Dzień i noc, noc i dzień. Czy to różnica? I jedno i drugie zbliża powoli ku nieuniknionej śmierci. Mrugnięcie, krok czy krzyk. Co za różnica. I tak każda ze ścieżek prowadzi w jedno miejsce. Ku niebu. Piekłu. Jak kto i w co wierzy. Delta sam w sobie w niewiele rzeczy wierzył ostatnimi czasy. Kartka, kubek, zioła. Jego małe życie w małym światku kręciło się wokół jaskini medycznej. Na głowie miał sporo pacjentów odkąd granica otworzyła się na nowo. Smutny jednak los, nie dał aby WSC pozostało jego spokojną ostoją. Gdzie nie poszedł ciągnęła się za nim zmora przeszłości, zły omen. Był niczym czarny kot przekraczający drogę, pobite lustro, przejście pod drabiną, deszcz przed podróżą. Nie dało się ukryć przed nieszczęściem, które niósł, bo niczym cień chciało go to wpędzić do grobu. I pomimo wzlotów, jego upadki były bolesne i bez możliwości przygotowania się do miękkiego lądowania.
Pogodzony z życiem skrobał ziółka do glinianej miseczki. Jego żal na chwilkę gdzieś zniknął. Przez ułamek sekundy pośród jego osowiałych myśli pojawił się cień uśmiechu. Na chwilę chciał być sobą. Nie dane mu jednak to było, gdyż świadomość świata wokoło zapadała się coraz głębiej. Co prawda imion, które przepadały był w stanie się jakoś nauczyć, ale i one były łatwo ulotne. A o wspomnieniach już nie wspominając. Nie pamiętał dokładnie kiedy doszło do niego w jak głębokiej dupie jest. Kiedy tak właściwie uwolnił się z takiego największego letargu i nieco przebudził, niczym niedźwiedź z zimowego snu. Pamiętał jednak, że spoglądał chwilę na jednego wilka w jaskini. Miałby go znać, ale spytał o imię. Widział jedynie szok w tak obcych mu oczach. Wtedy też do niego dotarło. Powinni się znać, lata, miesiące, dni? Kto wie. Jednak świadomość nagłej straty wyrwała go z tego koszmaru. A mimo to nadal nie był panem swojego własnego życia. W obawie przed nagłym wyparowaniem wspomnień, chciał chwycić sie ich niczym tonący brzytwy, ale nie bardzo wiedział co pośród niech jeszcze mu się zostało. W końcu czego oczy nie widzą temu sercu nie żal, więc czego nie pamiętasz, tego nie wiesz. Zagubiony miał teraz nowe zmartwienie. Tia, młodzik pod jego łapą, trochę się przydawała, jednak co mogła zrobić. Prawie od małego przydzielona do wojska, z niewielkim doświadczeniem. Nie był w stanie oddać jej wszystkiego w łapy tak nagle. Odetchnął głęboko. Może niedługo. On sam w końcu też kiedyś sie uczył. Co prawda tutaj przybył z doświadczeniem, wieloletnim. Ze swoją znajomością ziół, leków i mocą, na coś się zdał, a teraz bogatszy o nowe umiejętności rządził sobie sam w tym miejscu. Flora nadal spała. Flora tak? Gdzieś miał pozapisywane najważniejsze imiona, jednak chyba odłożył tą kartkę w kącie. Za daleko aby się upewniać.
Jego głowa pokręciła się na boki. Odetchnął. Jego oko
przypatrzyło się ruchom łapy. Wpojone w mięśnie mieszanie, mechaniczne
dobieranie ziół bez zawahania. Miał nadzieje i tego nie zapomnieć gdyż to byłby
jego koniec. Zamknął oczy na sekundę.
—Dzień dobry, Delto. — jaskrawy głos, niczym słonce wpadł do środka. Jego
źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia.
—Witaj, Domino — miał nadzieję się nie pomylić. Jednak wadera przychodziła tu
ostatnimi czasy tak często, że starczało mu to aby spamiętać. Chociaż
pobieżnie. Zastrzygł uchem, gdyż bał się że jego mierny głos nie dotrze do
niej. Ostatnimi czasy dopiero się rozgrzewał, a i tak mówienie należało do
najmniej przyjemnych czynności do przywrócenia. Gardło piekło go i bolało,
kaszlał nieustannie, a jego struny głosowe skrzypiały z wysiłku. Czasem brzmiał
lepiej, czasem gorzej, ale przynajmniej wracała mu świadomość świata i swojego
własnego stanu. Gorzej, że nie umiał nic z tym zrobić. Całe życie leczył
innych, teraz przydałoby się aby ktoś wyleczył i jego. Niestety nie było takiej
opcji. Kamień z serca, zwany wojną, mógł mu spaść z serca, ale to nie znaczyło,
że jest mu tak o wiele lepiej.
—Pomóc ci w czymś dzisiaj? — jego oko przeleciało po sali. Sporo wilków, trochę
skomplikowanej zabawy.
—Nie masz jakiś swoich spraw? Nie jesteś moją pielęgniarką. —mruknął pod nosem.
Położna, może coś umiała, ale na niewiele się w tym momencie zdawała.
—Ah, wiem, ale o zajęcie dla położnej ciężko w tych czasach. Wilki więcej łkają
niż kochają może to dlatego —
—Tak, na pewno. — odparł nieco w swoim własnym świecie. Ciekawe co dzisiaj zje
na obiad. O ile w ogóle zje. To będzie ciężka zagryzka na jego żołądek. Czy on
znowu schudł. Cholera. Maść. Zagniótł łapą nieco szybciej. Wilk z oparzeniami
od h wie czego czekał z cierpieniu niedaleko. Jego myśl musiała się teraz
skupić. Niestety pewne jasne światło siedziało u jego boku i wchodziło
uporczywie w oko, oślepiając.
—Too, kogo mogłabym ci dzisiaj ściągnąć z barków? — odetchnął. Spojrzał nie
porzucając ruchów łapą ani na sekundę. Chciał się jej pozbyć na chwilę. Nie to
że jej nie lubił, ba! Nie pamiętał o niej nic poza imieniem i profesją, więc
nie jemu to oceniać. Kiedyś się widocznie lubili. Jednak teraz czekała go cała
sala chorych płaczących o pomoc, leki do uklepania, słabnące ciało, żarliwie
zżerający go strach i łzy powoli kotłujące się w jego duszy. Odetchnął po raz
drugi.
—Panią Konstancję boli ostatnio kolano. Podaj jej coś na zwyrodnienia. — rzucił
od niechcenia. Tylko ona wpadała mu w głowę o tej porze dnia... czy to już może
była noc? Co za różnica, kiedy od ścian nadal odbijały się te same obolałe
dźwięki co zawsze. Jakby świat w tym miejscu zatrzymał swój bieg na wieki.
Wiecznie te same żywopłoty, może nieco zwiędłe. Ciągle identyczna podłoga,
tylko czasem szło znaleźć jakąś nową dziurkę. Ale jak szybko ona stawała się tą
nową starą dziurką, tylko czas jest w stanie powiedzieć. Uklepane legowiska. Choroby.
Żal. Ból. Ile rzeczy pozostaje tutaj bez zmian. A on sam w tym wszystkim,
pomiędzy własną żałością a tą należącą do pacjenta.
—Robi się! — mało nie podskoczył słysząc ten głosik obok siebie. Kompletnie już
o niej zapomniał. Dopino.. nie... Domino. Dreszcz nieprzejrzystości wspomnień
przeszył jego umysł. Zamruczał pod nosem ocierając się o panikę. Wykonał nagły
zwrot głowy w kierunku wilczycy, która wbijała w niego swój wzrok, intensywnie,
jakby chciała przejrzeć przez jego serce. Czy już skamieniało? A może uciekło z
ciągłego strachu? Bije szybko, ze stresu? Czy może wolno, gdyż już nie ma po co
bić?
—Coś mówiłaś? — westchnął, bojąc się, że jeszcze chwila, a na swojej skórze
poczuje żywy ogień. Zmarszczył przy tym nos, w geście niemego uśmiechu, gdyż
mięśnie jego pyska zastygły w bezdusznym grymasie zimna i zmęczenia.
—O, nie, ja tylko.. — spłoszyła się, ale odwróciła te ślepia i medyk mógł
odetchnąć, nieco bardziej. — Zastanawiałam się czy...—
—Delcinko ty moja, gdzie ta moja maść na stawy? Konstancja czeka już drugą
wieczność. —
—Ah, no tak, chwilka Konstancjo. — maść mało nie wyleciała z jej łapek kiedy
pochwyciła ją z półeczki. Świeża, pachnąca, gdyż Delta maniakalnie uzupełniał
zapasy wszystkiego. To dawało mu odrobinę pewności, że jest jeszcze sobą, w
najdrobniejszej mierze. Wzruszył ramionami, może nie nonszalancko, a raczej dla
rozciągnięcia obolałego kręgosłupa, który wyłaniał się spod skóry, jakby
zaglądając na świat wokół. Ranki, rany, cienie pod oczami. Żal było się patrzeć
na pobojowisko jakie zostało po tym basiorze.
Hej! Kim jesteś, kim jesteś mój drogi. Czy zmierzasz, czy zmierzasz za
las?
Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie jest niesamowite jak szybko
pędzi świat wokół ciebie i jak obracają się plany. Z góry w dół i z dołu w
górę. I tak też Delta jak nigdy zanurzył się w polu kwitnących maków. Mała to
była polanka, ale czerwieniąca się wręcz. Z radością przemierzał to jakże
zarośnięte miejsce. Ze spokojem w sercu, ciszą w umyśle. I zdało mu się, że
jest jak kiedyś, tylko pysk średnio unosi się do uśmiechu. Przymknął oczy. U
jego boku, jego sierść, zadrżała wrz z wiatrem. A jednak jak wiele się
zmieniło. Jego drżące, chude łapy z precyzją chirurga urwały trochę cienkich
łodyg składając je w nieśmiały wianek. Ten zasiadł na jego głowie, niczym
korona na głowie króla. Mieniąc się krwistą czerwienią zaglądał z wyższością na
pozostałe w polu kwiaty, nieświadomy swojego rychłego zgonu pośród uschniętych
chwastów.
Delta... musiał przyznać, że nie bal się już aż tak wychodzić. Może potrzeba było
mu odrobinę powietrza i świadomości swojego niemrawego stanu. Wyrwania się z
kamienia, na którym zasiadł niczym Bóg, a z którego nie umiał zejść, aby
spojrzeć na własne oblicze, jak patrzą na niego inni. Chociaż i tak pewnie
nigdy nie dostrzeże prawdziwego stanu swojej własnej egzystencji. A inni nie
dostrzegą jego czerni w duszy, która przejęła każdą komórkę jego ciałka.
Odetchnął. Tia była za młoda aby ją tak porzucać samą, a zaraz Lato przybędzie
z ziołami do leków. Oh radości w nieszczęściu, czemu smakujesz tak gorzko?
Tam za lasem, za
lasem, czeka samotny grób. I tylko dwa maki, dwa maki na grobie.
Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie nudne? Taka monotonia
tego cyklu, ciągnąca się przez lata. Idealny kontrast? Twór natury bez wad i
zalet, czy może tylko ustawowa godzina wypoczynku i pracy? Ciągle tylko ciemno
i jasno oraz czasem zdarzy się, że kątem oka złapiesz zachód lub wschód
wszechmocnej gwiazdy. I cóż to daje? A otóż pobudkę.
—Delta... —
—DETLA! —
—Delciu? —
—Deltaaaa... —
Wycie, błaganie, prośby i skomlenie. Od rana do wieczora i po nocach, chodzące
po jego głowie nieskończone myśli o zamordowaniu części z tych wilków, które
trafiły w jego progi. Jęczą, warczą, rozmawiają i wołają. A tego dni jego imię
odbiło się od ścian o raz za dużo. Na skaju łez, w kąciku rzucił jedną z
miseczek o ścianę. Miał gorszy dzień, a nic wokół niego nie wskazywało jakoby
miał się poprawić. Odetchnął. Jego czaszka zachrobotała o chropowatą
nawierzchnię jaskini. Należało się wziąć w kupę, jednak świat powoli przesypywał
mu się między palcami, niczym czas, który marnował. Niemoc przeszywała jego
płuca, wyciskała z nich drobne oddechy. Otumaniała mózg. Chciał się położyć,
usnąć, najlepiej snem wiecznym i twardym. I aby na jego grobie, z dala od
ludzi, zakwitły kwiaty, piękne pąki róż, fiołki i chryzantemy. Może nawet
Chabry.
—Delta, Delta!— słodki głosik, radosny, tak niepasujący do tego miejsca,
rozniósł się po jego zaułku. Siedział, skryty, chciał być sam. Czemu los tak
utrudnia mu jego marny żywot. Nie chciał wychodzić, obleciał już wszystkich,
resztą niech zajmie się bóg. O ile takowy istnieje. Jednak poruszył go dźwięk
jego ukochanych skalpelków, które zastukały jeden o drugi w słodkiej melodii,
jaką wydają jedynie przy operacjach. A kto śmiał je ruszać?!
—Co znowu? — warknął. Chciał głośno, ale wyszło jak zawsze. Marny szept godny
szczeniaka wściekłego na rodzica. Napastnik porzucił jego skarby od razu, ale
jakim kosztem. Wadera w ciapki, jak jej tam było... Dokima, cokolwiek...
znalazła się prawie w jego pysku. Cofnął się o krok, chcąc uratować resztki
swojej prywatnej przestrzeni.
—Pomożesz mu? — wepchnęła mu w nos ptaka. Załamany spojrzał na nią. Jego wzrok
może nie za wiele mówił, ale ciało miało ochotę uśmiechnąć się w
niedowierzaniu.
—Ja nie leczę ptaków tylko wilki — rozluźnił plecy w załamaniu. Czuł jakby
zaraz miał polecieć do tyłu, więc nachylił się, garbiąc przy tym.
—A Rubile to już jakoś przyjmowałeś na leczenie. —
—Na prośbę alfy, nie ciebie. — odmówił. Nie pamiętał kim jest. Zły dzień spadł
jeszcze bardziej do dołka i nie mógł się z niego wygrzebać. Co zrobić? Co
poczynić? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego
chcą?
— Jeśli miałabym cie prosić o jedną rzecz na świecie to proszę cię właśnie
teraz, obejrzyj go chociaż.—
Sapnął. Czy ona nie odpuści? Pokręcił głową. Co od niego chcą?
Aby zamilkła. Aby ucichła. Przepadła. W otchłań, w przepaść, w czeluść. Diabły,
bogowie, Ra, Zeus... ktokolwiek? Jednak nikt nie słuchał. Jego błagania
przeleciały sucho jak te wadery. Sam musiał zamknąć jej pysk.
—Zajmę się nim po obchodach. — zbył ją w końcu. Jego znudzony, zmęczony i
letargiczny wzrok przesunął po tej uradowanej kulce ciapatej sierści. Odetchnął
ciężko, ale ponowny obchód nie zaszkodzi. — Pójdę już, czym szybciej zacznę,
tym szybciej skończę. — wyminął ją.
—Skończyłbyś jeszcze szybciej z drobną pomocą. — coś stuknęło, zaskrzypiało. — Co
ty na to?— zrezygnowany odwrócił się.
—Chodź. — miał dość interakcji na ten dzień, więc ktoś może zrobić za niego „small
talk”.
Jak szybko zaczął tak szybko skończył. Dwie pomocnice pod
łapą czyniły cuda z jego obchodem. Oczywiście nie mogły zrobić za niego
wszystkiego, ale nadawały się w sam raz na odciągnięcie uwagi od niego samego.
Zatem pozostało jedynie obadać tego ptaka. Wziął go do ręki, małe stworzenie
wydarło się zaskoczone. W końcu niecodziennie trzyma cię w ręku stworzenie
większe o dziesięciokroć, nieupierzone i ze złymi kłami. Jego zdrętwiałe
paluszki powoli przytrzymały stworzenie.
Na swojej szyi czuł wręcz jej oddech. Dorina nachylała się nad nim zaglądając
jak mu idzie. Cierpliwość był chyba jedyną rzeczą jaka pozostała w nim
identyczna do tej przed wojną, gdyż znosił ją dzielnie. Chwilę mu tylko zajęło
znalezienie problemu, nastawienie złamanego skrzydła i mógł oddać jej tego
małego przyjaciela. W jej łapkę ,po może 10 minutach, wsunął ptaszka
zawiniętego w ściereczkę w jej łapę. Jej wzrok, wyraźnie wyczekujący jakiegoś
komentarza, wbił się w jego ciało. Ale on miał już dość całego tego
zamieszania. Ominął ją znikając za rogiem, ignorując już wołania. Nie poszedł
do sypialni medyków. Tam była Flora, osoba którą pamiętał jedynie jako
poprzednią medyczkę. Osoba, która mogła odebrać mu wszystko co aktualnie miał
do siebie. Stanowisko, pewność siebie, bezpieczeństwo i w pewnym sensie dom. I
ten strach dzisiejszego dnia przypomniał mu się gryząc duszę jedynie mocnej. Odetchnął.
Izolatka nigdy nie była mu takim przyjacielem jak tego wieczoru. Padnięty
skulił się w kącie w nadziei o cieszę. I jedynie płatek maku zsunął się z jego
głowy, opadając na ziemię.
I tam za lasem, za lasem siedzi samotny duch. I tylko na głowie, na
głowie nosi czerwony mak.
Odetchnął Jego piękny wianek usechł już kompletnie. Maki
sczerniały, niczym jego dusza. Kiedy zdejmował do z głowy, przy swoim
stanowisku pracy, parę płatków, które jeszcze trzymały się łodygi upadły na
stolik. Obejrzał się na wyjście. Niestety nie było mu dane wyjść tego dnia, ani
następnego, ani następnego. Miał łapy pełne roboty. Wilków pojawiało się więcej
i więcej. Przychodziły zewsząd. Ba! Nawet Kawka odwiedziła Nymerię. W powietrzu
wisiała groźba, żeby jedna. Delta przewrócił oczami słysząc jak z boku woła go
znajomy głos. Ruszył tyłek. Maść w jego łapie, fiolka w pysku. W wejściu stanął
Dreniec. Nieczęsty gość, widzieli się może trzy razy, z czego ten był trzeci, a
pierwszy był odwiedzinami Delty. Odłożył fiolkę przed nim i zadarł głowę.
Przeklął swoje niewielkie gabaryty i chude ciałko.
—Czego? —
—Może trochę kultury? — wilk skrzywił się na jego słowa. W odpowiedzi otrzymał
kolejny przewrót tymi dwukolorowymi tęczówkami.
Basior zawarczał, ale niewiele więcej mógł zrobić.
— Do rzeczy. — Delta machnął łapą.
— Potrzebuję ... leku. —
—Dużo mi to mówi. — z pożałowaniem spojrzał na większego. Cóż za nieszczęśnik
bez umysłu to był. Jakby stał przed nim były odkrywca tej, okupowanej, ale
watahy.
— Leku na kaszel. —
— Nie mam... gotowego. Wyślij jakiegoś zielarza po cebulę do wsi. — mruknął. I
odszedł. Bez pożegnania. Nie miał za grosz szacunku do osób tego pokroju.
Prawda, Dreniec mógł być taki wobec WSC gdyż byli wrogami, prowadzili wojnę.
Ale jak bardzo inny może być w życiu prywatnym, jeśli nie szanuje swojego
bliźniego, zwłaszcza medyka.
Chwilę zajęło dostarczenie cebuli, ale syropek uczynił się szybko. Deltę korciło aby samemu go dostarczyć, może przypadkiem zbić fiolkę, ale nie mógł zostawić gotującego się wywaru, jaki nastawił. Wysłał wiec mała, niezdecydowaną Tię, a za nią Domino. Niech się przydadzą obie. I tak się nudzą i całe dnie siedzą mu na ogonie. Samotnie już, siedział przy swoim stanowisku. Kończył leki, maści i herbatki na choroby pacjentów. Cierpliwie znosił ból głodu w żołądku, niechętny do jedzenia. Łapami pracował rytmicznie, powoli, w swoim własnym świecie, a gdy skończył schował się w swoim kącie, na chwilę. Tam zmusił się do zjedzenia swojej porcji pożywienia. Mięso przynosili mu łowcy, regularnie, wyłącznie dla niego i Flory. Pacjenci dostawali swoje osobno. Można powiedzieć, że gdyby skinął łapą, dostawałby tyle ile chce. Zalety bycia medykiem i posiadania odpowiedniego doświadczenia. Reputacja pozwalała na wykonywanie ruchów, na które nie każdy mógł sobie pozwolić. Na przykład krzyczenie na alfę, za bycie debilem. O tak. W każdym razie. Najedzony, w miarę przynajmniej, zakasłał. Położył się na drzemkę, która nie trwała za długo.
Gdy wstał, wydobył się z izolatki, której na razie używał wyłącznie on, przeszedł do stanowiska. Czas było zacząć kolejne obchody. Ze snem jeszcze na powiekach usadowił się przy swoim miejscu pracy. Z zaskoczeniem, westchnął głośno kiedy dotarło do niego jak czysto na nim jest. Zamrugał dwa razy. Czy kiedy spał odwiedziły go jakieś dobre duszki? Było im żal stanu w którym był? Flora wstała? Jego serce zabiło diabelsko szybko. Z impetem wpadł w sypialenkę. Wadera spała jak spała, niezbyt świadoma swojego własnego istnienia. Odetchnął z ulgą i powrócił do swojego stanowiska. Czystość poprawiła mu odrobinę humor i może by się nawet uśmiechnął, gdyby nie zaśniedziałe mięśnie. Jednak nawet jeśli nie było wydać po jego pysku, jego oczy zaświeciły się iskierką. Tak rzadką, tak zapomnianą, a jak przyjemną. Miał cichą nadzieję, że tak już zostanie, ale to całkowicie zależało od jego humorków i zmiennej siły z chęcią.
I siedzi , i siedzi tam sam jak bez życia. Ten duch, ten duch z makiem
za uchem.
A wieczorem. Stojąc przed własnym stolikiem, zastał na nim wianek. Polne kwiaty i maki wystawały z niego, pięknie splecione. Powoli zbliżył się. Jego łapy uniosły ten słodki prezent. Założył go na głowę. Powoli, ostrożnie. Jakby w łapach trzymał najdelikatniejsze szkło tego świata. Rozejrzał się. Jednak nikogo nie zobaczył. Jednak zapach wskazywał na konkretną osobę z jego otoczenia. I może tylko wydawało mu się, a może rzeczywiście jego pysk wykrzywił się w końcu w koślawym uśmiechu, a z oka popłynęła jedna łza.
Daleko, daleko od domu samotny. Nocami i dniami, śpiewa i śpiewa z tęsknoty.
I wyje, i wyje niewyraźne słowa, o niepamięci, niepamięci i żalu.
<Domino?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz