z powrotem do nich.
Bardziej wprawione wilki wyjęły jelita basiora z jego brzucha i rozłożyły je na brudnej ziemi. W tym czasie reszta brała płaty skóry, rozciągała je do najbliższych drzew i przybijała starymi gwoździami.
Odnet wciąż żył. A kiedy wydawało się, że zaraz wkroczy między szprychy koła, wlewano w niego magiczny specyfik zdobyty niedawno przez jednego z członków, dzięki któremu wracał na stronę śmiertelników. Tylko jedna kropla naraz, by nie marnować za dużo na takiego gnoja. Tia stwierdziła, że to wcale niegłupie, bo wciąż mają ze sobą medyka, który uczył nie tylko Odneta, ale także Leokadię, więc na większość wypadków i tak będą mieli lekarstwo. Podobno wilk, który zdobył fiolkę, mógł zawsze zdobyć jej więcej. Pewnie gdyby wszyscy nie byli tak upici bólem zdrajcy, zauważyliby brak logiki w ich myśleniu. Na razie jednak nikogo nie obchodziło, co w ich zachowaniu miało sens, a co nie, tak długo, jak gwałciciel cierpiał.
Tia nie potrafiła rozciągnąć skóry, w tym pomogła jej Leokadia, ale bez pytania dostała gwóźdź i kamień do wbicia go. Z maniakalną pasją wbiła metal we wskazane przez inne wilki miejsce, oglądając, jak z utworzonej rany wypływa posoka. Doprawdy tajemnicą było, jakim cudem Odnet jeszcze krwawił.
Gdy już nie było co rozcinać, wataha przeszła do łamania kości. To, co mogli, łamali kilkukrotnie, resztę starali się albo złamać z przemieszczeniem, albo zmiażdżyć na kawałki. Używali maszyn, których medyczka nie wyśniłaby w swoich koszmarach, ale najwyraźniej Wataha Cieni znała się nawet na technologii służącej do zadawania cierpienia. Byli chętni pokazać jej, jak te maszyny działają, ale wadera odmówiła. Dla niej wystarczyły widoki, by poczuć w ustach słodki smak zemsty.
Minęło kilka miesięcy, a ciało Odneta wciąż wisiało w miejscu, gdzie rozłożyli je na części pierwsze. Większość została zjedzona przez kruki i innych padlinożerców, reszta gniła na powietrzu, roztaczając nieprzyjemną woń. Medyczka, teraz z okrągłym brzuchem, chętnie przychodziła tu napawać się widokiem. Leo ostrzegała ją, by nie robiła tego za często, żeby nie odbiło się to na dzieciach. Tia posłuchała, ale tylko częściowo.
Odpuściła sobie dopiero, gdy poczuła, że od porodu dzielą ją zaledwie dni. Nikt w rodzinnej Watasze Srebrnego Chabra nie wiedział, że jest w ciąży i że niedługo będzie umierać, jednak Leokadia obiecywała, że jakoś się dowiedzą, postara się o to. Zapewniona medyczka szykowała sobie miękkie posłanie, na którym mogła spokojnie odejść.
Gdy nadeszła wielka data, Tia już leżała w gniazdku i posłała po swoją przyjaciółkę. Ktoś musiał odebrać poród, a poza tym… nie chciała umierać wśród obcych twarzy. Potrzebowała tego jednego pyszczka, który powodował u niej uśmiech, który od samego początku zapewniał bezpieczeństwo, ryzykując swoim własnym. Miała nadzieję, że będą miały ze sobą więcej czasu, ale Odnet pokrzyżował im plany. No cóż, jest przysłowie: „Myślał kogut o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli”. Nigdy nie ma co wybiegać za daleko w przyszłość.
Kapitan Aya również przyszła potowarzyszyć medyczce w jej ostatnich chwilach. Czarna sierść była wyjątkowo aksamitna, gdy Tia położyła na niej głowę.
Z każdym pchnięciem czuła się coraz słabsza. Nie walczyła, nie trzymała się kurczowo cienkiej nici życia, której koniec widziała przed swoimi oczami. Postanowiła umrzeć spokojnie, z nadzieją, że w jej miejscu pojawi się nowe życie. Skupiła się na wypychaniu z siebie tego życia, z uparciem ignorując ból z tym związany.
Poczuła swoją świadomość ulatującą z jej chorego ciała. Zanim jednak śmierć zebrała w pełni swoje żniwo, do ucha wleciały ostatnie słowa wypowiedziane głosem Ayi.
– Masz dwoje dzieci, moja kochana.
Kąciki ust Tiarefiri podniosły się w słabym uśmiechu, zastygając w tej pozycji już na zawsze.
Milczenie objęło wszystkie obecne przy porodzie wilki. Leokadia wpatrywała się w nieruchome ciało swojej przyjaciółki, a z jej złotych oczu popłynęły gorzkie łzy. Powietrze wypełnione posmakiem krwi ciężko wypełniało płuca i równie ciężko je opuszczało. Jednak wadera wiedziała, że musiała być silna. Obiecała, że zajmie się szczeniakami i właśnie to zamierzała zrobić, nawet za cenę swojej wierności do watahy. Wytarła łapą mokre plamy na policzkach.
– Podajcie mi nóż – rozkazała. Jej głos nie akceptował sprzeciwu. – Muszę sprawdzić, czy zdołała wyprzeć wszystkie. Boro, zajmij się szczeniakami.
Ostrze gładko wbiło się w ciepłą jeszcze skórę. Potem w ciepłą macicę. Stabilnymi łapami Leo odsłoniła tkankę, zaglądając do środka.
Tak jak przewidziała, wewnątrz, częściowo już w szyjce macicy, znajdowało się jeszcze jedno szczenię. Było najmniejsze z całej trójki, ale żyło. Wciąż żyło, walcząc o wydostanie się na świat zewnętrzny. Wadera wyjęła je z martwej matki.
– Jedno z nich oddamy Watasze Srebrnego Chabra – zarządziła Aya. – Tia z pewnością by tego chciała. Chociaż tyle możemy dla niej zrobić.
Leokadia kiwnęła głową. Przyglądając się noworodkom, zajmując się nimi wraz z Boro, podjęła decyzję, którego odda. I nie, nie był to ten najmniejszy.
Variaishika przyglądał się podrzuconemu szczenięciu. Wraz z noworodkiem w wiklinowym koszu znajdował się bukiet stworzony z białych tulipanów, konwalii majowych oraz żonkili. Do nich doczepiony był zaś rysunek adoptowanej siostry Variego, Tii.
Delta nie skomentował informacji o tym, że Tia nie żyje. Właściwie to całkowicie przestał się odzywać po usłyszeniu nowiny, choć jeszcze przed chwilą wyzywał, że nie ma czasu na głupie rozmowy.
Pinezka i Mi z początku nie chciały uwierzyć, że ich siostra nie żyje. Mi poszła trenować z Mistimochim u boku oraz z palącymi się włosami, co świadczyło, że dość ciężko przeżywa zmianę. Pinezka natomiast zaczęła wprost szlochać, kląc na świat, że najpierw zabrał jej brata i bratanka, a teraz siostrę, wszystko w tak krótkim czasie. Dziecko Tii przyjęła pod opiekę bez żadnego proszenia od strony rudzielca.
– Jak je nazwiesz? – zapytał młodszy rodzony brat, opierając głowę o ramię białej wadery w akcie wsparcia mentalnego.
Zendayafiri popatrzyła na swojego siostrzeńca, który na obecną chwilę przybrał rolę jej syna, a ona jego matki.
– Yolotl. Pamiętam, jak Wayfarer wspominał to imię, kiedy opowiadał, dlaczego nazwał mnie Citlali. Citlali znaczy ”gwiazda”, Yolotl zaś ”serce” i chciał mnie tak nazwać. – Vari spojrzał na starszą wilczycą pytającym wzrokiem. – Zmienił zdanie, gdy zobaczył mój kolor sierści. I że latam, jakbym była gwiazdą na niebie. – Na okupowanej przez ból twarzy pojawił się cień uśmiechu. – Tia pozostawiła mi swoje dziecko, a Way zostawił imię. Przynajmniej tak mogę ich wspominać.
Variaishika pozostawił siostrę, by mogła opłakiwać stratę w spokoju. Sam zresztą nie chciał, by widziała, jak jego własne oczy stają się pozbawione koloru, a z ich kącików wypływa słona, przezroczysta ciecz. Nie lubił płakać, nigdy nie rozumiał, dlaczego to robi, skoro nie odczuwa emocji, ale czasem stawało się to silniejsze od niego.
W zaświatach śmierć Tii widziana była inaczej. Członkowie Watahy Srebrnego Chabra, których serca w świecie śmiertelników przestały bić już dawno temu, przywitali nową członkinię z otwartymi ramionami. Szczególnie ucieszeni byli rodzice wadery, Paketenshika i Yir, którzy nie potrafili przestać jej przytulać. Dopiero, gdy pierwsze emocje opadły, Paki zaczął dopytywać, co się stało, że Tiarefiri (tato, błagam, Tia) trafiła tu tak młodo. Medyczka szybko wszystko opowiedziała.
Niemal tak samo szybko tego pożałowała.
Wściekłość, jaka obudziła się w potomku lisów, była nieporównywalna do wszystkich innych chwil, gdy córka widziała swojego ojca w gniewie. Wystraszyło ją to, choć Yir i dwie siostry, które podobno urodziły się w zaświatach, pocieszali ją, że nic złego się nie dzieje. To tylko Odnet powinien kopać sobie grób.
– Tata postraszy go, podrapie, pogryzie i mu przejdzie, słowo! – zapewniała Riverfiri, pieszczotliwie zwana Rifką.
– Jak go ładnie poprosisz to nawet do niego nie pójdzie! – obiecywała Naidafiri, przez wilki znudzone lisimi nazwiskami przezywana po prostą Naidą.
Tia patrzyła na zmianę na swoje młodsze siostry, aż w końcu wybuchnęła śmiechem. Bliźniaczki wystraszyły się tej reakcji, ale Yir zdołał je opanować zanim doszło do nieokiełznanego spożytkowania wodnych mocy, jakie obie posiadały.
– A niech tata idzie i wyśle tego gnoja na kolejne zaświaty, o ile jakieś istnieją. Zasługuje. Tatuś już dobrze wie, co robi.
Atramentowy basior uśmiechnął się do swojej adoptowanej córki, przytakując potwierdzająco. Między sobą dobrze wiedzieli, że nie poszedł z Paketenshiką, żeby nie oberwać rykoszetem, bo po takiej akcji potomek lisów nie będzie się hamował. Gdy Dinakaratie znęcał się nad swoją żoną, siostrą Pakiego, rudzielec miał w sobie jakieś hamulce. Tym razem jednak doszło do gwałtu, którego wynikiem była śmierć. Odnet miał przesrane.
Kiedy Paketenshika wrócił do domu, na stole stały już kufle napełnione miodem pitnym. Zadowolony basior chwycił jednego do łapy i usiadł razem z pozostałymi.
– No, skoro to mamy już za sobą, to opowiadaj, Tia – zachęcił. – Jak tam w świecie żywych? Jak tam moja rodzina? Tylko nie omijaj żadnego szczegółu! Chcę wiedzieć wszystko, tęsknię za Wami.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz