sobota, 30 listopada 2024

Podsumowanie listopada!

Szanowni,
grudzień idzie! Magiczny miesiąc śnieeeżku, mrozku i końca roczku. Niesłychanie szybko ten czas leci... Dziś jednak wciąż jesteśmy w listopadzie i tu mamy do omówienia jeszcze kilka spraw. Nie przedłużając, rozpocznijmy.
A dziś niespodzianka, krótkie ogłoszenie!
Aby pielęgnować poczucie miłości w każdym z nas, aby jednoczyć, aby uczyć się dostrzegać prawdziwe piękno w otaczającym nas świecie, by krzewić w młodzieży i staruchach potrzebę wsparcia bliźnich oraz by w WSC kwitła radość i siła... a także, by urozmaicić nam trochę życie w tym wspaniałym, końcoworocznym okresie:
Grudzień stanie się miesiącem Marysi!!! Od każdego opowiadania, które pojawi się na stronie głównej WSC, nasza ulubiona bohaterka Marysia (ta specjalna niewolna, co ostatnio wyszła z naszego sierocińca) otrzyma 100 pkt umiejętności, które autor opowiadania będzie mógł dowolnie rozdzielić pomiędzy jej wspaniałymi cechami.

Zanim emocje opadną, przejdźmy do podium miesiąca i sprawdźmy, kto zarobił! Och, to było dopiero coś...
W tym miesiącu na miejscu pierwszym na podium aktywności stoi potężna Yrsa z 7 opowiadaniami,
Na miejscu drugim widzimy natomiast mocarny Xiv z 6 opowiadaniami,
A na miejscu trzecim mały Yolotl, który napisał 3 opowiadania.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaMisungKoyaanisqatsi i Szkliwo.

Oto podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
DeltaPuchło, 3 głosy (Niczym głaz)
WronaSmoła, 1 głos (Najlepszą dżdżownicą byłaby)

To tyle, Kochani! Bawcie się dobrze w grudniu, już jutro!

                                                          Wasz samiec alfa,
                                                             Agrest

Od Yrsy – ,,Dzieciństwo'' cz.2

 Yrsa urodziła się w klanie, którym krew przesycały żywioły północy – lód i powietrze. Każdy członek jej rodu miał dar kontrolowania jednego z tych żywiołów, a ich zdolności były zarówno błogosławieństwem, jak i brzemieniem. Yrsa, będąc szczenięciem, wciąż nie rozumiała, dlaczego lód odpowiada na jej emocje, ani dlaczego jego moc wydawała się tak trudna do ujarzmienia.

Rodzina młodej wadery mieszkała w sercu lodowych pustkowi, gdzie wiatr śpiewał o potędze przodków, a każdy krok na śniegu niósł echo ich dawnej chwały. Jej matka, Arwena, władała powietrzem – delikatne podmuchy wiatru towarzyszyły jej ruchom, a burze pojawiały się, gdy była wściekła. Ojciec Yrsy, Rinor, był mistrzem lodu. Z jego łap wyrastały lodowe sople, a śnieg zamieniał się w lustra, gdy tego chciał. Pierworodny brat Yrsy, Einor, łączył oba żywioły, co czyniło go jednym z najpotężniejszych wilków, jakie widziała ich wataha od pokoleń.

Ale Yrsa… była inna.


Jej moc ujawniła się wcześnie, zbyt wcześnie jak na standardy rodziny. Miała zaledwie cztery miesiące, gdy śnieg wokół jej łap stwardniał w lód, a powietrze stało się tak mroźne, że wilki wokół niej zaczęły kulić się z zimna. Był to dzień, w którym pierwszy raz poczuła strach – nie przed innymi, ale przed sobą samą.

Rodzina, choć potężna, nie była przygotowana na to, jak niestabilna może być jej moc. Zdolności pozostałych wilków ujawniały się stopniowo i były łatwiejsze do opanowania, ale w przypadku Yrsy żywioł zdawał się żyć własnym życiem, karmiąc się jej emocjami.

Pewnego dnia Arwena postanowiła rozpocząć szkolenie Yrsy. Uważała, że skoro każda emocja jej córki wpływa na lód, to nauka kontroli musi zacząć się od zrozumienia, jak te emocje powstają.

– Kochanie, moc to coś więcej niż dar – zaczęła matka, gdy siedziały razem na krawędzi skalnego urwiska, gdzie wiatr wył i smagał je swoim lodowatym dotykiem. – To odpowiedzialność. Jeśli nie nauczysz się jej kontrolować, ona zacznie kontrolować ciebie.

Yrsa, która miała wtedy sześć miesięcy, spojrzała na matkę wielkimi, kryształowymi oczami.

– Ale jak mam ją kontrolować? Ona przychodzi, kiedy nie chcę.

Arwena uśmiechnęła się łagodnie i wskazała na horyzont, gdzie góry śniegu łączyły się z niebem.

– Czy widzisz ten wiatr?

Yrsa pokręciła głową.

– Wiatru nie można zobaczyć.

– Ale można go poczuć – odparła Arwena. – Lód jest jak wiatr. Nie musisz go widzieć, żeby wiedzieć, że istnieje. Tak samo jak wiatr, on ma swoją siłę, ale to ty musisz go prowadzić.


Nauka trwała miesiące, a potem lata. Arwena i Rinor uczyli ją podstaw: jak wywoływać delikatne płatki śniegu i formować kryształki lodu w powietrzu. Einor, choć starszy i czasami arogancki, włączył się do nauki, pokazując siostrze, jak łączy lód z ruchem wiatru, tworząc delikatne, tańczące wiry śniegu.

Jednak każdy postęp wiązał się z chwilami załamania. Yrsa była niezwykle emocjonalna – każde niepowodzenie wywoływało u niej frustrację, a z frustracji rodziły się gwałtowne wybuchy mocy. Pewnego razu, gdy nie udało jej się opanować formowania lodowego mostu nad strumieniem, wywołała niekontrolowaną śnieżycę, która uwięziła jej brata na lodowym zboczu.

– Yrsa! – Einor wrzasnął, gdy śnieg osypywał się wokół niego. – Przestań, bo spadnę!

Przerażona, Yrsa zamknęła oczy i próbowała zapanować nad sobą. Wzięła głęboki wdech, tak jak uczyła ją matka. Lód i śnieg zaczęły uspokajać się, a Einor zdołał wyjść na bezpieczny teren.

Po tym zdarzeniu Yrsa nie chciała już ćwiczyć. Bała się, że skrzywdzi kogoś z rodziny.

– Nie możesz od tego uciekać – powiedział ojciec pewnego wieczoru, kiedy siedzieli razem w jaskini. – Moc jest częścią ciebie. To, że teraz wydaje się przerażająca, nie oznacza, że zawsze taka będzie.

– Ale co, jeśli nigdy jej nie opanuję? – zapytała Yrsa cicho.

Alfa spojrzał na nią z dumą.

– Masz nas. Nie jesteś sama.


Przez długi czas unikała kolejnych lekcji. Czuła ciężar odpowiedzialności, który zdawał się przerastać jej młode barki. Jej rodzina jednak nie naciskała. Arwena i Rinor pozwolili córce znaleźć swoją drogę, wiedząc, że czasami to nie siła, lecz spokój przynosi najlepsze odpowiedzi.

Pewnego ranka Yrsa, wciąż rozbudzona, zauważyła Einora ćwiczącego na skraju lasu. Stawiał przed sobą trudne wyzwanie: próbował unieść w powietrze drobne kryształki lodu, tworząc z nich wirujące figury. Jego ruchy były pełne skupienia, lecz co chwilę coś mu się nie udawało. Lód opadał, a wiatr rozwiewał to, co już zdążył stworzyć. Zamiast jednak się frustrować, Einor śmiał się z własnych niepowodzeń.

– Dlaczego to robisz? – zapytała Yrsa, podchodząc bliżej. – Skoro ci nie wychodzi?

– Bo chcę, żeby kiedyś wyszło – odpowiedział, nie przerywając swojej pracy. – A poza tym… to po prostu przyjemne.

Yrsa patrzyła na brata przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad jego słowami. Może kontrola nad lodem i wiatrem nie musiała oznaczać doskonałości za każdym razem? Może wystarczyło po prostu próbować?

Kilka dni później, kiedy śnieg padał cicho, Yrsa wyszła na polanę sama. Wciągnęła głęboko mroźne powietrze i spojrzała na otaczający ją krajobraz. Nie miała zamiaru tworzyć niczego spektakularnego ani dokonywać przełomów. Zaczęła od małego – zbliżyła łapę do śniegu i wyobraziła sobie mały, delikatny kształt.

Pod jej dotykiem śnieg zaczął zlepiać się w drobną kulkę lodu. Była prosta, niczym dziecięca zabawka, ale była jej. Spojrzała na nią z uśmiechem, który dawno nie zagościł na jej pysku. Tym razem, zamiast frustracji, poczuła dumę.

Tego wieczoru wróciła do jaskini i podzieliła się swoją małą kulką z rodziną. Rinor przyjął ją bez słowa, ale w jego oczach pojawiła się łagodna iskra uznania. Arwena pokiwała głową z uśmiechem, a Einor rzucił żartobliwie:

– Może kiedyś stworzysz coś większego, ale… na razie przynajmniej to nie wybuchło.

Yrsa zaśmiała się razem z nim, czując po raz pierwszy od dawna, że nie musi być idealna. Wystarczyło, że była sobą. A moc, choć wciąż czasem nieprzewidywalna, przestała wydawać się aż tak przerażająca. W końcu miała czas, by się jej nauczyć – i rodzinę, która była przy niej na każdym kroku.


Yrsa dorastała, stopniowo poznając siebie i swój żywioł. Jej relacja z magią była pełna wzlotów i upadków – czasami lód i śnieg odpowiadały jej na każde zawołanie, innym razem wymykały się spod kontroli, odzwierciedlając to, co działo się w jej sercu. Nigdy nie osiągnęła poziomu pełnej harmonii, jaki prezentowali jej rodzice czy rodzeństwo, ale z czasem przestała uważać to za porażkę.

Jako młoda dorosła wilczyca nauczyła się przede wszystkim jednego: akceptacji. Zrozumiała, że jej emocje były integralną częścią jej magii, a próby ich stłumienia przynosiły więcej szkody niż pożytku. Im bardziej próbowała walczyć ze swoimi uczuciami, tym bardziej nieprzewidywalny stawał się lód. Dlatego zaczęła szukać sposobów, by żyć w zgodzie z samą sobą.

Mimo lat ćwiczeń wciąż zdarzały się chwile, gdy jej moc przejmowała nad nią kontrolę. Gdy była rozgniewana, wiatry przynosiły śnieżyce, a temperatura wokół niej spadała. Kiedy czuła strach, lód zamykał ją w skorupie, jakby chciał chronić ją przed światem. Bywały dni, gdy obwiniała się za swoją niedoskonałość – szczególnie widząc, jak jej brat Einor płynnie łączy oba żywioły, nie zdradzając żadnych oznak wewnętrznej walki.

Jednakże Yrsa nigdy się nie poddała. Wypracowała swoje własne sposoby na radzenie sobie z mocą. Zamiast walczyć z lodem, pozwalała mu być częścią jej ekspresji. Kiedy była smutna, tworzyła delikatne kryształki przypominające łzy. Gdy radość ją przepełniała, formowała wirujące płatki śniegu, które tańczyły na wietrze.

 Nie próbowała być kimś, kim nie była – i to przyniosło jej największy spokój.

Pewnego dnia, podczas samotnej wędrówki przez śnieżne pustkowia, Yrsa zatrzymała się na krawędzi wysokiego klifu. Wiatr smagał jej futro, a śnieg delikatnie opadał na ziemię. Wzięła głęboki wdech i poczuła, jak emocje wirują w jej wnętrzu – strach, spokój, ciekawość. Podniosła łapę i pozwoliła, by lód zaczął formować się wokół niej, przyjmując różne kształty. Tym razem nie próbowała go kontrolować ani narzucać mu swojej woli. Po prostu obserwowała, jak jej moc odzwierciedla to, kim była w danej chwili.

To nie była perfekcja. To była Yrsa – wilczyca, która nigdy nie osiągnęła pełnej kontroli nad swoim żywiołem, ale znalazła własny sposób na życie z nim. Może nigdy nie stanie się mistrzynią lodu, ale to jej nie obchodziło. Miała swoje miejsce w świecie i wiedziała, że jest wystarczająca, dokładnie taka, jaka jest.

Od Yrsy CD Xiva – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.7

 Yrsa leżała naprzeciwko atramentowego wilcza, czując lekki niepokój. Jaskinia była cicha, wypełniona jedynie odgłosami kapania wody z pęknięć w skalnym suficie i odległym szumem wiatru. Powietrze pachniało wilgotnym kamieniem, mchem i jakąś wonią ziół leczniczych, które zdawały się unosić w powietrzu, delikatnie łaskocząc nozdrza. Jej ciało było wyczerpane jakby wszystkie siły opuściły ją w momencie, gdy dotarła do tego miejsca. Potrzebowała jeszcze odrobiny czasu by w pełni się zregenerować. Jednak umysł pracował, analizując sytuację.

Wilcze przed nią wydawało się... inne. Wzrok Yrsy przebiegł po jeno postaci – smukłej, lecz nie brakowało w niej siły. Jeno futro miało głęboką, niemal atramentową barwę, która kontrastowała z jasnym światłem wpadającym do jaskini. Yrsa uniosła delikatnie głowę, by spojrzeć w jego oczy, ale dostrzegła coś, co ją zaintrygowało. Były pełne napięcia, jakby sam ich właściciel nie do końca wiedział, co zrobić z własnym zachowaniem.

Czy się jej bało? Nie wyglądało na zagrożone, ale czuła, jak drży – subtelnie, prawie niezauważalnie, jak młode wilczę na pierwszym polowaniu. Jeno ogon poruszał się niespokojnie, choć próbowało go ukryć, zagrzebując w futrze. Było w nim coś ujmującego.

Yrsa nie wiedziała, dlaczego, ale poczuła ciepło. Nie fizyczne – lecz emocjonalne, delikatne uczucie, które rozlewało się w jej wnętrzu. Może to zmęczenie sprawiało, że była bardziej podatna na taki nastrój. A może...

Zerknęła na wilcze znowu, teraz bardziej ostrożnie. Słuchała jeno słów, próbując się skupić, ale coś w jeno głosie było chaotyczne, niemal rozbrajająco szczere. Może trochę zbyt szczere. Uniosła brew, a na jej pysku pojawił się cień uśmiechu. Było to niemal niedostrzegalne, ledwie zauważalne drgnięcie warg, ale dla tych, którzy by patrzyli, oznaczało jedno – Yrsa była rozbawiona.

Nie do końca jednak ufała tej sytuacji. Wilcze, choć wydawało się przyjazne, mogło być po prostu ostrożne w obliczu obcej wadery. Wciąż pamiętała, jak w jej stronę patrzyli inni, gdy zbliżała się do granic ich terytorium – jak na potencjalne zagrożenie. Ten tutaj jednak był inny. Jakby bardziej... miękki?

– Dziękuję za propozycję – powiedziała cicho, jej głos łagodny, ale stanowczy. Po czym poprawiła się, podnosząc nieco uszy w geście ostrożnej pewności siebie. – Wystarczy, że będzie ciepło i spokojnie.

Jej oczy, jak dwa kawałki zamarzniętego jeziora, przez chwilę zatrzymały się na jeno pysku. Była ciekawa, jak zareaguje na tę prostą odpowiedź. Czy jeno niepewność zelżeje? Czy jeno serce zwolni?

Nagle poczuła, jak zmęczenie ponownie ją dopada. Była zbyt osłabiona, by zbyt długo zastanawiać się nad intencjami innych. Pozwoliła sobie zamknąć na moment oczy i westchnąć lekko, wciąż gotowa słuchać, ale teraz bardziej skupiona na odzyskiwaniu sił.

Wiatr z zewnątrz przyniósł zapach jesiennych liści. W tej chwili zrozumiała, że może naprawdę znalazła miejsce, gdzie dane jej będzie odpocząć. 

Przynajmniej na jakiś czas, jeśli nie będą życzyli sobie jej dłuższej obecności. 


<Xiv?>


Od Xiva CD Yrsy – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.6

Xiv dobrze wiedziało, że jeno stres uwidaczniał się światu zewnętrznemu. Nie była to żadna zagwozdka, gdyż w umyśle każda myśl kazała nu podejść do tej sytuacji inaczej, a jeno serce galopowało po piersi niczym uciekające przed drapieżnikiem zwierzę. Tak wyglądało stworzenie, któremu odpaliła się reakcja „walka albo ucieczka”.

W bardzo krótkiej chwili Xivo zrobiło sobie mentalną tabelkę, dlaczego w ogóle tak reaguje. Nie miało sensu, żeby bało się nieznanej wadery, która zawędrowała tutaj z odległych krain. Ona była osłabiona i wśród obcych, musiała by być szalona, żeby go zaatakować. Nie mówiąc o tym, że nie miała ku temu powodu. Atramentowe wilczę nie musiało się już również przejmować ewentualnymi negatywnymi konsekwencjami swojego zaproszenia, bo białosierstna przyznała, że potrzebowała bezpiecznej przystani. Czyli nie narobiło nic złego. To skąd, do cholery, pojawił się ten stres?

Odpowiedź przyszła, gdy ratownik spojrzał prosto w lodowate oczy, przypominające płynny lód. Nie wodę, płynny lód, równie niebezpieczny, co zatrważająco piękny. Dwa punkty, dwa stawy, pełne mrozu promieniującego łagodnym ciepłem. Xiva przeszedł dreszcz, a jedyna słuszna teoria na jeno pytanie oblała no tym samym niemal białym płynnym lodem.

Zakochało się. Od pierwszego wejrzenia, jak samotna nastolatka przeglądająca magazyny ze zdjęciami piosenkarzy i aktorów.

Co za, kuźwa, wstyd.

Mając już świadomość źródła swojego zachowania, Xiv zaczęło się uspokajać. Musiało się uspokoić, żeby być w stanie porozmawiać z ofiarą swojego serca. Nie dopuszczało do siebie nawet cienia mrzonki, że wadera mogłaby być niem zainteresowana. Ona? Ta anielica? Niem? Niebinarnym żywym trupem? O takich zdarzeniach pisze się mity, nie historie.

Nie wiedząc, ile czasu ostatecznie minęło podczas prowadzenia tabelki, Xiv w końcu posłuchało się polecenia nieznajomej i usiadło naprzeciwko niej.

– Powinienem zapytać, jak masz na imię – wydukało, kuląc się w sobie.

– Jestem Yrsa. – Słodki głos wadery zatkał uszy basiora, zapewniając, że będzie jedynym, co atramentowy będzie słyszeć do końca swojego istnienia. Yrsa. Piękne imię.

– Miło poznać. – Kolczasta kula utkwiła głęboko w gardle Xiva i ani myślała stamtąd wyjść. – Mam nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej.

– Taki jest plan.

Okej. Okej. Cool. Super. Yrsa planowała zostać. Świetna wiadomość, trochę przerażająca, ale fajnie było to usłyszeć. To co teraz? A, tak. Jakieś schronienie. Nie, może Yrsa go nie chce. No nie no, może chcieć. Mają jakieś schronienie? Jakieś jaskinie? Na pewno mają nory, a jak nie, to Xiv jej może wykopać. Jaskinie chyba też się znajdą, ktoś będzie wiedział. Może najpierw będzie chciała pozwiedzać. Idioto, – tu Xiv prawie pacnęło się łapą w czoło – przecież ona nie ma siły chodzić. Dobra, załatwi się jej jakieś schronienie. Ona opisze, jakie chce, a Xivo jej to znajdzie i zarezerwuje. Może nawet dla niej polować. Nie, wróć, ma pracę, nie może. Może ktoś z rodziny będzie mógł. Aaaa, dlaczego to wszystko jest takie pogmatwane!

– To pewnie chciałabyś mieć gdzie spać, jak już opuścisz jaskinię medyczną na dobre. Mogę coś dla ciebie, znaczy, jeśli chcesz, mogę coś dla ciebie znaleźć. – Wilczę czuło agresywny potok słów ze swoich ust, którego nie mogło zatrzymać. – Opisz, co potrzebujesz, a ja tego poszukam i nawet przyszykuję, żebyś od razu mogła się wprowadzić. Ale nie naciskam! Wszystko tylko za twoją zgodą!

Xivo tak zaplątało się w swojej wypowiedzi, że przestało zwracać uwagę na twarz swojej rozmówczyni. Może to i dobrze, przynajmniej nie wpatrywało się w jej lodowe oczy.

Yrsa?

piątek, 29 listopada 2024

Wyniki konkursu "Parafraza opowiadania"!

Przyjaciele, nadszedł długo wyczekiwany dzień. Wszyscy uporaliśmy się najpierw z napisaniem, potem z przeczytaniem, aż wreszcie z głosowaniem na najlepsze opowiadania konkursu "Parafraza opowiadania"!

Uczestnikami byli (według kolejności wysłania opowiadań konkursowych):

Głosowanie wyłoniło zwycięzców, choć wszyscy wiemy, że każdy z nas, wzbogaciwszy archiwum konkursów WSC, automatycznie staje się w pewnym sensie zwycięzcą. Tymczasem głosy orzekły, że miejsce pierwsze zajmują, wspólnie, Delta Agrest, których opowiadania otrzymały po trzy głosy. Ich nagrodą zostaje, zgodnie z zapowiedzią, 3 ng oraz 3 pkt do wybranych umiejętności.

Miejsce drugie zajmuje Wayfarer, którego opowiadanie otrzymało dwa głosy.
Wayfarer jest już niestety nieobecny wśród nas. Dlatego właśnie należna mu nagroda - 2 ng - zostanie przekazana wybranej postaci jego właściciela.

Miejsce trzecie zajmuje Janka, której opowiadanie otrzymało jeden głos. Opowiadanie to, jako pierwsze opowiadanie konkursowe Janki, otrzymuje nagrodę honorową 1 ng.

No dobrze, to nie wszystko...
Od dziś do puli naszych konkursów zostaje wprowadzona nowa nagroda: punkty umiejętności dla Puchła! Zwycięzca konkursu może rozdysponować 10 pkt umiejętności naszemu niezastąpionemu puchłoterapeucie. Razem uczyńmy Puchło największym kozakiem, którego będą lękać się wszyscy wrogowie Chabrowego Reżimu!
Ponieważ tym razem nagroda przypadła aż dwóm zwycięzcom, Delta i Agrest mogą przyporządkować Puchłu po 5 pkt umiejętności. Do dzieła.
To co... chwila odpoczynku, a potem następny konkurs i tak się żyje od pierwszego do pierwszego. Trzymajcie się w tej watasze!

Gratulacje!
                                                            Wasz samiec alfa
                                                            Agrest

Od Yrsy - ,,Dzieciństwo'' cz.1

 



Pierwszy dzień zimy w Klanie Wilczej Paszczy zawsze był czasem celebracji. Gdy słońce ledwie wschodziło ponad horyzont, jego światło odbijało się od połaci śniegu i lodu, rozświetlając dolinę tysiącem tęczowych blasków. Tego ranka jednak wszystko wydawało się inne. Niebo było ciężkie od chmur, a wiatr wył niczym zapowiedź burzy.

W jaskini na najwyższym szczycie Klanu, Arwena, samica alfa, zmagała się z bólem. Poród trwał od wielu godzin, a wilczyca czuła, jak zimno przenika jej ciało, mimo ciepła bijącego od ścian jaskini. Starszyzna Klanu mówiła, że dzieci narodzone w taki dzień będą szczególne – naznaczone zimą, zarówno w ciele, jak i duchu.

Pierwsze szczenię przyszło na świat tuż przed świtem. Silny samiec o ciemnym futrze, którego imię Einor miało podkreślać jego przyszłą potęgę. Potem kolejne, Sigi i Debra każde zdrowsze i silniejsze od poprzedniego. Ale ostatnie szczenię, to, które przyszło na świat wraz z pierwszymi promieniami bladego słońca, było inne.

Była drobna, niemal przezroczysta. Jej futro, srebrzyste niczym szron, ledwo okrywało wychudzone ciałko. Nie pisnęła, nie poruszyła się, leżała bez życia w śniegu u stóp matki. Arwena spojrzała na nią, a jej serce zamarło.

– Nie przetrwa – mruknął jeden z uzdrowicieli, surowym głosem, pełnym rezygnacji. – Zostaw ją, Arweno. W taką zimę nie ma miejsca na słabość.

– Nie! – warknęła wadera, odsuwając się, by osłonić maleńką istotę. – Ona przeżyje. Jest moim szczenięciem.

Arwena otuliła szczenię własnym ciałem, oddając mu resztki swojego ciepła.

– Nazwę ją Yrsa – wyszeptała. – To imię dla tych, którzy walczą.


•❅─────✧❅✦❅✧─────❅• 


Życie Yrsy od samego początku było walką. Jako najmniejsza w miocie, musiała konkurować o każdą kroplę mleka. Bracia i siostra, silniejsi i więksi, spychali ją na bok, zmuszając do ustępowania miejsca. Jednak Yrsa była uparta. Nawet kiedy odpychano ją od matki, znajdowała sposób, by wrócić – czołgając się, piszcząc i walcząc o swoje miejsce.

Arwena obserwowała ją z mieszanką troski i dumy. Choć słaba, Yrsa miała w sobie coś, co wyróżniało ją spośród rodzeństwa – nieugiętość.

– Ona jest jak zima – mówiła Arwena do swego Rinora. – Delikatna na zewnątrz, ale w środku twarda jak lód.

Mimo to życie Yrsy nie było łatwe. Już jako szczenię cierpiała na nawracające choroby, przez które spędzała więcej czasu w jaskini niż na śnieżnych polach z rodzeństwem. Inne młode wilki zaczęły ją ignorować, widząc w niej jedynie słabego członka stada, który nigdy nie dorówna reszcie.

– Dlaczego musimy na nią uważać? – narzekał Einor, kiedy po raz kolejny kazano mu zabrać ją na zabawę. – Ona nawet nie potrafi biegać!

– Yrsa to ciężar – dodał jeden ze szczeniaków klanu. – Powinna była odejść razem z zimowym wiatrem.

Słowa te raniły młodą wilczycę, ale nie dawała tego po sobie poznać. Uczyła się ukrywać ból za maską obojętności, chociaż jej serce łamało się za każdym razem, gdy była odrzucana.


•❅─────✧❅✦❅✧─────❅• 


Yrsa miała zaledwie kilka miesięcy, kiedy po raz pierwszy doświadczyła wizji. 

Noc była w Klanie Wilczej Paszczy czasem spokoju, gdy wiatr cichł, a śnieżne pola zasypiały pod miękkim kocem gwiazd. Dla Yrsy jednak noc nigdy nie była spokojna.

Już jako małe szczenię spała niespokojnie, kręcąc się i cicho popiskując w snach. Początkowo Arwena myślała, że to zwykłe koszmary, które prędzej czy później miną. Ale z czasem stało się jasne, że to, co dręczyło jej córkę, było czymś więcej.

Podczas pierwszej z koszmarnych wizji, leżała zwinięta w kłębek obok rodzeństwa, gdy nagle jej drobne ciałko zaczęło się trząść. Wilczyca zerwała się na łapy, jej oczy były szeroko otwarte, ale nie widziały niczego w realnym świecie.

– Yrso, obudź się! – Rinor próbował ją potrząsnąć.

Mała wilczyca w końcu wyrwała się z objęć snu, drżąc i piszcząc. Jej pisk był pełen strachu, jakby coś niewidzialnego wciąż ją ścigało.

– Co się stało, moja mała? – zapytała ojciec, tuląc ją mocno.

– Oni tam byli... – wyszeptała Yrsa przez łzy. – Patrzyli na mnie.

Rinor nie rozumiał, o kim mówiła Yrsa. Ale ta noc była początkiem jej zmagań.

W miarę jak Yrsa dorastała, jej sny stawały się coraz bardziej wyraziste. Każdej nocy zasypiała z poczuciem lęku, bo wiedziała, że sny nie przyniosą odpoczynku, lecz kolejne obrazy pełne grozy. W koszmarach widziała cienie – wilki z oczyma jak lodowe stalaktyty, puste i zimne. Ich łapy z brudnego śniegu ciągnęły się ku niej, ich szept odbijał się echem w jej głowie:

– Jesteś nasza... Nie uciekniesz.

Yrsa budziła się z krzykiem, drżąc na całym ciele. Arwena, przybiegając do niej, znajdowała ją zwiniętą w kącie legowiska, z mokrym futrem od łez.

– Nie chcę ich widzieć, mamo! – szlochała Yrsa. – Oni tam są, oni na mnie czekają!

Matka próbowała ją uspokoić, tłumacząc, że to tylko sny, ale Yrsa wiedziała, że to nieprawda. To nie były zwykłe koszmary – cienie były prawdziwe, tak jak duchy, które słyszała na jawie.

Z czasem Yrsa zaczęła bać się zasypiać. Czekała, aż wszyscy w legowisku pogrążą się w głębokim śnie, a potem wpatrywała się w ciemność, starając się utrzymać otwarte oczy. Jej kruche ciało szybko jednak poddawało się zmęczeniu, a gdy sen w końcu ją pochłaniał, cienie wracały.

Były noce, gdy jej płacz budził całe stado. Einor i reszta rodzeństwa często okazywali irytację.

– Dlaczego ona zawsze musi robić taki hałas? – narzekał Sigi. – Zawsze budzi wszystkich!

Rodzice chronili Yrsę przed oskarżeniami, ale wiedziała, że jej córka staje się coraz bardziej wyobcowana.

Koszmary i głosy sprawiały, że Yrsa coraz częściej unikała innych. Wstydziła się swoich lęków, a jednocześnie czuła się niezrozumiana. Szukała samotności w odludnych zakątkach Klanu – w jaskiniach, na wzgórzach, gdzie wiatr śpiewał swoje mroźne pieśni.

Jednej nocy, po wyjątkowo straszliwym koszmarze, znalazła schronienie na skraju lasu. Siadła pod samotnym drzewem, próbując uspokoić drżenie ciała. Wtedy, w głębokiej ciszy, usłyszała delikatny głos:

– Nie bój się nas...

Odwróciła się gwałtownie, szukając źródła, ale nie widziała nikogo. Szept brzmiał jednak bardziej pocieszająco niż te, które wcześniej ją dręczyły.

– Kim jesteś? – zapytała cicho.

– Jestem tym, który odszedł przed tobą. Nie jesteś sama, Yrso.

To była pierwsza noc, gdy zamiast płakać, Yrsa zasnęła w towarzystwie duchów. Choć wciąż ich się bała, zaczynała rozumieć, że były częścią niej – tak samo jak lód i śnieg.


Z czasem te milsze głosy nie były już jedynie szeptami – przybrały formę rozmów. Często, gdy Yrsa oddalała się od stada, słyszała ich śmiech i nawoływania.

– Chodź się z nami bawić! – wołały, gdy uciekała za śnieżne zaspy.

Pewnego dnia, gdy wiatr był wyjątkowo mroźny, usłyszała całą grupę dziecięcych głosów. Opowiadały jej historie o miejscach, których nigdy nie widziała, o zabawach w głębokim lesie i skokach przez lodowe strumienie.

– Kim jesteście? – zapytała ponownie, a tym razem odpowiedzieli:

– Jesteśmy jak ty. Też kiedyś byliśmy szczeniętami.

Yrsa nie rozumiała, co to znaczy, ale czuła, że nie kłamią.

Duszyczki, jak je nazywała, miały ulubione miejsce – małą polanę otoczoną wysokimi drzewami, gdzie śnieg zawsze wydawał się bardziej miękki. To tam Yrsa najczęściej z nimi rozmawiała. Siadała na środku polany, a głosy otaczały ją, opowiadając historie o swoich krótkich życiach.

– Byłem najszybszy w moim miocie! – chwalił się jeden z duchów. – Gdyby nie ta zima, nikt by mnie nie dogonił!

– A ja... – zaczął inny, nieco bardziej cichy głos – nigdy nie zobaczyłem, jak wygląda lato.

Czasami opowiadali jej rzeczy smutne – o głodzie, chorobach i zimnie, które zabrały ich z tego świata, zanim zdążyli dorosnąć.

– To niesprawiedliwe – mówiła Yrsa, łzy płynęły jej po pyszczku.

– Nie płacz – pocieszał ją jeden z głosów. – My już nie czujemy bólu. Jesteśmy tutaj, by cię chronić.


Z czasem rozmowy z duchami przestały być tylko zabawą. Czasami przestrzegali ją przed niebezpieczeństwami.

– Nie idź tam, Yrso – mówił jeden z głosów, gdy zbliżała się do zamarzniętego jeziora. – Lód jest zbyt cienki.

Innym razem opowiadali o rzeczach, które przerażały ją bardziej niż koszmary.

– Yrso, musisz być silna – mówił jeden z głosów, który brzmiał jak młoda wilczyca. – My nie byliśmy. To dlatego nas już nie ma.

Te słowa zapadły jej w pamięć i choć jeszcze wtedy nie rozumiała ich w pełni, czuła ciężar odpowiedzialności, jakby nosiła na swoich barkach nie tylko swoje życie, ale i ich losy.


•❅─────✧❅✦❅✧─────❅• 


Lata mijały, a koszmary i głosy nie opuszczały Yrsy. Jednak z czasem nauczyła się z nimi żyć. Każdy krzyk, każda noc pełna łez hartowała jej ducha. Zrozumiała, że to, co widzi we snach i słyszy na jawie, to nie tylko przekleństwo, ale i dar. Wizje były ostrzeżeniem, wskazówką, że lód, który płynął w jej żyłach, był jej dziedzictwem, ale też próbą.

Chociaż wciąż była drobniejsza od innych i nosiła w sobie cienie przeszłości, stała się częścią Klanu Wilczej Paszczy w sposób, którego nikt się nie spodziewał.


Od Delty (od Kaia) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.2

Pobudka pobudkami, ale kac morderca bez serca powoduje że nadal bujam się na nogach. I to jak! Do tego stopnia, że moje wnętrze przewraca się jak gówno w betoniarce, powodując odruch wymiotny. Miodełka pochyliła się nade mną jak sęp nad zdobyczą, no ale co ja poradzę, że ona mnie tak przecież kocha! Chociaż czy to miłość, jak ona bardziej mną pomiata niż zimne wiatry zimowe jak się leci niewiadomo gdzie, albo piaski na pustyniach jak rzucają tobą po bokach. Czy ja wiem, czy ja wiem. No nie wiem, dlatego nie odpowiadam jak się pyta o coś. Jakoś nie słyszę, za zimno i za ciepło w tym samym momencie. Odwróciłem się na drugi bok nakrywając się skrzydłem, a Miodełka tylko odetchnęła i skrzydła za nią zatrzepały jak odleciała. Nie obchodzi mnie to już. Moja miłości nieskończona, jak ja cię nienawidzę, jak tak siedzisz w mym sercu nieskończona, jak przebrzydła choroba. Złapałem bakcyla na poezję od Misunga czy co? Ten lis bardziej psowaty od wilków, z którymi mieszkam i mieszkałem. Ciekawe co u Kawki?
Wstałem w końcu, noc już prawie, a w krzakach gdzieś kawał dalej jakieś zamieszanie. A tak. Ta cała turpa czy inne trupy mają jakieś przedstawienie. Najważniejsze że leją alkohol za darmo, pewnie żeby wszystko wyglądało i wydawało się mieć jakikolwiek sens. Ale co ja tam będę… sam nie mam stylu.  A nie, przepraszam. Mój styl jest najlepszy!
Spity w cztery dupy oparłem się o coś jak ja. Chyba Mezularia bo tylko odetchnęła i przerzuciła mnie z siebie na ziemię. Lepiej niż na jakiegoś wilka z WSJ. Te debile to By z chęcią mnie zjadły. Wiec trzeba było się zmywać zanim usnę. Lata się trochę tylko krzywo, prawie webłem w drzewo. O.. rymowało się haha!
Ah… łóżko. Niech się Szkliwo pieprzy z Kawką z daleka. Ale chwila.. to nie moje łóżko, a tam Kawka stoi, leży w sumie. Noc już. Piękna. Czy to nie trochę zboczone, że stoję na brzegu lasu obok jej polanki i gapię się. Może to alkohol. Ciekawe czy jest szczęśliwa z tym cepem?  Czy nie byłaby szczęśliwsza ze mną. Gdyby tylko Admirał wtedy wygrał…

<CDN>


Od Xiva – "Spotkanie poza wymiarem"

Noc była zimna i biała, jeszcze nie zimowa, ale zdecydowanie już nie jesienna. Pogoda pasowała na późną szarugę jesienną, która szykowała już świat na nadejście Lodowej Pani, planującej położyć do snu roślinność i część zwierząt. Wiatr uciekł gdzieś daleko, zabierając ze sobą pieśni dni minionych, ćwierkot ptaków oraz nadzieję na lepsze jutro. Przed swoim odejściem zapowiedział, że wróci, niosąc ze sobą zapowiedź wiosny, ale kto wie, czy dotrzyma swojej obietnicy? Wayfarer, zawsze pewna oznaka nowej pory, zniknął bez słowa i prawdopodobnie na zawsze, stając się jedynie wspomnieniem, zwiewnym i ulotnym jak delikatny motyl.

Xiv kuliło się wśród korzeni drzew, udając przed samem sobą, że wcale nie jest nu zimno i że nie oczekuje z całego serca nadejścia dnia. Dlaczego śnieg był taki podły? Dlaczego zimowe futro jeszcze nie pokryło atramentowego ciała? Odpowiedzi na to znały liście, martwe i schowane pod warstwą mrozu, a także ryby, bezpiecznie ukryte w głębinach wód stojących, milczące i śliskie. Jeszcze do niedawna smaczne, bo tłuste, ale już nie.

Nie widząc innego wyboru, wilczę zamknęło swoje żółte ślepia, gotowe zapaść w sen – pal licho, czy wieczny, czy nie. Znało już drugą stronę, nie bało się tam udać, choć na pewno nie zamierzało próbować sztuczki z przenoszeniem się między światami po raz kolejny, nie mając ponownie fizycznego ciała. Tworzenie takowego było bardzo problematycznym procesem.

Objęcia Morfeusza nie były w niczym lepsze od rzeczywistości. Zamiast spać i śnić o smacznych sarnach, Xiv przeniosło się do innego wymiaru, akurat takiego, gdzie było zimno i bardziej ponuro niż podczas srebrno-chabrowej, szarugowej nocy. Najgorsze były niebieskie płomienie, które przecież powinny być ciepłe, a zamiast tego zabierały ciepło z ciała stojącego obok wilka. Instynkt przetrwania wysnuł teorię, że dotknięcie ognia przymroziło by palce, ale ani instynkt, ani Xiv nie zamierzali tej teorii sprawdzać. Poza płomieniami znajdowały się w okolicy wielkie głazy, tak samo ciemnoszare, niemal czarne, jak piaszczyste podłoże. Na tych trzech rzeczach kończyło się opisywanie, bo po widoczny horyzont nie było absolutnie nic innego. Nawet niebo wyglądało identycznie do ziemi, odjąć głazy. Było niemal czarne w swojej szarości, bez żadnych oznak słońca, księżyca, gwiazd, czy chociażby chmur.

Pierwszy krok w nieznanym wymiarze był ciężki, męczący nawet, jakby do łap przywiązano kilkukilogramowe, ołowiane buty, jednak ponieważ ciało basiora nie było rzeczywiste, szybko nauczył się ignorować niewygodne uczucie. Cokolwiek ten świat chciał mu pokazać, lepiej niech to zrobi jak najszybciej.

– Xiv? – odezwał się zza skał znajomy głos, którego obecność była bardzo niepokojąca. Nie wiedząc lepiej, wezwane wilczę odwróciło się w stronę źródła, gotowe na konfrontację.

Pomarańczowo rudy wilk o trzech ogonach leżał na w miarę płaskim głazie, wpatrując się w przybysza złotymi oczami. Przednie łapy odbijające się jasnymi skarpetkami leżały skrzyżowane przed piersią, natomiast tylne musiały być schowane pod brzuchem starszego basiora. Jego trzy ogony z równie jasnymi końcówkami wisiały za głazem, teraz poruszane z boku na bok negatywnymi emocjami, które zakiełkowały w sercu właściciela. Brązowy szal, zazwyczaj wiszący luzem na szyi, teraz zakrywał wilcze uszy, o których Xiv wiedziało, że są duże i spiczaste, mocno przypominające lisie. Wszak znało te uszy całe swoje życie.

– Tata? Co ty tu robisz? – zapytał młodszy, w porównaniu do rozmówcy praktycznie szczeniak. Tak też był widziany przez potomka lisów.

– Mógłbym zapytać cię o to samo. – Odpowiedź Paketenshiki była bardzo klasyczna, co nie było dla rudzielca nowe. – Szczególnie, że przez długi czas nie widziałem cię w domu.

Xivo poczuło, jak robi się przed swoim tatą małe, zupełnie jak kiedyś kiedy było jeszcze świeżo na świecie i wpadało w tarapaty. Niemal zawsze była reprymenda, nigdy zaś nie doszło do krzyku, ani tym bardziej do podniesionej łapy. Paki niezwykle się z tym pilnował.

– A bo widzisz, ja… – Atramentowe szukało odpowiednich słów. – Zawsze tak dobrze opowiadałeś o swojej żywej rodzinie i mówiłeś, jak za nimi tęsknisz, więc…

– Więc postanowiłoś ich odwiedzić – dokończył starszy. Xiv przytaknęło.

– Wiedziałom, jakie jest ryzyko. Wiedziałom, że zacznę… odlatywać, jak ty. Dlatego tu jestem. I dlatego ty też tu jesteś, prawda?

Mina Paketenshiki pozostała niezmieniona, nie wskazując na jakiekolwiek emocje, jakie mogły się teraz pojawiać w jego sercu. Zamiast tego reagowały ogony, wciąż powolnie się poruszając, ale zdecydowanie w sposób nerwowy.

– Tak, tylko ja dobrze wiem, jak się poruszać między światami. To nie jest mój pierwszy raz tutaj. Domyślasz się, czemu odwiedzam to miejsce?

Młodsze pokręciło przecząco głową, na co rudy się uśmiechnął. Podniósł się i zeskoczył z głazu, wzniecając chmurę kurzu pod łapami.

– Bo jest tu dużo piasku.

Wokół wilków pojawiło się piaszczyste tornado, a w nim zaczęły pojawiać się obrazy. Xiv rozpoznało swojego ojca, wujka Deltę oraz swoje rodzeństwo. Pojawiła się tam też dwójka innych wilków, w tym jedna wadera o niezwykle długich włosach na samym końcu spiętych w kok, których nie znało. Potem inne postaci, inne wilki, jakaś rublia, coś o kocim kształcie, ale dużo większe i bardziej łyse. Lisy, żadnego z nich Xivo nie rozpoznawało, ale jeden wydawał się wyjątkowo związany z Pakim, bo na jego, a raczej jej widok rudzielec się uśmiechnął. Brakowało jej oka.

Wiele postaci i scen przewinęło się na tle piaszczystych ścian, zanim tornado ucichło i ostatnie drobiny osiadły z powrotem na ziemię.

– W ten sposób mogę o nich pamiętać. O nich wszystkich. – W głosie potomka lisów słychać było smutek. Xivo chciało podejść, przytulić się, ale coś w sercu kazało nu się nie zbliżać. Paketenshika to zauważył. – Jesteśmy w dwóch różnych światach, Xiv. Czysto teoretycznie nie powinniśmy wchodzić ze sobą w interakcję, ale… Miło cię spotkać po takim czasie. Gdybyś tylko coś powiedział, zamiast znikać bez słowa.

Ratownik obniżył pokornie głowę. Nie miał co na to odpowiedzieć.

– Przepraszam, tato.

Paki ponownie się uśmiechnął, tym razem jednak ciepło, po ojcowemu.

– Najważniejsze, że jesteś bezpieczny. Kiedyś na pewno się jeszcze zobaczymy. A, i jak będziesz mieć chwilę, to możesz przekazać Delcie, że mam jeszcze jednego szczeniaka, tym razem na pewno ostatniego. Nazywa się Killa i jest identyczna do Pinezki, tylko ma włosy w zimnych kolorach, a brzuch i ogon w ciepłych. – Paki zamyślił się na chwilę. – Pinezce również możesz powiedzieć. Do zobaczenia.

Xiv kiwnęło głową, nie będąc w stanie wydobyć z siebie słowa. Po pierwsze, zostało przyłapane przez swojego tatę, a po drugie nie wiedziało, co powiedzieć. Czy ma pogratulować, czy tylko się pożegnać? Na szczęście Paketenshika sam zadecydował o najlepszym sposobie zakończenia konwersacji i zniknął w eter, wracając do swojego ciała. Atramentowe wilczę zostało samo, nieświadomie wciskając sobie piasek między palce.

Koniec

Od Yolotla – "Skrystalizowane żywioły" cz.3

Z pozoru kryształ nie wyróżniał się niczym szczególnym poza swoim wyglądem. Nie reagował na dotyk, na komendy, na wsadzanie do wody, uderzenia o kamień, nic, co Yolotl mógł zrobić we własnym domu, nie przynosiło efektów. Szczeniak zaczął tracić chęci do pracy, kiedy ciotka Mi przyniosła ze swojego treningu kawałek drutu nie wiadomo gdzie znalezionego. Była to rzecz, której młody naukowiec jeszcze nie próbował związać z kryształem, bo nie miał tego dotychczas pod łapą.

Jeszcze zanim ciotka wytłumaczyła, skąd się to wzięło, Yolotl ukradł znalezisko i zabrał je do swojego pokoju. Z początku tylko dotknął minerał, spodziewając się w sumie wszystkiego, co mogło nastąpić, wliczając w to porażenie prądem. Ale nic, null, absolutnie nic się nie stało. Podirytowany młodzik był gotowy wyrzucić metal na korytarz, ale się opanował. Zamiast tego zawinął kryształ w drut, przywiązał doń sznurek i zawiesił sobie na szyję.

I właśnie w tym momencie zaczęło coś się dziać.

A dokładniej piorun uciekł z podniesionej łapy, roznosząc po pomieszczeniu grzmot, który zwrócił uwagę dorosłych.

– Yolotl, coś ty narobił? – wrzasnęła Mi, ustawiona już w pozycji bojowej.

– To nie ja! To ten kryształ, przysięgam!

Spanikowana mina szczeniaka musiała być bardzo przekonująca, bo obie dorosłe wadery przestały się jeżyć. Pinezka nabrała zmartwiony wyraz twarzy i chciała chyba się zbliżyć do szczenięcia, ale Mi ją zastawiła.

– W takim razie go zdejmij.

Yolotl posłusznie usunął z siebie naszyjnik, jednak w głowie już układał plan, jak będzie uciekał po kryjomu z nory i testował moce naszyjnika gdzieś z dala od siedzib wilczych. Miał pełną świadomość tego, że jego odkrycie otworzyło właśnie masę możliwości, a może i nawet zapewniło przyszłość wilkom pozornie urodzonym bez mocy. Z pewnością będzie mu łatwiej, gdy będzie dorosły, jednak na razie musiał sobie radzić, jak mógł. No i pomoc od innych wilków była by znacząca, ale czy znalazłby się ktoś podzielający jego zainteresowanie? Było to dość wątpliwe.

Nie zniechęcało go to do kontynuowania badań.

CDN

Od Yrsy CD Xiva – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.5

 Yrsa czuła się, jakby dryfowała w gęstym, mętnym morzu – ciepło i chłód mieszały się ze sobą, tworząc przedziwny taniec, który rozmywał granicę między snem a rzeczywistością. Wraz z odzyskiwaniem świadomości świat docierał do niej w ułamkach, przez które przebijały się strzępki obrazów, dźwięków i zapachów. Były jakby oddzielone cienką, brudną moskitierą – zamglone, nieostre, zbyt odległe, by mogła je uchwycić w pełni.

Pierwsze, co dostrzegła, to sylwetka pochylonego nad nią uzdrowiciela. Jego łapy były sprawne, precyzyjne, gdy nakładał ziołową maść na jej boki. Czuła chłód mieszaniny, który piekł na początku, by zaraz potem przynieść ulgę. Kiedy próbowała unieść głowę, świat zawirował, a ona opadła z powrotem na wilgotne posłanie z mchu.

Przez ułamek sekundy widziała, jak medyk pochyla się nad jej łapą, którą owijał dokładnie w jakąś miękką, wonną substancję. W nozdrza uderzył ją zapach świeżych ziół – macierzanki, rumianku, może nawet odrobiny krwawnika. Było coś uspokajającego w tej woni, choć ledwo mogła utrzymać ją w świadomości. Wszystko rozmywało się zbyt szybko.

– Jak się ruszysz, to sobie sama zaszkodzisz, a ja nie zamierzam tego potem poprawiać – mruknął szorstko, naciskając na jej rany z wystarczającą siłą, by sprawić, że syknęła. – Leż spokojnie, zanim cię unieruchomię na dobre. 

W tle słyszała coś jeszcze – szybkie kroki, miarowe stukot wilczych łap na kamiennej posadzce. Ktoś krążył przed wejściem do jaskini, jakby nie mógł się zdecydować, czy wejść, czy odejść. Zmysły Yrsy były jednak zbyt stłumione, by zastanawiać się nad tym, kto to był.

Gdy próbowała podnieść głowę, zawirowało jej w głowie, a świat na moment stracił ostrość. Opadła ciężko na wilgotne posłanie z mchu. Usłyszała tylko, jak medyk prycha pod nosem.

Yrsa z trudem próbowała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Wszystko wokół znów zaczęło się rozmywać, a zapach ziół i wilgotnego kamienia wypełnił jej nozdrza, nim ponownie zapadła się w ciemność.


•❅─────✧❅✦❅✧─────❅• 


Gdy na moment odzyskała świadomość, jej oczy uchwyciły niewielki ruch – to medyk układał przy niej kolejną porcję świeżo zerwanych liści i ziół. W nozdrza uderzył ją zapach macierzanki, rumianku i mięty. Wilk sprawdzał jej boki łapą, naciskając z precyzją, która była zarówno bolesna, jak i kojąca. Gdy syknęła i próbowała się odsunąć, prychnął pod nosem.

– Już, już, panna delikatna – rzucił. – Jak cię to boli, to wyobraź sobie, że mogło być gorzej. A teraz leż i nie próbuj się stawiać, bo nie mam czasu na zabawy.


•❅─────✧❅✦❅✧─────❅• 


Gdy w końcu otworzyła oczy na dłużej, świat był bardziej wyraźny. Dostrzegła wnętrze jaskini – kamienne ściany, krople wody skapujące z sufitu, mech porastający posadzkę. Było chłodno, co koiło jej zmęczone ciało, choć ból nadal pulsował w jej bokach. Medyk pochylał się nad nią, sprawdzając opatrunki zrobione z liści. Zerknął na nią kątem oka i warknął:

– No, w końcu. Leżałaś tu jak kłoda przez kilka dni. Jesteś już nawodniona, najedzona, opatrzona. Zaraz będziesz chulać jak ta lala. 

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo do jaskini wtargnęła smukła, atramentowa sylwetka – Xiv. Jej uwagę od razu przyciągnęła jeno nerwowość. Krążyło, jakby nie wiedziało, czy zbliżyć się bardziej, a jeno głos drżał. W jeno ruchach i słowach widziała młodzieńczą niepewność, która jednak sprawiała, że wydawało się bardziej autentyczne.

Cierpliwie słuchała jeno plątaniny słów, podczas gdy medyk z politowaniem przewrócił oczami i prychnął:

– Gdybyś choć połowę tego czasu, co tu marnujesz na nerwowe dreptanie, poświęciło na coś pożytecznego, już dawno miałbym tu spokój – mruknął. – A teraz wyprowadźcie tę rozmowę poza jaskinię, jak tylko panna wstać będzie w stanie. Nie mam ochoty na tłok.

Yrsa uniosła głowę, choć z wysiłkiem, i spojrzała na Xiva, jej oczy złagodniały.

– Nie masz za co przepraszać – powiedziała cicho. Jej głos, choć słaby, był stanowczy. – Potrzebowałam tego miejsca. Może było ciężko, ale jestem tutaj. To się liczy, prawda?

Zmrużyła oczy, przyglądając się jego spiętemu ciału i nerwowym ruchom. Przez chwilę była cicho, a potem dodała z cieniem uśmiechu:

– Siadaj, Xiv. Nie gryzę. Jeszcze nie.


<Xiv?>


Od Xiva CD Variaishiki – "Krew jest gęstsza od śmierci" cz. 3

Martwe z urodzenia serce biło radośnie w piersi atramentowego wilcza. Ach, jak dobrze było odbyć w końcu podróż, która tak długo krążyła po jeno głowie, i to w towarzystwie kogoś tak zaufanego jak Variaishika! Znaczy no, dla Xiva był to zaufany wilk, bo pewnie inni członkowie watahy polemizowali by z tym stwierdzeniem. Ale to nieważne! Xiv, czy tam Xivo (Xiv musiało przyznać, że ta wersja jeno imienia mocno przypadła nu do gustu), uważało Variego za w pełni godnego zaufania, a to najważniejsze, gdy podróżuje się tylko w dwójkę. Gdyby tylko Vari darzył no takim samym zaufaniem…

Początkowy plan był prosty: przedostać się przez rzekę, ominąć wieś ludzką dużym łukiem (bo oczy Variego nabierały agresywnych barw, ilekroć wspominano przy nim o ludziach), przemknąć przez tereny lisów i podróżować dalej na zachód, aż będą w stanie ominąć Watahę Szarych Jabłoni również wielkim łukiem. Dalej niech zadecyduje los, co będą ze sobą robić.

Pokonanie rzeki wpław nie było dobrym pomysłem, szczególnie teraz, gdy temperatura była tak niska, a woda w rzece lodowata. Nie ma co kłamać, w swoim planie Xivo nie wzięło pod uwagę tego problemu, ale nie zamierzało się tak łatwo poddawać. Jeśli nie mostem blisko wsi, to na pewno znalazło by się jakieś przewrócone drzewo, po którym mogli przejść. Coś musi tu być.

Na ratunek – o dziwo – przyszedł nu lis, który wkroczył na tereny WSC w poszukiwaniu jakiegoś szczura do zjedzenia. Tyle z pozostania niezauważonymi, ale lepiej, że trafił się lis, a nie wilk z obcej watahy.

– Znajdziecie przejście kawałek na północ. Rosną tam dwa drzewa skrzyżowane nad rzeką, nazywamy je Zakazanymi Kochankami.

Atramentowe wilczę podziękowało za wskazówkę i poprowadziło starszego brata według wskazówek na północ. Zakazanych Kochanków znaleźli stosunkowo szybko i przedostali się po ich pniach na drugą stronę lodowatej, płynącej wody.

Dalej ich zmyślona droga prowadziła, tak jak Xivo założyło, na zachód, gdzieś w obce tereny, w których żadne z nich nigdy nie było. A przynajmniej w to wierzył ratownik, bo w sumie nie miał pojęcia, skąd pojawił się Vari. Zapytałby Wayfarera, ale go już nie było, a Pinezka ostatnio jakoś często znikała, i to na parę dni, a jak już była to nie miała czasu rozmawiać. Variaishika za dużo o swojej przeszłości nie mówił, właśnie to Xivo miało nadzieję z niego wyciągnąć podczas podróży, ale najpierw musieli się ze swoją oswoić.

Ponieważ wystartowali wcześnie rano, tuż po wschodzie słońca, mieli przed sobą cały dzień spaceru, ale jakoś żaden z nich nie kwapił się do rozmowy. Wędrowali w ciszy, krocząc do przodu po wilgotnych liściach i wychwytując gdzieniegdzie białe plamki śniegu, który spadł w nocy. No tak, była późna jesień, bardzo późna, wielkimi krokami zbliżała się zima.

– Myślisz, że podróżowanie o takiej porze roku był dobrym pomysłem? – odważył się zapytać młodszy basior, spoglądając kątem oka na swojego towarzysza podróży.

– Nie. – Bezpośrednia odpowiedź wywołała u Xivo słabo ukryte zażenowanie. – Ale ostatecznie wolę to niż siedzieć i myśleć o dzieciach. Dziękuję, że mnie wyciągnęłoś.

Zaskoczony ratownik zatrzymał się w swoich krokach i odwrócił głowę, oglądając szeroko otwartymi oczami przechodzącego obok rudzielca. Starszy nawet się nie spojrzał, tylko przejął prowadzenie, kierując się wciąż na zachód.

Vari?

czwartek, 28 listopada 2024

Od Variaishiki CD Xiva – "Krew jest gęstsza od śmierci" cz.2

Jeszcze w dniu rozpoczęcia wyprawy Variaishika nie był pewien, czy podjął należytą decyzję. Ostatni raz był poza terenami watahy tuż po swoim stworzeniu, gdy dopiero tu podróżował. Wtedy była inna pora roku, towarzyszyły mu inne wilki, oba dobrze zaznajomione z koncepcją podróżowania i dbania o siebie. Dodatkowo wędrówka posiadała swój cel, mieli dotrzeć do domu. Co teraz dwójka wilków miała zrobić? Po prostu iść? Tak… do przodu? Bez celu?

Gdy umawiali się z Xivem, gdzie się spotkają na starcie, Vari zapytał, co będą robić. Xiv w odpowiedzi wzruszyło ramionami.

– Bo ja wiem. Iść.

To samo robił Wayfarer, gdy wołała go jego natura. Szedł. Szedł tam, gdzie wiatr tańczył w innym takcie, a liście śpiewały w obcym języku. Gdzie promienie słońca przebijały przez nieznane chmury, a ptaki uczyły go nowych piosenek. Zazwyczaj były to też miejsca, gdzie o spotkanie innego wilka było niezwykle trudno.

Choć Vari rzadko odczuwał prawdziwe emocje, na te myśli przechodził go dreszcz zaniepokojenia. Nie chciał iść tak daleko, wolał się trzymać domu. Nie chciał wiedzieć, co kryje horyzont.

Nie chciał spotkać ludzi.

Stając pod rozłożystym drzewem, którego liście już dawno obumarły i ich kolorowe zwłoki tworzyły mokry dywan pod łapami, uświadomił sobie, że już za późno, że już nie może się cofnąć i będzie zmuszony towarzyszyć swojemu młodszemu bratu w jego nieistniejącej przygodzie. Miał ochotę czmychnąć z miejsca zdarzenia, jeszcze zanim atramentowy basior pojawi się na horyzoncie i udawać, że zapomniał, albo nagle źle się poczuł. Zanim jednak podjął się działania, tuż za nim znikąd wyrosła znajoma, dwu-ogonowa sylwetka. Rudzielec co prawda na ten widok nie podskoczył, ale jego oczy diametralnie się rozszerzyły, a tęczówki nabrały toksycznie żywych kolorów.

– Vari! Gotowy? – zapytało Xiv z podnieceniem godnym szczeniaka.

Dla RSC-091 nie było już odwrotu, patrząc na minę Xiva, więc tylko głęboko westchnął.

Let’s go, Xivo – wymamrotał, a jego cztery ogony podwinęły się w miarę możliwości pod ciało, co stanowiło wielki kontrast w porównaniu ze śmigłami helikoptera umieszczonymi na tyłku młodszego.

Zadowolone Xiv poprowadziło tą dwuosobową wycieczkę, podczas gdy Vari powłóczył się za niem, ledwo podnosząc nogi. Oj, to będzie długa wędrówka.

Xiv?

Od Xiva CD Yrsy – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.4

Nie mogło przed sobą skłamać, trochę spanikowało, gdy zobaczyło waderę ze swojej wizji na żywo, ledwo dychającą, widocznie cierpiącą po długiej podróży, jaką musiała przetrwać. Choć z perspektywy trzeciej osoby nie miało to dużo sensu, Xiv winiło siebie za ten stan rzeczy. Wciąż przekonywało się, że gdyby nie poprosiło nieznajomej o przybycie do Watahy Srebrnego Chabra, ona nie skończyła by w takim stanie i byłaby bezpieczna i zdrowa tam, gdzie była.

Wmawiało to sobie, krążąc przed wejściem do jaskini medycznej i czekając na jakieś wieści. Miało inną pracę do wykonania, owszem, wszak było obecnie jedynym ratownikiem Srebrnych Chabrów i z pewnością przydało by się bardziej, patrolując tereny w poszukiwaniu rannych, którzy potrzebowali pomocy. Nie mogło jednak porzucić myśli, że jest odpowiedzialne za stan nieznajomej, że powinno co najmniej przeprosić, najpierw przedstawić się, potem przeprosić i wyjaśnić całą sytuację. O Huku, dlaczego powiedziało zupełnie nieznanej wilczycy, żeby przyszła do WSC, nie pytając jej, gdzie się znajduje? Jaki był z nieno idiota!

W końcu z jaskini wydobył się krzyk medyka.

– Xiv, obudziła się! I przestań tak krążyć, bo nie zamierzam opatrywać ci łap!

Atramentowe wilczę wkroczyło, a właściwie wbiegło długimi susami do jaskini, rozglądając się za biało-beżowym futrem. Wadera wciąż leżała, teraz jednak z podniesioną głową i sama również się rozglądała. Skupiła wzrok dopiero, gdy ratownik się do niej zbliżył.

– Yy, hej – powiedział niepewnie basior, na zmianę spotykając oczy wadery i unikając jej wzroku.

– Witaj, Xivie – odrzekła tym samym głosem, który wtedy, w wizji, odbijał się od niewidzialnych ścian. Teraz słyszało go wyraźnie i stwierdziło, że wadera ma bardzo ładny… ton głosu. Co.

– O, wiesz, jak mam na imię… – Delta po kryjomu zasadził młodszemu kuksańca w bok. – A, no tak, Delta je wykrzyczał, oczywiście, że je poznałaś. – Mętlik myśli był tak gęsty, że nie dało się wyłowić ani jednej sensowej, by poprowadziła tą rozmowę do przodu. Wilczę było zdane na swoją intuicję, która w tym momencie kazała uciekać i schować się głęboko pod ziemię, by nikt nie mógł no znaleźć. Jednak nawet na intuicji nie mogło polegać. – Ja, yyy… Cieszę się, że żyjesz. To dobra nowina. I, no, yyy, przepraszam, że cię namówiłom do przyjścia tu. Podróż pewnie była bardzo niebezpieczna i na pewno była długa i męcząca, patrząc na twój stan. Czuję się za to odpowiedzialne.

Serce w piersi miało wielką ochotę się wyrwać, ale na szczęście żebra były wystarczająco mocne, by utrzymać je w środku. To dobrze, bo bez serca nie miał kto pompować krwi do kończyn, by te poniosły swojego właściciela hen hen, daleko, żeby się ukryć od konsekwencji swoich czynów, nawet jeśli te nadgoniły by znacznie później.

Yrsa?

Od Małej Mi – "Ignis" cz.4

Wypalanie obrazków na kawałkach kory okazało się przełomem w komunikacji, szczególnie że znacznie przyspieszyło to naukę tutejszego języka przez Ilangabiego. Teraz, po tak długim czasie nauki, mogli ze sobą swobodnie rozmawiać, nawet jeśli smok wciąż posiadał bardzo silny akcent w swojej mowie. Byłoby też łatwiej, gdyby był faktycznie rozmowny.

– Dlaczego darzysz Onyinyo takim szacunkiem i przywiązaniem, a dla Mistiego, który też jest lisem, jesteś taki podły?

– Mistimochi w niczym nie przypomina mojego ukochanego Onyinyo – fuknęło ogniste stworzenie, wypuszczając ze swoich nozdrzy ciemny dym. Dla Mi był to objaw niezadowolenia i irytacji, bardzo podobny do jej dymiących końcówek włosów, świadczących zawsze o tym samym.

Ilangabi miał zaskakująco dużo reakcji podobnych do tych, które przejawiała wadera. Dym, gdy byli niezadowoleni. Wzmożony ogień, gdy byli źli. Uspokojone płomienie, gdy coś im się podobało. No i niemal całkowite wygaszenie, kiedy ich serce obejmował smutek. Żadne z nich nie było dobre w ukrywaniu swoich emocji, ani chociażby w hamowaniu ich. Gdy Mi zauważyła te powiązania, nie mogła zrozumieć, dlaczego smok darzy ją taką niechęcią, skoro są tak podobni. Aż w końcu któregoś dnia usłyszała coś, co naświetliło sytuację skrzydlatego płomienia.

– Jak Onyinyo jeszcze żył to nigdy nie trzymał mnie zamkniętego w kalisie!

– Onyinyo nie żyje? Dlatego jesteś taki ponury? – podchwyciła Mała Mi. Na te słowa Ilangabi zamknął się w sobie i zniknął w ostrzu.

Ta informacja miała spore znaczenie w relacji wadery ze smokiem. Teraz było bardziej zrozumiałe, dlaczego Ilangabi był tak negatywnie nastawiony w stosunku do wszystkiego, chociaż Mi nie miała pomysłu, w jaki sposób mogła mu pomóc w jego żałobie. Z tego względu wyjątkowo postanowiła zapytać Mistimochiego o pomoc.

– Zazwyczaj po prostu jest się dla kogoś i słucha się jego wyżaleń. U mnie zapewnia się też, że teraz przynajmniej ta osoba już nie cierpi, ale nie sądzę, żeby w jego przypadku to pomogło.

– Ilangabi nie chce w ogóle mówić o śmierci Onyinyo. – Zauważyła Mi. – Mało też o nim opowiada. Albo w ogóle o swojej przeszłości.

Misti zamyślił się.

– Podobno im mniej naciskasz, tym większa szansa, że rozmówca zacznie opowiadać o swoich problemach. Rozmowa musi się odbyć w spokojnym otoczeniu. – Lis wzruszył ramionami. – Nie mam innego pomysłu.

Wilczyca przytaknęła. Spróbowanie raczej nikomu nie zaszkodzi, a może a nuż widelec się uda.

CDN

środa, 27 listopada 2024

Od Yolotla – "Skrystalizowane żywioły" cz.2

Podczas kolejnej wizyty w kryształowej jaskini, Yolotl był w stanie zbadać znacznie więcej. Gdy przyglądał się kryształom z bliska, zauważył, że mają one występujące w głębi oraz na powierzchni wzory, z czego były one indywidualne dla koloru, ale nie dla poszczególnych kamieni.

Zimno-perłowe kryształy zdobiły jasnobłękitne igły, takie same, jakie tworzył szron podczas mroźnych nocy. W zieleni zaklęte były żółtawe żyłki liści, ciemne, morskie fale chowały się wśród ścian niebieskich kamieni. Czerwień nosiła znamiona głęboko spalonego drewna, ciemniejszy brąz cechował się drobinkami piasku. W minerałach o barwie nieba wisiały ledwo widoczne chmury, z kolei świecąca biel nie tyle kryła w sobie wzory, co przy różnych kątach patrzenia widoczne w niej były tęcze ciągnące się w prostej linii zamiast po łuku. Granatowe, niemal czarne kryształy migały w swoim wnętrzu białymi kropkami gwiazd, a nieco jaśniejsze i o bardziej fioletowym odcieniu błyskały neonowymi piorunami. Istniały też inne, bardziej egzotyczne kolory i kombinacje, ale tych opisanych powyżej było najwięcej.

Yolotl, prowadzony szczenięcą fascynacją, przyglądał się każdemu kamieniowi po kolei, robiąc mentalne zapiski na temat tego, jak wyglądają. Zajęło mu długo, zbyt długo, wręcz żenująco długo, zanim zorientował się, że kryształy, ich kolory oraz zdobienia, odpowiadają różnym żywiołom. Choć jednak jego powolne myślenie go żenowało, głęboka ekscytacja w wyniku odkrycia szybko przyćmiła to uczucie.

Co prawda jeszcze nie wiedział, co to odkrycie znaczyło, ale był bardzo skory się tego dowiedzieć.

Przyglądał się kryształom bardzo długo, rozmyślając, który powinien ze sobą zabrać. Chciał, by jego wybranek był idealny dla niego, można by rzec promieniował przystępną aurą, harmonizującą z tą szczeniaka. Wilcza intuicja mówiła mu, że gdy już wybierze kamień dla siebie, zmieni to znacząco jego życie. Z tego względu nie mogła być to pochopna decyzja.

Wyjątkowo przemawiały do niego burzowe kryształy, te agresywnie grożące palącymi błyskawicami i cicho powarkujące niskimi grzmotami. Być może żywioł burzy niezupełnie pasował do natury basiorka, jednak jego zdaniem nie miało to znaczenia, jeśli to właśnie rezonował z jego energią. Z pewnością nie byłby jedynym, który dostał żywioł nie pasujący do charakteru.

Yolotl ostrożnie wyciągnął niewielkich rozmiarów minerał, a w miejscu ubytku od razu pojawił się zalążek nowego. Szczeniak uśmiechnął się do siebie na ten widok. Najwyraźniej te kryształy były z czasem odnawialne.

Młody wydostał się z jaskini i zmierzył do nory nazywanej z braku lepszego określenia domem. Zamierzał tam bardzo dokładnie przyjrzeć się swojej zdobyczy, a potem wykonać kilka małych eksperymentów.

CDN

poniedziałek, 25 listopada 2024

Od Yrsy - ,,Spotkanie ze Śmiercią''




Ciemność była nieprzenikniona, rozlewająca się we wszystkie strony jak bezdenny ocean. Gdzieś w oddali słychać było cichy, głuchy dźwięk, jak echo łap uderzających o taflę wody. Yrsa stała pośrodku tej pustki, z ledwie widocznym odbiciem łap w cienkiej warstwie wody, która połyskiwała pod jej łapami niczym martwe lustro. Czuła chłód, przenikający aż do kości, jakby każdy jej oddech wysysał z niej resztki ciepła.
Powietrze wokół niej zgęstniało, a z mroku wyłoniły się dwa jarzące się punkty. Oczy. Blade, przypominające rozlaną mgłę, a jednocześnie pełne żaru, jak rozżarzone węgle w śmiertelnym ogniu. Nie była to żywa istota, nie miała nawet cienia życia. To było coś... pierwotnego, nienazwanego.

Śmierć.

Cielsko, które zdawało się rozciągać poza granice percepcji, przypominało wilka, lecz w zdeformowanej, groteskowej formie. Skóra była napięta na kościach, gdzieniegdzie popękana, odsłaniająca pulsujące w środku coś, co zdawało się wiecznie zmieniać – jakby żyły, ale płynące w nich było nie życie, a sama pustka. Łapy były wydłużone, zakończone szponami dłuższymi niż ostrza, czarne jak najciemniejsza noc. Z pyska zwisała para, a zęby błyszczały ostrzej niż stal. Każdy ruch tej istoty wydawał się niemożliwie płynny, nienaturalny, jakby przeczył prawom rzeczywistości.
Znasz mnie. – Głos Śmierci brzmiał jak tysiąc głosów, szumiących, przeciągłych, jak wiatr hulający przez martwe drzewa.
Yrsa zadrżała, choć nie cofnęła się ani o krok. Patrzyła w te oczy, które zdawały się przewiercać ją na wylot. Oddech ciężki, lecz nie przesiąknięty strachem.
– Mówią, że idziesz za mną krok w krok. Stoimy oto pyskiem w pysk, a ja nie czuję lęku. Zabrałaś mi wszystko, zabrałaś mi również lęk. – Jej głos był cichy, ale stanowczy.
Śmierć podeszła bliżej. Każdy jej krok odbijał się głuchym echem, a woda pod jej łapami rozchodziła się falami, które nie dochodziły do Yrsy, jakby odcinał ją niewidzialny mur.
Istota przekrzywiła głowę. Jej ruch był płynny, niemal nienaturalny
Niczego ci nie zabrałam. – Jej głos był zimny, ale spokojny. – Nie, ja niczego nie zabieram. Ja tylko biorę za łapę. Po to, by nikt nie był wówczas sam. Sam we mgle...
Yrsa uniosła głowę wyżej, zmuszając się do patrzenia w te oczy, które zdawały się pochłaniać jej duszę. Znała tę postać. Śmierć była jej cieniem, towarzyszyła jej przez całe życie, zabierając tych, których kochała.
– Zbyt wielu bliskich mych oddało ci pokłon. Wskazując ich pazurem, mnie skazałaś na samotność. Wskazując ich pazurem, mnie skazałaś na cierpienie. – Jej głos zadrżał, ale nie przez strach. Przez gniew.
Śmierć zrobiła krok naprzód, a woda wokół niej zafalowała w nienaturalny sposób, jakby była żywa.
Czy to ja wskazałam? – spytała, a jej głos zmienił się, nabrał nuty czegoś, co mogło być ironią. – Czy może świat ich wziął, a ja tylko przyszłam, by ich odprowadzić? Nie jestem twoim wrogiem, Yrso. Jestem tym, co zawsze było i zawsze będzie.
Z mroku zaczęły wynurzać się obrazy. Yrsa uniosła głowę, widząc przed sobą wspomnienia. Każdy z nich był żywy, jakby wyjęty z jej umysłu i rzucony na wodną taflę.
Pierwszy obraz pokazał watahę. Młodsza Yrsa biegła obok swojego kuzyna, jego jasne futro jaśniało w blasku słońca. Ich śmiech – ten, który teraz wydawał się tak odległy – rozbrzmiewał w przestrzeni. Ale nagle pojawiła się krew, krzyk, i kuzyn padł na ziemię, jego oczy zastygły w przerażeniu.
On był pierwszy, prawda? – spytała Śmierć, a jej głos przeszedł przez Yrse jak lodowaty wiatr.
Ale obrazy nie przestawały się pojawiać. Kolejne pokazywały jej przyjaciół, towarzyszy, każdego, kto odszedł z tego świata, zostawiając ją samą. Śmierć patrzyła na nią z zimnym spokojem, jakby czekała na coś, czego Yrsa nie mogła zrozumieć.
Śmierć zatrzymała się tak blisko, że Yrsa czuła jej oddech – ciężki, lodowaty, jak wieczny wiatr przynoszący zapach wilgotnej ziemi i opadłych liści. Obrazy wokół niej migotały, przemijały niczym liście porywane przez burzę. Próbowała odwrócić wzrok, lecz każdy ruch jej głowy był bezcelowy – wspomnienia otaczały ją, narzucały swoją obecność.
Oto kuzyn, który zginął za młodu, chroniąc ją przed kłusownikiem. Oto matka, która przestała podnosić głowę pewnej zimnej nocy, kiedy śnieg zasypał wejście do ich legowiska. Oto towarzysze z klanu, jeden po drugim odchodzący na skutek głodu, choroby lub ostrzy pazurów wrogów. Yrsa widziała ich wszystkich – tych, których pokochała, i tych, których straciła.
Nie jestem tu, by cię osądzać. – Śmierć zrobiła krok bliżej, a jej cienie zdawały się oplatać Yrse jak łańcuchy. – Chcę, żebyś zrozumiała. Każde odejście jest częścią drogi. Nie ma w tym winy, ani mojej, ani twojej.
– Dlaczego? – Jej głos był ledwie słyszalny, przepełniony bólem, który zdawał się nie mieć końca. – Dlaczego zawsze zostaję sama?
Śmierć nie odpowiedziała od razu. Oczy istoty błysnęły, a cienie wokół niej zatańczyły, jakby ożywione jej milczeniem. W końcu przemówiła.
Samotność jest iluzją – powiedziała, a jej głos brzmiał jak szelest suchych liści, porwanych przez wiatr. – Nikt nie jest sam. Nawet ty, Yrso, mimo że wierzysz, iż każdy, kogo kochasz, został ci odebrany.
Yrsa prychnęła, jej futro zjeżyło się w odruchu obronnym.
– Mówisz o iluzjach? – zapytała z gniewem w głosie. – A czymże jesteś ty, jeśli nie cieniem? Czymże jest twoje istnienie, jeśli nie wiecznym przypomnieniem, że wszystko, co piękne, musi umrzeć?
Śmierć nachyliła głowę, jakby jej słowa były intrygujące, lecz nie obraźliwe. Jej sylwetka zaczęła zmieniać się, kurczyć, aż stanęła przed Yrsą niemal na jej wysokości, jak równy z równym.
Wszystko, co piękne, musi umrzeć, bo to czyni je pięknym – odpowiedziała. – Spójrz na kwiat, który kwitnie tylko jeden dzień. Czy jest mniej cenny, bo przemija? Czyż nie cenisz go bardziej za to, że wiesz, jak krótki jest jego czas?
Młoda wilczyca wpatrywała się w Śmierć, jej serce biło szybko, a umysł próbował przetworzyć słowa, które usłyszała. Obrazy wokół niej zmieniały się – teraz widziała nie tylko cierpienie, ale i chwile szczęścia. Dzień, w którym jej ojciec nauczył ją polować. Wieczór, kiedy klan wył razem pod gwiazdami. Miłość, która łączyła ją z tymi, których teraz już nie było.
– Ale dlaczego musiałam stracić ich wszystkich? – zapytała cicho, niemal błagalnie. – Dlaczego nie mogłam ich zatrzymać przy sobie?
Śmierć zrobiła kolejny krok, aż ich pyski niemal się zetknęły.
Bo nie mogłabyś być sobą, Yrso, gdybyś nie doświadczyła ich odejścia. – Jej głos był teraz łagodniejszy, bardziej intymny. – Każda strata, każdy ból, ukształtowały cię. Czy myślisz, że byłabyś tym, kim jesteś, gdyby życie nie nauczyło cię, jak kruche jest wszystko? Gdybyś nigdy nie poczuła bólu, czy potrafiłabyś docenić radość?
Yrsa zamilkła. Czuła ciężar tych słów, który osiadał w niej jak kamień, ale jednocześnie coś w środku zaczynało się zmieniać. Myśl o tym, że cierpienie było częścią jej drogi, częścią jej istnienia, nie była łatwa do zaakceptowania, ale była prawdziwa.
Śmierć znów przemówiła, tym razem ciszej, bardziej miękko.
Ja i życie nie jesteśmy przeciwieństwami, Yrso. Jesteśmy dwiema stronami tego samego strumienia. Bez jednego nie istnieje drugie. Ty widzisz mnie jako wroga, ale ja jestem tylko mostem. Bez mojej obecności, nigdy nie doceniłabyś tego, co miałaś.
Obrazy wokół wadery zaczęły blednąć, powoli znikając w mroku. Ale nie były już tak przerażające. Teraz wydawały się... spokojne, jakby każde wspomnienie, każdy ból, było częścią większej układanki, której nigdy wcześniej nie mogła zobaczyć w całości.
– A co z przyszłością? – zapytała. – Czy tam także czeka na mnie tylko pustka?
Śmierć odsunęła się, a jej sylwetka zaczęła rozmywać się w ciemności, stając się znów olbrzymia, nienamacalna. Odpowiedź nadeszła jak echo.
Przyszłość zależy od ciebie. Jest twoim darem, Yrso. Żyj, bo ja i tak nadejdę, kiedy będzie twój czas. Ale do tego czasu... bądź sobą, bądź wilkiem, który przetrwał. Do zobaczenia, Yrso z Wilczej Paszczy...

Ciemność zaczęła się cofać. Obrazy zniknęły, a Yrsa została sama, stojąc na czarnej wodzie. Kiedy otworzyła oczy, była z powrotem w rzeczywistości. Ale chłód Śmierci wciąż unosił się w powietrzu, przypominając jej, że to nie było ostatnie spotkanie.

niedziela, 24 listopada 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Dlaczego?”, cz. 2.18

Wyobraźcie sobie, Moi Mili, Drogę Mleczną, na której rozsypują się małe gwiazdki i kuszą swoim białym blaskiem, ale nie możecie chwycić ich w łapy, bo... wszystko, co widzicie, jest jedynie złudzeniem. Śliczne drobinki są w rzeczywistości gigantycznymi masami ognia, oddalonymi od Was na dystans większy od tego, który bylibyście w stanie pokonać przez niezliczoną ilość swoich krótkich żyć.
Możecie poczuć teraz mój zawód, gdy dowiedziałem się, że maleńkie świecidełka nie istnieją; są jedynie zwodniczym symbolem natury.
Lecz my dziś nie o tym. Grzech opowiadać o rozczarowaniu zrodzonym z marzeń wykraczających poza odwieczne „Być albo nie być”, gdy wszystko, co kiedykolwiek się osiągnęło, można wziąć za klęskę własnego sumienia. Gdy zwycięstwo hańbi, pozostaje żyć cicho, nie narzucać się światu. Milczeniem prosić o wybaczenie za całe zło, które się mu przyniosło.
- No, i jak wam się teraz żyje? Ma Kawka, czego chciała - rzuciłem ciche słowa na chłodny wiatr nawiewający do jaskini z głębi borów. W Watasze Wielkich Nadziei nawet on zdawał się chłodniejszy niż u nas. Gdzieś za moimi plecami Szkliwo odkaszlnął nieśmiało, zbierając się do zabrania głosu.
- Jak w baśni, którą autor porzucił w połowie - odparł w zadumie. - Wszystko, co miało się stać, już się stało, tylko morału zabrakło. A bohaterowie nadal snują się na kolejnych stronach opowieści, nie wiedząc, co teraz powinni ze sobą zrobić.
- Morał, morał. Nic się nie bój. Morał dopiero się narodzi. - Wyprężyłem pierś, wdychając wilgotne powietrze.

Przez noc czarną jak węgiel wędruje
Wielka, wieczna nadzieja
Miażdży zgryzotę na złote bryły
Przetapia je w ogniu dnia

Chóralny śpiew stopniowo narastał i niósł się po lesie. Mocny, dumny, pełen pewności każdego ze słów. Osiem szeregów muskularnych łap poruszało się wypracowanym krokiem, zgranym dobrze jak uderzenia młodego serca. Melodia dudniła mi w uszach i bezczelnie wdzierała się do głowy, zabierając miejsce na posępne przemyślenia.
Przytuliwszy pysk do kanciastego brzegu skały u wyjścia z jaskini, pociągnąłem nosem. Siedząc na tylnych łapach i krzyżując przednie na piersi, zachwiałem się lekko. Ugiąłem grzbiet, którego mięśnie od jakiegoś czasu jakby trochę słabły.

Wystać pomimo kaźni i gróźb
Zdołamy aż do świtu
Dotrzeć do końca krwią zlanych dróg
Zdążymy tam do świtu

- Uwaga, stój! Baczność! - Dreniec stanął przed szeregiem.
- Nie podobają mi się te ich przemarsze - wymamrotałem, przymrużonymi oczyma śledząc wyprężone sylwetki postawnych basiorów, których donośny głos wznosił się ponad las. Doświadczenie podszeptywało mi, że jeśli na południu grzmią grzmoty i błyskają błyskawice, północy nie ominie deszcz. - Przed kim demonstrują siłę? Czy to nie ma umniejszać nam?
- Wiesz, jak mają się sprawy na zachodzie. Dergud niedomaga, WSJ niedomaga razem z nim, jeszcze bardziej niż wcześniej. Na granicy zrobiło się ostatnio nerwowo.
- A bo to Jabłonie patrzą teraz na nich zza granicy? Spięcia przygraniczne powodują chuligani korzystający z rozprężenia, a nie wysłannicy ledwie żywego przywódcy. Sto razy bardziej my się tu napatrzymy, ze świadomością, że jesteśmy od nich zależni.
- WSC jest ich sojusznikiem. Storczyki powinny cieszyć się, gdy wokół roi się od os.
- Och, Szkliwo, jak ty im pięknie i naiwnie ufasz. Oto i kłopot, że w tym układzie jesteśmy tylko storczykiem. Biernym, milczącym, nieruchomym kwiatkiem.
- I wreszcie mamy szansę rozkwitnąć po latach usychania.
- Żebyśmy się przypadkiem nie przeliczyli.
- Brak nam własnych storczyków, by aspirować na stado os. Mam przypomnieć, kto wszedł w wojnę, która wymogła na nas takie ustępstwa? Teraz trzymajmy się ich, dopóki nie musimy drogo za to nie płacić. - Mój asystent spoważniał. Za odpowiedź posłużyło tylko fuknięcie z urazą.
- Na lewo patrz! - Za głosem Dreńca wszystkie pyski odwróciły się w jedną stronę, tak samo jak światło opływające krawędzie dziesiątek liści korony wielkiego drzewa w ślad za przesuwającym się słońcem. - Sztandar prezentuj! - Dopiero w tamtej chwili dostrzegłem, że wilki z drugiego szeregu wspólnie trzymają w pyskach długą, ociosaną gałąź. Gdy została uniesiona i oparta o ramię barczystego strażnika, wiatr porwał do tańca przywiązaną do niej, fioletową płachtę. Widniał na niej pierzasty liść jesionu, wyrastający z trójkątnej skały.
- Ej, widziałeś to? - Z wrażenia opadłem na cztery nogi. - Mają własny sztandar.
- Ano mają, mają. Zatwierdzony na ostatnim zebraniu. - odrzekł bezbarwnie. W zamyśleniu skrzywiłem się do niego i zmarszczyłem nos.
- Dobrze. Bądź łaskaw powiedzieć mi, czemu dowiaduję się o tym teraz? A nie, czekaj, zgadnę. Zgadłem?
- Zgadłeś. No zapomniałem, zapomniałem, przepraszam.
- Naprzód marsz! Do pieśni przystąp!

Zapłacze wróg i zaskamle jak pies
W trwodze poginą zdrajcy
Skruszy do szczętu ostrze oprawcze
Wszechwładnego wichru poryw

- To nic dobrego nie wróży, jak matkę kocham, to w złą stronę idzie. - Odwróciłem się przodem do wnętrza jaskini, nie chcąc dłużej patrzeć na manewry. - Oni i bez tego byli zagrożeniem. A teraz, jak mają wbijane w głowy coś takiego?
- Nie dramatyzuj. Więcej zła przyniósł ci Admirał ze swoimi wyrzutkami, choć to nie z nimi mieliśmy wojnę. - Szkliwo westchnął, zdejmując ze mnie zmęczone spojrzenie. Tęsknym wzrokiem powiódł za korowodem, którego rytmiczny krok stopniowo przycichał. - Zresztą, mów, co chcesz. Wilki ze stali...

Serca zmarznięte będziemy grzać
Przy ogniu aż do świtu
Będziemy bawić się, będziemy grać
Z wieczora aż do świtu

Straciwszy z oczu ostatnie wilki, które znikły w lesie, ze zdegustowaniem pokręciłem głową.
- Miewasz do nich równie niedorzeczną słabość, co mój brat. Chociaż... Może i nie tak niedorzeczną. Jemu w końcu za to nie płacili.
- Gdy cię coś martwi, robisz się kąśliwy. Czym się znowu tak przejmujesz?
- Tym wszystkim. Odkąd w WWN sprawili sobie radę watahy, zaczęli robić się strasznie zuchwali. Na przykład dziś. Wiesz, co myślę o tym zaproszeniu od sekretarza?
- Że powinien sam się do ciebie pofatygować, jak zawsze, oraz, że pewnie chce nas do czegoś wykorzystać.
- Dokładnie tak! - podniosłem głos, po części zadowolony, że dobrze się rozumiemy, a po części jeszcze bardziej niż wcześniej rozdrażniony widmem prawdziwości swoich przypuszczeń.
- Masz jeszcze mnie.
- Dobre sobie. Może powiesz mi najpierw, ile palców widzisz? - Prychnąłem, wyrzucając w jego stronę wyciągniętą łapę. - albo ile łap? Jak patrzę ci w oczy, to zastanawiam się chwilami, czy w ogóle prowadzą jeszcze do jakiegoś mózgu. Po drugie, no właśnie, prosił nas obu. Dlaczego aż obu, jakbym ja nie wystarczył? To ja jestem alfą, a ty kim?
- Rzecznikiem watahy, Agrest.
- Mianowanym przez sekretarza prezesem Towarzystwa Wielbicieli Sekretarza. A w ogóle, dlaczego jesteś taki spokojny? Może to właśnie znak, że powinienem się jeszcze bardziej denerwować? Może wyście się już między sobą ugadali, a ja o niczym nie wiem?
- Szefie, sekretarz chce się po prostu z nami skonsultować, to naprawdę żadna tragedia. Jeśli chcesz, mogę się słowem nie odzywać.
- Ależ odzywaj się, odzywaj, a ja ci się uważnie poprzyglądam.
- Och, Huku! Czemu tak bardzo mi nie ufasz?
- Pomyślmy - syknąłem. - Bo nie znam większego kombinatora. Bo ja żyję od rana do nocy, a ty od matactwa do matactwa. Bez porozumienia ze mną przyjąłeś funkcję rzecznika WSC. Nie żebym ci to wypominał.
- Ach, tak cię to boli? Że nie miałeś nad tym pełnej kontroli?
- Że jesteś nieprzewidywalny - Zacisnąłem zęby. Po prawdzie, dręczyło mnie jedno i drugie, nie honor jednak było się do tego przyznawać. - Pracujesz dla dwóch watah.
- Pracuję dla WSC. - Jego głos ochłodził się, jak miał w zwyczaju, gdy mój asystent słyszał zarzuty, które godziły w jego głęboko ukryte wartości życiowe; o ile tylko nie był wytrawnym łgarzem, a pomimo całego swojego zamiłowania do machinacji, których sens dostrzegałem niekiedy z opóźnieniem o kilka kroków, nie uważałem go za kłamcę.
- Moi przyjaciele. - Sekretarz stanął przed jaskinią, oblany radosnym światłem dnia i rozpromieniony bardziej niż słońce, które jego jasną sierść skąpało w złocie. Boleśnie ugryzłem się w język. Nie miałem pojęcia, czy i co zdążył usłyszeć. - Cieszę się, że przyjęliście moje zaproszenie.
- Jeszcześmy zaszczyceni - mruknąłem, nie dość mrukliwie, by można było wziąć mój ton za nieprzychylny. - Powiedzcie, sekretarzu, co za sprawa nas tu zebrała?
- Chciałem porozmawiać o naszym projekcie edukacyjnym. W niedalekiej przyszłości rad bym jeszcze raz odwiedzić waszych nauczycieli i podejrzeć zajęcia.
- Rzecz jasna - sapnąłem, trochę do siebie, może trochę bardziej nawet do niego, nie uzbrajając jednak słów w żaden jednoznaczny, emocjonalny przekaz. - Przybywajcie, gdy tylko będziecie mieli ochotę. W każdym razie wszystko jest pod doskonałą kontrolą.
- Proszę, nie zrozumcie mnie źle - jego głos przybierał kształt przyjaznego zapewnienia. - Nadzór pozostawiam w waszych zaufanych łapach. Ja chciałbym jedynie zobaczyć, jak sprawdza się nasza piękna inicjatywa, by wiedzieć, jak ją rozwijać. Do tego samego zapraszam i was na naszych ziemiach. Co prawda uczniów mamy obecnie mniej niż Wataha Srebrnego Chabra, ale program wsparcia liczebności u nas niebawem zacznie przynosić efekty.
- Wsparcia liczebności? - Szkliwo zainteresował się. - Na czym ten program polega? - Dopiero gdy wychwycił słowa sekretarza, zwróciłem na nie uwagę. WWN znowu wymyśliła coś nowego. Ableharbin chrząknął.
- Właśnie tak. Cieszę się, że podjęliście ten temat, towarzyszu, bo zrodził się on w mojej głowie i bardzo chcę go z wami omówić, zanim wyłożę moje propozycje na zebraniu. Powinniśmy wesprzeć przyrost naturalny. Młodzież powinna być siłą i dumą watahy.
- Piękne, istnie piękne założenia - mruknąłem znowu, zamiast podnieść głos zmęczony ciągłym stłumieniem.
- Wprowadzamy dodatkowe racje żywnościowe dla nowych par. A dla szczeniąt planujemy opracować badanie, które sprawdzałoby, jak dobrze rozwija się dany osobnik.
- Jak mniemam, wspólnie z naszym medykiem? - Uniosłem jedną brew. Delta będzie mamrotał, to uznałem za pewne, a postawienie go w obliczu wiadomości o nowych obowiązkach spadnie na mnie. A może na Szkliwo? W sumie czemu nie?
- Doskonały pomysł - stwierdził tymczasem sam Szkliwo, zdawało mi się, bez cienia ironii. Podejrzliwie łypnąłem na niego kątem oka.
- Będziemy wspólnie śledzić te zmiany. Jeśli się przyjmą, być może wprowadzenie ich w WSC też będzie dobrym pomysłem. - oświadczył sekretarz i uraczył nas bezpośrednim uśmiechem. - A może wy macie jakieś pomysły, jak jeszcze można rozbudować ten program?
- Być może - odpowiedział Szkliwo, przyglądając się naszemu rozmówcy, choć jednocześnie miałem wrażenie, że stał się on raczej bezbarwną powierzchnią, na której mój asystent tylko zawiesił wzrok, by ułatwić mózgowi pracę, nie tracąc równocześnie kontaktu z wilkiem. - Wymagałoby to przygotowania systemu do chwilowych obciążeń. Mam na myśli zapewnienie wilkom odchowującym potomstwo kilkumiesięcznej przerwy od pracy. Wadery nie miałyby nad sobą konieczności powrotu na stanowisko gdy tylko wydobrzeją po porodzie. Mogłyby skupić się na wychowaniu młodych, zanim zostaną przekazane pod opiekę nauczycieli. Basiory mogłyby je wesprzeć, jeśli byłaby potrzeba.
- Pomysł godny rozważenia - odparł Ableharbin. Rozwinął po krótkiej chwili. - Tak, to mogłoby się sprawdzić. Wiele ułatwiłoby parom spodziewającym się szczeniąt. A dodatkowo zwiększymy kompetencje opiekuna szczeniąt, aby matki mogły w tym czasie korzystać z jego pracy. Odpowiednio położymy nacisk na wszechstronne wykształcenie takich opiekunów. Wataha zapewni pomoc w wychowaniu wszystkim, którzy będą tego chcieć. Na przykład młodym rodzicom bez żadnego doświadczenia.
- Zakładając - wtrącił ptak - że nawet najbardziej wykwalifikowani wychowawcy byliby w stanie zająć się nauką małych szczeniąt lepiej niż sama matka.
- Postaramy się o to, towarzyszu Szkliwo. Bez obaw. Wspólnota powinna od początku uczestniczyć w kształtowaniu wilków, które będą budować jej przyszłość - mówił Ableharbin z donośnością przełomowego pomysłu, a ja przenosiłem wzrok to na niego, to na mojego asystenta, zupełnie już przestając udzielać się w rozmowie.
- Rzekłeś, towarzyszu sekretarzu - skwitował Szkliwo krótko i z wolna skinął głową. Sekretarz tylko delikatnie napiął wargi, w geście ni to satysfakcji, ni to triumfu.
- Skończyły się czasy, gdy alfa siedział w swojej jaskini, wymyślał nowe rozporządzenia i cała wataha przyklaskiwała mu jak stado lemingów. Wiecie czym jest leming, towarzyszu? - Zwrócił się ponownie do naszego skrzydlatego przyjaciela, jakby wychodząc z założenia, że mi tego pytania zadawać nie powinien. Odpowiedź więc musiała być dla niego oczywista, ale dla własnego świętego spokoju wolałem nie domyślać się, czy ma mnie za erudytę, czy za ignoranta. Rzecz jasna, nie miałem pojęcia, czym jest leming.
- Takie zwierzę - mruknął Szkliwo. - Ale nie widziałem go na oczy.
- Dziś wataha śledzi i ocenia każdą ważną decyzję przywódcy - mówił dalej sekretarz, a ja w kontemplacyjnej ciszy starałem się nadążyć za tokiem jego rozumowania. - Jak uważacie, czy cała wataha zna się na tym, o czym decyduje przywódca wraz z doradcami?
- Dobrze jeśli przynajmniej samo przywództwo się na tym zna.
- Właśnie. Większość watahy nie ma o tym pojęcia. Rzecz w tym, że nie musi być świadoma własnej niewiedzy. Ale społeczeństwo nie będzie podważać słowa tego, komu ufa. Naszym zadaniem jest sprawić, by nam zaufało. A jak lepiej to zrobić?
- No, jak? - Wreszcie, pod presją zawieszonego w próżni pytania, zmarszczyłem jedną brew. Gdyby Ableharbin był Dergudem, uznałbym pewnie, że przedłuża specjalnie, żeby popisać się lotnością swojego umysłu, a potem skończyć banałem, ale ponieważ Ableharbin był sekretarzem z prawdziwego zdarzenia, a nie przywódcą z przypadku watahy w upadku, miałem prawo przypuszczać, że czyni przystępny wstęp do jakiegoś planu.
- Być dla nich tak bliskim jak własna matka i ojciec.
Być bliskim. Zadźwięczało w tym jakieś niedopowiedzenie, uszy same nastawiały się sztywno wprost na mówcę, by słuchać, co jeszcze ma do powiedzenia. On jednak milczał. Być bliskim, rzekł; a może być bliższym niż matka i ojciec? Czy to możliwe, a raczej, w jaki sposób? Tego nie słyszy się codziennie nawet za zamkniętymi drzwiami. Pomiędzy nami rozciągnęły się niewidzialne lecz wyczuwalne struny konsternacji. O dziwo to Szkliwo pierwszy odnalazł zmysły, by przerwać znaczącą ciszę.
- W tym celu należy angażować się w ich wychowanie, naukę, być obecnym w rodzinnej norze i u boku nauczyciela w szkole - wyliczył.
- Cenię was za łatwość pojmowania, towarzyszu.
- Musimy przemyśleć, zanim zaczniemy wprowadzać to na naszych ziemiach - wtrąciłem łagodnie. - To by oznaczało naprawdę duże zmiany.
- Oczywiście. Nie chcę potraktować waszej watahy jako poligonu doświadczalnego. Najpierw stopniowo będziemy wprowadzać zmiany w moim zasięgu.
- Niemniej przemyślimy - uciąłem. Zapragnąłem jak najprędzej wrócić do domu i porozmawiać z Nymerią. Czułem, że ona, jako wadera z krwi i kości, będzie potrafiła powiedzieć mi na ten temat coś mądrego. Moje zaufanie do sekretarza nie było warte grosza.
- Pozostaniemy zatem w kontakcie. Towarzyszu Szkliwo, na was czekam jak zwykle, na zebraniu - oświadczył sekretarz, wodzowskim krokiem wycofując się za swój głaz zwieńczony stosem dokumentów, dając nam subtelny sygnał, że audiencja została zakończona.
Z jaskini wyszedłem bez przedłużania i prężnie jakby odmłodzony o kilka lat. Naumyślnie nie czekałem, aż asystent zrówna ze mną kroku. „Niech sobie za mną goni, jeśli nie pożarła go jeszcze duma. Niech sekretarz widzi, że ja na jego rzecznika czekać nie muszę”, myślałem, przyspieszając jeszcze odrobinę i czując przy tym, jak uda zaczynają piec mnie delikatnie od własnego zawzięcia w ruchu. Dopiero krótki napad kaszlu zmusił nie do zatrzymania się na moment. „Rzecznik cholerny. Przyjaciel sekretarza się znalazł. Niech najlepiej wcale za mną nie idzie, do domu trafię sam”. Jednak nie minęła chwila, a usłyszałem za sobą przyspieszone kroki.
- Agrest? Dlaczego tak się śpie...
- Idziesz, to chodź i nie gadaj.
Umilkł, choć wiedziałem, że pytanie stoi mu w gardle. Dość długo czekałem, aż zdecyduje się je wymówić, jednak coś skutecznie go powstrzymywało. Stwierdziłem, że musi być to szacunek w obliczu majestatu alfy, ale postanowiłem się z tym nie obnosić. Odczekałem jedynie niezbędne minimum i zerknąłem na niego bokiem.
- No, i co uważasz?
- O czym dokładnie? - podjął niemal natychmiast.
- Sekretarz chyba zatraca się w swojej władzy. Jak to tak: politykę na dzieciach robić?
- Nie rozumiesz.
- To wyjaśnij, gdzie tu jest dobro szczeniąt, jeśli od maleńkości oddzielać ich od niczego nieświadomych rodziców i wpajać im własne wartości?
- Masz rację, to nie brzmiało najlepiej, ale po pierwsze nikt nie mówi o oddzielaniu dzieci od rodziców, a po drugie kluczem są wartości. Dopóki pozostaną wartościami... niech je wpajają.
- Pożyjemy, zobaczymy. A raczej ty zobaczysz, co za wartości twój mistrz cechu towarzyszy będzie sprzedawać niewinnym, szczenięcym duszyczkom. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Położyłem uszy po sobie. Jak myślicie, Moi Drodzy, czy moje zaufanie do sekretarza po słowach Szkliwa raptownie wzrosło? Musiałbym posługiwać się językiem wartości i antywartości równie biegle, co językiem przemów dyplomatycznych. Choć co trudniejsze wyrażenia i z tego ostatniego, odkąd życie moje zamknęło mnie na powrót pod kloszem bezpieczeństwa, pozwalałem sobie czasami zapominać. - Ech, no nic. Przyjdziecie dziś wieczorem?
- Przyjdziemy.
- To leć już do tej swojej lubej. Widzimy się przy ognisku.
Wróciłem do domu, zanim słońce skryło się za granicami odległych krain. Nymeria i Legion kończyli właśnie rozkładać na równe kupki nową dostawę kartek, która musiała przybyć pod moją nieobecność. Zmierzyłem krytycznym wzrokiem ich pracę, by upewnić się, że wszystko znajduje się na swoim miejscu i nie narobili mi bałaganu w papierach. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie będę musiał niczego po nich poprawiać. Stanowczo nie ma to jak rodzina. To właśnie najbardziej oddani pomocnicy. Choć podobno z rodziną najlepiej na zdjęciu, sprawa ma się zupełnie inaczej, gdy instytucja fotografa nie istnieje.
- Co ustaliliście z sekretarzem? - zapytała małżonka, widząc, że nadchodzę. Wzruszyłem ramionami, z ciężkim westchnieniem siadając na swoim ulubionym miejscu i przyglądając się, jak składają ostatnie dokumenty.
- Dalej tworzy swoje dziwy i reformuje. Ma nowe pomysły.
- Na przykład?
- Chcą badać szczenięta. Nawet jeśli nic złego się z nimi nie dzieje.
- No cóż - odparła powoli, ważąc słowa. - Nikomu to nie zaszkodzi.
- Doprawdy? Zapytaj Delty. Ciekaw jestem, czy będzie chętny do przyjmowania stada zdrowej jak ryby dzieciarni z południa, bo że będą się nami wysługiwać, tego jestem pewien. A potem zmuszą także i nas, żebyśmy wprowadzili podobne szaleństwa u nas, oczywiście własnym kosztem. Takie to złote czasy nastały - zakończyłem ponurym warknięciem na głębokim wydechu. Coś ukłuło mnie pod żebrami. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy to tylko skołatane serce, czy o stokroć gorsze wspomnienie.
Serce w końcu zatrzyma. Wspomnienia będą mnie dręczyć jeszcze w piekle.
Ale nie, nie można zadręczać się takimi myślami. Nie teraz.
Rozcieram mostek łapą drżącą z wysiłku.
Nymeria w mig dostrzegła, że na moim pysku pojawiły się nowe emocje. Zostawiła prawie skończoną pracę i przysiadła się do mnie, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem.
- Jakie konkretnie powinności wynikają dla nas z nowych pomysłów sekretarza?
- Jaskinia medyczna będzie obciążona!
- Zatem nie tyle dla nas, co dla Delty. Więc dlaczego przejmujesz się Deltą? To on oświadczy sekretarzowi, na co może pozwolić sobie jaskinia medyczna, a na co nie.
- No nie wiem... - Wydałem z siebie pomruk wątpliwości i podrapałem się w nos. Brzmiało to trochę, jakbym nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie żebym koniecznie chciał, ale byłem jeszcze tym alfą, czy nie byłem?
- Nie martw się na zapas. Przewodzisz watasze, która nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. To jedno jest pewne. - Zanim zdołałem przetworzyć jej słowa, poczułem mocniejsze uderzenie w piersi, a zaraz po nim przyszło kolejne ukłucie. Odwzajemniłem jej uśmiech; jakoś tak głupio, blado.
- Ja... położę się na chwilę.
- Wszystko w porządku? - Na jej pysku pojawił się zakamuflowany strach. - Podać ci twoje zioła?
- Podaj. Tyle, ile Delta kazał - poprosiłem, odwracając się na drugi bok. Z tyłu wciąż dochodził monotonny, uspokajający szelest papieru w łapach Legiona. Przecięły go oddalające się kroki Nymerii, potrząsanie woreczkiem, stukoty dochodzące ze skrytki, aż wreszcie kolejna seria kroków, tym razem zbliżających się niczym nadciągająca w płomieniach kometa. Smukła łapa z troską położyła lek tuż przed moim pyskiem. - Dziękuję - szepnąłem.
- Przygotuję drewno na ognisko. Legion, przynieś proszę trochę suchej trawy.
Przeżuwając trzeszczące listki, zamknąłem oczy. Miła senność wzrosła ponad ogarniający mnie niepokój i niewygodę, aż w końcu chyba na chwilkę się zdrzemnąłem.
Otrzeźwił mnie zapach dymu. Pod jego wpływem mięśnie napięły się odruchowo i podniosły ciało do siadu. W pamięci mignął mi obraz jaskini alf wypełnionej przez duszącą chmurę zniszczenia. Ostre, pomarańczowe światło i żar łechtający moje futro. Skrawki dokumentów rozwiewane gęstą chmarą po całej polanie, unoszone z wiatrem gdzieś w głąb lasu. Otworzyłem oczy.
Potem moje myśli uciekły z przeszłości. Znów byłem w bezpiecznym domu, ogarniała mnie cisza i błogość. Legion wyjmował właśnie ze skrytki gliniane kubki, przeznaczone na przyogniskowe spotkania. Gdy wysunąłem nos z jaskini, ogień wesoło trzaskał już na stosie gałęzi, a szare smugi rozciągały się po polanie. Nymeria, wraz z Kawką i Szkliwem, zdążyli już usiąść na przygotowanym miejscu.
Wieczorne niebo było pochmurne, a na trawie osiadały maleńkie krople letniego deszczyku, ale zdawało się to tylko umilać spotkanie. Korony drzew szumiały delikatnie. Każda igiełka i każdy liść były klawiszami tego wykwintnego pianisty z nieba.
- Dobry wieczór, kochani, wybaczcie, że się zdrzemnąłem.
- Wszystko gra, stryjku - przywitała mnie radośnie Kawka. Już po jednym spojrzeniu na nią przyszło mi na myśl, że coś niezwykle prawdziwego musi być w określeniu „stan błogosławiony”. Moja asystentka wprost promieniała. - Dopiero przyszliśmy. Siadaj z nami!
- O czym sobie rozmawiacie?
- O przyszłości, stryjku. To jedno, o czym warto myśleć. - To mówiąc, skrzyżowała ze Szkliwem spojrzenia łagodne i w dziwnie chłodny sposób czułe. A powiedziała to z takim przekonaniem, że ciut zawilgotniały mi oczy. Ileż i oni mieli za sobą, jak ja, wspomnień, tych smutnych, tych pięknych, tych mrożących krew w żyłach? Czymś niezwykłym było siedzieć przy ognisku tak jak dawniej. Gawędzić o prostych, życiowych sprawach, jakby wspomnienie wszystkiej męki i zła świata obróciło się wniwecz.
- I jak się czujesz, Kawko? - zapytała Nymeria, dosiadając się do ogniska. Uważnie śledziłem ich pyski, oświetlone złotem mniej więcej w połowie. Miałem wrażenie, że wilczyce niegdyś nie przepadały za sobą zbytnio, ale czas leczy przecież wszelkie rany, na ich miejscu pozostawiając tylko mniejsze lub większe, niekształtne blizny. Być może to taniec płomieni obdzierał oblicza ze stabilności, a emocje, które się na nich pojawiały, odmieniał z mgnienia na mgnienie. W ciemności wydawałyby się zupełnie spokojne.
- Wspaniale. Nie skłamię, Nymerio, jeśli powiem, że lepiej niż kiedykolwiek. - Oczy Kawki były rozświecone. A może to tylko ogień tak w nich migotał. - Powoli zaczynam planować, przygotowywać się, ale wciąż trudno mi oswoić się z myślą, że będę matką. Jak ty - dodała znacznie ciszej i zaraz po tym odwróciła wzrok; nie na pokaz, a lekko, skromnie. Może nawet, z jakiegoś powodu, ciut wstydliwie. - Mam do kogo zwrócić się po radę.
- Tak, tak, już widzę, jak nowe rozporządzenia włażą nam na głowę i zakazują praktyki dzielenia się doświadczeniem - szturmem wtargnąłem w ich rozmowę. - Sekretarzowi byłoby to na pewno bardzo na łapę. Gdyby wilczyce nie uczyły się od siebie nawzajem, byłyby niezwykle giętkim materiałem w jego mackach, czyż nie, kochany Szkliwo? - Uśmiechnąłem się chytrze. Widziałem, jak jego ślepia rozszerzają się, kierując na mnie.
- Czemu mnie wywołujesz? Co ja mam do pomysłów sekretarza?
- Zaprzeczysz, że byłoby mu to bardzo na łapę?
- O co chodzi? - Nad moim głosem, wstydliwie lecz skutecznie, zagórował zaciekawiony i nie mniej zaniepokojony głos syna.
- Wyobraź sobie, drogi Legionie, że jaśniepan sekretarz, oprócz dokarmiania młodych małżeństw i leczenia zdrowych szczeniaczków, planuje zająć się opieką nad dziećmi w swojej watasze lepiej niż ich matki. Opiekunowie szczeniąt będą teraz panoszyć się wilkom w domach.
- Nie wiesz, jak to ma wyglądać - oznajmił Szkliwo, ledwie skończyłem mówić.
- Dlaczego tak go bronisz? Powinieneś się raczej martwić tymi zmianami wymierzonymi w prawa matek, zwłaszcza teraz.
- Przecież nie ma mowy o odbieraniu komukolwiek praw. - Zjeżył się.
- Widzisz, mój miły. - Pochyliłem się ku niemu, napinając wargi. - Niestety tak to już jest, że gdy czyjeś prawa rosną, czyjeś inne maleją. Zaufaj staremu wyjadaczowi. Wataha za wiele praw mieć nie może, bo prędzej czy później je podle wykorzysta.
- Boisz się, że Sekretarz jest tak bardzo podobny do ciebie? - warknął, ale zanim zdążyłem wysłowić swoje oburzenie, kontynuował. - Będę wnioskować, by wprowadzić przepisy, które ograniczą pole do nadużyć.
- No - burknąłem. - Mam nadzieję, że skutecznie wywnioskujesz.
- Skończyliście z tą polityką? - Jasny i cnotliwy głos Nymerii zastał mnie cichym i grzecznym. Skrycie liczyłem, że mnie poprze. - Rozmawiacie, jakbyście codziennie mieli na nią za mało czasu.
- Nie ufam sekretarzowi - stwierdził Legion, a jego szary, marsowy pysk zdawał się twardy jak skała, nawet w świetle ogniska.
- Wyjąłeś mi to z ust! - Energicznie kiwnąłem głową, wyrażając pełną i rajsko harmonijną zgodę. - Zresztą, synu, podrośniesz, to zobaczysz, że nikomu nie można ufać. Tylko najbliższej rodzinie, a i to wyłącznie gdy się ma szczęście. Takie, jak ja. - Rzuciłem małżonce znaczące spojrzenie, które odwzajemniła z niemałym zmieszaniem, płynnie przeradzającym się jednak w jej zwykłą, spokojną słodycz. Z boku usłyszałem prychnięcie. Zastrzygłem uchem. Mój asystent słusznie potraktował moje słowa osobiście.
- Masz rację, tato. Z drugiej strony, bez zaufania nie ma współpracy. Jest tylko wykorzystywanie. - Legion uśmiechnął się szeroko, dumnie, z cieniem wodzowskiej wyższości, która dawała znać, że powoli uczy się swojej pozycji. radowała mnie, jak mało co innego na świecie, jego młodzieńcza energia, którą miał zamiar wykorzystać do pracy ramię w ramię ze swoim starym ojcem.
- A kto tak powiedział? - Mimo to żachnąłem się, na zapas robiąc srogą minę. -Wszelcy partnerzy i wspólnicy potrzebują nie zaufania, a nadzoru i twardej łapy. Kiedyś przyznasz mi rację. Młody jesteś jeszcze, Legion, wiele się musisz nauczyć.
Zbliżające się kroki przykuły moją uwagę. Rozpoznałem chuderlawą sylwetkę, gdy tylko w świetle ogniska nabrała barw. To goniec Hiekka przybywał z wiadomością. Z oczekiwaniem odwróciłem się ku niemu.
- Nymerio, Agreście... Legionie... - Nieco zwietrzałe słowa wypełzły z jego ospałego pyska. Bez pytania domyśliłem się, że nie był do końca trzeźwy. Ponieważ jednak spełnił swoje zadanie, a raczej miał to zrobić lada chwila, nie przerywałem. - Z WWN przybyły nowe wieści. Niejaki Piskacz przekazał.
Odruchowo zerknąłem na Szkliwo, by wyczytać w jego oczach niemy telegram. Co za Piskacz? Czy ufać przekazywanym przez niego wiadomościom? Mój asystent tylko spojrzał na mnie przelotnie. Przelotnie, lecz spokojnie. Potraktowałem to jako dobry znak, nie biorąc nawet pod uwagę nieświadomego bawienia się nadinterpretacją, po czym, idąc jego śladem, z uwagą zwróciłem się do Hiekki. Ten jednak zrobił krótką przerwę, by złapać dech, a głos nieoczekiwanie zabrał mój asystent.
- Piskacz, jeden ze współpracowników sekretarza - oznajmił, zrozumiawszy chyba, że przyda się zaznajomić nas ze źródłem rewelacji tak ważnych, że aż z poświęceniem przywleczonych przez gońca, który ewidentnie miał ciekawsze rzeczy do roboty. Kiwnąłem głową. Legion starannie, wytwornie powtórzył mój ruch.
- Tak czy inaczej, jegomość doniósł, że przywódca WSJ odszedł.
- Ach - wyrwało się Nymerii, choć skostnienie tego półsłówka kazało przypuszczać, że była w nim pewna teatralna uprzejmość. - No cóż, to musiało się kiedyś stać.
- Musiało. - Odetchnąłem, by przewietrzyć myśli. Brakowało w nich żalu czy współczucia. Nie cierpiałem Derguda odkąd nasze ścieżki skrzyżowały się po raz pierwszy. Wraz ze świadomością jego odejścia, skądinąd dobijającą się do mojej głowy już od jakiegoś czasu, naszła mnie jednak refleksja na temat ulotności własnego życia. Bądź co bądź nie był wiele starszy ode mnie. I choć nie wiedziałem, na co dokładnie chorował, nie miałem wątpliwości, że zabił go przede wszystkim czas. Czas, którego oddech na ramieniu prędzej czy później poczuje każdy z nas. Jak długo jeszcze będzie na mnie czas chuchał, zanim zabierze mnie w nieznane, z dala od domu i bliskich, w nowej formie lub wcale bez formy?
- Dziękujemy, Hiekko. Czy to wszystko? - Nymeria zmierzyła gońca uważnym spojrzeniem. Ten tylko pokiwał głową i, obiegłszy wzrokiem zgromadzenie, uznał, że czas wracać do bazy.

Cdn.