niedziela, 24 listopada 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Dlaczego?”, cz. 2.18

Wyobraźcie sobie, Moi Mili, Drogę Mleczną, na której rozsypują się małe gwiazdki i kuszą swoim białym blaskiem, ale nie możecie chwycić ich w łapy, bo... wszystko, co widzicie, jest jedynie złudzeniem. Śliczne drobinki są w rzeczywistości gigantycznymi masami ognia, oddalonymi od Was na dystans większy od tego, który bylibyście w stanie pokonać przez niezliczoną ilość swoich krótkich żyć.
Możecie poczuć teraz mój zawód, gdy dowiedziałem się, że maleńkie świecidełka nie istnieją; są jedynie zwodniczym symbolem natury.
Lecz my dziś nie o tym. Grzech opowiadać o rozczarowaniu zrodzonym z marzeń wykraczających poza odwieczne „Być albo nie być”, gdy wszystko, co kiedykolwiek się osiągnęło, można wziąć za klęskę własnego sumienia. Gdy zwycięstwo hańbi, pozostaje żyć cicho, nie narzucać się światu. Milczeniem prosić o wybaczenie za całe zło, które się mu przyniosło.
- No, i jak wam się teraz żyje? Ma Kawka, czego chciała - rzuciłem ciche słowa na chłodny wiatr nawiewający do jaskini z głębi borów. W Watasze Wielkich Nadziei nawet on zdawał się chłodniejszy niż u nas. Gdzieś za moimi plecami Szkliwo odkaszlnął nieśmiało, zbierając się do zabrania głosu.
- Jak w baśni, którą autor porzucił w połowie - odparł w zadumie. - Wszystko, co miało się stać, już się stało, tylko morału zabrakło. A bohaterowie nadal snują się na kolejnych stronach opowieści, nie wiedząc, co teraz powinni ze sobą zrobić.
- Morał, morał. Nic się nie bój. Morał dopiero się narodzi. - Wyprężyłem pierś, wdychając wilgotne powietrze.

Przez noc czarną jak węgiel wędruje
Wielka, wieczna nadzieja
Miażdży zgryzotę na złote bryły
Przetapia je w ogniu dnia

Chóralny śpiew stopniowo narastał i niósł się po lesie. Mocny, dumny, pełen pewności każdego ze słów. Osiem szeregów muskularnych łap poruszało się wypracowanym krokiem, zgranym dobrze jak uderzenia młodego serca. Melodia dudniła mi w uszach i bezczelnie wdzierała się do głowy, zabierając miejsce na posępne przemyślenia.
Przytuliwszy pysk do kanciastego brzegu skały u wyjścia z jaskini, pociągnąłem nosem. Siedząc na tylnych łapach i krzyżując przednie na piersi, zachwiałem się lekko. Ugiąłem grzbiet, którego mięśnie od jakiegoś czasu jakby trochę słabły.

Wystać pomimo kaźni i gróźb
Zdołamy aż do świtu
Dotrzeć do końca krwią zlanych dróg
Zdążymy tam do świtu

- Uwaga, stój! Baczność! - Dreniec stanął przed szeregiem.
- Nie podobają mi się te ich przemarsze - wymamrotałem, przymrużonymi oczyma śledząc wyprężone sylwetki postawnych basiorów, których donośny głos wznosił się ponad las. Doświadczenie podszeptywało mi, że jeśli na południu grzmią grzmoty i błyskają błyskawice, północy nie ominie deszcz. - Przed kim demonstrują siłę? Czy to nie ma umniejszać nam?
- Wiesz, jak mają się sprawy na zachodzie. Dergud niedomaga, WSJ niedomaga razem z nim, jeszcze bardziej niż wcześniej. Na granicy zrobiło się ostatnio nerwowo.
- A bo to Jabłonie patrzą teraz na nich zza granicy? Spięcia przygraniczne powodują chuligani korzystający z rozprężenia, a nie wysłannicy ledwie żywego przywódcy. Sto razy bardziej my się tu napatrzymy, ze świadomością, że jesteśmy od nich zależni.
- WSC jest ich sojusznikiem. Storczyki powinny cieszyć się, gdy wokół roi się od os.
- Och, Szkliwo, jak ty im pięknie i naiwnie ufasz. Oto i kłopot, że w tym układzie jesteśmy tylko storczykiem. Biernym, milczącym, nieruchomym kwiatkiem.
- I wreszcie mamy szansę rozkwitnąć po latach usychania.
- Żebyśmy się przypadkiem nie przeliczyli.
- Brak nam własnych storczyków, by aspirować na stado os. Mam przypomnieć, kto wszedł w wojnę, która wymogła na nas takie ustępstwa? Teraz trzymajmy się ich, dopóki nie musimy drogo za to nie płacić. - Mój asystent spoważniał. Za odpowiedź posłużyło tylko fuknięcie z urazą.
- Na lewo patrz! - Za głosem Dreńca wszystkie pyski odwróciły się w jedną stronę, tak samo jak światło opływające krawędzie dziesiątek liści korony wielkiego drzewa w ślad za przesuwającym się słońcem. - Sztandar prezentuj! - Dopiero w tamtej chwili dostrzegłem, że wilki z drugiego szeregu wspólnie trzymają w pyskach długą, ociosaną gałąź. Gdy została uniesiona i oparta o ramię barczystego strażnika, wiatr porwał do tańca przywiązaną do niej, fioletową płachtę. Widniał na niej pierzasty liść jesionu, wyrastający z trójkątnej skały.
- Ej, widziałeś to? - Z wrażenia opadłem na cztery nogi. - Mają własny sztandar.
- Ano mają, mają. Zatwierdzony na ostatnim zebraniu. - odrzekł bezbarwnie. W zamyśleniu skrzywiłem się do niego i zmarszczyłem nos.
- Dobrze. Bądź łaskaw powiedzieć mi, czemu dowiaduję się o tym teraz? A nie, czekaj, zgadnę. Zgadłem?
- Zgadłeś. No zapomniałem, zapomniałem, przepraszam.
- Naprzód marsz! Do pieśni przystąp!

Zapłacze wróg i zaskamle jak pies
W trwodze poginą zdrajcy
Skruszy do szczętu ostrze oprawcze
Wszechwładnego wichru poryw

- To nic dobrego nie wróży, jak matkę kocham, to w złą stronę idzie. - Odwróciłem się przodem do wnętrza jaskini, nie chcąc dłużej patrzeć na manewry. - Oni i bez tego byli zagrożeniem. A teraz, jak mają wbijane w głowy coś takiego?
- Nie dramatyzuj. Więcej zła przyniósł ci Admirał ze swoimi wyrzutkami, choć to nie z nimi mieliśmy wojnę. - Szkliwo westchnął, zdejmując ze mnie zmęczone spojrzenie. Tęsknym wzrokiem powiódł za korowodem, którego rytmiczny krok stopniowo przycichał. - Zresztą, mów, co chcesz. Wilki ze stali...

Serca zmarznięte będziemy grzać
Przy ogniu aż do świtu
Będziemy bawić się, będziemy grać
Z wieczora aż do świtu

Straciwszy z oczu ostatnie wilki, które znikły w lesie, ze zdegustowaniem pokręciłem głową.
- Miewasz do nich równie niedorzeczną słabość, co mój brat. Chociaż... Może i nie tak niedorzeczną. Jemu w końcu za to nie płacili.
- Gdy cię coś martwi, robisz się kąśliwy. Czym się znowu tak przejmujesz?
- Tym wszystkim. Odkąd w WWN sprawili sobie radę watahy, zaczęli robić się strasznie zuchwali. Na przykład dziś. Wiesz, co myślę o tym zaproszeniu od sekretarza?
- Że powinien sam się do ciebie pofatygować, jak zawsze, oraz, że pewnie chce nas do czegoś wykorzystać.
- Dokładnie tak! - podniosłem głos, po części zadowolony, że dobrze się rozumiemy, a po części jeszcze bardziej niż wcześniej rozdrażniony widmem prawdziwości swoich przypuszczeń.
- Masz jeszcze mnie.
- Dobre sobie. Może powiesz mi najpierw, ile palców widzisz? - Prychnąłem, wyrzucając w jego stronę wyciągniętą łapę. - albo ile łap? Jak patrzę ci w oczy, to zastanawiam się chwilami, czy w ogóle prowadzą jeszcze do jakiegoś mózgu. Po drugie, no właśnie, prosił nas obu. Dlaczego aż obu, jakbym ja nie wystarczył? To ja jestem alfą, a ty kim?
- Rzecznikiem watahy, Agrest.
- Mianowanym przez sekretarza prezesem Towarzystwa Wielbicieli Sekretarza. A w ogóle, dlaczego jesteś taki spokojny? Może to właśnie znak, że powinienem się jeszcze bardziej denerwować? Może wyście się już między sobą ugadali, a ja o niczym nie wiem?
- Szefie, sekretarz chce się po prostu z nami skonsultować, to naprawdę żadna tragedia. Jeśli chcesz, mogę się słowem nie odzywać.
- Ależ odzywaj się, odzywaj, a ja ci się uważnie poprzyglądam.
- Och, Huku! Czemu tak bardzo mi nie ufasz?
- Pomyślmy - syknąłem. - Bo nie znam większego kombinatora. Bo ja żyję od rana do nocy, a ty od matactwa do matactwa. Bez porozumienia ze mną przyjąłeś funkcję rzecznika WSC. Nie żebym ci to wypominał.
- Ach, tak cię to boli? Że nie miałeś nad tym pełnej kontroli?
- Że jesteś nieprzewidywalny - Zacisnąłem zęby. Po prawdzie, dręczyło mnie jedno i drugie, nie honor jednak było się do tego przyznawać. - Pracujesz dla dwóch watah.
- Pracuję dla WSC. - Jego głos ochłodził się, jak miał w zwyczaju, gdy mój asystent słyszał zarzuty, które godziły w jego głęboko ukryte wartości życiowe; o ile tylko nie był wytrawnym łgarzem, a pomimo całego swojego zamiłowania do machinacji, których sens dostrzegałem niekiedy z opóźnieniem o kilka kroków, nie uważałem go za kłamcę.
- Moi przyjaciele. - Sekretarz stanął przed jaskinią, oblany radosnym światłem dnia i rozpromieniony bardziej niż słońce, które jego jasną sierść skąpało w złocie. Boleśnie ugryzłem się w język. Nie miałem pojęcia, czy i co zdążył usłyszeć. - Cieszę się, że przyjęliście moje zaproszenie.
- Jeszcześmy zaszczyceni - mruknąłem, nie dość mrukliwie, by można było wziąć mój ton za nieprzychylny. - Powiedzcie, sekretarzu, co za sprawa nas tu zebrała?
- Chciałem porozmawiać o naszym projekcie edukacyjnym. W niedalekiej przyszłości rad bym jeszcze raz odwiedzić waszych nauczycieli i podejrzeć zajęcia.
- Rzecz jasna - sapnąłem, trochę do siebie, może trochę bardziej nawet do niego, nie uzbrajając jednak słów w żaden jednoznaczny, emocjonalny przekaz. - Przybywajcie, gdy tylko będziecie mieli ochotę. W każdym razie wszystko jest pod doskonałą kontrolą.
- Proszę, nie zrozumcie mnie źle - jego głos przybierał kształt przyjaznego zapewnienia. - Nadzór pozostawiam w waszych zaufanych łapach. Ja chciałbym jedynie zobaczyć, jak sprawdza się nasza piękna inicjatywa, by wiedzieć, jak ją rozwijać. Do tego samego zapraszam i was na naszych ziemiach. Co prawda uczniów mamy obecnie mniej niż Wataha Srebrnego Chabra, ale program wsparcia liczebności u nas niebawem zacznie przynosić efekty.
- Wsparcia liczebności? - Szkliwo zainteresował się. - Na czym ten program polega? - Dopiero gdy wychwycił słowa sekretarza, zwróciłem na nie uwagę. WWN znowu wymyśliła coś nowego. Ableharbin chrząknął.
- Właśnie tak. Cieszę się, że podjęliście ten temat, towarzyszu, bo zrodził się on w mojej głowie i bardzo chcę go z wami omówić, zanim wyłożę moje propozycje na zebraniu. Powinniśmy wesprzeć przyrost naturalny. Młodzież powinna być siłą i dumą watahy.
- Piękne, istnie piękne założenia - mruknąłem znowu, zamiast podnieść głos zmęczony ciągłym stłumieniem.
- Wprowadzamy dodatkowe racje żywnościowe dla nowych par. A dla szczeniąt planujemy opracować badanie, które sprawdzałoby, jak dobrze rozwija się dany osobnik.
- Jak mniemam, wspólnie z naszym medykiem? - Uniosłem jedną brew. Delta będzie mamrotał, to uznałem za pewne, a postawienie go w obliczu wiadomości o nowych obowiązkach spadnie na mnie. A może na Szkliwo? W sumie czemu nie?
- Doskonały pomysł - stwierdził tymczasem sam Szkliwo, zdawało mi się, bez cienia ironii. Podejrzliwie łypnąłem na niego kątem oka.
- Będziemy wspólnie śledzić te zmiany. Jeśli się przyjmą, być może wprowadzenie ich w WSC też będzie dobrym pomysłem. - oświadczył sekretarz i uraczył nas bezpośrednim uśmiechem. - A może wy macie jakieś pomysły, jak jeszcze można rozbudować ten program?
- Być może - odpowiedział Szkliwo, przyglądając się naszemu rozmówcy, choć jednocześnie miałem wrażenie, że stał się on raczej bezbarwną powierzchnią, na której mój asystent tylko zawiesił wzrok, by ułatwić mózgowi pracę, nie tracąc równocześnie kontaktu z wilkiem. - Wymagałoby to przygotowania systemu do chwilowych obciążeń. Mam na myśli zapewnienie wilkom odchowującym potomstwo kilkumiesięcznej przerwy od pracy. Wadery nie miałyby nad sobą konieczności powrotu na stanowisko gdy tylko wydobrzeją po porodzie. Mogłyby skupić się na wychowaniu młodych, zanim zostaną przekazane pod opiekę nauczycieli. Basiory mogłyby je wesprzeć, jeśli byłaby potrzeba.
- Pomysł godny rozważenia - odparł Ableharbin. Rozwinął po krótkiej chwili. - Tak, to mogłoby się sprawdzić. Wiele ułatwiłoby parom spodziewającym się szczeniąt. A dodatkowo zwiększymy kompetencje opiekuna szczeniąt, aby matki mogły w tym czasie korzystać z jego pracy. Odpowiednio położymy nacisk na wszechstronne wykształcenie takich opiekunów. Wataha zapewni pomoc w wychowaniu wszystkim, którzy będą tego chcieć. Na przykład młodym rodzicom bez żadnego doświadczenia.
- Zakładając - wtrącił ptak - że nawet najbardziej wykwalifikowani wychowawcy byliby w stanie zająć się nauką małych szczeniąt lepiej niż sama matka.
- Postaramy się o to, towarzyszu Szkliwo. Bez obaw. Wspólnota powinna od początku uczestniczyć w kształtowaniu wilków, które będą budować jej przyszłość - mówił Ableharbin z donośnością przełomowego pomysłu, a ja przenosiłem wzrok to na niego, to na mojego asystenta, zupełnie już przestając udzielać się w rozmowie.
- Rzekłeś, towarzyszu sekretarzu - skwitował Szkliwo krótko i z wolna skinął głową. Sekretarz tylko delikatnie napiął wargi, w geście ni to satysfakcji, ni to triumfu.
- Skończyły się czasy, gdy alfa siedział w swojej jaskini, wymyślał nowe rozporządzenia i cała wataha przyklaskiwała mu jak stado lemingów. Wiecie czym jest leming, towarzyszu? - Zwrócił się ponownie do naszego skrzydlatego przyjaciela, jakby wychodząc z założenia, że mi tego pytania zadawać nie powinien. Odpowiedź więc musiała być dla niego oczywista, ale dla własnego świętego spokoju wolałem nie domyślać się, czy ma mnie za erudytę, czy za ignoranta. Rzecz jasna, nie miałem pojęcia, czym jest leming.
- Takie zwierzę - mruknął Szkliwo. - Ale nie widziałem go na oczy.
- Dziś wataha śledzi i ocenia każdą ważną decyzję przywódcy - mówił dalej sekretarz, a ja w kontemplacyjnej ciszy starałem się nadążyć za tokiem jego rozumowania. - Jak uważacie, czy cała wataha zna się na tym, o czym decyduje przywódca wraz z doradcami?
- Dobrze jeśli przynajmniej samo przywództwo się na tym zna.
- Właśnie. Większość watahy nie ma o tym pojęcia. Rzecz w tym, że nie musi być świadoma własnej niewiedzy. Ale społeczeństwo nie będzie podważać słowa tego, komu ufa. Naszym zadaniem jest sprawić, by nam zaufało. A jak lepiej to zrobić?
- No, jak? - Wreszcie, pod presją zawieszonego w próżni pytania, zmarszczyłem jedną brew. Gdyby Ableharbin był Dergudem, uznałbym pewnie, że przedłuża specjalnie, żeby popisać się lotnością swojego umysłu, a potem skończyć banałem, ale ponieważ Ableharbin był sekretarzem z prawdziwego zdarzenia, a nie przywódcą z przypadku watahy w upadku, miałem prawo przypuszczać, że czyni przystępny wstęp do jakiegoś planu.
- Być dla nich tak bliskim jak własna matka i ojciec.
Być bliskim. Zadźwięczało w tym jakieś niedopowiedzenie, uszy same nastawiały się sztywno wprost na mówcę, by słuchać, co jeszcze ma do powiedzenia. On jednak milczał. Być bliskim, rzekł; a może być bliższym niż matka i ojciec? Czy to możliwe, a raczej, w jaki sposób? Tego nie słyszy się codziennie nawet za zamkniętymi drzwiami. Pomiędzy nami rozciągnęły się niewidzialne lecz wyczuwalne struny konsternacji. O dziwo to Szkliwo pierwszy odnalazł zmysły, by przerwać znaczącą ciszę.
- W tym celu należy angażować się w ich wychowanie, naukę, być obecnym w rodzinnej norze i u boku nauczyciela w szkole - wyliczył.
- Cenię was za łatwość pojmowania, towarzyszu.
- Musimy przemyśleć, zanim zaczniemy wprowadzać to na naszych ziemiach - wtrąciłem łagodnie. - To by oznaczało naprawdę duże zmiany.
- Oczywiście. Nie chcę potraktować waszej watahy jako poligonu doświadczalnego. Najpierw stopniowo będziemy wprowadzać zmiany w moim zasięgu.
- Niemniej przemyślimy - uciąłem. Zapragnąłem jak najprędzej wrócić do domu i porozmawiać z Nymerią. Czułem, że ona, jako wadera z krwi i kości, będzie potrafiła powiedzieć mi na ten temat coś mądrego. Moje zaufanie do sekretarza nie było warte grosza.
- Pozostaniemy zatem w kontakcie. Towarzyszu Szkliwo, na was czekam jak zwykle, na zebraniu - oświadczył sekretarz, wodzowskim krokiem wycofując się za swój głaz zwieńczony stosem dokumentów, dając nam subtelny sygnał, że audiencja została zakończona.
Z jaskini wyszedłem bez przedłużania i prężnie jakby odmłodzony o kilka lat. Naumyślnie nie czekałem, aż asystent zrówna ze mną kroku. „Niech sobie za mną goni, jeśli nie pożarła go jeszcze duma. Niech sekretarz widzi, że ja na jego rzecznika czekać nie muszę”, myślałem, przyspieszając jeszcze odrobinę i czując przy tym, jak uda zaczynają piec mnie delikatnie od własnego zawzięcia w ruchu. Dopiero krótki napad kaszlu zmusił nie do zatrzymania się na moment. „Rzecznik cholerny. Przyjaciel sekretarza się znalazł. Niech najlepiej wcale za mną nie idzie, do domu trafię sam”. Jednak nie minęła chwila, a usłyszałem za sobą przyspieszone kroki.
- Agrest? Dlaczego tak się śpie...
- Idziesz, to chodź i nie gadaj.
Umilkł, choć wiedziałem, że pytanie stoi mu w gardle. Dość długo czekałem, aż zdecyduje się je wymówić, jednak coś skutecznie go powstrzymywało. Stwierdziłem, że musi być to szacunek w obliczu majestatu alfy, ale postanowiłem się z tym nie obnosić. Odczekałem jedynie niezbędne minimum i zerknąłem na niego bokiem.
- No, i co uważasz?
- O czym dokładnie? - podjął niemal natychmiast.
- Sekretarz chyba zatraca się w swojej władzy. Jak to tak: politykę na dzieciach robić?
- Nie rozumiesz.
- To wyjaśnij, gdzie tu jest dobro szczeniąt, jeśli od maleńkości oddzielać ich od niczego nieświadomych rodziców i wpajać im własne wartości?
- Masz rację, to nie brzmiało najlepiej, ale po pierwsze nikt nie mówi o oddzielaniu dzieci od rodziców, a po drugie kluczem są wartości. Dopóki pozostaną wartościami... niech je wpajają.
- Pożyjemy, zobaczymy. A raczej ty zobaczysz, co za wartości twój mistrz cechu towarzyszy będzie sprzedawać niewinnym, szczenięcym duszyczkom. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Położyłem uszy po sobie. Jak myślicie, Moi Drodzy, czy moje zaufanie do sekretarza po słowach Szkliwa raptownie wzrosło? Musiałbym posługiwać się językiem wartości i antywartości równie biegle, co językiem przemów dyplomatycznych. Choć co trudniejsze wyrażenia i z tego ostatniego, odkąd życie moje zamknęło mnie na powrót pod kloszem bezpieczeństwa, pozwalałem sobie czasami zapominać. - Ech, no nic. Przyjdziecie dziś wieczorem?
- Przyjdziemy.
- To leć już do tej swojej lubej. Widzimy się przy ognisku.
Wróciłem do domu, zanim słońce skryło się za granicami odległych krain. Nymeria i Legion kończyli właśnie rozkładać na równe kupki nową dostawę kartek, która musiała przybyć pod moją nieobecność. Zmierzyłem krytycznym wzrokiem ich pracę, by upewnić się, że wszystko znajduje się na swoim miejscu i nie narobili mi bałaganu w papierach. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie będę musiał niczego po nich poprawiać. Stanowczo nie ma to jak rodzina. To właśnie najbardziej oddani pomocnicy. Choć podobno z rodziną najlepiej na zdjęciu, sprawa ma się zupełnie inaczej, gdy instytucja fotografa nie istnieje.
- Co ustaliliście z sekretarzem? - zapytała małżonka, widząc, że nadchodzę. Wzruszyłem ramionami, z ciężkim westchnieniem siadając na swoim ulubionym miejscu i przyglądając się, jak składają ostatnie dokumenty.
- Dalej tworzy swoje dziwy i reformuje. Ma nowe pomysły.
- Na przykład?
- Chcą badać szczenięta. Nawet jeśli nic złego się z nimi nie dzieje.
- No cóż - odparła powoli, ważąc słowa. - Nikomu to nie zaszkodzi.
- Doprawdy? Zapytaj Delty. Ciekaw jestem, czy będzie chętny do przyjmowania stada zdrowej jak ryby dzieciarni z południa, bo że będą się nami wysługiwać, tego jestem pewien. A potem zmuszą także i nas, żebyśmy wprowadzili podobne szaleństwa u nas, oczywiście własnym kosztem. Takie to złote czasy nastały - zakończyłem ponurym warknięciem na głębokim wydechu. Coś ukłuło mnie pod żebrami. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy to tylko skołatane serce, czy o stokroć gorsze wspomnienie.
Serce w końcu zatrzyma. Wspomnienia będą mnie dręczyć jeszcze w piekle.
Ale nie, nie można zadręczać się takimi myślami. Nie teraz.
Rozcieram mostek łapą drżącą z wysiłku.
Nymeria w mig dostrzegła, że na moim pysku pojawiły się nowe emocje. Zostawiła prawie skończoną pracę i przysiadła się do mnie, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem.
- Jakie konkretnie powinności wynikają dla nas z nowych pomysłów sekretarza?
- Jaskinia medyczna będzie obciążona!
- Zatem nie tyle dla nas, co dla Delty. Więc dlaczego przejmujesz się Deltą? To on oświadczy sekretarzowi, na co może pozwolić sobie jaskinia medyczna, a na co nie.
- No nie wiem... - Wydałem z siebie pomruk wątpliwości i podrapałem się w nos. Brzmiało to trochę, jakbym nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie żebym koniecznie chciał, ale byłem jeszcze tym alfą, czy nie byłem?
- Nie martw się na zapas. Przewodzisz watasze, która nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. To jedno jest pewne. - Zanim zdołałem przetworzyć jej słowa, poczułem mocniejsze uderzenie w piersi, a zaraz po nim przyszło kolejne ukłucie. Odwzajemniłem jej uśmiech; jakoś tak głupio, blado.
- Ja... położę się na chwilę.
- Wszystko w porządku? - Na jej pysku pojawił się zakamuflowany strach. - Podać ci twoje zioła?
- Podaj. Tyle, ile Delta kazał - poprosiłem, odwracając się na drugi bok. Z tyłu wciąż dochodził monotonny, uspokajający szelest papieru w łapach Legiona. Przecięły go oddalające się kroki Nymerii, potrząsanie woreczkiem, stukoty dochodzące ze skrytki, aż wreszcie kolejna seria kroków, tym razem zbliżających się niczym nadciągająca w płomieniach kometa. Smukła łapa z troską położyła lek tuż przed moim pyskiem. - Dziękuję - szepnąłem.
- Przygotuję drewno na ognisko. Legion, przynieś proszę trochę suchej trawy.
Przeżuwając trzeszczące listki, zamknąłem oczy. Miła senność wzrosła ponad ogarniający mnie niepokój i niewygodę, aż w końcu chyba na chwilkę się zdrzemnąłem.
Otrzeźwił mnie zapach dymu. Pod jego wpływem mięśnie napięły się odruchowo i podniosły ciało do siadu. W pamięci mignął mi obraz jaskini alf wypełnionej przez duszącą chmurę zniszczenia. Ostre, pomarańczowe światło i żar łechtający moje futro. Skrawki dokumentów rozwiewane gęstą chmarą po całej polanie, unoszone z wiatrem gdzieś w głąb lasu. Otworzyłem oczy.
Potem moje myśli uciekły z przeszłości. Znów byłem w bezpiecznym domu, ogarniała mnie cisza i błogość. Legion wyjmował właśnie ze skrytki gliniane kubki, przeznaczone na przyogniskowe spotkania. Gdy wysunąłem nos z jaskini, ogień wesoło trzaskał już na stosie gałęzi, a szare smugi rozciągały się po polanie. Nymeria, wraz z Kawką i Szkliwem, zdążyli już usiąść na przygotowanym miejscu.
Wieczorne niebo było pochmurne, a na trawie osiadały maleńkie krople letniego deszczyku, ale zdawało się to tylko umilać spotkanie. Korony drzew szumiały delikatnie. Każda igiełka i każdy liść były klawiszami tego wykwintnego pianisty z nieba.
- Dobry wieczór, kochani, wybaczcie, że się zdrzemnąłem.
- Wszystko gra, stryjku - przywitała mnie radośnie Kawka. Już po jednym spojrzeniu na nią przyszło mi na myśl, że coś niezwykle prawdziwego musi być w określeniu „stan błogosławiony”. Moja asystentka wprost promieniała. - Dopiero przyszliśmy. Siadaj z nami!
- O czym sobie rozmawiacie?
- O przyszłości, stryjku. To jedno, o czym warto myśleć. - To mówiąc, skrzyżowała ze Szkliwem spojrzenia łagodne i w dziwnie chłodny sposób czułe. A powiedziała to z takim przekonaniem, że ciut zawilgotniały mi oczy. Ileż i oni mieli za sobą, jak ja, wspomnień, tych smutnych, tych pięknych, tych mrożących krew w żyłach? Czymś niezwykłym było siedzieć przy ognisku tak jak dawniej. Gawędzić o prostych, życiowych sprawach, jakby wspomnienie wszystkiej męki i zła świata obróciło się wniwecz.
- I jak się czujesz, Kawko? - zapytała Nymeria, dosiadając się do ogniska. Uważnie śledziłem ich pyski, oświetlone złotem mniej więcej w połowie. Miałem wrażenie, że wilczyce niegdyś nie przepadały za sobą zbytnio, ale czas leczy przecież wszelkie rany, na ich miejscu pozostawiając tylko mniejsze lub większe, niekształtne blizny. Być może to taniec płomieni obdzierał oblicza ze stabilności, a emocje, które się na nich pojawiały, odmieniał z mgnienia na mgnienie. W ciemności wydawałyby się zupełnie spokojne.
- Wspaniale. Nie skłamię, Nymerio, jeśli powiem, że lepiej niż kiedykolwiek. - Oczy Kawki były rozświecone. A może to tylko ogień tak w nich migotał. - Powoli zaczynam planować, przygotowywać się, ale wciąż trudno mi oswoić się z myślą, że będę matką. Jak ty - dodała znacznie ciszej i zaraz po tym odwróciła wzrok; nie na pokaz, a lekko, skromnie. Może nawet, z jakiegoś powodu, ciut wstydliwie. - Mam do kogo zwrócić się po radę.
- Tak, tak, już widzę, jak nowe rozporządzenia włażą nam na głowę i zakazują praktyki dzielenia się doświadczeniem - szturmem wtargnąłem w ich rozmowę. - Sekretarzowi byłoby to na pewno bardzo na łapę. Gdyby wilczyce nie uczyły się od siebie nawzajem, byłyby niezwykle giętkim materiałem w jego mackach, czyż nie, kochany Szkliwo? - Uśmiechnąłem się chytrze. Widziałem, jak jego ślepia rozszerzają się, kierując na mnie.
- Czemu mnie wywołujesz? Co ja mam do pomysłów sekretarza?
- Zaprzeczysz, że byłoby mu to bardzo na łapę?
- O co chodzi? - Nad moim głosem, wstydliwie lecz skutecznie, zagórował zaciekawiony i nie mniej zaniepokojony głos syna.
- Wyobraź sobie, drogi Legionie, że jaśniepan sekretarz, oprócz dokarmiania młodych małżeństw i leczenia zdrowych szczeniaczków, planuje zająć się opieką nad dziećmi w swojej watasze lepiej niż ich matki. Opiekunowie szczeniąt będą teraz panoszyć się wilkom w domach.
- Nie wiesz, jak to ma wyglądać - oznajmił Szkliwo, ledwie skończyłem mówić.
- Dlaczego tak go bronisz? Powinieneś się raczej martwić tymi zmianami wymierzonymi w prawa matek, zwłaszcza teraz.
- Przecież nie ma mowy o odbieraniu komukolwiek praw. - Zjeżył się.
- Widzisz, mój miły. - Pochyliłem się ku niemu, napinając wargi. - Niestety tak to już jest, że gdy czyjeś prawa rosną, czyjeś inne maleją. Zaufaj staremu wyjadaczowi. Wataha za wiele praw mieć nie może, bo prędzej czy później je podle wykorzysta.
- Boisz się, że Sekretarz jest tak bardzo podobny do ciebie? - warknął, ale zanim zdążyłem wysłowić swoje oburzenie, kontynuował. - Będę wnioskować, by wprowadzić przepisy, które ograniczą pole do nadużyć.
- No - burknąłem. - Mam nadzieję, że skutecznie wywnioskujesz.
- Skończyliście z tą polityką? - Jasny i cnotliwy głos Nymerii zastał mnie cichym i grzecznym. Skrycie liczyłem, że mnie poprze. - Rozmawiacie, jakbyście codziennie mieli na nią za mało czasu.
- Nie ufam sekretarzowi - stwierdził Legion, a jego szary, marsowy pysk zdawał się twardy jak skała, nawet w świetle ogniska.
- Wyjąłeś mi to z ust! - Energicznie kiwnąłem głową, wyrażając pełną i rajsko harmonijną zgodę. - Zresztą, synu, podrośniesz, to zobaczysz, że nikomu nie można ufać. Tylko najbliższej rodzinie, a i to wyłącznie gdy się ma szczęście. Takie, jak ja. - Rzuciłem małżonce znaczące spojrzenie, które odwzajemniła z niemałym zmieszaniem, płynnie przeradzającym się jednak w jej zwykłą, spokojną słodycz. Z boku usłyszałem prychnięcie. Zastrzygłem uchem. Mój asystent słusznie potraktował moje słowa osobiście.
- Masz rację, tato. Z drugiej strony, bez zaufania nie ma współpracy. Jest tylko wykorzystywanie. - Legion uśmiechnął się szeroko, dumnie, z cieniem wodzowskiej wyższości, która dawała znać, że powoli uczy się swojej pozycji. radowała mnie, jak mało co innego na świecie, jego młodzieńcza energia, którą miał zamiar wykorzystać do pracy ramię w ramię ze swoim starym ojcem.
- A kto tak powiedział? - Mimo to żachnąłem się, na zapas robiąc srogą minę. -Wszelcy partnerzy i wspólnicy potrzebują nie zaufania, a nadzoru i twardej łapy. Kiedyś przyznasz mi rację. Młody jesteś jeszcze, Legion, wiele się musisz nauczyć.
Zbliżające się kroki przykuły moją uwagę. Rozpoznałem chuderlawą sylwetkę, gdy tylko w świetle ogniska nabrała barw. To goniec Hiekka przybywał z wiadomością. Z oczekiwaniem odwróciłem się ku niemu.
- Nymerio, Agreście... Legionie... - Nieco zwietrzałe słowa wypełzły z jego ospałego pyska. Bez pytania domyśliłem się, że nie był do końca trzeźwy. Ponieważ jednak spełnił swoje zadanie, a raczej miał to zrobić lada chwila, nie przerywałem. - Z WWN przybyły nowe wieści. Niejaki Piskacz przekazał.
Odruchowo zerknąłem na Szkliwo, by wyczytać w jego oczach niemy telegram. Co za Piskacz? Czy ufać przekazywanym przez niego wiadomościom? Mój asystent tylko spojrzał na mnie przelotnie. Przelotnie, lecz spokojnie. Potraktowałem to jako dobry znak, nie biorąc nawet pod uwagę nieświadomego bawienia się nadinterpretacją, po czym, idąc jego śladem, z uwagą zwróciłem się do Hiekki. Ten jednak zrobił krótką przerwę, by złapać dech, a głos nieoczekiwanie zabrał mój asystent.
- Piskacz, jeden ze współpracowników sekretarza - oznajmił, zrozumiawszy chyba, że przyda się zaznajomić nas ze źródłem rewelacji tak ważnych, że aż z poświęceniem przywleczonych przez gońca, który ewidentnie miał ciekawsze rzeczy do roboty. Kiwnąłem głową. Legion starannie, wytwornie powtórzył mój ruch.
- Tak czy inaczej, jegomość doniósł, że przywódca WSJ odszedł.
- Ach - wyrwało się Nymerii, choć skostnienie tego półsłówka kazało przypuszczać, że była w nim pewna teatralna uprzejmość. - No cóż, to musiało się kiedyś stać.
- Musiało. - Odetchnąłem, by przewietrzyć myśli. Brakowało w nich żalu czy współczucia. Nie cierpiałem Derguda odkąd nasze ścieżki skrzyżowały się po raz pierwszy. Wraz ze świadomością jego odejścia, skądinąd dobijającą się do mojej głowy już od jakiegoś czasu, naszła mnie jednak refleksja na temat ulotności własnego życia. Bądź co bądź nie był wiele starszy ode mnie. I choć nie wiedziałem, na co dokładnie chorował, nie miałem wątpliwości, że zabił go przede wszystkim czas. Czas, którego oddech na ramieniu prędzej czy później poczuje każdy z nas. Jak długo jeszcze będzie na mnie czas chuchał, zanim zabierze mnie w nieznane, z dala od domu i bliskich, w nowej formie lub wcale bez formy?
- Dziękujemy, Hiekko. Czy to wszystko? - Nymeria zmierzyła gońca uważnym spojrzeniem. Ten tylko pokiwał głową i, obiegłszy wzrokiem zgromadzenie, uznał, że czas wracać do bazy.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz