sobota, 9 listopada 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Wciąż pytam”, cz. 1.17

Jeśli myśli mogą poruszać mięśniami, to co jeszcze są w stanie zrobić? Myśli szumiące, porozrzucane, pogubione po kolejnej nieprzespanej nocy, trzeba najpierw tylko pozbierać.
Na chwilę wyleciało mi z głowy, z której strony przyszedłem i gdzie dokładnie się znajdowałem. Polana przypominała przynajmniej kilka miejsc zakorzenionych w pamięci. Układ otaczających je, cienkich sosen, był bardzo podobny, rosły na nich te same rośliny, a trawa miała zawsze podobną długość i odcień. Słońce na niebie było w dokładnie tym samym miejscu i przemieszczało się tak samo w stosunku do każdej z nich. Mimo wszystko przyjrzałem się pniom okalającym ścieżkę prowadzącą do lasu. Kojarzyłem ich kompozycję, ale nie pamiętałem, gdzie widziałem ją wcześniej. Jej obecność wskazywała wszelako, że skutecznie opierałem się zmęczeniu i utrzymywałem pełny kontakt ze światem. Nie zastanawiałem się nad tym zresztą zbyt intensywnie; dosięgnęło mnie sztywne ramię przyzwyczajenia i nawet lęk towarzyszący zazwyczaj bezlitosnemu zagubieniu w czasie i przestrzeni nie trudził się, by mnie nawiedzić. Nie, dzień był zbyt zwyczajny. Coś kazało mi zachować spokój.
Podniosłem głowę, zmuszając się do spojrzenia w niebo rozświetlone oślepiającym słońcem. Po raz pierwszy tego młodego lata było bezchmurne, mimo to trząsłem się pod nim od chłodu. Niewyspany organizm kiepsko radził sobie z utrzymaniem temperatury.
Poranek rozkwitł i wyrósł na nim dojrzały, soczysty dzień, przynosząc ze sobą następne, drobne wyzwania. Oraz jedno duże; bardzo duże, odwlekane stanowczo za długo.
„No dobrze. Nie będę ćpać, nie zrujnuję sobie życia i nie wypchnę sam siebie na margines. Nie pozwolę też pomawiać się o złe zamiary względem młodej alfy, tylko dlatego, że moją partnerką jest wilczyca, a o moim gatunku krążą różne plotki. Póki co spróbuję... inaczej sobie poradzić. Nie boję się. Ostatecznie nie stoję w obliczu żadnego prawdziwego zagrożenia. Wszystko dzieje się w mojej głowie. To jedno muszę być w stanie w jakiś sposób opanować. Cóż to takiego? Tylko własny mózg, tylko ja. A kim ja jestem? Jestem Szkliwo. Jestem w swoim lesie”.
- Nie boję się - powiedziałem głośno. Gdy opuściłem wzrok ponownie na las, zanim moje oczy odwykły od ostrego światła, ukazały mi tylko szare plamy. Czekając cierpliwie, przymknąłem powieki i pogrążyłem się w zupełnej ciemności. - Nie boję się - chrząknąłem, jak gdyby trzykrotne powtórzenie miało nadać słowu nadprzyrodzoną moc. Choć wokół było na tyle cicho, że jedynie własny głos docierał do moich uszu, dopiero przy kolejnym zacząłem naprawdę go słuchać. - Nie boję się. - Słowa wreszcie przestały przelatywać przez moją głowę jak fale rwącej rzeki po wielkim deszczu. Zwolniły wraz z rytmem serca. W końcu, być może za sprawą długiego stania w bezruchu pośrodku łąki, pod naciskiem słonecznych promieni, zacząłem czuć na skórze namiastkę ciepła.
Właściwie czy w takich przypadkach konieczna jest nadprzyrodzona moc? Przecież teoretycznie jest możliwe, by przekraczać własne granice, słuchając wewnętrznego głosu. Trzeba tylko wiedzieć, co sobie mówić. Przecież mózg jest tak skomplikowanym narzędziem, że kto nauczy się sprawnie go używać, zdobędzie niepojętą siłę. Czy i ja nie mógłbym spróbować chociaż zbliżyć się do tego poziomu? Na pewno mógłbym. Muszę tylko znaleźć sposób.
Gdy w mojej głowie na chwilę zapadła cisza, nagle przeciął ją szczęk zwrotnicy i myśli zaczęły pędzić innymi torami. Jak to mówią? Czym się strułeś, tym się lecz.
Ale chyba nie dosłownie? Dosłownie to nie ma sensu. Zresztą czym miałbym leczyć brak snu: brakiem snu? A koszmary koszmarami...?
Koszmary koszmarami. Nawet ciekawe.
Tymczasem oderwałem nogi od ziemi, by przypadkiem nie wrosły w wilgotny grunt. Ruszyłem ścieżką, wiedząc, że doprowadzi mnie ona do miejsca, które stanie się drogowskazem dla potarganego szyku przypuszczeń. Już sama ścieżka szybko dała mi pewność, że idę w jedynym słusznym kierunku: do jaskini alf.
Tego poranka Agrest, pogrążony w wyjątkowej zadumie, siedział nad jakimiś papierami. Gdy dowlokłem się do swojego codziennego celu, tylko na chwilę podniósł znad nich wzrok, by kiwnąć mi głową i posłać ciepły uśmiech. Był sam, a zatem Nymeria i Legion znowu wybyli gdzieś z samego rana.
- Czy szykuje nam się na dziś coś ważnego? - zapytałem, kładąc się pod nagrzaną słońcem skałą.
- Nie, zupełnie nic. Cisza i spokój, mój miły.
- Mhm. Agrest, głupio mi cię o to prosić, ale... - Rzeczywiście, dziwnie się z tym czułem. Tylko wypełnianie obowiązków, niekiedy tak bezsensownych, jak czuwanie za jego plecami, trzymało mnie jeszcze w jednym kawałku, ale rozum lub jego pozostałości najwyraźniej weszły już same ze sobą w konflikt interesów i zaczęły domagać się przerwy. - Zresztą, nieważne. Nad czym tam siedzisz?
- Studiuję stare spisy ludności i stanowisk. Tak po prostu, z ciekawości. O co chodzi, Szkliwo? O co chciałeś poprosić?
- Nic, już nie trzeba - odparłem, chociaż nadal kusiło mnie by spróbować. Czego tak kurczowo się trzymałem? Agrest był tak zajęty swoimi kronikami, że nawet mnie nie zauważał. Zresztą nie miałby nic przeciwko temu. Sam robił to często... - Agrest, będziesz mieć coś przeciwko, żebym się trochę przespał? - zakończyłem szybko, postanawiając pociągnąć lub zamknąć temat, zanim znowu nabiorę wątpliwości.
- A skąd - odparł zwięźle, nie dopytując i nawet nie podnosząc wzroku znad dokumentów. Tracąc koncentrację, położył na kartce łapę, wskazując sobie pazurem wers, na którym skończył czytać. - Ostatnio dostałem od Bleu nowy koc. Jest w jaskini.
- Obudzisz mnie, gdyby coś się działo, prawda?
- Oczywiście.
„Zresztą głupie pytanie”. W duchu przewróciłem oczami. „Budzi mnie liść spadający z drzewa, a co dopiero warczenie rozsierdzonego Agresta”. Jego słowa przyniosły mi pewną ulgę, było to jednak trochę za mało, żeby pozbyć się podskórnego poczucia winy. Pozostało mi zepchnąć je na sam tył głowy, co okazało się nawet nietrudne, gdy tylko osiągnąłem Agrestowy kocyk i zacząłem odpływać w niebyt słodkiej bezmyślności. Dziwnie łatwo zasypiało mi się w domu Agresta. Zaskakująco bezpiecznie się tam czułem. Właśnie w tym miejscu postanowiłem spróbować wysłuchać swojego wewnętrznego głosu. Na Berberysowej Polance gryzło mnie zbyt wiele myśli.
W mojej głowie klarował się nieśmiały pomysł, co do którego nie miałem jednak pewności: był błyskotliwy, czy głupi. Jeśli sny obrazują myśli, lęki i pragnienia, myślenie o czymś powinno to coś do snu sprowadzić. A jak inaczej pokonać strach, niż zetknąć się z tym, co go wywołuje? Można co najwyżej przez całe życie unikać zagrożenia, ale jak można unikać tego, co nie istnieje w rzeczywistości? Nie ma bardziej bezzasadnego lęku.
Niekonwencjonalnym rozwiązaniom potrzeba wszelako przygotowania, planu, a ja nie miałem ani jednego, ani drugiego. Równie dobrze mogłoby mnie to do końca pogrążyć. Czy za mało miałem w życiu koszmarów? Może właśnie za mało. Przede wszystkim ich założenia były błędne. Stara prawda głosi: nie uciekaj, jeśli nie chcesz, by Cię goniono. Przynajmniej jeśli twoim przeciwnikiem nie jest wściekły wilk. Koniecznie wściekły; na zdrowego zawsze można znaleźć sposób.
A ja za każdym razem uciekałem. Przed własnymi urojeniami, przed własną wyobraźnią. Przed sobą samym.
„Jedyne, co muszę zrobić, to odróżnić sen od rzeczywistości. Naprawdę jedyne. Tylko jak?”. Zwinąłem się w ciaśniejszy kłębek i zacisnąłem palce na szorstkiej powierzchni wełnianego koca. „Trudno. Niech mi się znów przyśni. Proszę bardzo. Moją jedyną nadzieją jest to, że myślenie o snach przed snem może przynieść myślenie o snach we śnie”.
Dzień był spokojny, a leniwy szum drzew i pojedyncze piski jaskółek dobiegały z lasu aż do najciemniejszego kącika jaskini. Przymknąłem oczy, pozwalając sobie odpłynąć na czas krótkiej drzemki. Głęboki sen nie nadszedł wcale. Nawet nie zauważyłem, jak minęła ta ulotna chwila.
Napiąłem mięśnie, by stanąć na nogach. Pchany potrzebą skontrolowania otoczenia po chwili nieobecności, otrzepałem się i wciąż jeszcze trochę pochylony opuściłem jaskinię, dowiadując się przy tym, że Agresta nie ma w pobliżu. Najwyraźniej już wybrał się na obchód albo pogonił gdzieś w ważnych sprawach. Na polanie panowała głucha cisza.
Delikatnie ominąłem młodą paproć i wkroczyłem na ścieżkę. Nie powinienem zostawiać stanowiska pustego bez pozwolenia Agresta, ale o pozwolenie nie miałem jak zapytać. Do jaskini medycznej nie było daleko, a przecież to tego dnia miało się tam wydarzyć coś ważnego. Kawka chciała wybrać się do Delty na badania. „Może warto sprawdzić, czy już tam jest”.
Zawahałem się, gdy do rozkojarzonego umysłu dotarło wspomnienie prośby, którą złożyła o świcie. Chciała przecież pójść tam sama. „Będę musiała ochłonąć, zanim ci powiem. Czego bym się nie dowiedziała”, rozbrzmiały mi w głowie jej słowa.
Podmuch wolnego wiatru znów skłonił korony drzew do szumu. Gdzieś w oddali zatrzeszczała sucha gałąź, a na ścieżkę obok mnie spadła rdzawa, sosnowa igła. Spokój zakłócił najpierw przyspieszony oddech, potem donośne kroki. Wpatrzyłem się w ginący za krzewami zakręt i czekałem na to, co przyniesie ścieżka.
Kawka biegła w moją stronę, podrywając spod łap ziarna suchego piasku. Zastygłem; rzadko widziałem ją w takim stanie. Rzadko w ogóle przyspieszała kroku. Tym razem widać było wyraźnie, jak silne emocje rzeźbiły jej pysk, ale nie miałem pojęcia, które z gorących źródeł zaraz wybuchnie w powietrze.
W słońcu jej sierść mieniła się jeszcze piękniej niż prawdziwe złoto. Przymknąłem oczy. „Czy to sen?”, zapytałem w duszy. Odruchowo rozejrzałem się, szukając wskazówek, a mój wzrok napotkał tylko niezliczone, sosnowe pnie, drżące na wietrze jałowce i soczyście zielony mech. Cóż mogłem o nich powiedzieć? Wyglądały zwyczajnie.
- Szkliwo, ja... - Drapieżnie wzięła wdech, wreszcie zwalniając kroku. A może w gardle ugrzęzło jej coś, czego bała się wymówić. Przeszło mi to przez myśl, a jakże, zwłaszcza gdy zmiarkowałem, skąd musi biec, ale zamęt, jaki unosił się wokół niej, zahaczył i o mnie, zapomniałem więc nawet o mruganiu; stałem tylko i patrzyłem na nią z ukosa, czekając na ostrzał nowych wieści. - Szkliwo, ja mam... - Jęknęła, histerycznie rozciągając wargi aż po same uszy. Zaczęła płakać i śmiać się jednocześnie. I już wiedziałem.
Staliśmy naprzeciwko siebie bez słowa. Wprawiła mnie w zakłopotanie i, naprawdę, nie miałem pojęcia, jak się zachować. Chłonąłem oczyma jej sylwetkę; pełną gracji, lecz zwiotczałą ze zdenerwowania.
- Teraz będzie już tylko lepiej - wykrztusiłem, ostrożnie wyciągając do niej skrzydła.
- To się udało. To wszystko nie było na marne. - Skoczyła naprzód, uwieszając się na mnie jak małe dziecko. - Kocham cię - pisnęła tuż przy moim uchu. Ciężar oraz przenikliwe ciepło dygocącego ciała ze wszystkich stron omotały mnie onieśmielającym, prawdziwie fizycznym życiem i wywołały dojmujące dreszcze. Świadomość jej masy powoli docierała do moich mięśni. Wyprostowałem się z trudem, wzrokiem błądząc po obrysach śnieżnobiałych zawiązków chmur. Tylko jedna, daleka od błyskotliwości rzecz przyszła mi do głowy.
Boże, jeśli gdzieś tam jesteś, chciałem ci tylko szybko, ale mocno podziękować.
Dziękuję...
Banalne słowo wymówione tylko w myślach, nadało rytm moim krokom. Owinięte wokół mojej szyi łapy wilczycy przestały ciążyć, a ja uścisnąłem ją mocniej. Niebo na chwilę otworzyło się przede mną, pstrokate od płynącej ku niemu radości. Oboje śmialiśmy się jak obłąkani, krążąc wokół siebie niczym dwa cytrynki słonecznego poranka, choć nie wiedziałem, czy więcej jest we mnie odbicia jej szczęścia, czy własnej ekscytacji nadchodzącymi zmianami.
Klik. Tyk. Cyk.
Cyk. Cyk. Cyk.
- Nie boisz się?
- Nie boję się.
- Nie boisz się?
- Czego miałbym się bać?
Cisza opadła na świat jak westchnienie strudzonego dnia. Wieczorna mgła powoli unosiła się z ziemi, wilgotnawe powietrze osiadało mi na piórach. Czy to był dzień ten sam, czy następny, było mi w tamtej chwili wszystko jedno. Ziemia nie waliła się, las nie płonął, a ja wygodnie wyciągałem wszystkie cztery kończyny na wzgórzu, tuż nad brzegiem jeziora, tego dnia nie było więc już nic do zrobienia. Tylko granatowe niebo, mgła i ja. Odetchnąłem głęboko, jakby wraz z powietrzem z płuc miała spłynąć ze mnie cała gotowość do działania. Świerszczyki z każdą nocą dawały coraz bardziej dumne koncerty, a ich orkiestra stawała się coraz liczniejsza.
„Teraz będzie już tylko lepiej”, myślałem, przymykając oczy. Z trudem utrzymałem je tak przez dłuższą chwilę, opierając się potrzebie choć pobieżnego rozejrzenia się i przekonania, że nikt ani nic nie zbliża się, by zakłócić mój spokój. Mimo wszystko zamiast kontemplować w szczerym poddaniu urokowi letniej nocy, wciąż nasłuchiwałem kroków.
- Nie boisz się?
Drgnąłem i otworzyłem oczy. Już nawet nie zastanawiałem się, czyj głos słyszę. A może była to mieszanka kilku znajomych głosów, które akurat miałem najbliżej w pamięci? Tak czy siak zignorowałem go, bez cienia wątpliwości uznając za omamy hipnagogiczne. Najgorsze, że chciało mi się spać, ale wiedziałem, że gdy tylko zbiorę siły by wstać i wrócić na polankę w tym właśnie celu, nie zmrużę tam oka. Mimo wszystko, trzeba było w końcu się ruszyć, by przypadkiem nie zasnąć na odsłoniętym wzgórzu, co byłoby sto razy głupsze, niż zwykłe zamknięcie oczu. Ciężko zebrałem się z ziemi i zagłębiłem w mrocznym lesie.
Cyk. Tyk. Tik. Tak. Tik. Tak.
Ledwie uniosłem powieki i otrząsnąłem się z ogarniającej mnie senności, było całkiem jasno, choć cień jaskini krył moje oczy przed słońcem. Wbiłem wzrok w ścianę. Znów byłem u alf. Leżałem w tym samym miejscu, na tym samym kocu.
Obrazy wspomnień zawirowały mi w głowie: dzień, noc, Kawka, jej złota sierść, cykanie świerszczy. Wszystko to bardziej rozmyte, nierealne. Wszystko to był sen?
„A może wciąż się nie obudziłem i po prostu śni mi się ta jaskinia, a ja we śnie myślę o śnie, niepewny nawet, czy myślę o śnie, czy o rzeczywistości? A może łączę już myślami jedno z drugim? Och, to jedno robię niewątpliwie. Całkiem oszalałem?”.
Podniosłem się z piaskowego dołka, trochę otumaniony chwilą zapomnienia. Nic się nie zmieniło. Tylko światło zmieniło kierunek padania.
Agresta nie było w jaskini ani przed nią. Jedynym, co docierało do moich uszu, był szum drzew, i to odległy, bo gałęzie dostojnych koron rozpościerających się nad moją głową nie poruszały się wcale. Wolnym krokiem podreptałem przed siebie. Sforsowałem pęk rozłożystych, paprociowych liści i znalazłem się na ścieżce prowadzącej z północy na południe terenów watahy. Wciąż cisza. Lecz oto jakiś jasny punkt zbliżał się do mnie. W złotej kropce bez trudu rozpoznałem Kawkę, choć jej sierść w tym świetle wyglądała na kremową. Przekrzywiłem głowę. Nie słyszałem ni jej kroków, ni głosu.
- Szkliwo! - Drgnąłem na dźwięk swojego imienia. Poruszyłem się ciężko, czując, że moje skrzydło ścierpło od niewygodnej pozycji. W ułamku sekundy wróciłem do jaskini alf, a pogłos wołania odbił się od ścian. - Szkliwo! - zagrzmiał Agrest z zewnątrz, nieco niecierpliwie.
- Już idę! - odpowiedziałem bez polotu, zdobywając się na manewr zdrętwiałym ciałem, aby zdążyć, zanim basior zawoła kolejny raz. Uprzejmie poczekał, aż wytoczę się na światło dzienne.
- Co się dzieje z Kawką?
Dlaczego przypuszczał, że mogę to wiedzieć, jeśli nie było dla mnie nawet oczywiste, czy już się obudziłem?
- Czekaj, ale kiedy? Teraz, czy w ogóle? - Pokręciłem głową, tym drobnym gestem niezdarnie prosząc go, by zwolnił.
- Dokładnie tak, znaczy, z godzinę temu. Minąłem się z nią w jaskini medycznej. Coś tam tylko powiedziała, czego nawet nie zrozumiałem i popędziła przed siebie. Chyba... że coś musi, ale nie usłyszałem, co.
- Smutna, wesoła, zła? - Mierząc go zaspanym wzrokiem, zbliżyłem brwi jedna do drugiej.
- Nie wiem, za dobrze to nie wyglądało. Wiesz, po co była dziś u Delty?
Opuściłem wzrok. Poczułem niefizyczne ukłucie w sercu.
- Dokąd biegła?
- A ja wiem? Nawet nie próbowałem jej gonić. Gdzie mi tam do tego w moim stanie.
- Mhm. - Obaj popatrzyliśmy na siebie uważnie.
- Idź, zobacz, czy jest na waszej polance. - Jego prośba brzmiała jak polecenie służbowe, ale nawet gdyby nie była wypowiedziana tonem nieznoszącym sprzeciwu, nie dyskutowałbym. Oczywiście, wiedziałem, dlaczego Kawka była tego dnia u medyka. Po tej wizycie mogła potrzebować wsparcia. Albo powstrzymania, zanim zrobi coś złego.
Zanim wkroczyłem do lasu, zatrzymałem się na chwilę przed ukrytym w zaroślach zejściem na ścieżkę. Czyśmy już się z Kawką nie widzieli? Ale to znaczyłoby... Nie. Niemożliwe. Podwójnie niemożliwe. Wszystko było snem spod agrestowego kocyka, i to dość mgławym na tle ostatnich wspomnień. Drzewa, łąka. Ścieżka, jaskinia alf. Noc. Świerszcze. Paproć. Alfa. Kocyk. Kawka...? W środku ścisnął mnie niepokój. Tak wiele stało się w mojej głowie przez to przedpołudnie, a ja czułem się słabszy wraz z każdym kolejnym snem. Mój pomysł chyba nie działał tak jak powinien, bo mimo stałego zadawania sobie pytań, nie tylko nie byłem w stanie odróżnić snu od jawy, ale chwilami miałem pewien kłopot z odróżnieniem jawy od snu.
Twarda, stepowa ziemia pod moimi nogami życzliwie mnie ocuciła. A może to nawet nie ona, lecz głos sekretarza. Cholera, czyżbym w zamyśleniu po prostu ominął nasz dom i poszedł dalej?
- Towarzyszu, jaki ten świat mały. - Ton jasno dawał znać, że basior żartuje. Bez męczenia jego i siebie zbędnymi dociekaniami, wyprostowałem się, przyjmując postawę zorientowaną i zdecydowaną. Całkiem możliwe, że umówiłem się z nim na poprzednim zebraniu. Może chodziło o jabłonki, a może tylko chciał zajrzeć do nich po drodze gdzieś indziej. 
- W istocie, towarzyszu sekretarzu, na stepach czasem przy dobrej pogodzie nawet widać krzywiznę planety. - Mojego żartu chyba Sekretarz nie zrozumiał. Nieco zakłopotany uniósł brwi, ale niemalże natychmiast podjął właściwy temat, a jego zwykły animusz powrócił.
- Wyobraźcie sobie, że od wczoraj liczba członków naszego stowarzyszenia pozwala nam wreszcie nadać mu miano rady watahy - oświadczył z dumą, a ja z opóźnieniem starałem się za nim nadążyć. Widocznie ta sprawa dość sporo ważyła, jeśli zdecydował się tak nagle złożyć ją w rozmowie. Rzuciłem odruchowe spojrzenie w stronę, w którą należało pójść, by dotrzeć na Berberysową Polankę. To tam powinienem być. A jednak nogi bez połączenia ze świadomością zdecydowały za mnie, więc najwyraźniej miały powód.
- Nie wiedziałem, że WWN ma przewidzianą prawnie możliwość powołania rady watahy.
- Teraz już ma.
Uśmiechnąłem się blado. „Ach tak, rzecz jasna. Zaprawdę, w watasze Nadziei wszystko wydaje się prostsze i bardziej elastyczne. Może świat w całej swojej pozornej złożoności naprawdę może być prosty, a to my w WSC wszystko komplikujemy? Mniejsza z tym. To chyba nie na moją głowę. Przynajmniej nie dzisiaj”.
- Zapytam z ciekawości. Sekretarzu, dlaczego wasze... nasze stowarzyszenie nigdy nie miało nazwy?
- Teraz jest to Rada WWN.
- Mhm... A dawniej?
- Zawsze było to stowarzyszenie WWN. Nie oddzielajmy go od naszej watahy - odparł ogólnikowo.
- Rozumiem. - W istocie, w tym zespole nie pozwalano sobie na prywatę nawet w kwestii nazwy. Jeśli to była główna przyczyna, nie miałem więcej pytań.
- No, i jak wygląda u was sytuacja? - Sekretarz tymczasem spacerowym kroczkiem zaczął posuwać się w stronę naszego eksperymentu rolniczego. - Jakieś ślady życia? Nam nic nie rośnie.
Zawahałem się. Bezsprzecznie powinienem mu o tym powiedzieć bez ogródek i nawet chyba nie musiałem głowić się nad dobieraniem odpowiednich słów, bo nasz plan miał przecież prowadzić do wspólnego celu. Jednak wiadomość, że oni na swoich mokradłach nie dochowali się żadnej siewki, okazała się z deczka kłopotliwa z punktu widzenia nieskazitelnego PR-u Nadziei, który niewygodnie było podważać, jako, mimo wszystko, osoba z zewnątrz.
- U nas tak. Jedna wyrosła.
- Bardzo się cieszę - oznajmił energicznie, a na domiar ognia w tym zapewnieniu, zwieńczył je małym wykrzyknikiem. Zabrzmiało to niczym szczery entuzjazm. - Powinniśmy chyba podpatrzyć u was niezawodne sposoby na wyhodowanie jabłoni.
- Może to po prostu szczęście - mruknąłem.
- Zaraz je sobie zobaczę.
Wydłużyłem krok, podejmując próbę pośpieszenia basiora siłą sugestii. Niechby zobaczył te maleńkie drzewka i poszedł gdzie raki zimują, a mi dał w spokoju wrócić do domu.
- Towarzyszu - odezwał się nagle nieco delikatniej, a jego żelazny głos owiany został mgłą namysłu. - Powiedzcie mi, czy byliście kiedyś poza terytorium Wschodnich Ziem NIKL-u?
- Gdziekolwiek?
- Tak.
- Oficjalnie czy nieoficjalnie?
- Nie mam w zwyczaju pytać o to, czego sam z łatwością mogę się dowiedzieć.
- Chyba... - Uścisk w gardle nie pozwolił mi dokończyć. Echo pytania bez odpowiedzi wzmogło się w mojej głowie i miarowo uderzało o czaszkę. Rozbijało słowa, które chciały ułożyć się w zdanie. Na próżno próbowałem wziąć się w garść.
- Towarzyszu Szkliwo? - ponaglił, a każda sekunda zwłoki jeszcze bardziej mieszała mi myśli. Nie rozumiałem, co się dzieje. Poczułem, że moje serce przyspiesza.
- Myślę, że... Wschodnie Ziemie nie są tak obszerne, by nigdy nie postawić nogi poza ich granicami.
- Dobrze. Też tak uważam. - W zamyśleniu kiwnął głową. Odwróciłem wzrok, z napięciem przyciskając skrzydła do boków, modląc się w duchu, aby na tych słowach poprzestał i pozwolił mi uspokoić myśli. W milczeniu zatrzymaliśmy się wśród powykręcanych ramion krzewów. Nie ukazując ani cienia emocji, popatrzył na maleńką roślinkę, która wystawała z ziemi. Dumał tak przez dłuższą chwilę, wpatrzony w maleńki ślad wiosny, która na stepy docierała jakby z opóźnieniem, u progu lata. - Zielona, zdrowa. Wspaniale - oznajmił w końcu. - Dbajcie o nią.
- Oczywiście - odparłem zgodnie i zawahałem się, odruchowo zerkając w niebo, by ocenić pozycję słońca. - Przepraszam, wypadło mi dziś coś, co powinienem załatwić jeszcze przed wieczorem. Czy jestem towarzyszowi teraz potrzebny?
- Poradzę sobie - odpadł sucho, lecz, zdawało mi się, bez nagany. Wycofałem się, udając, że po cichu rozpływam się w powietrzu i już mnie nie ma; absolutnie mnie nie ma, gdyby przyszło mu do głowy jeszcze odwrócić się i sprawdzić. On jednak ani drgnął, traktując moje nagłe odmeldowanie jako rzecz niewartą uwagi.
Na rozstaju ścieżek zatrzymałem się. Chwilowe splątanie rozmyło jedyną właściwą ścieżkę, którą obrałem wcześniej. Co to za ścieżka? Na polankę, no tak; do Kawki. Po co?
Choć zmęczenie nakładało się na rosnącą frustrację i razem próbowały odebrać mi resztki rozumu, odległy jęk wyostrzył mi zmysły. Jeszcze zanim dosłyszałem, kto płacze, i domyśliłem się tego przyczyny, ruszyłem ku jego źródłu. Przy każdym kroku czułem na sobie ciężar niemocy. Drętwiały mi nogi. Wreszcie miało nastąpić długo oczekiwane spotkanie. Kawka, skulona na posłaniu, drżała z emocji.
- Ja już więcej nie mogę... Nie potrafię... - załkała, widząc mnie, a jej pysk wykrzywił się w wyrazie czystej rozpaczy. Płakała, znów płakała. Jej wielkie plany przyniosły jej niewiarygodnie dużo złudnej nadziei i następującego zaraz po niej cierpienia. - Tylko nic nie mów. Nie chcę, żebyś mnie pocieszał - wyszeptała, skrywając pysk w trawie. - Nie chciałem je pocieszać. Wiedziałem, że nie potrzebuje pustosłowia. Chciałem podejść do niej, przytulić ją i chociaż obecnością spróbować jej pomóc. Zawahałem się.
- Co to za żałosny umysł, który nie potrafi rozróżnić snu od jawy - mruknąłem sam do siebie, zbliżając się do wilczycy o kilka kroków. Powoli przesunąłem wzrokiem po mchu powleczonym warstwą rdzawego, sosnowego igliwia. - Byłaś u Delty - stwierdziłem, jakbym próbował jeszcze mieć nadzieję, że nie w tym rzecz.
- Ta... ak - zachłysnęła się krótkim słowem. - Szkliwo, nie uniosę więcej niepowodzeń... Chcę umrzeć.
Kuliła się, połykając łzy. Potrzebowała pomocy. Ale ja tylko patrzyłem na nią jak ślepiec.
Uniosłem szpony, by drasnąć nimi pień drzewa. Był twardy, gładki, srebrzysty; tak doskonale... topolowy. Wyrastał beztrosko z wysokiej kępy zielonej trawy o połamanych źdźbłach. Tuż nad wygniecionym miejscem, w które nocami lubiłem wciskać grzbiet, by nie marzł, gdy wiał jeszcze zimowy wiatr. Przyjrzałem się swojemu posłaniu. Jak zawsze układało się w miękki dołek. Tylko trawa rosnąca z boku była jak zwykle lśniąca i nietknięta, sterczała sztywno i dumnie, wprost ku niebu.
Doprawdy, niezwykły realizm. Wszystko było tak niewinnie podobne. Moja pamięć mnie nie zawodziła. Służyła wiernie, zapisując najmniej istotne szczegóły, by móc kiedyś dzięki nim przyjść mi z pomocą, a ja nie chciałem słuchać jej podszeptów. Pokazywała mój dom dokładnie takim, jakim był. Uświadomiła mi, że rozum zawodził; podmienił bowiem najbardziej oczywisty z możliwych element.
Gdy podniosłem wzrok z trawy z powrotem na pień, topola była już dorodną brzozą. Tą, która rosła na naszej polanie; której każda pręga zapisała się w moich wspomnieniach.
- Co robić, powiedz mi, co robić? - głos Kawki dobiegał z oddali, jakby wcale nie siedziała już tuż obok, a gdzieś w głębi lasu lub na sąsiedniej łące.
- Śpij spokojnie - poprosiłem, unosząc oczy do nieba. Chmury wirowały i rozpraszały się wśród błękitu, a polana wokół mnie zasnuwała się mgłą. Szczegóły ginęły, trawa i drzewa zamieniały się w rozmyte plamy. Choć miejsce, które mnie otaczało, przypominało rzeczywistość, nagle stało się tak dusząco... senne. - Śpij spokojnie, Szkliwo.
Ziewnąłem i obróciłem się na drugi bok. Ciemność trochę mnie zaskoczyła. Najwyraźniej rzeczywiste zmęczenie, mimo chwili odpoczynku w pracy, było wyższe od odczuwalnego, na tyle, że umknął mi moment powrotu na polankę.
Ale jedno nie umknęło: sen. Na wspomnienie chłodnego dźwięku płaczu, ukłuło mnie podstępne ostrze niepokoju, które jednak rozpadło się tak szybko, jak szybko się zmaterializowało. Nasza rozmowa nie miała miejsca. Sen. Sen stał się snem.
Pozostawało pytanie, czy w międzyczasie faktycznie załatwiłem to, co miałem. Dotarłem przecież na polankę, ale gdzie Kawka?
Świerszcze wygrywały swoją cichą, stałą melodię, wyćwiczoną i dobrze znaną w tym teatrze. Na scenie panował bezruchu; aktorzy bawili się jeszcze za kulisami, rzucając krótkie dowcipy i szeleszcząc kartkami scenariusza.
Gdzie Kawka? Nie było jej w pobliżu. To nie rokowało dobrze. Niemożliwe jednak, bym nie pamiętał naszego ostatniego spotkania; obłęd nie ogarnął mnie jeszcze do tego stopnia. Wyciągnięcie go z pamięci okazało się jednak dość podchwytliwym zadaniem. Miałem nieodparte wrażenie, że widzieliśmy się w ciągu dnia, ale wszelka logika zdawała się temu zaprzeczać. Otarłem skrzydłem napięte czoło.
„Widziałem ją dziś... trzy razy, po jej powrocie z jaskini medycznej. A ani razu naprawdę! Śniła mi się przez cały dzień, ale nie mogliśmy przecież się spotkać. Byłbym pewny, że to nie sen. Nie miałbym wątpliwości. Te wszystkie spotkania były zbyt jałowe, niewyraźne”.
Przynajmniej tak je pamiętałem.
Wlepiłem wzrok w zastygłą tej bezwietrznej nocy roślinność. Pustka, która zapanowała w naszym domu po opuszczeniu go przez Wronę i Kaja, dawała się odczuć jeszcze bardziej, gdy Kawki nie było obok. Nie żeby mi to przeszkadzało. W samotności, wśród powtarzalnych taktów świerszczych skrzypek, było coś, co uspokajało. Słyszałem każdy swój oddech, każde stuknięcie gałązki o gałązkę, każdy zbliżający się krok.
Stąpające po mchu łapy usłyszałem jeszcze zanim zwolniły, by nie obudzić śpiącego. Oto ona, wróciła nareszcie; wyjątkowo późno, wyjątkowo cicho. Gdy nasze oczy się spotkały, bez słów wymieniliśmy wieczorne powitanie. Widziałem, że chce jednak coś powiedzieć. Przestąpiła z łapy na łapę i uderzyła ogonem w rosnącą z tyłu kępę trawy.
Ta chwila musiała być dla mnie kluczowa. Kawka mówiła wszystko. Mówiła szeroko otwartymi oczami, drgającym nosem, płynnym oddechem, unoszącymi się kącikami pyska. Powiedziała mi, żebym był spokojny, tak, jak ona jest. Powiedziała, że tego dnia nasze życie się zmieniło. Powiedziała tyle, ile tylko mogła komuś, kto wie już o wszystkim.
Gdy wstałem, przygryzła wargę, a gdy objąłem ją skrzydłem, po prostu roześmiała się, wprost, szczerze jak dziecko. Jej drżące łapy jeszcze raz tego dnia spoczęły na mojej szyi i uścisnęły mnie ze wszystkich sił, a pysk legł mi na karku i odetchnął głębiej, wraz z tym oddechem wypuszczając napięcie, które tak mu ciążyło.
- Do tej pory w to nie wierzę, Szkliwo - szepnęła. - Obawiam się, niepokoję... a jednak czuję się dziś najszczęśliwszą istotą pod słońcem.
Och, nawet bujna wyobraźnia nie podpowiadała mi, co za zmiany nas czekają. I nie był to czas, aby się nad tym zastanawiać. To czas, aby świętować.
Jak żyć w świecie pełnym iluzji, w którym sen bywa bardziej rzeczywisty od jawy? Czy jest lekarstwo, które ten świat odmieni, i czy warto go szukać? Czy może lepiej poświęcić całą swoją moc, by nauczyć się w tym świecie żyć naprawdę?

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz