czwartek, 21 listopada 2024

Od Yrsy



Na Dalekiej Północy wszystko było białe. Świat pokrywał się lodem, a wiatr hulał jak dzikie zwierzę, które chciało pożreć każdego, kto ośmielił się postawić mu czoła. Noc trwała długo, a dzień zdawał się ledwie ułamkiem rzeczywistości. W tak nieprzyjaznym miejscu przetrwać mogli jedynie najsilniejsi – klan Wilczej Paszczy był tego dowodem.
Jednak nawet ich niezłomność została wystawiona na próbę. Zimy zaczęły się wydłużać, a śnieg nie topniał już nawet latem. Zwierzyna zniknęła z łowisk, a głód powoli wkradał się do ich legowisk. Młoda wadera, Yrsa, obserwowała to wszystko z bólem. Miała zaledwie trzy lata, lecz nosiła na swoich barkach ciężar, którego nie uniósłby żaden dorosły wilk.
Była córką Alfy, przywódcy klanu. Jej srebrzyste futro, naznaczone białymi znakami w kształcie łez, od zawsze wzbudzało podziw i szacunek. Niektórzy szeptali, że to znak pradawnych przodków – Yrsa była bowiem inna. Widziała to, czego inni nie potrafili dostrzec. Sny i wizje nawiedzały ją od dzieciństwa, ukazując obrazy przyszłości i przeszłości.
Gdy nadeszła najcięższa zima, wizje zaczęły nasilać się. Yrsa widziała klan ginący w śniegu, słyszała krzyki swoich braci i sióstr, widziała samotną siebie, kroczącą przez pustkowia. Ostrzegła ojca, błagając, by podjął decyzję o wędrówce na południe – do ciepłych, łagodnych ziem, które widziała w snach. Jednak Alfa odmówił. Wierzył, że siła i upór pozwolą im przetrwać.

Dzień za dniem śnieg stawał się głębszy, a wiatr silniejszy. Wilki traciły siły, a zapasy jedzenia skończyły się szybciej, niż przewidywali. Yrsa widziała, jak  rodzeństwo słabnie, ich ciała drżą z zimna, a oczy tracą blask.
Pewnej nocy, gdy wiatr szalał jak nigdy wcześniej, matka Yrsy, delikatna i pełna miłości alfa wadera, zmarła z wycieńczenia. To był moment, w którym Yrsa zrozumiała, że wizje były prawdą. Wszyscy mieli zginąć, jeśli nie uciekną.
Raz jeszcze błagała ojca o decyzję. Klęczała przed nim, a jej srebrzyste futro pokryte było szronem. – Nie możemy tu zostać. Umrzemy wszyscy! – wyła z rozpaczą.
Ojciec spojrzał na nią z bólem. – Nie zostawię naszych ziem. Są naszym domem. Jeśli bogowie chcą, byśmy zginęli, zginę tutaj.
Było za późno. Zima pochłaniała klan wilk za wilkiem. Gdy Yrsa patrzyła, jak jej ojciec poddaje się chorobie, jej serce pękało. Bogowie szeptali jej do ucha, by ruszyła na południe, lecz każdy krok wydawał się zdradą wobec tych, których kochała.
Nadszedł dzień, w którym Yrsa została sama ze swoim starszym bratem. Oboje byli wyczerpani, ich ciała osłabione, a futra matowe. Śnieżyca uderzyła z niespotykaną siłą, zacierając granice między niebem a ziemią.
Gdy wiatr przygwoździł ją do ziemi, brat stanął nad nią, osłaniając ją własnym ciałem. – Idź, Yrso. Ty masz szansę. Ty możesz przeżyć.
– Nie mogę cię zostawić! – protestowała, ale jego spojrzenie było nieugięte.
– Moje zadanie się skończyło. Ty jesteś przyszłością. Bogowie cię wybrali. Idź i pokaż im, że Wilcza Paszcza nigdy nie zginie.
Z ostatnim wyciem oddał życie, a Yrsa zmusiła się, by ruszyć dalej.

Wędrówka przez pustkowia była torturą. Każdy krok zdawał się niemożliwie trudny, a głód stawał się jej stałym towarzyszem. Wizje, które dawniej ją napędzały, teraz wydawały się ciężarem. Dusze szeptały do niej, ale ich słowa brzmiały jak szyderstwo.
Czasami wydawało jej się, że widzi sylwetki swoich bliskich w oddali, ale gdy biegła w ich stronę, rozpływali się w powietrzu. Wilczyca zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek dotrze do ziem, które widziała w swoich snach.

Po wielu tygodniach, gdy Yrsa była już na skraju wyczerpania, poczuła coś nowego. Powietrze stało się łagodniejsze, a wiatr przestał być tak mroźny. Śnieg pod jej łapami zaczął rzednąć, aż w końcu zniknął zupełnie.
Nie wiedziała, jak długo szła. Jej łapy były poranione, futro lepiło się od błota, a powieki opadały z wyczerpania. W końcu dotarła na skraj lasu, gdzie świat zmieniał się w coś, czego nigdy wcześniej nie widziała.
Ziemie obiecane były takie, jak w jej wizjach – piękne, spokojne i pełne życia. Ale Yrsa nie czuła radości. Była sama. Cały klan zginął, a ona, ostatnia z Wilczej Paszczy, nie miała z kim dzielić tego zwycięstwa.
Przed nią rozpościerała się polana pełna ciepłych, złotych kolorów. Drzewa uginały się pod ciężarem rudych, pomarańczowych i brązowych liści, które zdobiły ziemię niczym dywan utkany z ognia. Powietrze było łagodne, niosło zapach wilgotnej ziemi i ziół, a delikatne słońce ogrzewało jej zmęczone ciało.
Nigdy wcześniej nie czuła takiego ciepła. W porównaniu do lodowatego domu, gdzie nawet latem wiatr przypominał ostrze noża, jesienne słońce zdawało się cudownym błogosławieństwem.
Zmęczona, ledwie trzymając się na łapach, padła na miękką stertę liści, które zaszeleściły cicho pod jej ciężarem. Ich zapach wypełnił jej nozdrza, a delikatne ciepło przeniknęło przez jej zmarznięte futro.
Przymknęła oczy. Chciała odpocząć tylko na chwilę, ale wyczerpanie szybko zabrało ją w objęcia snu. Po raz pierwszy od miesięcy śniła o czymś innym niż śmierć i pustkowia. Widziała las, pełen życia, wilki, które biegały pośród drzew, szczęśliwe i pełne siły.

<Xiv?>

Nowy członek!

Yrsa - pustelnik

Od Xiva – "Krew jest gęstsza od śmierci" cz.1

Teraz, gdy sierociniec był już pusty, bo wszystkie szczeniaki przyprowadzone przez Wayfarera i Almette wyrosły, Variaishika zdawał się nie wiedzieć, co ze sobą zrobić. Kręcił się z miejsca do miejsca, pozostając w okolicy fizycznego sierocińca, czasem, gdy został o to poproszony, to komuś pomógł. Xiv widziało to zachowanie i nie mogło pozbyć się wrażenia, że już je kiedyś spotkało.

A, tak. Jeno tata, Paketenshika, zachowywał się tak samo, gdy jego trójka kamiennych dzieci wyrosły i nie miał już kim się opiekować. W końcu ktoś zaproponował, by rudzielec założył przedszkole i basior przestał się boczyć. Przedszkole było otwarte zarówno dla wilków, jak i dla lisów i swoje szczeniaki mógł przyprowadzić każdy, kto z jakiegoś powodu nie mógł przez dłuższy czas się nimi zajmować.

Tutaj, w świecie żywych, gdzie zasady były bardziej rygorystyczne, a szczeniąt było znacznie mniej, Vari nie miał jak założyć takiego przedszkola. Już sam fakt, że miał pod sobą sierociniec, był dużym plusem dla jego opiekuńczej osobowości, ale szczenięta nie rodzą się regularnie przez cały rok, a tym bardziej nie są regularnie porzucane. Zazwyczaj znalazła się chociaż jedna osoba, która mogła się takim szczeniakiem zająć, tak jak miało to miejsce w przypadku Yolotla.

Nie mając lepszego pomysłu, atramentowy basior postanowił zaproponować swojemu starszemu bratu wycieczkę poza tereny Watahy Srebrnego Chabra, by i on być może przestał się dąsać. A przynajmniej przestał się dąsać tak bardzo, bo z perspektywy wilka, który nigdy nie miał zapędów macierzyńskich, takie zachowanie wydawało się ździebko żałosne.

– Hej, Vari? – zagadało, siadając obok rudego wilka. Ten nie podniósł się na nogi, wciąż uparcie leżał na boku, wyciągnięty i udający śpiącego. Xiv dobrze wiedziało, że Vari nie sypia za dnia, a jak już to tylko w wyniku zaspania na rano. Było południe. – Tak sobie myślałom… Mamy sobie dużo do poopowiadania, ja o rodzicach, ty o życiu śmiertelnym, a jakoś tak nigdy nie mamy kiedy spędzać ze sobą czasu. Nie chciałbyś może… udać się ze mną na przygodę? Taki spacerek poza tereny Srebrnych Chabrów. Chętnie bym zobaczył, jak bardzo świat śmiertelników różni się od zaświatów.

– A różni się czymś? – mruknął rudy na wydechu, nie będąc w stanie normalnie rozmawiać w swojej obecnej pozycji.

– O dziwo, tak. Przede wszystkim istoty się tu starzeją, u nas tego nie ma.

– Ty się zestarzałeś, nie?

– Nie, właściwie to nie – przyznało Xiv. – Z kamienia wyszłom praktycznie dorosły, tylko trochę mniejszy. To samo siostry.

Na ostatnie słowo Variaishika podniósł w końcu głowę i nawet zużył swoją cenną energię, by spojrzeć na młodsze rodzeństwo. Wygiął się przy tym w koci sposób, wykręcając kręgosłup pod zazwyczaj niemożliwym dla psowatych kątem.

– Jakie one są? Nasze młodsze siostry?

Xiv zastanowiło się chwilę, przypominając sobie obrazy z przeszłości, jak bawiło się z kamiennymi bliźniaczkami, jak w trójkę dostawali reprymendę od taty, podczas gdy ojciec stawał po ich stronie. Albo dostawali reprymendę od ojca, i to tata wtedy ich bronił. To były piękne czasy, za którymi Xiv tęskniło, ale zgodziło się na zostawienie tego za sobą, gdy przeniosło się do świata żywych. Mając wspomnienia przed oczami, basior zaczął opisywać odległą rodzinę.

– Rifka wygląda jak ty, ale ma trzy ogony, żółte oczy jak moje i nie ma włosów, a tylko sterczące futro. Ma też plamy w kształcie piorunów na barkach. Jest wesoła, często się uśmiecha i bardzo fascynują ją ryby. Naida wygląda z kolei jak ja, ale z jednym ogonem, twoimi kolorowymi oczami i długimi, czarnymi włosami. Też jest wesoła, ale jest głośniejsza, dużo się śmieje i nie potrafi zainteresować się czymś na dłużej niż jeden dzień. Właściwie to wyglądają jak młode, dziewczęce kopie naszych rodziców.

– Żadna z nich nie przypomina Pinezki?

– Nie, ale… – Xiv się zawahało. – Szaman powiedział, że ma krople na jeszcze jedno szczenię, ale są one nieco inne od wcześniejszych. Wykonane z innych materiałów. Opowiadał, jak nauczył tej techniki swoją uczennicę, białą waderę z jelenimi rogami. Według taty to mogła być ta sama, która stworzyła eliksir, z którego jest Pinezka. Jeśli się zdecydują i szaman się zgodzi, spróbują stworzyć jeszcze jedno dziecko i może okazać się, że będzie wyglądać jak Pinia.

Vari skrzywił się na wypowiedziane słowa. Jego oczy nabrały wyblakłych, ciepłych barw.

– Nie za dużo tych dzieci?

Xiv wzruszyło ramionami.

– Powstrzymaj geja, który zawsze chciał być matką. A swoją drogą, odzywa się wilk, który miał dwadzieścia cztery szczeniaki pod opieką i jeszcze mu mało.

Rudzielec położył z powrotem głowę na zimnej ziemi. Ruch ogonów wskazywał, że kąśliwa odpowiedź niekoniecznie mu się podobała, ale nie mógł jej zaprzeczyć. Wziął głębszy oddech.

– Pójdę z tobą – powiedział na wydechu. – Nie wiem, gdzie, ale pójdę. Potrzebuję czasu dla siebie.

CD. Variaishika

Dark Crystal odchodzi!

Dark Crystal - powód: podróż na obczyznę

Od Dark Crystal – "Odejście"

 Dark Crystal wiedział, że pozostanie dłużej w watasze go zniszczy, że jego demon w miejscu ogona w końcu przestanie słuchać. Im więcej lat mijało, tym ciężej było go kontrolować. T’Kave rósł w siłę, podczas gdy Kris stawał się tylko słabszy. Tak nie mogło być, basior nie mógł na to pozwolić.

Czasem, jeśli chcesz się o kogoś zatroszczyć, musisz tą osobę opuścić.

T’Kave bardzo wojował, kiedy dowiedział się o planach Krisa. Wyzywał, że nie mogą opuścić watahy, że tylko tu mają co jeść, że tylko tu mają sens istnieć. Dark nie słuchał, chciał po prostu mieć spokój.

Odejście nie było ciężkie, w Watasze Srebrnego Chabra Dark Crystal nie miał żadnych powiązań, znajomości, nawet wrogów. Czysto teoretycznie mógł sobie pójść bez mówienia czegokolwiek, ale nie chciał, by myśleli, że jego stanowisko wciąż jest zajęte, tylko morderca się nie pojawia. Dlatego napisał krzywą notkę z krótką treścią, że odchodzi, zostawił ją przed schronieniem pierwszego lepszego wilka i dokonał to, co powinno mieć miejsce dawno temu. Odszedł z watahy.

<Koniec>

poniedziałek, 18 listopada 2024

Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 22

Ciche szuranie odbiło się od ścian. Bleu przesunął łapą po gładkim papierze. Jego niestandardowa wielkość zapewniała równie wielką niepewność. Cienki drewniany wytwór był niczym szklana ozdóbka w kopytach dzika. Bleu musiał się nieźle namęczyć aby najpierw w ogóle je zrobić. Dni i noce ciężkiej pracy nie mogły pójść teraz na marne. Około dwudziestu takich kartek właśnie zostało włożone we wcześniej przygotowaną okładkę, która miała utrzymać je stabilnie w miejscu, aby potem zostać zapełnione pełnym, dawnym i teraźniejszym spisem wilków. A przynajmniej tych, których dane ostały się po pożarze jaskini alf za czasów nie tak dawnej wojny. To nie tak, że Bleu mógłby ją pamiętać. Poszczęściło mu się, że urodził się za czasów względnego spokoju. Poza tym, jego stanowisko było raczej bezpieczne, nawet podczas naborów. Rzemieślnicy w końcu tak pięknie wyrabiali nie tylko kartki i okładki do książek. Nie tylko ubrania, prawda? Bleu na swoim kącie miał także metalowe przedmioty. Co prawda te wymagały niezłego krążenia i kombinatorstwa, ale swój młotek zrobił. Ten sam młotek, którym teraz kulturalnie przybijał sznury do kartek, zalewając je żywicą, aby wszystko ładnie weszło na swoje miejsce.
—Chyba coraz lepiej mi idzie. — zza jego pleców odezwał się młody basior, który na starej obszarpanej kartce malował piórkiem literki. Używał do tego jakiejś starej farby. Nic trwałego, co mogłoby się przydać. A jednak do ćwiczeń się nadawało. Bleu zerknął znad swojej wielkiej pracy i uśmiechnął się.
—Z pewnością. Piszesz lepiej ode mnie! — Rzemieślnik zaśmiał się, uderzając młotkiem raz jeszcze i ciągnąc lniany sznur od drugiej strony. —Właźże na swoje miejsce! — burknął do niego sfrustrowany.
—Czy ja wiem. — Dally odetchnął ciężko nad swoimi bazgrołami. — Nie sądzę, że dałem radę cię przegonić. —
—Aj! Dajesz sobie za mało wiary.  Jak tylko skończę to będziesz pisał po okładce. —
—Ale to twoja praca! — Dally upuścił piórko na ziemię, jego oczy wielkie i przerażone.
—Nie mówię że masz od razu żłobić w skórze. — zaśmiał sie basior naciskając całą swoją wagą na następny kawałek materiału, który naciągał na liny z trudem, aby zabezpieczyć kartki przez rozlewem żywicy kiedy będzie schła. — Namalujesz mi szkic. Białą farbą, ładnym pędzlem. Jak ci się nie uda łebku to i zmazać można. —
—Można? —
—Rzemieślnik nie artysta, nie rzeźbiarz. Wszystko da się zmazać i poprawić. — Bleu stęknął naprężając mięśnie. — Prawie. Ale to czego się nie da robię od lat z wprawą. A jak się zepsuje to się robi od nowa. Żaden koniec świata. —
—Mogę… spróbować więc. —
—Na pewno spróbujesz. Jeszcze chwila, a będziesz miał rok. Czas wybrać sobie miejsce, nie? —
—Prawda. Ale ja się czuję tak niegotowy. — Dally oparł się głową o czerwone literki, które łaskawie pozostawiły po sobie ślady na jego futrze. — Moja siostra wie już doskonale, że będzie biegać. To samo Szpak. Część dzieci odchodzi w ogóle. Daleko. Sam się waham czy nie iść. —
—Ale zdaje się, że… — Bleu w końcu odetchnął i przysiadł sobie. Kawałek materiał leżał naciągnięty i napięty tam gdzie powinien. — coś cię tu zatrzymuje. —
—Przywiązałem się. Miło było mieć w końcu stałe miejsce do zatrzymania się, kogoś kto o ciebie zadbał i przyjął jak do siebie. Nie wszyscy to czuli, niektórzy po prostu chcą już uciekać. —
—Są ciekawi świata. —
—Ale… zostawiają rodzinę w tyle. Tak bez miłości, bez wyrzutów. — Dally uniósł się z oparcia, pół jego pyska w czerwonych smugach, powodując że Bleu parsknął śmiechem w jego kierunku.
—Niekoniecznie. To że idą nie znaczy że nie kochają swojej rodziny. To może znaczyć tyle, że to życie, które kocha ich rodzina nie jest dla nich. Rodzimy się inni. Lubię myśleć, że ja urodziłem się jako domownik. Ja lubię siedzieć u siebie i wziąć okazjonalny spacer. Masz też takiego Anubisa. On nie ma domu, ale nigdzie nie idzie. Jest duszą pełną myśli i uśmiechu. I był też pewien Wayfarer. Nie znałem go, wiesz. Ale podobno kochał swoją rodzinę bardziej niż kogokolwiek, ale duszę miał wolną. I nie sposób było zagłuszyć  chęć podróży. To trochę jakby wołało cię coś ze środka, a bolało jak nie słuchasz. —
—A co jak woła cos bezsensownego? —
—Bezsensownego? Nie ma rzeczy bezsensownych. Wszystko ma sens jeśli mu ten sens umiesz nadać. A tego się trzeba nauczyć, a teraz chodź. Pomóż mi, przeniesiemy to cudo na kamień, niech schnie w słońcu, póki to jeszcze jest. —

Zastanawiające były te noce. Niby to nie chłodne, niby nie ciepłe, a jednak z takim jakimś zaskakującym napięciem.
—Wiercisz się. — Bleu mruknął, jedno oko już zamknięte. Myszka fuknęła pod nosem i poprawiła się raz jeszcze.
—Spać nie mogę dzisiaj. —
—Za mało biegania? — Bleu przygniótł ją łapą, porywając pod siebie. Samiczka pisnęła i ze śmiechem próbowała go z siebie zdjąć. Może z założenia byłoby to proste dla biegacza, w końcu Myszka wyrobiła sobie porządny mięsień od tego ciągłego treningu jaki sobie wydawała na polowaniach. A jednak, Bleu miał od córki więcej siły, nawet nie dlatego że był starszy, a że tyle robił z drewnem. Jak się nie ma telepatii to mięśnie robią się zaskakująco twarde i silne przy takich to wybrykach. Więc Myszka poddała się i rozłożyła łapy przed siebie, przygnieciona przez ojca. Oboje chichotali pod nosami, udając naburmuszonych.
—Biegania było dobrze, wystarczająco. Upolowaliśmy dzisiaj jelenia, coś rzadkiego. Częściej zdarzają się jakieś sarny, może czasem dzik. Ale jeleń, pełen taki do tego, poroże piękne, bogate. A no, I Saroe wpadła, znalazła poroże łosia po drodze. —
—Mymm.. Więc co cię trapi? —
—Co mnie trapi? To jest dobre pytanie, bo nie wiem. — Myszka odetchnęła z udawaną ulgą kiedy Bleu położył sie obok niej.
—Jak nie polowanie… to miłość? —
—Może. Chociaż.. idzie mi z Irysem raczej dobrze. Ja wiem.. on jest wiele lat starszy, ale nadal jest… fajnie. —
—Wiek nie do końca ma znaczenie, wiesz. Tak długo jak ci z nim dobrze. —
—Wiem, wiem. Ty to być się nawet ptakiem cieszył gdybym  tylko była szczęśliwa. —
—Nie ty pierwsza w rodzinie. — Bleu zaśmiał się. A Myszka tylko spojrzała na niego kątem oka zaskoczona.  —W każdym razie. Może idzie dobrze, aż szukasz dalej. Może to następny krok? —
—Ale że co? Ślub. Na to raczej za wcześnie. Nie wiem też czy chcę. Irys też raczej się miga. To tak… tak się wiązać. Zawsze mówisz, że my to takie bardziej wolne dusze. —
—Wolne nie znaczy, że nie możecie się pobrać. Ale ja nie o tym, skarb. —
—A o czym? O seksie? To już było. —
—Emm.. Tego wiedzieć nie musiałem. — Bleu zaśmiał się pod nosem. —Myślałem nad mieszkaniem. —
—M… Mieszkaniem? — Myskza zawahała się. Na chwilę zapadła cisza. Noc wdarła się do środka, jej słodkie noty i śpiewy wchodząc pomiędzy nich z radością, aby pochwalić się swoimi własnymi harmoniami.
—Jak pomijamy ślub, to przecież to jest następny krok, tak? Niektórzy mieszkają zanim się pobiorą. —
—Mieszkanie. — i Myszka położyła się, jej oczy wbite w wyjście, dopóki nie zamknęły się porwane przez senność. Samica zapadła w niespokojny sen, z myślą o przeprowadzce. Przerażała ja wizja opuszczenia domu, ale spanie na jednym futrze z Irysem  brzmiało naprawdę przyjemnie.

—Czyli.. bardziej ozdobnie? — Dally dmuchnął na pędzelek, biała farba ledwo trzymająca się sierści , z której był zrobiony.
—Tak. Leć na całość, pokaż co potrafisz! — Bleu nachylił się za nim. Dzieciak zaczynał już go przerastać. Ciężko było uwierzyć, że już tak wyrośli. Cała trójka, czasem do niego wpadali, czy to nauczyć się pisać czy pobawić z Jałonką. Jak inne dzieciaki, Jak Szpak czy Barwinka z Dziewanką. A teraz? To już był młody basior, zwinnie przebierający łapą w pełnym skupieniu nad kolejnymi literami w wielkim napisie: Spis powszechny, robiąc go naprawdę pięknym. Dzieciak miał wrodzony talent, a może po prostu się wyuczył?
—Zastanawiałeś się już kim chciałbyś zostać? — Bleu mruknął do niego przemieszczając się do następnego, na razie dołożonego projektu. Metal, jego „ulubione” zajęcie, patrzyło na niego z błyskiem nienawiści na lśniącym grzbiecie.
—Nie bardzo. Może mógłbym dołączyć tutaj do ciebie? — Dally sapnął, jego łapa ścierając literę P raz po raz.
—Możnaby spróbować, chociaż czy ja wiem czy się nadasz. Bardziej z ciebie artysta niż rzemieślnik.—
—Ale… ozdabiam przecież. —
—Niewiele mam książek, które należy tak adorować pięknym pismem. Większość czasu to bicie młotkiem, tkanie lin i targanie drewna na opał i więcej drewna na projekty. Z to drzew trzeba wybrać i ściąć , albo skraść. —
—Jak te kartki? —
—Te kartki to wiele krwi mi napsuły, ale sam je uczyniłem, więc nie są tak białe jak te co Ci od WWN przynoszą na talerzyku często. —
—Może rzeczywiście się nie nadam. Ale nie wiem gdzie indziej miałbym iść. Pozwolili mi polowania spróbować i nie poszło. Nie moja bajka. W wojsku też z bratem byłem, ale tam nie moje miejsce też. Mówi, że za miękki jestem. —
—Bo jesteś, ale dla nich to wada, dla artystów zaleta. Każdy będzie ci to widział jako co innego. — Bleu właśnie targał kawał drewna zabierając się za opalanie z niego kory. Dally spojrzał tylko na to jak sprawnie i z jaką siłą Bleu to robił i wrócił do swoich literek zrezygnowany. To rzeczywiście nie było miejsce dla niego, zawsze otwarte i przyjazne, ale nie do tej pracy był stworzony. Nie miał cierpliwości i siły aby się tak wysilać i uczyć fachu, który wymagał tak wiele umiejętności. Pisane było jego ulubionym zajęciem, ale kto potrzebowałby wilka, który umie pisać. Na co to się zda?
—Nie wiem co ze sobą zrobić i gdzie pójść. Politykiem nie zostanę, bo nie umiem mówić. Kłamać może trochę, ale… to krępujące tak kłamać innym. Strategiem byłbym złym, bo to jak żołnierka, trzeba się na tym znać. W wojsku w ogóle nie powinno mnie być. —
—To wykreśla ci wiele zawodów. — Bleu uśmiechnął się do niego rzucając klocek na bok i biorąc się za następny. Kora skrzeczała pod ogniem odchodząc płatami jak skóra zdejmowana ze zdobyczy przez wieloletniego łowcę. — Może coś bardziej z ruchem. Aktor? —
—Nie czuję się w tym. Uczenie się linijek i przedstawianie dla innych kiedy robię to ciągle i ciągle. Już i tak nie czuję się sobą, trudno wtedy poczuć się kimś innym. —
—To może… hymn… Coś w nauce? —
—Uczyć szczeniaki? Nie wiem. To chyba plan B jak nic mi innego nie wyjdzie, ale wolałbym nie. Czego miałbym w końcu uczyć. Pisać? Nie ma takiego nauczyciela. Na historii się nie znam, z polowania jestem łeb, medycyna leży i kwiczy. —
—Jaskinia medyczna ma TYLE — Bleu machnął łapą nad głową. — Miejsc. Słyszałem, że stracili medyka teraz i ich tam dwoje na tyle nas i nie tylko nas.—
—Z medycyny jedyne co wiem to że trujący bluszcz swędzi jak się za mocno pod sierść go włoży. Obawiam się, że ze mną to by tylko wolniej praca szła. Potrzeba im kogoś kto by wiedział co robi, nawet odrobinę. —
—Możesz podpytać Agresta co mają wolne.—
—Pytałem, mówili że na mordercy, ale ja nie mam w sobie tej siły co by zabić. Otwarte też jest właśnie nauczyciela, ale to same co ja.. nie do końca się nadaję. W jaskini medycznej, ale to ja tam też na nic im. W szeregowcach zawsze mają miejsce, ale nie dla mnie. Polowanie skreśliłem dawno. Więc … gdzie moje miejsce? Nie mogę go znaleźć. — wilk z żalem odetchnął.
—to ja podpytam, co ty na to. Znajdziemy ci coś. —
—Dzięki, ja… Chciałbym przynależeć gdzieś w końcu nie tylko z czystej iluzji. — mruknął dostawiając piękną kropkę nad i.

 

<CDN>


Dally, Dana, Szalka, Danny i Szpak dorastają!


Dally - kronikarz

Dana - sprinter

Szalka - pomocnik


Danny - szeregowiec

Szpak - bloker

wtorek, 12 listopada 2024

Od Almette CD Janki - „Swój pozna swego” cz. 6

Almette zamrugała oczkami słodko, przysiadając sobie. Opowiedzieć o watasze, jak cudownie!
—Nazwa to od  Chabrów. Mamy ich trochę, tu i ówdzie, a się ładnie błyszczą w słońcu, jak srebrne! — uśmiechnęła się. — A sama wataha jest cudowna. Mój wuj, jest Aflą, co prawda ja jestem adopcyjna, ale nadal. Ostatnia rodzina jaka mi została, no i Kawka.  W każdym razie, na razie mamy spokój i dużo miejsca i w ogóle jest u nas bardzo fajnie. Jakbyś miała coś zobaczyć to polecam Różany Wodospad, doprawdy piękno samo w sobie, zwłaszcza latem jak wszystko kwitnie, ale wczesnym latem! Bo potem te różane kwiaty więdną i trzeba je obcinać. Jak byłam młodsza to to czasami robiłam, bo nie ma jednej osoby, która to robi. Ale ogółem mamy dużo ciekawych miejsc. Ostatnio zwiedziałam też tereny ,które dostaliśmy od lisów, są cudowne. Trawiaste Góry, piękne! Takie pagórki bardziej niż góry, ale pełno wysokiej trawy i łatwo się tam poluje. Ale w gruncie rzeczy nie trzeba samemu polować, często gęsto, wiesz. Bo to jest tak, że masz porcję od watahy jak do niej należysz! A jakbyś chciała należeć to też żaden problem, jaskinia alf jest spacerek stąd i Agrest, ten mój adopcyjny wujek, to przyjmuje od reki wilki, bo każdy jest mile widziany, nie ważne skąd i kto. Ale żeby być trzeba też pracować dla watahy, nie. Mamy dużo stanowisk, dużo wolnych. Jak lubisz biegać, to mamy grupy polujące, co by było z czego racje dawać! Mamy aktorów i pisarzy, polityków, mamy medyków, dwóch, nieszczęśnicy, sami siedzą tam w medycznej, w każdym razie. Mamy też rzemieślnika, który niedawno uszył mi piękną chusteczkę. On też uczy pisać, ale dla mnie to już za późno na to! Ale jakbyś ty chciała to bardzo przyjemny basior! Ma trzy córeczki, podobno. W każdym razie, mamy też nauczycieli! Mało ich trochę, trzeba zapełniać nie wilkami. Słyszałam że lotu uczy ptak. W sumie, ma to sens, nie? Ptaki latają dłużej od wilków. W sensie takie się urodziły zanim my wyewoluowaliśmy żeby mieć w ogóle skrzydła. W każdym razie. Mam dużo miejsca i dużo ciekawych wilków. — jej monolog ciągnąłby się gdyby nie pies u jej boku, który się z nią pożegnał.
—Ja pójdę, pewnie niedługo obiad w domu dadzą. Widzimy się! — machnął im ogonem i polazł.

<Janka?>


Od Yolotla – "Skrystalizowane żywioły" cz.1

Dla Yolotla deszczowa pogoda jesieni nie należała do przyjemnych, zwyczajnie bo było mu wtedy zimno. Podobno latem deszcz potrafi być przyjemny, ale szczeniak nie chciał w to uwierzyć, dopóki nie doświadczy tego na własnej skórze.

Kiedy chłodne krople spadały z nieba, uderzając arytmicznie w liście drzew, jasny basiorek kurczliwie poszukiwał jakiegoś względnie ciepłego schronienia. Mógł wrócić do „rodzinnej” nory, gdzie czekała na niego jego lewitująca opiekunka, miękkie legowisko i gotowy posiłek, ale nie miał ochoty się tłumaczyć, dlaczego nie było go aż dwa dni. Nie lubił, kiedy Pinezce było smutno.

Rozglądał się za czymkolwiek, co mogło posłużyć za schronienie. Dla niego mogło to być wszystko, dziura w korzeniach drzewa, porzucona nora, szałas z opadłych gałęzi, nawet na wnękę pod głazem by się ucieszyć. O jaskini nawet nie marzył, było to bardzo wątpliwe, że znalazłby coś już nie zajętego.

Na ratunek przyszła mu dziura między dwoma głazami, do której bez zastanowienia wszedł. Tak, to z pewnością było idealne miejsce, żeby poczekać na koniec deszczu. Mógł się nawet obrócić, a korytarz sięgał jeszcze dalej…

Prowadzony ciekawością, która była dla niego najsilniejszą motywacją, Yolotl czołgał się głębiej w podziemia. Pod łapami wyczuwał zimną, ale przynajmniej suchą skałę, która była zaskakująco równa, jakby została wydeptana przez stworzenia przed nim.

Na samym końcu korytarza znalazła się jaskiniowa komnata, co dla Yolotla nie było zbyt odkrywcze. Bardzo dobrą informacją dla niego była wysoka względem świata zewnętrznego temperatura powietrza, która pozwoliła na ogrzanie wychłodzonego, małego ciałka i wysuszenie zmoczonego futra. Gdy już to zostało dokonane, basiorek zaczął rozglądać się po komnacie z większą dokładnością, wykorzystując światło, które wydobywało się z… skąd? Młody przyjrzał się ścianom, stalaktytom i innym tworom kamienia jaskiniowego, dochodząc do zaskakującego wniosku, że świecą kryształy, z których jaskinia była zrobiona. Przynajmniej niektóre z nich, te zabarwione na biało, bo reszta w innych kolorach pozostała ciemna i tylko odbijała światło generowane przez pobratymców. Wilczek zabrał się za dogłębne badanie tego zjawiska, mając świadomość, że nie jest ono popularne.

Nie zdołał jednak przejść jednego metra, kiedy usłyszał znajomy głos dolatujący z otworu, którym przyszedł.

– Yolotl? Jesteś tam?

Szczeniak wywrócił oczami na znany głos.

– Tak, ciociu, jestem!

– To wyjdź! Deszcz już się skończył.

Nie chcąc się sprzeciwiać swojej opiekunce, Yolotl wypełzł z jaskini prosto na zmoczony minionym deszczem świat, pośrodku którego lewitowała biała sylwetka Pinezki. Wadera miała zmartwiony wyraz pyska i gdy tylko zobaczyła swojego siostrzeńca, wyciągnęła ku niemu łapy. Synek Tii jednak się odsunął, niechętny do kontaktu. Nigdy za nim nie przepadał.

– Zniknęłaś.

– Wiem. Ty też.

– Wiem.

Ciężko było im znaleźć wspólny powód do rozmowy, Pinezki często nie było, Yolotl nie lubił się tłumaczyć, jednak mimo to wilczyca próbowała.

– Co tam znalazłeś?

– Kryształową jaskinię.

Dorosła zastrzygła uszami. Serce znał ten ruch jako sygnał, że znalazła oparcie pod konwersację. Wyjątkowo ucieszyło go, że wyraziła zainteresowanie na jego odkrycie, bo tym razem miał sporą ochotę o nim rozmawiać.

– Kryształową, tak? Możesz powiedzieć o niej więcej?

Mógł. Bardzo mógł, do tego stopnia, że jego potok słów skończył się dopiero przy wejściu do rodzinnej nory. Rozmawiał nie tylko o jaskini, ale także o deszczu, o lesie, o smaku szyszek, o kolorach jesiennych liści, o zapachu mokrego mchu, wszystko, co przyszło mu na język. A Pinezka słuchała, przytakiwała, zadawała pytania i uśmiechała się ciepło, po matczynemu. Dla szarego basiorka było to wystarczająco, by choć raz zapomnieć, że nie jest jej.

CDN

poniedziałek, 11 listopada 2024

Tia odchodzi!

Tia - powód: śmierć

Śmierć dotyka nawet medyka...

Tia urodziła!

Yolotl - uczeń

(Oraz rodzeństwo w Watasze Cieni)

Od Tii – "Medyk" cz.6

[UWAGA! Opowiadanie zawiera graficzną scenę tortur, może być ona dla niektórych zbyt graficzna]

Gdyby ktoś chciał powiedzieć, że Tia bała się dnia porodu, mijałby się z prawdą dość daleko. Jedyne, czego wadera się bała, to o swój pierwszy i jedyny miot, który przejmie Wataha Cieni, bo nie chciała, by jej dzieci zostały wychowane na zabójców. Wolałaby, żeby wiodły zwykłe i szczęśliwe życie jako jacyś medycy albo zbieracze, nawet jeśli nie były potomstwem, które chciała. Sam zaś dzień porodu nie był dla niej straszny. Była na niego gotowa.

Dobrze wiedziała, jak się dla niej skończy. Z jej zaburzeniami ona nie miała szans przeżyć wypychania nowego życia z siebie. Nie wierzyła, że dotrwa chociaż do końca porodu. Leokadia i Boro zostali o tym poinformowani, a także zostali poproszeni, by wzięli szczeniaki Tii pod swoją opiekę. Oboje się z ciężkimi sercami zgodzili.

Medyczka okazjonalnie przychodziła odwiedzić swojego gwałciciela. Uśmiechała się, widząc go. Osobiście brała udział w przybijaniu jego skóry do drzew i czerpała z tego wielką przyjemność.

Aya nie pozwoliła Odnetowi ujść z życiem, ale nie pozwoliła mu też umrzeć. Posiadając rozległą wiedzę na temat tortur, anatomii oraz ograniczeń wilczego organizmu, postanowiła zapewnić basiorowi najgorszy los za zgwałcenie medyczki, o którą wataha tak się starała, by do nich dołączyła. Oczywiście na wagę kary wpłynęło również złamanie zasad, gdzie jedną z nich był zakaz krzywdzenia wader, nawet tych uwięzionych, bez zgody kapitan lub pierwszego oficera.

sobota, 9 listopada 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Wciąż pytam”, cz. 1.17

Jeśli myśli mogą poruszać mięśniami, to co jeszcze są w stanie zrobić? Myśli szumiące, porozrzucane, pogubione po kolejnej nieprzespanej nocy, trzeba najpierw tylko pozbierać.
Na chwilę wyleciało mi z głowy, z której strony przyszedłem i gdzie dokładnie się znajdowałem. Polana przypominała przynajmniej kilka miejsc zakorzenionych w pamięci. Układ otaczających je, cienkich sosen, był bardzo podobny, rosły na nich te same rośliny, a trawa miała zawsze podobną długość i odcień. Słońce na niebie było w dokładnie tym samym miejscu i przemieszczało się tak samo w stosunku do każdej z nich. Mimo wszystko przyjrzałem się pniom okalającym ścieżkę prowadzącą do lasu. Kojarzyłem ich kompozycję, ale nie pamiętałem, gdzie widziałem ją wcześniej. Jej obecność wskazywała wszelako, że skutecznie opierałem się zmęczeniu i utrzymywałem pełny kontakt ze światem. Nie zastanawiałem się nad tym zresztą zbyt intensywnie; dosięgnęło mnie sztywne ramię przyzwyczajenia i nawet lęk towarzyszący zazwyczaj bezlitosnemu zagubieniu w czasie i przestrzeni nie trudził się, by mnie nawiedzić. Nie, dzień był zbyt zwyczajny. Coś kazało mi zachować spokój.
Podniosłem głowę, zmuszając się do spojrzenia w niebo rozświetlone oślepiającym słońcem. Po raz pierwszy tego młodego lata było bezchmurne, mimo to trząsłem się pod nim od chłodu. Niewyspany organizm kiepsko radził sobie z utrzymaniem temperatury.
Poranek rozkwitł i wyrósł na nim dojrzały, soczysty dzień, przynosząc ze sobą następne, drobne wyzwania. Oraz jedno duże; bardzo duże, odwlekane stanowczo za długo.
„No dobrze. Nie będę ćpać, nie zrujnuję sobie życia i nie wypchnę sam siebie na margines. Nie pozwolę też pomawiać się o złe zamiary względem młodej alfy, tylko dlatego, że moją partnerką jest wilczyca, a o moim gatunku krążą różne plotki. Póki co spróbuję... inaczej sobie poradzić. Nie boję się. Ostatecznie nie stoję w obliczu żadnego prawdziwego zagrożenia. Wszystko dzieje się w mojej głowie. To jedno muszę być w stanie w jakiś sposób opanować. Cóż to takiego? Tylko własny mózg, tylko ja. A kim ja jestem? Jestem Szkliwo. Jestem w swoim lesie”.
- Nie boję się - powiedziałem głośno. Gdy opuściłem wzrok ponownie na las, zanim moje oczy odwykły od ostrego światła, ukazały mi tylko szare plamy. Czekając cierpliwie, przymknąłem powieki i pogrążyłem się w zupełnej ciemności. - Nie boję się - chrząknąłem, jak gdyby trzykrotne powtórzenie miało nadać słowu nadprzyrodzoną moc. Choć wokół było na tyle cicho, że jedynie własny głos docierał do moich uszu, dopiero przy kolejnym zacząłem naprawdę go słuchać. - Nie boję się. - Słowa wreszcie przestały przelatywać przez moją głowę jak fale rwącej rzeki po wielkim deszczu. Zwolniły wraz z rytmem serca. W końcu, być może za sprawą długiego stania w bezruchu pośrodku łąki, pod naciskiem słonecznych promieni, zacząłem czuć na skórze namiastkę ciepła.
Właściwie czy w takich przypadkach konieczna jest nadprzyrodzona moc? Przecież teoretycznie jest możliwe, by przekraczać własne granice, słuchając wewnętrznego głosu. Trzeba tylko wiedzieć, co sobie mówić. Przecież mózg jest tak skomplikowanym narzędziem, że kto nauczy się sprawnie go używać, zdobędzie niepojętą siłę. Czy i ja nie mógłbym spróbować chociaż zbliżyć się do tego poziomu? Na pewno mógłbym. Muszę tylko znaleźć sposób.
Gdy w mojej głowie na chwilę zapadła cisza, nagle przeciął ją szczęk zwrotnicy i myśli zaczęły pędzić innymi torami. Jak to mówią? Czym się strułeś, tym się lecz.
Ale chyba nie dosłownie? Dosłownie to nie ma sensu. Zresztą czym miałbym leczyć brak snu: brakiem snu? A koszmary koszmarami...?
Koszmary koszmarami. Nawet ciekawe.
Tymczasem oderwałem nogi od ziemi, by przypadkiem nie wrosły w wilgotny grunt. Ruszyłem ścieżką, wiedząc, że doprowadzi mnie ona do miejsca, które stanie się drogowskazem dla potarganego szyku przypuszczeń. Już sama ścieżka szybko dała mi pewność, że idę w jedynym słusznym kierunku: do jaskini alf.
Tego poranka Agrest, pogrążony w wyjątkowej zadumie, siedział nad jakimiś papierami. Gdy dowlokłem się do swojego codziennego celu, tylko na chwilę podniósł znad nich wzrok, by kiwnąć mi głową i posłać ciepły uśmiech. Był sam, a zatem Nymeria i Legion znowu wybyli gdzieś z samego rana.
- Czy szykuje nam się na dziś coś ważnego? - zapytałem, kładąc się pod nagrzaną słońcem skałą.
- Nie, zupełnie nic. Cisza i spokój, mój miły.
- Mhm. Agrest, głupio mi cię o to prosić, ale... - Rzeczywiście, dziwnie się z tym czułem. Tylko wypełnianie obowiązków, niekiedy tak bezsensownych, jak czuwanie za jego plecami, trzymało mnie jeszcze w jednym kawałku, ale rozum lub jego pozostałości najwyraźniej weszły już same ze sobą w konflikt interesów i zaczęły domagać się przerwy. - Zresztą, nieważne. Nad czym tam siedzisz?
- Studiuję stare spisy ludności i stanowisk. Tak po prostu, z ciekawości. O co chodzi, Szkliwo? O co chciałeś poprosić?
- Nic, już nie trzeba - odparłem, chociaż nadal kusiło mnie by spróbować. Czego tak kurczowo się trzymałem? Agrest był tak zajęty swoimi kronikami, że nawet mnie nie zauważał. Zresztą nie miałby nic przeciwko temu. Sam robił to często... - Agrest, będziesz mieć coś przeciwko, żebym się trochę przespał? - zakończyłem szybko, postanawiając pociągnąć lub zamknąć temat, zanim znowu nabiorę wątpliwości.
- A skąd - odparł zwięźle, nie dopytując i nawet nie podnosząc wzroku znad dokumentów. Tracąc koncentrację, położył na kartce łapę, wskazując sobie pazurem wers, na którym skończył czytać. - Ostatnio dostałem od Bleu nowy koc. Jest w jaskini.
- Obudzisz mnie, gdyby coś się działo, prawda?
- Oczywiście.
„Zresztą głupie pytanie”. W duchu przewróciłem oczami. „Budzi mnie liść spadający z drzewa, a co dopiero warczenie rozsierdzonego Agresta”. Jego słowa przyniosły mi pewną ulgę, było to jednak trochę za mało, żeby pozbyć się podskórnego poczucia winy. Pozostało mi zepchnąć je na sam tył głowy, co okazało się nawet nietrudne, gdy tylko osiągnąłem Agrestowy kocyk i zacząłem odpływać w niebyt słodkiej bezmyślności. Dziwnie łatwo zasypiało mi się w domu Agresta. Zaskakująco bezpiecznie się tam czułem. Właśnie w tym miejscu postanowiłem spróbować wysłuchać swojego wewnętrznego głosu. Na Berberysowej Polance gryzło mnie zbyt wiele myśli.
W mojej głowie klarował się nieśmiały pomysł, co do którego nie miałem jednak pewności: był błyskotliwy, czy głupi. Jeśli sny obrazują myśli, lęki i pragnienia, myślenie o czymś powinno to coś do snu sprowadzić. A jak inaczej pokonać strach, niż zetknąć się z tym, co go wywołuje? Można co najwyżej przez całe życie unikać zagrożenia, ale jak można unikać tego, co nie istnieje w rzeczywistości? Nie ma bardziej bezzasadnego lęku.
Niekonwencjonalnym rozwiązaniom potrzeba wszelako przygotowania, planu, a ja nie miałem ani jednego, ani drugiego. Równie dobrze mogłoby mnie to do końca pogrążyć. Czy za mało miałem w życiu koszmarów? Może właśnie za mało. Przede wszystkim ich założenia były błędne. Stara prawda głosi: nie uciekaj, jeśli nie chcesz, by Cię goniono. Przynajmniej jeśli twoim przeciwnikiem nie jest wściekły wilk. Koniecznie wściekły; na zdrowego zawsze można znaleźć sposób.
A ja za każdym razem uciekałem. Przed własnymi urojeniami, przed własną wyobraźnią. Przed sobą samym.
„Jedyne, co muszę zrobić, to odróżnić sen od rzeczywistości. Naprawdę jedyne. Tylko jak?”. Zwinąłem się w ciaśniejszy kłębek i zacisnąłem palce na szorstkiej powierzchni wełnianego koca. „Trudno. Niech mi się znów przyśni. Proszę bardzo. Moją jedyną nadzieją jest to, że myślenie o snach przed snem może przynieść myślenie o snach we śnie”.
Dzień był spokojny, a leniwy szum drzew i pojedyncze piski jaskółek dobiegały z lasu aż do najciemniejszego kącika jaskini. Przymknąłem oczy, pozwalając sobie odpłynąć na czas krótkiej drzemki. Głęboki sen nie nadszedł wcale. Nawet nie zauważyłem, jak minęła ta ulotna chwila.
Napiąłem mięśnie, by stanąć na nogach. Pchany potrzebą skontrolowania otoczenia po chwili nieobecności, otrzepałem się i wciąż jeszcze trochę pochylony opuściłem jaskinię, dowiadując się przy tym, że Agresta nie ma w pobliżu. Najwyraźniej już wybrał się na obchód albo pogonił gdzieś w ważnych sprawach. Na polanie panowała głucha cisza.
Delikatnie ominąłem młodą paproć i wkroczyłem na ścieżkę. Nie powinienem zostawiać stanowiska pustego bez pozwolenia Agresta, ale o pozwolenie nie miałem jak zapytać. Do jaskini medycznej nie było daleko, a przecież to tego dnia miało się tam wydarzyć coś ważnego. Kawka chciała wybrać się do Delty na badania. „Może warto sprawdzić, czy już tam jest”.
Zawahałem się, gdy do rozkojarzonego umysłu dotarło wspomnienie prośby, którą złożyła o świcie. Chciała przecież pójść tam sama. „Będę musiała ochłonąć, zanim ci powiem. Czego bym się nie dowiedziała”, rozbrzmiały mi w głowie jej słowa.
Podmuch wolnego wiatru znów skłonił korony drzew do szumu. Gdzieś w oddali zatrzeszczała sucha gałąź, a na ścieżkę obok mnie spadła rdzawa, sosnowa igła. Spokój zakłócił najpierw przyspieszony oddech, potem donośne kroki. Wpatrzyłem się w ginący za krzewami zakręt i czekałem na to, co przyniesie ścieżka.
Kawka biegła w moją stronę, podrywając spod łap ziarna suchego piasku. Zastygłem; rzadko widziałem ją w takim stanie. Rzadko w ogóle przyspieszała kroku. Tym razem widać było wyraźnie, jak silne emocje rzeźbiły jej pysk, ale nie miałem pojęcia, które z gorących źródeł zaraz wybuchnie w powietrze.
W słońcu jej sierść mieniła się jeszcze piękniej niż prawdziwe złoto. Przymknąłem oczy. „Czy to sen?”, zapytałem w duszy. Odruchowo rozejrzałem się, szukając wskazówek, a mój wzrok napotkał tylko niezliczone, sosnowe pnie, drżące na wietrze jałowce i soczyście zielony mech. Cóż mogłem o nich powiedzieć? Wyglądały zwyczajnie.
- Szkliwo, ja... - Drapieżnie wzięła wdech, wreszcie zwalniając kroku. A może w gardle ugrzęzło jej coś, czego bała się wymówić. Przeszło mi to przez myśl, a jakże, zwłaszcza gdy zmiarkowałem, skąd musi biec, ale zamęt, jaki unosił się wokół niej, zahaczył i o mnie, zapomniałem więc nawet o mruganiu; stałem tylko i patrzyłem na nią z ukosa, czekając na ostrzał nowych wieści. - Szkliwo, ja mam... - Jęknęła, histerycznie rozciągając wargi aż po same uszy. Zaczęła płakać i śmiać się jednocześnie. I już wiedziałem.
Staliśmy naprzeciwko siebie bez słowa. Wprawiła mnie w zakłopotanie i, naprawdę, nie miałem pojęcia, jak się zachować. Chłonąłem oczyma jej sylwetkę; pełną gracji, lecz zwiotczałą ze zdenerwowania.
- Teraz będzie już tylko lepiej - wykrztusiłem, ostrożnie wyciągając do niej skrzydła.
- To się udało. To wszystko nie było na marne. - Skoczyła naprzód, uwieszając się na mnie jak małe dziecko. - Kocham cię - pisnęła tuż przy moim uchu. Ciężar oraz przenikliwe ciepło dygocącego ciała ze wszystkich stron omotały mnie onieśmielającym, prawdziwie fizycznym życiem i wywołały dojmujące dreszcze. Świadomość jej masy powoli docierała do moich mięśni. Wyprostowałem się z trudem, wzrokiem błądząc po obrysach śnieżnobiałych zawiązków chmur. Tylko jedna, daleka od błyskotliwości rzecz przyszła mi do głowy.
Boże, jeśli gdzieś tam jesteś, chciałem ci tylko szybko, ale mocno podziękować.
Dziękuję...
Banalne słowo wymówione tylko w myślach, nadało rytm moim krokom. Owinięte wokół mojej szyi łapy wilczycy przestały ciążyć, a ja uścisnąłem ją mocniej. Niebo na chwilę otworzyło się przede mną, pstrokate od płynącej ku niemu radości. Oboje śmialiśmy się jak obłąkani, krążąc wokół siebie niczym dwa cytrynki słonecznego poranka, choć nie wiedziałem, czy więcej jest we mnie odbicia jej szczęścia, czy własnej ekscytacji nadchodzącymi zmianami.
Klik. Tyk. Cyk.
Cyk. Cyk. Cyk.
- Nie boisz się?
- Nie boję się.
- Nie boisz się?
- Czego miałbym się bać?
Cisza opadła na świat jak westchnienie strudzonego dnia. Wieczorna mgła powoli unosiła się z ziemi, wilgotnawe powietrze osiadało mi na piórach. Czy to był dzień ten sam, czy następny, było mi w tamtej chwili wszystko jedno. Ziemia nie waliła się, las nie płonął, a ja wygodnie wyciągałem wszystkie cztery kończyny na wzgórzu, tuż nad brzegiem jeziora, tego dnia nie było więc już nic do zrobienia. Tylko granatowe niebo, mgła i ja. Odetchnąłem głęboko, jakby wraz z powietrzem z płuc miała spłynąć ze mnie cała gotowość do działania. Świerszczyki z każdą nocą dawały coraz bardziej dumne koncerty, a ich orkiestra stawała się coraz liczniejsza.
„Teraz będzie już tylko lepiej”, myślałem, przymykając oczy. Z trudem utrzymałem je tak przez dłuższą chwilę, opierając się potrzebie choć pobieżnego rozejrzenia się i przekonania, że nikt ani nic nie zbliża się, by zakłócić mój spokój. Mimo wszystko zamiast kontemplować w szczerym poddaniu urokowi letniej nocy, wciąż nasłuchiwałem kroków.
- Nie boisz się?
Drgnąłem i otworzyłem oczy. Już nawet nie zastanawiałem się, czyj głos słyszę. A może była to mieszanka kilku znajomych głosów, które akurat miałem najbliżej w pamięci? Tak czy siak zignorowałem go, bez cienia wątpliwości uznając za omamy hipnagogiczne. Najgorsze, że chciało mi się spać, ale wiedziałem, że gdy tylko zbiorę siły by wstać i wrócić na polankę w tym właśnie celu, nie zmrużę tam oka. Mimo wszystko, trzeba było w końcu się ruszyć, by przypadkiem nie zasnąć na odsłoniętym wzgórzu, co byłoby sto razy głupsze, niż zwykłe zamknięcie oczu. Ciężko zebrałem się z ziemi i zagłębiłem w mrocznym lesie.
Cyk. Tyk. Tik. Tak. Tik. Tak.
Ledwie uniosłem powieki i otrząsnąłem się z ogarniającej mnie senności, było całkiem jasno, choć cień jaskini krył moje oczy przed słońcem. Wbiłem wzrok w ścianę. Znów byłem u alf. Leżałem w tym samym miejscu, na tym samym kocu.
Obrazy wspomnień zawirowały mi w głowie: dzień, noc, Kawka, jej złota sierść, cykanie świerszczy. Wszystko to bardziej rozmyte, nierealne. Wszystko to był sen?
„A może wciąż się nie obudziłem i po prostu śni mi się ta jaskinia, a ja we śnie myślę o śnie, niepewny nawet, czy myślę o śnie, czy o rzeczywistości? A może łączę już myślami jedno z drugim? Och, to jedno robię niewątpliwie. Całkiem oszalałem?”.
Podniosłem się z piaskowego dołka, trochę otumaniony chwilą zapomnienia. Nic się nie zmieniło. Tylko światło zmieniło kierunek padania.
Agresta nie było w jaskini ani przed nią. Jedynym, co docierało do moich uszu, był szum drzew, i to odległy, bo gałęzie dostojnych koron rozpościerających się nad moją głową nie poruszały się wcale. Wolnym krokiem podreptałem przed siebie. Sforsowałem pęk rozłożystych, paprociowych liści i znalazłem się na ścieżce prowadzącej z północy na południe terenów watahy. Wciąż cisza. Lecz oto jakiś jasny punkt zbliżał się do mnie. W złotej kropce bez trudu rozpoznałem Kawkę, choć jej sierść w tym świetle wyglądała na kremową. Przekrzywiłem głowę. Nie słyszałem ni jej kroków, ni głosu.
- Szkliwo! - Drgnąłem na dźwięk swojego imienia. Poruszyłem się ciężko, czując, że moje skrzydło ścierpło od niewygodnej pozycji. W ułamku sekundy wróciłem do jaskini alf, a pogłos wołania odbił się od ścian. - Szkliwo! - zagrzmiał Agrest z zewnątrz, nieco niecierpliwie.
- Już idę! - odpowiedziałem bez polotu, zdobywając się na manewr zdrętwiałym ciałem, aby zdążyć, zanim basior zawoła kolejny raz. Uprzejmie poczekał, aż wytoczę się na światło dzienne.
- Co się dzieje z Kawką?
Dlaczego przypuszczał, że mogę to wiedzieć, jeśli nie było dla mnie nawet oczywiste, czy już się obudziłem?
- Czekaj, ale kiedy? Teraz, czy w ogóle? - Pokręciłem głową, tym drobnym gestem niezdarnie prosząc go, by zwolnił.
- Dokładnie tak, znaczy, z godzinę temu. Minąłem się z nią w jaskini medycznej. Coś tam tylko powiedziała, czego nawet nie zrozumiałem i popędziła przed siebie. Chyba... że coś musi, ale nie usłyszałem, co.
- Smutna, wesoła, zła? - Mierząc go zaspanym wzrokiem, zbliżyłem brwi jedna do drugiej.
- Nie wiem, za dobrze to nie wyglądało. Wiesz, po co była dziś u Delty?
Opuściłem wzrok. Poczułem niefizyczne ukłucie w sercu.
- Dokąd biegła?
- A ja wiem? Nawet nie próbowałem jej gonić. Gdzie mi tam do tego w moim stanie.
- Mhm. - Obaj popatrzyliśmy na siebie uważnie.
- Idź, zobacz, czy jest na waszej polance. - Jego prośba brzmiała jak polecenie służbowe, ale nawet gdyby nie była wypowiedziana tonem nieznoszącym sprzeciwu, nie dyskutowałbym. Oczywiście, wiedziałem, dlaczego Kawka była tego dnia u medyka. Po tej wizycie mogła potrzebować wsparcia. Albo powstrzymania, zanim zrobi coś złego.
Zanim wkroczyłem do lasu, zatrzymałem się na chwilę przed ukrytym w zaroślach zejściem na ścieżkę. Czyśmy już się z Kawką nie widzieli? Ale to znaczyłoby... Nie. Niemożliwe. Podwójnie niemożliwe. Wszystko było snem spod agrestowego kocyka, i to dość mgławym na tle ostatnich wspomnień. Drzewa, łąka. Ścieżka, jaskinia alf. Noc. Świerszcze. Paproć. Alfa. Kocyk. Kawka...? W środku ścisnął mnie niepokój. Tak wiele stało się w mojej głowie przez to przedpołudnie, a ja czułem się słabszy wraz z każdym kolejnym snem. Mój pomysł chyba nie działał tak jak powinien, bo mimo stałego zadawania sobie pytań, nie tylko nie byłem w stanie odróżnić snu od jawy, ale chwilami miałem pewien kłopot z odróżnieniem jawy od snu.
Twarda, stepowa ziemia pod moimi nogami życzliwie mnie ocuciła. A może to nawet nie ona, lecz głos sekretarza. Cholera, czyżbym w zamyśleniu po prostu ominął nasz dom i poszedł dalej?
- Towarzyszu, jaki ten świat mały. - Ton jasno dawał znać, że basior żartuje. Bez męczenia jego i siebie zbędnymi dociekaniami, wyprostowałem się, przyjmując postawę zorientowaną i zdecydowaną. Całkiem możliwe, że umówiłem się z nim na poprzednim zebraniu. Może chodziło o jabłonki, a może tylko chciał zajrzeć do nich po drodze gdzieś indziej. 
- W istocie, towarzyszu sekretarzu, na stepach czasem przy dobrej pogodzie nawet widać krzywiznę planety. - Mojego żartu chyba Sekretarz nie zrozumiał. Nieco zakłopotany uniósł brwi, ale niemalże natychmiast podjął właściwy temat, a jego zwykły animusz powrócił.
- Wyobraźcie sobie, że od wczoraj liczba członków naszego stowarzyszenia pozwala nam wreszcie nadać mu miano rady watahy - oświadczył z dumą, a ja z opóźnieniem starałem się za nim nadążyć. Widocznie ta sprawa dość sporo ważyła, jeśli zdecydował się tak nagle złożyć ją w rozmowie. Rzuciłem odruchowe spojrzenie w stronę, w którą należało pójść, by dotrzeć na Berberysową Polankę. To tam powinienem być. A jednak nogi bez połączenia ze świadomością zdecydowały za mnie, więc najwyraźniej miały powód.
- Nie wiedziałem, że WWN ma przewidzianą prawnie możliwość powołania rady watahy.
- Teraz już ma.
Uśmiechnąłem się blado. „Ach tak, rzecz jasna. Zaprawdę, w watasze Nadziei wszystko wydaje się prostsze i bardziej elastyczne. Może świat w całej swojej pozornej złożoności naprawdę może być prosty, a to my w WSC wszystko komplikujemy? Mniejsza z tym. To chyba nie na moją głowę. Przynajmniej nie dzisiaj”.
- Zapytam z ciekawości. Sekretarzu, dlaczego wasze... nasze stowarzyszenie nigdy nie miało nazwy?
- Teraz jest to Rada WWN.
- Mhm... A dawniej?
- Zawsze było to stowarzyszenie WWN. Nie oddzielajmy go od naszej watahy - odparł ogólnikowo.
- Rozumiem. - W istocie, w tym zespole nie pozwalano sobie na prywatę nawet w kwestii nazwy. Jeśli to była główna przyczyna, nie miałem więcej pytań.
- No, i jak wygląda u was sytuacja? - Sekretarz tymczasem spacerowym kroczkiem zaczął posuwać się w stronę naszego eksperymentu rolniczego. - Jakieś ślady życia? Nam nic nie rośnie.
Zawahałem się. Bezsprzecznie powinienem mu o tym powiedzieć bez ogródek i nawet chyba nie musiałem głowić się nad dobieraniem odpowiednich słów, bo nasz plan miał przecież prowadzić do wspólnego celu. Jednak wiadomość, że oni na swoich mokradłach nie dochowali się żadnej siewki, okazała się z deczka kłopotliwa z punktu widzenia nieskazitelnego PR-u Nadziei, który niewygodnie było podważać, jako, mimo wszystko, osoba z zewnątrz.
- U nas tak. Jedna wyrosła.
- Bardzo się cieszę - oznajmił energicznie, a na domiar ognia w tym zapewnieniu, zwieńczył je małym wykrzyknikiem. Zabrzmiało to niczym szczery entuzjazm. - Powinniśmy chyba podpatrzyć u was niezawodne sposoby na wyhodowanie jabłoni.
- Może to po prostu szczęście - mruknąłem.
- Zaraz je sobie zobaczę.
Wydłużyłem krok, podejmując próbę pośpieszenia basiora siłą sugestii. Niechby zobaczył te maleńkie drzewka i poszedł gdzie raki zimują, a mi dał w spokoju wrócić do domu.
- Towarzyszu - odezwał się nagle nieco delikatniej, a jego żelazny głos owiany został mgłą namysłu. - Powiedzcie mi, czy byliście kiedyś poza terytorium Wschodnich Ziem NIKL-u?
- Gdziekolwiek?
- Tak.
- Oficjalnie czy nieoficjalnie?
- Nie mam w zwyczaju pytać o to, czego sam z łatwością mogę się dowiedzieć.
- Chyba... - Uścisk w gardle nie pozwolił mi dokończyć. Echo pytania bez odpowiedzi wzmogło się w mojej głowie i miarowo uderzało o czaszkę. Rozbijało słowa, które chciały ułożyć się w zdanie. Na próżno próbowałem wziąć się w garść.
- Towarzyszu Szkliwo? - ponaglił, a każda sekunda zwłoki jeszcze bardziej mieszała mi myśli. Nie rozumiałem, co się dzieje. Poczułem, że moje serce przyspiesza.
- Myślę, że... Wschodnie Ziemie nie są tak obszerne, by nigdy nie postawić nogi poza ich granicami.
- Dobrze. Też tak uważam. - W zamyśleniu kiwnął głową. Odwróciłem wzrok, z napięciem przyciskając skrzydła do boków, modląc się w duchu, aby na tych słowach poprzestał i pozwolił mi uspokoić myśli. W milczeniu zatrzymaliśmy się wśród powykręcanych ramion krzewów. Nie ukazując ani cienia emocji, popatrzył na maleńką roślinkę, która wystawała z ziemi. Dumał tak przez dłuższą chwilę, wpatrzony w maleńki ślad wiosny, która na stepy docierała jakby z opóźnieniem, u progu lata. - Zielona, zdrowa. Wspaniale - oznajmił w końcu. - Dbajcie o nią.
- Oczywiście - odparłem zgodnie i zawahałem się, odruchowo zerkając w niebo, by ocenić pozycję słońca. - Przepraszam, wypadło mi dziś coś, co powinienem załatwić jeszcze przed wieczorem. Czy jestem towarzyszowi teraz potrzebny?
- Poradzę sobie - odpadł sucho, lecz, zdawało mi się, bez nagany. Wycofałem się, udając, że po cichu rozpływam się w powietrzu i już mnie nie ma; absolutnie mnie nie ma, gdyby przyszło mu do głowy jeszcze odwrócić się i sprawdzić. On jednak ani drgnął, traktując moje nagłe odmeldowanie jako rzecz niewartą uwagi.
Na rozstaju ścieżek zatrzymałem się. Chwilowe splątanie rozmyło jedyną właściwą ścieżkę, którą obrałem wcześniej. Co to za ścieżka? Na polankę, no tak; do Kawki. Po co?
Choć zmęczenie nakładało się na rosnącą frustrację i razem próbowały odebrać mi resztki rozumu, odległy jęk wyostrzył mi zmysły. Jeszcze zanim dosłyszałem, kto płacze, i domyśliłem się tego przyczyny, ruszyłem ku jego źródłu. Przy każdym kroku czułem na sobie ciężar niemocy. Drętwiały mi nogi. Wreszcie miało nastąpić długo oczekiwane spotkanie. Kawka, skulona na posłaniu, drżała z emocji.
- Ja już więcej nie mogę... Nie potrafię... - załkała, widząc mnie, a jej pysk wykrzywił się w wyrazie czystej rozpaczy. Płakała, znów płakała. Jej wielkie plany przyniosły jej niewiarygodnie dużo złudnej nadziei i następującego zaraz po niej cierpienia. - Tylko nic nie mów. Nie chcę, żebyś mnie pocieszał - wyszeptała, skrywając pysk w trawie. - Nie chciałem je pocieszać. Wiedziałem, że nie potrzebuje pustosłowia. Chciałem podejść do niej, przytulić ją i chociaż obecnością spróbować jej pomóc. Zawahałem się.
- Co to za żałosny umysł, który nie potrafi rozróżnić snu od jawy - mruknąłem sam do siebie, zbliżając się do wilczycy o kilka kroków. Powoli przesunąłem wzrokiem po mchu powleczonym warstwą rdzawego, sosnowego igliwia. - Byłaś u Delty - stwierdziłem, jakbym próbował jeszcze mieć nadzieję, że nie w tym rzecz.
- Ta... ak - zachłysnęła się krótkim słowem. - Szkliwo, nie uniosę więcej niepowodzeń... Chcę umrzeć.
Kuliła się, połykając łzy. Potrzebowała pomocy. Ale ja tylko patrzyłem na nią jak ślepiec.
Uniosłem szpony, by drasnąć nimi pień drzewa. Był twardy, gładki, srebrzysty; tak doskonale... topolowy. Wyrastał beztrosko z wysokiej kępy zielonej trawy o połamanych źdźbłach. Tuż nad wygniecionym miejscem, w które nocami lubiłem wciskać grzbiet, by nie marzł, gdy wiał jeszcze zimowy wiatr. Przyjrzałem się swojemu posłaniu. Jak zawsze układało się w miękki dołek. Tylko trawa rosnąca z boku była jak zwykle lśniąca i nietknięta, sterczała sztywno i dumnie, wprost ku niebu.
Doprawdy, niezwykły realizm. Wszystko było tak niewinnie podobne. Moja pamięć mnie nie zawodziła. Służyła wiernie, zapisując najmniej istotne szczegóły, by móc kiedyś dzięki nim przyjść mi z pomocą, a ja nie chciałem słuchać jej podszeptów. Pokazywała mój dom dokładnie takim, jakim był. Uświadomiła mi, że rozum zawodził; podmienił bowiem najbardziej oczywisty z możliwych element.
Gdy podniosłem wzrok z trawy z powrotem na pień, topola była już dorodną brzozą. Tą, która rosła na naszej polanie; której każda pręga zapisała się w moich wspomnieniach.
- Co robić, powiedz mi, co robić? - głos Kawki dobiegał z oddali, jakby wcale nie siedziała już tuż obok, a gdzieś w głębi lasu lub na sąsiedniej łące.
- Śpij spokojnie - poprosiłem, unosząc oczy do nieba. Chmury wirowały i rozpraszały się wśród błękitu, a polana wokół mnie zasnuwała się mgłą. Szczegóły ginęły, trawa i drzewa zamieniały się w rozmyte plamy. Choć miejsce, które mnie otaczało, przypominało rzeczywistość, nagle stało się tak dusząco... senne. - Śpij spokojnie, Szkliwo.
Ziewnąłem i obróciłem się na drugi bok. Ciemność trochę mnie zaskoczyła. Najwyraźniej rzeczywiste zmęczenie, mimo chwili odpoczynku w pracy, było wyższe od odczuwalnego, na tyle, że umknął mi moment powrotu na polankę.
Ale jedno nie umknęło: sen. Na wspomnienie chłodnego dźwięku płaczu, ukłuło mnie podstępne ostrze niepokoju, które jednak rozpadło się tak szybko, jak szybko się zmaterializowało. Nasza rozmowa nie miała miejsca. Sen. Sen stał się snem.
Pozostawało pytanie, czy w międzyczasie faktycznie załatwiłem to, co miałem. Dotarłem przecież na polankę, ale gdzie Kawka?
Świerszcze wygrywały swoją cichą, stałą melodię, wyćwiczoną i dobrze znaną w tym teatrze. Na scenie panował bezruchu; aktorzy bawili się jeszcze za kulisami, rzucając krótkie dowcipy i szeleszcząc kartkami scenariusza.
Gdzie Kawka? Nie było jej w pobliżu. To nie rokowało dobrze. Niemożliwe jednak, bym nie pamiętał naszego ostatniego spotkania; obłęd nie ogarnął mnie jeszcze do tego stopnia. Wyciągnięcie go z pamięci okazało się jednak dość podchwytliwym zadaniem. Miałem nieodparte wrażenie, że widzieliśmy się w ciągu dnia, ale wszelka logika zdawała się temu zaprzeczać. Otarłem skrzydłem napięte czoło.
„Widziałem ją dziś... trzy razy, po jej powrocie z jaskini medycznej. A ani razu naprawdę! Śniła mi się przez cały dzień, ale nie mogliśmy przecież się spotkać. Byłbym pewny, że to nie sen. Nie miałbym wątpliwości. Te wszystkie spotkania były zbyt jałowe, niewyraźne”.
Przynajmniej tak je pamiętałem.
Wlepiłem wzrok w zastygłą tej bezwietrznej nocy roślinność. Pustka, która zapanowała w naszym domu po opuszczeniu go przez Wronę i Kaja, dawała się odczuć jeszcze bardziej, gdy Kawki nie było obok. Nie żeby mi to przeszkadzało. W samotności, wśród powtarzalnych taktów świerszczych skrzypek, było coś, co uspokajało. Słyszałem każdy swój oddech, każde stuknięcie gałązki o gałązkę, każdy zbliżający się krok.
Stąpające po mchu łapy usłyszałem jeszcze zanim zwolniły, by nie obudzić śpiącego. Oto ona, wróciła nareszcie; wyjątkowo późno, wyjątkowo cicho. Gdy nasze oczy się spotkały, bez słów wymieniliśmy wieczorne powitanie. Widziałem, że chce jednak coś powiedzieć. Przestąpiła z łapy na łapę i uderzyła ogonem w rosnącą z tyłu kępę trawy.
Ta chwila musiała być dla mnie kluczowa. Kawka mówiła wszystko. Mówiła szeroko otwartymi oczami, drgającym nosem, płynnym oddechem, unoszącymi się kącikami pyska. Powiedziała mi, żebym był spokojny, tak, jak ona jest. Powiedziała, że tego dnia nasze życie się zmieniło. Powiedziała tyle, ile tylko mogła komuś, kto wie już o wszystkim.
Gdy wstałem, przygryzła wargę, a gdy objąłem ją skrzydłem, po prostu roześmiała się, wprost, szczerze jak dziecko. Jej drżące łapy jeszcze raz tego dnia spoczęły na mojej szyi i uścisnęły mnie ze wszystkich sił, a pysk legł mi na karku i odetchnął głębiej, wraz z tym oddechem wypuszczając napięcie, które tak mu ciążyło.
- Do tej pory w to nie wierzę, Szkliwo - szepnęła. - Obawiam się, niepokoję... a jednak czuję się dziś najszczęśliwszą istotą pod słońcem.
Och, nawet bujna wyobraźnia nie podpowiadała mi, co za zmiany nas czekają. I nie był to czas, aby się nad tym zastanawiać. To czas, aby świętować.
Jak żyć w świecie pełnym iluzji, w którym sen bywa bardziej rzeczywisty od jawy? Czy jest lekarstwo, które ten świat odmieni, i czy warto go szukać? Czy może lepiej poświęcić całą swoją moc, by nauczyć się w tym świecie żyć naprawdę?

Cdn.