piątek, 9 września 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Stężenie pośmiertne”, cz. 3.15

- Przyjaciele moi! Czas wyjść do lasu! Tłumem, nadszedł wielki dzień! - niosło się po stepach. - Sprzedano nas! - wpadło do lasu, roztrzaskało na chropowatych pniach i ucichło na moment. Gorzkie słowa stopniowo trawiły świeże powietrze, ryjąc w nim zatrute korytarze. - Władza WSC oddała watahę wrogowi! - leciało dalej, dalej, obijało się o wilki i ich czujnie postawione uszy. Czasem do środka wpadało więcej, niż powinno.
Admirał ze swoją drużyną podążał do centrum terenów WSC. U jego boku Klab, lojalny poplecznik, a z tyłu cała reszta, goniąca swoją szansę na zabłyśnięcie w oczach przywódcy. Spękania, jakie powstały w strukturach watahy, choć miały zostać niebawem zasklepione przez nowe porządki wprowadzane przez władze, rozszerzyły się na tyle, by przez swoje ziejące szpary wpuścić do zdrowego organizmu wirus w postaci bordowego basiora z czarną pręgą na grzbiecie. Obleśny zarazek wstrzelił się w doskonały moment. Oto parł naprzód, ku sercu Watahy Srebrnego Chabra, a jej uśpiony układ odpornościowy nawet go nie tknął.
Zadamy sobie pytanie: dokąd zmierzał? Prosto, do jaskini alf, w ślad za Sekretarzem i jego obstawą. W głowie basiora kłębiły się plany obejmujące jego pierwszą tak ważną rozmowę w wielkoformatowej polityce. Najchętniej powiedziałby, że jego stronnictwo, w przeciwieństwie do nieszczęsnych przedstawicieli rządu Chabrów, nie układa się z wrogami. Nie był jednak oderwany od rzeczywistości, ostatecznie więc postanowił po prostu postawić wrogom twarde warunki. Tyle nowego było w tamtym podążającym po przyszłość Admirale, ile pozwoliły pokazać mu nowe okoliczności. A może przy okazji powrócił Admirał, który po raz pierwszy postanowił stawić czoła władzy, którą miał za niewłaściwą.
- Nie zgadzamy się na poddaństwo - oznajmił, stanąwszy przed najwyższym przywódcą, na osjanicznym tle jaskini alf, tamtego dnia będącej jedynie wyblakłym podium pierwszych igrzysk, na którym stanęła Wataha Wielkich Nadziei. Sekretarz słuchał z kamiennym pyskiem. - Decyzję podjęto za naszymi plecami. Żądam, by kto chce, komu jeszcze zależy na wolnej WSC, mógł zjednoczyć się z nami i nie napotkał oporu.
- W czym zamiarujecie się jednoczyć? - zapytał dobrodusznie stary wilk, jak gdyby mówił do starego znajomego, od którego oddaliła go jedynie jakaś drobna sprzeczka.
- Żądamy prawa do samostanowienia. W przeciwnym razie będziemy walczyć. Do ostatniego z nas, do ostatniej kropli krwi.
- Damy odpowiedź za kilka dni - odparł sekretarz od razu. - Przybądźcie pojutrze.
Bordowy basior zastrzygł uszami. Dlaczego stary nie podjął decyzji od razu? Potrzebował czasu do namysłu, czy też próbował w ten sposób podkreślić niepodzielność swojej władzy? A być może wykonywał właśnie jakiś inny zabieg, który Admirałowi nawet nie przyszedł do głowy.
Jakkolwiek by nie było, dotrzymał słowa; lecz o tym za chwilę. Aby to opowiedzieć, wspomnieć powinnam też o rozmowie, która odbyła się w międzyczasie, w jaskini śledczych, na ziemiach miłej naszym zagubionym sercom (...czyż nie?) Watahy Wielkich Nadziei.

Śledczy Brus, zmierzając do miejsca swojej pracy, jak zwykle stawiał równe i pewne siebie kroki. W lakonicznej wymianie zdań z Sekretarzem, który powrócił właśnie z terenów WSC, między wierszami wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że ledwie zwolniono śledczych ze służby ma froncie, już dogoniły ich nowe zadania. Był jednak zbyt porządny i pracowity, by otwarcie sprzeciwić się nakazowi, nawet jeśli swoje obowiązki miał wykonać kosztem odłożenia należnego mu urlopu.
Basior zatrzymał się u wrót swojego małego królestwa i zapraszającym gestem wprowadził sekretarza watahy do środka, sam pozostając na słonecznej polanie.
- Wybaczcie. Miałem przynieść szachy, ale zupełnie zapomniałem, że parę miesięcy temu dowódca straży pożyczył je ode mnie do jakichś ćwiczeń z wojskiem i jeszcze nie zdążył oddać. - Starszy uśmiechnął się dobrotliwie, przekraczając próg, gdy tylko został sam ze swoimi dwoma gośćmi.
- Widzę, że postęp w Watasze Wielkich Nadziei rządzi się bezlitosnymi prawami - zażartował ptak o berberysowych oczach, z uwagą wpatrujących się w przybyłego.
- W każdym razie zaczynam rozumieć. Uciekliście przed opozycją. Ale nam tego nie powiedzieliście.
- Nie uciekliśmy przed opozycją - zaprzeczył prozaicznie Szkliwo.
Opozycja, to my.
- Od dawna wiadomo, jak ma się sprawa szkodników ze stepów - słowa przedmówcy uzupełnił Alfa. - Póki co są niewygodni, ale dla naszych spraw stosunkowo niegroźni. Jeśli nie popełnimy żadnego dużego błędu, tak już zostanie.
- Z całym szacunkiem, uważam, że nie masz racji, lekceważąc go, Agreście - odrzekł Sekretarz. Szary wilk i jego skrzydlaty towarzysz wymienili krótkie spojrzenia. - Ów szkodnik zdaje się mieć po swojej stronie dużą siłę, nawet jeśli nie zdobędzie poparcia członków WSC. Możliwe, że jest w stanie zrobić więcej, niż przypuszczamy. Obecnie żąda prawa do zrzeszenia pod swoją wodzą całej wspólnoty.
- A więc: co? - zapytał Agrest. Jego źrenice na moment uciekły gdzieś w ciemność, pomiędzy skryte w cieniu ściany groty.
Polemista nie dostrzegł w nich żadnego nadzwyczajnego błysku, mówił więc dalej.
- Oczywiście należy to ustalić. Rzecz w tym, czy warto zdusić bunt w zarodku, czy też powstrzymać się jeszcze przez kilka tygodni i najpierw dowiedzieć się, co naprawdę tam planują. Drugie wyjście jest kuszące, aczkolwiek sam z pewnością doskonale wiesz, że wszelki wywiad to kwestia delikatna, wymagająca czasu i okupiona pewnym kosztem. Na przykład życiem wykonawcy. To ogromna cena, na którą nasza wataha stara się nie narażać, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
- W zupełności cię rozumiem, Sekretarzu. Czasem wszelako dla dobra watahy, jeden osobnik może stać się cenną kartą przetargową. Zresztą istnieją skuteczne środki, dzięki którym można zapobiec nieszczęściu.
- Skuteczne lub nie. Co masz na myśli?
- Cóż, wszystko zależy od przypadku. Czasem trzeba włączyć do działań szersze zasoby, dać swojemu wykonawcy alibi. Czasem wystarczy mu nie przeszkadzać.
- Sugerujesz niekompetencję naszych służb?
- Nie śmiałbym. Wataha, która zaszła tak daleko, mogłaby raczej niejednego nauczyć mnie. Ale pytasz, więc odpowiadam. Przede wszystkim należy wybrać doświadczonego i dobrze przeszkolonego osobnika.
- Niestety doświadczenia nie nabywa się inaczej, niż poprzez konkretną pracę. - Przywódca słuchał uważnie, mimo to z jego oczu łatwo można było wyczytać gotowość do odrzucenia najbystrzejszego pomysłu i najbardziej soczystej propozycji, w razie gdyby stała ona w sprzeczności z jego własnymi poglądami.
- Na szczęście niekiedy niedoświadczony dotrwa do końca delegacji i nabierze doświadczenia. Wystarczy jedynie, zanim zostanie się postawionym pod murem, przy dobrej teorii rozsądnie wdrażać praktykę i rozwiązanie pierwszej kwestii przychodzi samo.
- Mówisz jakby był to wasz chleb powszedni - zauważył sekretarz WWN. - Czy gotów jesteś poświęcić wynik takich przygotowań?
- Niejeden. - Agrest uśmiechnął się pod nosem. - Idąc dalej; zawirowanie pojawia się, gdy ostatecznie zadanie zostaje wykonane, my uzyskujemy wiadomości, których potrzebujemy, ale nasz wykonawca jest już wtopiony w strukturę wylęgarni informacyjnej. Trudno wykluczyć ryzyko nadużyć, których może się on wtedy dopuścić. Zapłata i wszelkie wynagrodzenie z naszej strony jest przydatne, ale nie jest gwarancją, bo takowa nie istnieje. Dlatego bywa, że nawet po udanej misji, takiego jegomościa mimo wszystko trzeba usunąć. O tym oczywiście nigdy nie mówi się otwarcie, ale zawierając taką umowę obie strony są świadome, że wypowiedzenie jest już kwestią wyłącznie sprytu i honoru, niezależnie od tego, jak dziwnie brzmi połączenie obu tych słów. Tu docieramy do następnego środka zaradczego. Wyjątkowo wartościowe jest mianowicie osobiste polecenie. To dwa, proste i powiązane ze sobą, a mimo to czasem zaskakująco trudne do spełnienia warunki, na dwóch poziomach ryzyka utraty żywego zaplecza: zarówno wrogim, jak i swoim własnym.
- Według starej sztuki, podwójny agent jest z góry skazany na stratę.
- Jak rzekłeś, Sekretarzu. To stara sztuka. Nie godzi się jej wyrzekać, lecz warto wciąż zgłębiać ją i ulepszać.
-  Co więc proponujesz? - mruknął leciwy basior, dostojnie marszcząc czoło. Na chwilę obaj zamilkli.
- Jeśli zechcecie spojrzeć na to z innej strony, mimo wszystko proponuję cierpliwość. - Wtem asystent alfy przerwał ciszę. - Dopóki sytuacja nie jest ugruntowana, podejmowanie takich działań może przynieść więcej strat niż korzyści.
- Słucham. - Sekretarz zwrócił ku niemu spojrzenie.
- Drużyna Admirała składa się głównie z żołnierzy niskiego stopnia. Nie będą w stanie samodzielnie stworzyć silnej społeczności, która przetrwa dekady. Mówiąc wprost: skoro chcą wolności, niech ją otrzymają, wraz ze wszystkim, co się z nią łączy.
Dziel.
- Zezwolić im na wszystko? - Stary basior skrzywił się.
- Skądże. Tylko na tworzenie własnego porządku. Niech tak spożytkują i stracą swoją energię, jeśli uważają, że zbudują potęgę.
Rządź.
I... wystarczy. Znacie już kontekst. Skosztowaliście wywaru, spróbujcie zatem dania, które dumny Sekretarz podstawił pod nos działaczom niepodległościowym.
- Dobrze - orzekł Sekretarz, dzień później stając naprzeciwko wilka, naprzeciwko którego spodziewał się stanąć jeszcze przy niejednej okazji. - Niech to będzie nasza umowa. Przeznaczymy dla was duży obszar: południową połać lasu, od granicy z Watahą Szarych Jabłoni, aż po zachodnie ramię pasma gór i waszą obecną siedzibę na północy stepów. Niech dołączy do was kto chce. Będziecie stanowić o sobie sami i sami zatroszczycie się o zdrowie, pożywienie i bezpieczeństwo swoich wilków. Nikt nie będzie was szczuł, jeśli nie będziecie naruszać naszego spokoju.
- Tak będzie - mruknął Admirał, a jego brwi napięły się w marsowym wyrazie.

Kolejne dni mijały coraz szybciej. Zaczęłam zbliżać się do chwili, w której miałam wreszcie przyznać się sama przed sobą, że utknęłam w miejscu niekorzystnym dla swojego świętego spokoju i dobrego imienia. Tłumaczyłam to sobie koniecznością. Na co mi jednak były tłumaczenia, gdy frustracja spowodowana utratą łączności z alfami WSC wciąż rosła?
Tydzień; półtora. Nawet nie zauważyłam, kiedy to minęło. Co dnia wyglądałam Agresta lub chociaż jego asystenta, ale żaden z nich się nie pojawił. Nie znać było ni odcisku stopy na piaskowych, leśnych ścieżkach.
Zatrzymałam się, przednie łapy opierając na twardej jak skała ziemi i wypełniłam płuca czystym, chłodnym tchnieniem wrześniowego, mglistego poranka. Przyjemna chwila. Zamiast szumu i trzasków rozterek, w mojej głowie rozbrzmiewała harmonijna melodia spokoju. Uniosłam pysk, a mój wzrok zatrzymał się na koronie potężnej topoli, której gałęzie i drżące liście poruszały się w rytmie walca.
W tamtym czasie każdy krok zdawał się krokiem postawionym na grzęzawisku. Uczestnictwo we wszystkim co działo się wokół, z pewnością nie zadziałałoby na moją korzyść, dlatego też, gdy tylko było to możliwe, usuwałam się w cień, stroniąc od ojca i jego intryg. Wolałam przeczekać okres wielkich zmian, na które nie miałam wpływu i w leśnej ciszy poddać się własnym rozmyślaniom. Z drugiej strony, wciąż chciałam być blisko rdzenia wydarzeń i zaczynało mnie martwić, że stopniowo się od niego oddalałam.
W miejscu, gdzie droga rozdzielała się na dwie, biegnące w dwie strony, zboczyłam w głąb lasu i usiadłam na mchu, wśród wrzosów.
Bałam się. Czułam, że nie potrafię wypełnić moich obowiązków, nie wspominając o zrobieniu czegokolwiek ponad nie. Stawałam się cienkim, bezwładnym listkiem na wietrze zmian, wzmaganym przez siły, na które nie mam wpływu. Nie wiedziałam, co ma się wydarzyć, ani kto w rzeczywistości tym kieruje. Martwiłam się o Agresta. Moje myśli przy każdej okazji powracały do jego tematu. Gdzie był? Co robił i co planował? Z czego wynikło to, co się stało? Po wielokroć te same pytania.
Co powinnam zrobić? Co ja sama powinnam zrobić?
Drogą z naprzeciwka, na wschód, zmierzało kilka obcych wilków, wyglądających na urzędników. Odkąd Sekretarz stanął na mównicy i ogłosił nam, że rozpoczęliśmy szczęśliwe życie pod jarzmem WWN, taki widok był zaskakująco częsty. Ich rozmowa toczyła się w obrębie prozaicznych kwestii. Słuchając jej nietrudno było wywnioskować, że zmierzali na śniadanie.
- Wszystko gra? - zapytał jeden z basiorów, po czym skinął na mnie głową, unosząc jedną brew.
- Oczywiście - odparłam, delikatnie wzruszając ramionami i dla porządku przyjaźnie zamachałam ogonem.
- Cały czas myszkujecie tu przy granicy? - burknął, na co lekko przechyliłam głowę, w pierwszej chwili niezupełnie rozumiejąc jego oskarżenia. Naraz zmiarkowałam, że ścieżka, której instynktownie nie przekroczyłam, w istocie, choć leżała na czysto chabrowej ziemi, po niepisanym porozumieniu Sekretarza z ojcem stała się granicą pomiędzy WSC „ich”, a „naszą”, czy też, jak często określał to mój ojciec, „zniewoloną przez wroga”, a „wolną”. Coś zakłuło mnie w środku.
- Mam prawo przebywać tu tak samo jak wy - zawarczałam surowo. Miałam ochotę dodać jeszcze, że nie pozwolę przegonić się z własnego domu, ale bez dłuższego namysłu, z dwóch kruszców, tak czy siak zresztą bezwartościowych na wojnie o ideę, wybrałam złoto: milczenie.
- Zobaczymy, jeśli narobicie problemów - dodał jeszcze z niechęcią, lecz nie zagadywał dalej. Zacisnęłam zęby. Przeszli, poszli.
Pytania wróciły. Co powinnam zrobić? Co dalej robić?
Agrest, wróć.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz