piątek, 30 września 2022

Podsumowanie września!

Kochani!
Każdy wie, po co się tu zebraliśmy i tak dalej. Czas więc przejść do rzeczy, co by się co miesiąc nie powtarzać. Swoją drogą nie wiem jak Agrest daje radę wymyślać co miesiąc nowe wstępy, jeśli ostatecznie prawie zawsze i tak chcemy powiedzieć to samo. Ja powiem więc po prostu: gotowi na podium?! Póki nikt jeszcze tam nie zajrzał, zdradzę tylko, że mój manifest z zeszłego miesiąca poskutkował tak w jednej piątej.

Pierwsze miejsce w tym miesiącu zajmują C6 i Delta z 2 opowiadaniami! Gratulacje!
A miejsce drugie przypada wszystkim śmiałkom, którzy napisali, mamy tu więc DominoKawkęTięAgrestaKamaela i Hiekkę z 1 opowiadaniem!

Spośród wszystkich innych postaci, w naszych opowiadaniach pojawili się SoheaKoyaanisqatsi i Szkliwo.

No, to by było na tyle i do zobaczenia za miesiąc! Ach, co to były za emocje.

                                      Wasza przyjaciółka tylko nie mówcie mojemu ojcu,
                                           Kawka

czwartek, 29 września 2022

Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - ale kiedy milczy, sielanka ma swój głos" cz. 9



Niewiele się zmieniło i niewiele się zmieniało, poza przybyciem nowych wilków w progi jaskini. Domino wróciła do bycia położną, a i trochę pracy nawet znalazło się dla niej pośród samic zza granic, zapomnianej WSC. Lato i młody Mikaela dzielnie dostarczali ziół. Tia pomimo, że młoda, zbierająca dopiero doświadczenie w medycynie stosowanej, także radziła sobie dobrze. Może to jej wiedza przekazana od rodziców. A co jeszcze? Delta wyglądał jak wyglądał. Skóra dopasowana do kości, zapadnięta między żebrami. Worki pod oczętami i płynne, powolne ruchy obolałymi łapami.

Jak martwy liść.

Delta odetchnął ciężko. Jego myśl popłynęła ku niebieskiemu niebu, które coraz to częściej zachodziło chmurami. Jesień zbliżała się coraz to prędzej. Liście u czubków koron drzew czerwieniły się, ścieżki zarastały gęstą trawą, grzyby wesoło wystawiały główki pomiędzy resztkami kwiatów. Rześkie powietrze chłodnego poranka wpadało w progi jaskini, która spała jeszcze smacznym snem. To był wyjątkowy dzień, dla każdego wokół, ale nie dla Delty. Pomimo ze wiedział, że czuł w kościach, że w końcu to nastąpi. Że jego mały światek, wszystko co mu w nim jeszcze zostało, zostanie brutalnie zaburzony. To na co tak ciężko pracował, o co się martwił, o co dbał całym swoim sercem. Jaskinia medyczna wrzała. Flora spokojnym, chwiejnym krokiem wstała z własnego łóżka. Jej głos nadal nie powrócił, jej stan nie należał do najlepszych i można powiedzieć, że nadal był nieco niestabilny, ale przynajmniej nie trzeba było jej dłużej karmić. Sama była zdolna przeżuć swoje mięso i popić wodą. Jednak jej przebudzenie oznaczało rychłe zejście Delty z jej stanowiska, które okupował. Staty, dla samego granatowego samca, ocalała nie była jeszcze w stanie spełniać swoich obowiązków jak należy. Jej ruchy były zbyt mozolne do sprawnej operacji. Moce? Nie wiadomo czy miała na tyle siły aby ich użyć, skoro ledwo chodziła. Ale najwidoczniej leżenie przestało jej wystarczać, gdyż w milczeniu ścierała zioła podane jej do łap. W ten sposób Delta w jakiś sposób, zyskał dwóch pomocników medyka, jeśli można tą sytuację ująć w ten sposób.
—Powinnaś się już położyć. — Delta odłożył suszony jaśmin na bok. Jego wzrok zmierzył się z tym większej samicy, która tylko pusto wpatrywała się w niego. Gorzki posmak w ustach wilka został przełknięty wraz ze śliną. Może nie lubił Flory, za to co robiła, ale de facto to on wypełnił jej miejsce, nie odwrotnie. — No już, już! Bo znowu zasłabniesz! — pognał ją, nawet odprowadzając do łóżka. Miał cichą nadzieję, że oboje rozumieją jak ważny jest dla niej odpoczynek, zwłaszcza że nie jest w pełni zdrowia i siły.

A dni wypełnione były strachem, chociaż czego? Sekretarz niewiele wiedział, Agrest wyparował, a on sam. Może wcześniejsza emerytura dla poratowania zdrowia dobrze mu zrobi? Delta pokręcił głową. Głupoty mu w niej siedziały. Wolne? Od pracy, która napawa go ostatnimi chęciami do życia. Bał sie żyć bez niej. Jak wiele mogło się posypać w proch bez monotonnego kręcenia leków, szycia ran i tych codziennych ploteczek. Uśmiechów, powitań. Delta może z pozoru wolałby być sam, ale tam gdzieś głęboko wewnątrz był bardzo ekstrawertyczny i towarzyski. Zwłaszcza, że może odrobinę mu się poprawiało na poziomie głowy. Stres nieco spadł z jego barków, wojna przestała zagrażać życiu. I do oczu Delty wróciło odrobinę łagodności, której tak każdemu wokół brakowało. A niedawno jego pysk rozjaśniał się z niemrawych uśmiechach. Nieco krzywych, ale z pewnością szczerych, zwłaszcza kiedy pojawiały się kiedy zamyślony mielił zioła w proszki czy inne maści.

—A to co? — Delta składał liście róży na ładne kupi do suszenia. Szara łapa szczeniaka sięgnęła niezdarnie na płaszczyznę kamienia-stołu. Pomacała chwilę dosięgając tłuczka z jednego z moździerzy. Granatowy wilk zerknął swoim okiem na małego Puchacza, który oglądał element z zaciekawieniem.
—Tłuczek do moździerza— odpowiedział.
—A co to robi? — młodzik oddał mu do łapy urządzenie.
—Tym, mój drogi, ugniata się zioła na maści i leki. —
—O! A mogę ja! —
—Ja też chcę. — jego siostra pojawiła się u drugiego boku Delty. Jej złotawe oczka wbiły się w pysk medyka. Ten odetchnął i powoli wsadził oba szczenięta na stół. Wiedział, że Frezia szybko straci zainteresowanie nowym zajęciem i odejdzie szukać czegoś ciekawszego do roboty. Swoimi łapami przysunął mniejszą michę, którą mieli na stanie. Jej tłuczek nie był za ciężki, ona sama była niewielka, ale sprawna. Nałożył do środka odrobinę jaśminu, wody i suszonego rumianku po czym podał w łape paluszki średnie narzędzie do mieszania.
—Musisz mocno przyciskać. — pokierował ją. Ta niepewnie ułożyła narzędzie wewnątrz naczynia i przesunęła.
—Nie podoba mi się. — mruknęła marszcząc nosek.
—Nie musisz. Nikt cię nie zmusi. — Delta poczochrał jej grzywkę.
—EY! — pisnęła odskakując, ale uśmiechając się.
—No już, już. Uważaj bo coś zrzucisz! Chodź. — pomachał do niej aby potem pomóc jej zejść z kamienia. Nie chciał aby któreś przypadkiem się połamało. Jeszcze na pożegnanie pogłaskał ja po głowie, a potem zniknęła gdzieś pomiędzy innymi wilkami, być może znowu poplątać się na zewnątrz. Na szczęście już mogła, nikt nie zabije jej uznając za wroga. Delta natomiast mógł skupić się... na pozostałej dwójce?
—Legion?— zmarszczył się. Nawet nie zauważył kiedy maluch przyszedł do nich, uporczywie próbując się wspiąć na kamień. Łapa ręki potajemnie mu pomogła, a szczeniak aż sapnął kiedy się tak męczył. W końcu stanął na równych łapach.
—Co robicie? — spytał.
—Układam listki. — Puchacz nawet nie odwrócił się w stronę brata przekładając zielone roślinki z kupki na kupkę. Delta uśmiechnął się. Dzieci mogły być obowiązkiem, ale jaką to sprawiało mu przyjemność. Przypominały mu się jego dzieci jako maluchy. Ciekawe co robiły teraz, dawno nie było tutaj tej dwójki... trójki. Ah... Znowu zapomniał. Pokręcił głową. Nie było się o co martwić. Wychował je na odpowiedzialnych, poradzą sobie. Wojna mogła kołysać ich do snu co wieczór, ale nadal mieli siebie.
—Używaliśmy moździerza. — Delta pochwycił miskę z ziołem i przysunął do siebie podając pierworodnemu Agresta tłuczek. Ten pochwycił go i z ciekawością w oku zaczął kombinować. Delta trochę mu podpowiadał, ale w ciągu chwili jaką spędzał z tymi rozrabiakami zdążył sie już czegoś o nich nauczyć. Frezja była dość nieśmiała, ale radosna i energiczna. Legion dużo obserwował, mało mówił i próbował być niezależnym „dorosłym” wilkiem. A Puchacz. Oh to słodkie niewinne dziecko pracy. Wszędzie go pełno i prawie zawsze u boku Delty, bo w końcu medyk zawsze miał coś dla niego do zrobienia i nauczenia się. Czy to nosił za nim leki, nicie, zioła, przekładał słoiczki, po prostu musiał mieć pełne łapki.
Delta odetchnął z lekkością. Słodkie miodowe dni na chwilę powracały w pamięć i jakby łatwiej było mu z myślą, że jego ostatnie wspomnienia na tym stanowisku mogą być tak szczęśliwe.


 

—Co? — Delta pokręcił głową. Jego łapa przejechała po czole. Jego coraz bardziej ekspresywny pysk wykrzywił się w zdenerwowaniu. Zerknął jeszcze raz na wilka który stał przed nim. Nieco roztrzęsiony i zapłakany. — Dobra. Siadaj! — machnął łapą na wolne łóżko. — Tia! Potrzebuję... Dwóch ... silnych basiorów! — wydarł się. O jak brakowało tu jeszcze ratowników albo pomocników. Nie musiałby wysyłać po to swojej pomocniczki.
—A po co? — głowa wspomnianej samiczki wychyliła się zza jednego z pacjentów. Odłożyła miseczkę, którą miała w łapce i wytarła resztkę maści w kawałek tkaniny do tego przeznaczonej.  Delta w milczeniu wymownie spojrzał na nieszczęśnika kiedy młodsza podchodziła. —Oh. Wnyki?!— zatrzęsła uszami. —Jak? —
—Potem się dowiemy. Idź proszę po kogoś. — Delta westchnął zrezygnowany. Jego humor nie należał do najlepszych tego dnia.
—Wujku, wujku! — jednak mimowolnie uśmiechnął się szeroko. W końcu jak można nie zrobić tego do dziecka. —Wiesz co? Wiesz?! — Puchacz podbiegł do jego łap podekscytowany.
—Nie, ale możesz mi opowiedzieć trzymając bandaże, co ty na to?—
—Tak! —

Delta sięgnął po maść. Oczywiście miseczka z nią sama podbiegła do jego łapy. Puchacz zajrzał zza niej machając ogonem. Delta nie mógł się nie zaśmiać, podobnie jak Nymeria.
— Jak sie dzisiaj czujesz? — zagadnął medyk. Odpowiedziało mu ciężkie westchnięcie.
—Kiepsko. Ile to jeszcze zajmie? — waderze ciężko było pewnie z obecną sytuacją. Jej mąż zwyczajnie wyparował, żegnając się tylko pobieżnie, dzieci zostały z nią, pomimo ze starał się je ganiać ile mógł aby spały twardo całe noce. W końcu nic nie robi lepiej jak wspólna wyprawa po zioła na leki. Puchacz ma zajęcie, ciekawska Frezja swoje podróże dalej niż zazwyczaj, a Legion dzielnie prowadzi cały ich pochód.
— Jeszcze sporo Nymerio. Dobrze wiesz, że nieźle cię poturbowali. Tyle szwów, ingerencja Flory i Magnusa, jeszcze do tego cesarka. W pełni sił nie będziesz jeszcze parę długich miesięcy, aczkolwiek wstawać i chodzić możesz już za trzy. Biegać truchtem za pięć, najlepiej sześć. — samica alfa ponownie odetchnęła. Jej wzrok uciekł do wyjścia. — Wiem, że chciałabyś już iść, szukać go, ale... jeśli to zrobisz, drugi raz może nie udać mi się przywrócić ci możliwości chodzenia. Rany pod brzuchem, zwłaszcza te blisko ud, miałaś dość głębokie. Obawiałem się czy wstaniesz. Więc odpoczywaj. — mruknął. Przypuszczał, że gdyby nie jego... nieco wyolbrzymiona groźba straty możliwości chodzenia, pewnie już szukałaby Agresta po lesie. Czasem i Delta musiał uciekać się do kłamstwa, dla dobra drugiej osoby.
—A dlaczego mama nie może wstawać tak długo! — Legion oparł się na przedniej łapie alfy i zajrzał na medyka.
—Żeby jej rany nie rozerwały się na nowo i nie musiała leżeć jeszcze dużej. — wyjaśnił masując delikatnie po szwach maścią.  — Bardzo dobrze ci idzie Puchaczu. — pochwalił malca kiedy nie musiał nawet patrzeć w jego kierunku aby nabrać kolejną porcję łagodzącego kremu. Słyszał jak mały ogon uderza w kamień nie będąc w stanie schować dumy i radości młodej alfy. Zarówno Delta jak i Nymeria zaśmiali się pod nosem.
—To będą długie trzy miesiące. — odetchnęła w końcu samica. Delta ostatni raz otaczał jej rany bandażem.
—Wróci do tego czasu. — jednak jego słowa nie były pełne wielkiej nadziei.
—Miejmy nadzieję. A jeśli nie będę pierwszą która się dowie... — w jej głosie zabrzmiała milcząca groźba, a oko zapaliło się poirytowaniem.
— Oh... Wyznaczyłby na siebie wyrok śmierci. — basior zaśmiał się przyjaźnie, O jak brakowało mu czasem tych przyjemnych chwil ze znajomymi. Ale jeśli miał być szczery, nie zamieniłby nic w przeszłości. Teraz też było dobrze, nawet jeśli nie najlepiej.



—Ale czemu nie możemy iść z tobą? — Legion zaburczał, a Frezia obok niego opuściła uszka po sobie.
—Ponieważ idę daleko. Trochę za daleko dla was. Ale obiecuję przynieść wam coś ładnego i wezmę was pojutrze, dobrze!—
—Obiecujesz tato? — Puchacz oparł się o jego prawą nogę. Delta zastrzygł uszami i nachylił się do niego skonfundowany. Szczeniak najwyraźniej to zauważył gdyż zmartwił się.
—T... tato? — medyk zagryzł mocno zęby. Poczuł się dziwnie. Z jednej strony niańczył tą trójkę całymi dniami, czasem i w nocy, ale żeby mówiły do niego tato. Ich ojcem był Agrest, alfa tego stada. Znaczy, była alfa.
— A... nie? — Delta pokręcił głową szybko.
—Wujku. Wujku, nie tato, skarbie. — Puchacz pokiwał głową z zrozumieniu, aczkolwiek dreszcz jaki przebiegł niewielkiemu samcowi po plecach nie wróżył nic dobrego.  — Ale tak.. tak obiecuję. — dodał szybko, przypominając sobie o czum mówili zanim został postawiony przy ścianie.
—Trzymam za słowo! — Legion zmachał ogonem i cała trójka uciekły do mamy. Pewnie i tak zaraz rozejdą się w swoje strony przeszkadzać komuś innemu. Medyk odetchnął.

Pogoda była piękna tego dnia. W ogóle nie było śladu po jesieni, która niby tak intensywnie się zbierała w ich kierunku. Letnie zioła jeszcze wesoło zieleniły się jeszcze między kępami trawy, chociaż gdzieniegdzie leżały bezpańskie liście strącone z drzew. Powietrze było rześkie, przyjemne, a świat napawał się nim niczym miodem. Zdawać się mogło, że brakowało tylko jeszcze mlecznych rzek i to miejsce byłoby rajem dla wilka. Jednak nie taki świat wesoły jaki się zdaje. Delta wędrował spory kawał, torba na boku bujała się w rytm jego kroku. Trawa na niektórych polankach, nieuczęszczanych za często przez wilczą łapę, pochłaniała go prawie całego. Tylko połówki uszu wyprostowanych w górę sięgały ponad nią, a na obecność stworzenia pośród zieleni wskazywał wyłącznie ruch. Oczywiście gdyby drobny drapieżnik zapragnął spojrzeć na drogę mógł wychylić głowę w górę, pewnie udałoby mu się dotrzeć do granicy drzew, ale wolał iść po prostu przed siebie. W miarę już ufał swoim zmysłom, sądził przynajmniej, że go nie zawiodą w tej podróży. I się nie mylił. Wkrótce kolejna połać lasu objęła go ramionami, a potem stepy otuliły go swoją duchotą. Słońce, które ledwie wstawało kiedy wychodził przebyło niewiele ponad łapę swojej drogi od horyzontu.. Delta niepewnie wstąpił na trawę, która powoli przechodziła w suchy grunt, przykryty tylko wspomnieniem zieleni. Odetchnął. Nie lubił tego miejsca, zawłaszcza, że nie miał za dobrego pojęcia sytuacji politycznej tego padołu. Jednak cóż mógł zrobić. Lepszej drogi nie było. Rozpędził się omijając krzaki zarastające drogę. Przeskakiwał nad nimi zgrabnie, niczym sarenka ponad strumieniem. Skąd w nim tyle siły i wigoru? Z nikąd. Był po prostu zdeterminowany aby zakończyć tą wyprawę jak najszybciej. Poza tym nie czuł się najlepiej na tak dużej, otwartej przestrzeni. Zatem kiedy po długim biegu wpadł do lasu mógł trochę zwolnić. Zasapany zamoczył pysk w pierwszej lepszej kałuży, pijąc jak opętany. Zaraz potem otrzepał się z pyłu i zmęczenia, aby ruszyć dalej.

—Jest sekretarz? — spytał jakiegoś wilka przy jaskini. Ten zmierzył go wzrokiem.
—A po co wy tu? — Delta przewrócił oczyma na ton tego głosu. Podał mu papierek jaki przyszedł do niego „pocztą gołębią”.  A potem wstąpił w progi jaskini. Ta byłą nieco większa niż ta należąca do alf WSC. Jednak poza tym niewiele się różniła, poza byciem... obcą, zimniejszą, nieprzyjazną.
—Skeretarzyku! — zawył Delta wchodząc głębiej. Od wejścia usłyszał oburzone prychnięcie, jednak zignorował je.
—Oh? — wilcza głowa wyskoczyła zza kupi papierów.
—Masz? — zamachał światkiem medyk. Odpowiedziało mu kiwnięcie głową. Starzec wstał i powoli podszedł do jednej z półek. Jego siwy pysk zatrzymał sie w wyrazie śpiącego niepokoju, jakby coś chodziło mu nieustannie po głowie i nie pozostawiało samego nawet w błogich marzeniach. Potem podszedł bliżej z niewielkim uśmiechem, który nie został obdarzony identyczną odpowiedzią. Delta w milczeniu schował paczuszkę do torby u boku i pożegnał sie skinieniem głowy.
—Nie zostaniesz na herbatę? —
—Z dobroci serca odpowiem, grzecznie, że nie stać mnie na żadną minutę poza jaskinią medyczną, zwłaszcza, że niektóre wasze wilki to idioci. —
—Idioci? —
— To już drugi od czasu ... zaborów czy jakkolwiek to się politycznie nazywa inaczej, który wpadł we wnyki! W-NY-KI. — Delta zirytowany machnął ogonem. — I jeden od nas. Czyli trzech łącznie. Idioci!— i zniknął nie czekając na dalszy komentarz. Czas na powrót. Ta sama trasa zeszłą mu się znacznie dłużej, gdyż szedł wolniej. Świat go nie gonił, wyjątkowo. Potrzebował chyba chwili dla samego siebie. Oddychał w końcu powietrzem bez mieszanki ziół zmieszanej w sobie i zagubionej czym dokładnie jest. Mógł się... zrelaksować. Kiedy ostatnio miał do tego szansę? Wojna i parę tygodni przed nią dały mu na prawdę w kość. Potem ten cały VCIG czy inne gówno. W takiej chwili jak ta, miał ochotę się zatracić. Położyć w miękkiej trawie i poturlać niczym małe dziecko, bez zmartwień, obowiązków, życia. A jednak nie umiał się do tego pociągnąć.
Zboczył odrobinę z drogi do jaskini medycznej. Ufał, że wytrzymają bez niego jeszcze chwilę i świat w tym czasie nie spłonie. Uważnie węszył przy ziemi aż nie natrafił cudem na ślad na który liczył. Spokojnym krokiem szedł tam gdzie nasilał się, a gdy znikał w ciemno podążał za wilczą intuicją drapieżnika. Zupełnie jakby śledził swój obiad. Jednak nie taki był jego cel. Szukał bowiem konkretnej osoby. Nie wilka, nie puchła ani lisa. Szukał tygrysa. I znalazł. W jednej z wielu jaskiń w górach kryły się jej oczy.
—Czego tu szukasz? — jej warknięcie było słabe, ale Delta wiedział że to ona. Sohea. Koszmar który prześladował jego sny przez jakiś czas i nie pozwalał spać czasem i do tej pory. Chory, cichy, spustoszały.
— Ciebie. Tak mi się przynajmniej zdaje. —
—Czego chcesz? — zakaszlała zaraz potem prychając.
—Zbadać cię... Tak dawno mnie nie odwiedzałaś, że zmartwiłem się czy żyjesz. — Delta powoli wkroczył do wnętrza ukrycia stworzenia.
—Zbadać? — zaskoczona uniosła na niego oczy a jemu jedno spojrzenie wystarczyło.
—Tak wiesz... chyba nie muszę. — westchnął spoglądając na jej tylne łapy. Zmiażdżone, bezużyteczne. Prawy bok pokryty warstwą zaschłej krwi, a półokrągła rana zalazła ropą. Z daleka oczywiste, że był to postrzał i chyba nie tylko.
—Cudownie. Znikaj mi z oczu! —
—Dobrze... Ale wiesz... hymm... jakby to ująć Sohea. Może to już czas zapomnieć o przeszłości. —
—Co masz na myśli? — jej kły zabłyszczały w mętnym świetle z zewnątrz.
—moja choroba sprawiła że nie pamiętam już nic sprzed wielu lat. I bardzo dobrze mi z tym. Może ty też powinnaś.— rzucił w jej kierunku kawałkiem mięsa jaki ze sobą targał. — Jeśli znajdziesz siły przyjdź do jaskini medycznej. Na pewno da się coś jeszcze odratować. — i zniknął. Wyraźnie stąpał po cienkim lodzie i miał wrażenie że właśnie pod nim nieco pękał. Lepiej mu było na stałym gruncie, jednak nie pamiętał już nawet dlaczego samica tak bardzo go nie lubiła.

—Wróciłem. — Delta przywitał się wchodząc do jaskini. Od progu przywitały go dwa szczenięta.
—Wujek! — Legion dopadł do niego pierwszy.
—Tata.. — Puchacz drugi powodując nagła skrzywienie na pysku medyka.
—Wujek. — poprawił malucha, który pokiwał głową. Jednak Delta coś czuł, że za wiele to do niego nie dotarło. — Co tam. Nudziliście się beze mnie, że się tak energicznie witacie? —
—Oczywiście, że nie! — Legion prychnął zaglądając na niego jednym okiem. Jednak ruchy szczenięcego ciała wydają znacznie więcej niż słowa.
—Oh. Tak. Oczywiście że nie! — Delta machnął łapą.  —A teraz chodzicie tu. — przytulił oboje mimo że jedno zaprzeczało, niechętne. Gdy je puścił, Legionek miał nietęgą minę.
—Jak się masz Nymerio. — Medyk zignorował zachowanie malca i podszedł do ich mamy, która ziewnęła i podniosła na niego głowę.
—Lepiej niż wczoraj, to na pewno. Ale mogłoby być lepiej. —
—No tak. Każdemu tutaj mogłoby być lepiej. —
—Chodź wujku... porobimy coś. — Puchacz przylepił się do jego lewej łapy.
—już. Już. —

Delta rozciągnął się. Maleństwa spały jak zabite, Nymeria podobnie. Flora chrapała w najlepsze i dobrze. I tak siłą wysyłała ją do odpoczynku, gdyż znowu mało nie zasłabła. Pokręcił głową patrząc na kulę futra zwiniętą na skórach. Sam ziewnął. Zmęczony, padnięty. Ten dzień był pełen wrażeń i miał go dość. Marzyło mu się tylko łóżko. Dlatego powoli i ostrożni ułożył się u boku flory. Większa miała z pewnością jedną zaletę. Dawała dużo ciepła, pomimo ze zajmowała sporo miejsca. Przytulił sie swoimi plecami do tych jej i zasnął. Szybko, nawet nie wiedział kiedy. Jednak słodka sielanka nie trwała długo.
—Wstaaań. Tataaa.. — cichy głosik pry jego uchu przebudził go. Łapa delikatnie uderzała go o pysk. Uchylił oczy i ziewnął. Mała frezja stała tam sfrustrowana.
—Co ty tu robisz? — szepnął.
—Miałam koszmar. —
— ... Ok. Ale...—
—Nie chcę budzić mamy, Legion nie chce mnie przytulić, a Puchacz się nie budzi. Mogę spać z tobą? — Delta westchnął. Nie miał na to siły. Nie   w środku nocy.
—Możesz... — mruknął układając się z powrotem w wygodnej pozycji. Zasmarkana samiczka za to zaraz przy nim, wtulona w futro, sama usnęła szybko, jeszcze przed medykiem.



—Obiecałeś im nie? — Nymeria spytała przy codziennej zmianie bandaży.
—Tak. Obiecałem. Pójdziemy zaraz. —
—Yhymm... Dziękuję Delta. — Nymeria spojrzała na niego.
—Pff... Nie masz za co. —
—Mam. Codziennie zajmujesz się tym całym bałaganem, nawet jeśli nie sam to i tak. I do tego... jeszcze znajdujesz czas dla tych małolatów. Dziękuję. —
—Eh... Nie masz za co. Już ci mówiłem, że przypominają mi moje rozrabiaki. Wiec to czyta przyjemność. Poza tym, zanim zostałem medykiem byłem nauczycielem, ponieważ uwielbiam te małe stworzenia. —
—Byłeś... Nauczycielem. Ciekawe. —
—Tak tak. A teraz zjedz. I prześpij się. Ta małe małpy na razie będą skakać po mnie nie po tobie, wiec odpocznij. — uśmiechnął się do niej i wstał. Podał Puchaczowi resztkę bandaża, a ten ruszył odłożyć go na miejsce. Legion i Frezja juz czekali na niego przy wyjściu, oczywiście oboje niecierpliwi. A kiedy zjawili się oboje szczęśliwi wypadli w krzaki. A mały sówek za nimi.
—Dzieci...—

—Tata! Zobacz! — Frezia podskoczyła do niego aby wskazać mu drogę. Pomimo, że widział w którą stronę miał iść. Jednak takie zachowanie było tak czarujące. — Puchacz coś znalazł. — pisnęła. Chowała się za jego łapą łypiąc niepewnie. Delta zajrzał na pozostałą dwójkę.
—Co tam macie łobuzy? —
—Oh. Wujek... emm... — Legion speszył sie szukając najwyraźniej wymówki, czemu przerywają Delcie zbieranie ziół, w końcu nie wypadało.
—Em... Nic tato. Tylko. Znaleźliśmy to.—  Delta nie miał juz siły poprawiać tej dwójki pod względem określania go mianem ojca. Nie docierało do tych małych główek. Cóż poradzisz. Przynajmniej pierworodny wpoił sobie przydomek wujostwa.
—Ah. Nie wiecie co to, prawda? —
—Prawda! — Puchacz uprzedził brata.
—To. To jest Puchło. — Medyk powoli poruszył puchło łapą, a to zwinęło się w słodką białą kulkę. — Takie przyjazne, miękkie stworzonko. Jak z nim pogadacie to może pozwoli się wam pogłaskać, tylko bądźcie ostrożni. Ja dozbieram zioła i wracamy! —
—Ja.. idę z tobą! Czekaj tato! — Frezja widocznie nie chciała zostawać z tym jakże „potwornym” stworzeniem. Delta zaśmiał się pod nosem.

Weszli do jaskini medycznej. Dzieciaki z impetem wpadły w jej progi, aż Nymeria poderwała głowę, taki wzniosy raban i pogłos. Od razu przypadły do jej boku, oczywiście uważnie i z odstępem, jak zostały nauczone.
—Mama... Tata pozwolił nam pogłaskać puchło! —Puchacz wypadł jako pierwszy.
— Prawda! Wujek nam pozwoli. Było takie fajne. —
—Ja tam bardziej wolę zbierać z tatą zioła. Nie jakieś puchła głaskać! — Frezja położyła się koło łap mamy. Nymeria natomiast zamrugała dwa razy spoglądając na Deltę, który właśnie odłożył zioła i zbliżył sie do nich.
—Coś nie tak? — usiadł obok. Dzieciaki zajęły sie sobą, przepychając i bawiąc chwilę przy mamie.
—Oni... On.. F...Frezja i .. Puchacz..Oni... Nazwali cie tatą? — jej głos zadrżał.
—O.. o to chodzi... Wielokrotnie mówiłem im żeby wołali na mnie wujku, ale ... uparli się chyba wiesz... Wybacz... — Delta mrunął speszony. Sam jeszcze nie do końca przywykł.
—Ja.. Nie ...Nie szkodzi. — najwyraźniej nie wiedziała co powiedzieć. Delta kiwnął jej więc tylko głową pozostawiając ssmą z myślami.
—Pójdę robić maści. —
—Ja też chcę! —
—Je teeeż! — Frezja  i Puchacz zerwali się z ziemi, aby pobiec za nim.
—A ty Legion? Idziesz z nami? — Delta zerknął na niego. Nie chciał aby był wyłączany z zabawy za często.
—Ok. Ale... Tylko popatrzę. —
—dobrze. Chociaż... słyszałem że babcia Konstancja jest w jaskini. Wpadła na maści. Może wam coś opowie. —
—Yey. Babcia Konstancja! —

 

<CDN.>



 

wtorek, 27 września 2022

Od C6- ,, Na Pół" cz.6

Nazwali mnie C6. Psem stworzyciela. Inteligentnym robotem, zmarłym cyborgiem, skutkiem modyfikacji genetycznych lub rękoczynem, który nie powinien nigdy ujrzeć światła dziennego. Są podekscytowani, przerażeni, zaintrygowani, zaniepokojeni. Nieważne jakby mówili, pod każdym krzykliwym tytułem widniało pytanie, które musiało zżerać z ciekawości każdego człowieka: "Co powiedział?"
Co powiedziałem? Nic wyjątkowego, ale sam fakt, że wszyscy są tym szalenie zainteresowani, cieszył mnie jak jeszcze nic przedtem. Jeśli pytają, to może będą pytać dalej. Może opowiem im o tym kim jestem, co wymyśliłem, czego mógłbym jeszcze dokonać, gdybym tylko nie poświęcał tyle czasu na sterczenie jak kołek na tych idiotycznych bankietach prezentacyjnych. Jedno wiedziałem na pewno- Profesor nie dopuści, żeby się dowiedzieli. Oczywiście, że nie pozwoli, dla niego liczyło się bardziej to czym jestem, a nie KIM jestem, a mówiąc konkretniej, co we mnie wpakował, że przyniosło mu to sławę. 
Kim była ta kobieta wtedy na bankiecie? I dlaczego nie patrzyła w moim kierunku?
***
Falujące cienie rzucane przez ognisko pokrywały polerowaną posadzkę pod kominkiem. Henrix kiwał się rytmicznie na bujanym fotelu z oczyma wbitymi martwo w połyskujące ogniki, pożerające sosnowe drewno, centymetr za centymetrem. Powoli, jednostajnie jego myśli spalały się w rytm widowiska. "Co robić, co robić…"
Kropelka spłynęła mu z czoła na kawałek gazety zwiniętej na kolanach. Zerknął jeszcze raz na tytuł artykułu: ,,Cudowny pies-cyborg, który mówi. Czy zwierzęta myślą?”. Złapał między palce zlepek wilgotnych od potu stron. "Dlaczego to o tobie piszą, a nie o mnie." przeszło mu przez myśl. 
Na kanapie koło stolika kawowego spał snem głębokim i spokojnym jego podopieczny, jego C6. Śnił tak słodko, że naukowiec nie musiał się bać o mówienie w jego obecności na głos. Wiedział, że jego słowa usłyszy tylko on sam. Patrzył na niego, tak ciepło, a jednocześnie tak osądzająco. Nie myślał kiedykolwiek, że jego dzieci zejdą na taką ścieżkę, że zerwą ten zepsuty owoc i bez świadomości konsekwencji obrzucą nim w szale drogę, jaką im wytoczył. Drogę dobrą i przemyślaną, teraz skropioną sokiem z kainowego czoła przeciętego wężowym kłem. Westchnął głęboko.
-Nigdy nie miałem zamiaru cię sprzedać. 
Złapał się za głowę i pochylił w kierunku ognia. Niemal czuł jego ciepło na swoich włosach. Kusiło go, żeby pochylić się bardziej.
-...To dlaczego wystawiasz mnie na sprzedaż? 
Naukowiec zamarł w fotelu. Kątem oka dostrzegł uchylone ślepia wilka, które przykleiły nie spuszczały wzroku z jego zgarbionej sylwetki.
- Ty nadal nie rozumiesz?- Łapał łapczywie powietrze.- Byłeś tylko promocją moich wynalazków. Miałeś być chodzącym, oddychającym, żyjącym przykładem, że moje pomysły działają. Miałeś im je pokazać i przekonać ich, że…- Zawahał się.
- Że jesteś genialny. -Dokończył za niego.- Potrzebujesz dowodu?
"Tak"
-Byłeś modelem ubranym w moje kreacje.
-To dlaczego czułem się jak kreacja?
C6 przekręcił się na bok, również skupiając uwagę na kominku. Patrzyli razem w nie w hipnotycznym osłupieniu.
- Przepraszam, jeśli kiedykolwiek pomyślałeś o sobie jako o ubraniu. -Zacisnął zęby, by nie słychać było drżenia w jego głosie.- Nigdy nie traktowałem ciebie w ten sposób, wiesz? Nie potrafiłbym cię sprzedać, po prostu nie, nieważne ile by zapłacili. Jesteś u mnie bezpieczny, C6. Ale…ale pamiętaj, że model bez olśniewającej kreacji to tylko statysta.
Wilk widział zmianę w jego twarzy. Z raniącej wściekłości i żalu zrodzonej z poczucia odpowiedzialności już nic nie pozostało. Widział w nim łapczywość. Oglądał go, jak ci wszyscy przebrzydli biznesmeni.
-Odbierzesz mi to?- C6 spiorunował go setką niewidzialnych iskier.- Nie, nie zgadzam się! Nie możesz, nie pozwalam ci!
Mężczyzna wrzucił gazetę do kominka. Patrzył, jak czernieje i zwija się, a kropelki potu na jej powierzchni dają z siebie falujące kłęby pary. Jak powoli zajmuje się ogniem, a wszystkie litery, te raniące zdania wybite na cienkim papierze, przestają istnieć. Chciałby zrobić to z każdą możliwą gazetą na tym świecie. Z umysłami każdego, kto wiedział. 
- To wszystko jest moje. Wszystko, co czyni cię wyjątkowym. Kto zabroni mi to wziąć z powrotem? 
- Tak, tak, zabronię! -Wilk zerwał się w panice z kanapy.
Chciałby mieć mniej delikatności dla swojego syna. Pozbawić go głosu dla jego własnego dobra.
Wstał powoli z fotela.
- Nie powinien był dawać ci wyboru. Liczyć, że nigdy nie wybierzesz źle.- "Nie powinien był sadzić tego przeklętego drzewa w środku Edenu." - Dlaczego byłem aż tak głupi?
- Nie dotykaj mnie, słyszysz?!
Profesor rzucił się na wilka, ale ten zeskoczył na podłogę, uderzając go w nogi. Henrix upadł na dywan. Wyciągał w szale dłonie, próbując chwycić kępkę futra cyborga. C6 poczuł na swoim ogonie zgniatającą siłę, zaskomlał, bardziej ze strachu niż z bólu. Próbował wygiąć się w tył i złapać w zęby katowską dłoń, ta jednak zniknęła z toru lotu, druga pojawiła się nagle na jego karku. Poczuł uderzenie w krtań i przyciągnięcie w stronę podłogi. Upadł z metalowym grzmotem.
-Nie dotykaj mnie, zostaw, zostaw!- Wył panicznie.- Proszę cię, tato! Nie odbierzesz mi życia w taki sposób, inaczej jesteś potworem.
Drapał pazurami na ślepo, co chwilę napotykając na kawałek tkaniny albo jeansu. Profesor próbował go unieruchomić, ale C6 wyrywał się zajadle. W końcu uchwyt puścił, a wilk wstał na cztery łapy.
-C6! Zanim odejdziesz, wysłuchaj mnie!
Ryk zamroził mięśnie cyborga.
-Odezwałeś się.- Mężczyzna splunął krwią.
-...i co kurwa z tego? 
- Popatrz. Chciałeś być osobą? Chciałeś mówić? Proszę bardzo! Pokazałeś im, że jesteś czymś więcej niż tylko modelem. Stałeś się sensacją samą w sobie. Zadowolony? Mam nadzieję. To na ciebie teraz będą patrzeć.-Zaśmiał się gorzko, uderzył pięścią w podłogę.- Teraz to ty jesteś towarem. Chciałeś być osobą a skazałeś się na wieczne uprzedmiotowienie . TY siebie uczyniłeś ubraniem, mój drogi synu. Na własne życzenie. 
Wilk stanął w progu salonu, łykając łzy.
- Chcą mnie kupić? Niech próbują. - Jego oczy zalśniły pirytem.- Przynajmniej to ja ustanowię za siebie cenę.

***
Po czym Pan Bóg rzekł: Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki.Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.

***
Cyborg uciekł dobrze znaną mi drogą na powierzchnię. Chociaż nie miał kluczy, jego stalowe pazury a jednej z łap ryły metal i drewno jak masło. Nie wiedział dokąd biegnie, ani jaki jest jego cel. Szał zatruwał mu zmysły, a gniew nie pozwalał zatrzymać się w pół skoku. Ludzie na ulicach zamierali na jego widok, samochody przystawały. Widział kogoś dzwoniącego na policję, więc wybrał najbliższy możliwy ratunek- pobliski opuszczony plac budowy. Zaszył się w betonowym labiryncie, zniknął w cieniu monumentalnych rusztowań. Był jak potwór, który wybrał sobie pobliską grotę pod miastem za nową siedzibę. Krył się w strachu przed ludzkim wzrokiem. Ból zżerał jego serce w świadomości, że nic już nie potrwa wiecznie. Wpadł w spiralę nieszczęść, z której nie widzi drogi ucieczki i jedyne co może teraz zrobić to poddać się rwącym prądom przewrotnego losu i nie liczyć na żadne światełko w tunelu.


CDN

środa, 21 września 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Spoczywaj w pokoju”, cz. 2.12

Sekretarz był inteligentnym, rozsądnym i niezależnym przywódcą. Niezwykle trudno byłoby poddać go jakimkolwiek wpływom bez pomocy sprzyjających okoliczności. Zdążyłem już pogodzić się z faktem, że prześcigał mnie w rozumowaniu pozbawionym zbędnych emocji. Być może właśnie ów budzący się we mnie zalążek pokory pozwolił mi inaczej spojrzeć na tego wilka.
Widzicie, liczne, choćby i piramidalne walory przywódcy, nie są gwarancją ostatecznego zwycięstwa w starciu ze zwykłym pospólstwem. Podstęp jest w stanie prześcignąć rozsądek. Zdobna aleja i ścieżka pod płotem mogą prowadzić w to samo miejsce. Wiele decyduje o tym, w czyje łapy trafi prawdziwa władza. Niekiedy wystarczy obecność zagrożenia, które prowadzimy na własnym postronku, a także broń, którą w razie nieposłuszeństwa możemy przystawić mu do skroni. Dzięki zwykłej chwili natchnienia, połączonej ze sprzyjającymi okolicznościami, nawet mały Agrest może zdołać okręcić sobie wokół palca wielkiego Sekretarza. Sztuką jest, by taki stan rzeczy utrzymać.
- Zamiast pluskwy, damy opozycji niewinnego świerszczyka. Nawet jeśli ja pozostaję osadzony, on może wrócić na tereny WSC. Ba, to będzie dobrze widziane. Nikt nie kojarzy go z umową pomiędzy tobą i mną.
- Wszyscy wiedzą, jak bliski jest wasz związek. To wystarczy - napomknął stanowczo przywódca.
- Ze Szkliwem? Nie będzie trzech miesięcy, jak się poznaliśmy.
- To skrajnie nierozważne. - Basior skrzywił się.
- W zabiegach takich jak ten mam wiadro doświadczenia - uspokoiłem go z uśmiechem, lecz najwyraźniej nie przyniosło to skutku, a przynajmniej nie taki, jaki bym sobie życzył.
- Między innymi przez wzgląd na nie, jestem przeciwnikiem tego pomysłu.
Kąciki moich warg bezradnie zjechały w dół.
- Spójrz, ile wątpliwości, o których rozmawialiśmy ostatnio, odchodzi w niepamięć. Ufam mu, ręczę, że tego wykonawcy nie możemy stracić inaczej, niż poprzez śmierć, a ta nie grozi mu, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zastanów się, ile możemy zyskać, wprowadzając w struktury przeciwnika swoje elementy. Z zastrzeżeniem, że nie będziemy robić tego pojedynczo, a stopniowo.
- Proszę, rozwiń myśl. - Stary wilk ściągnął brwi nad swymi zmęczonymi oczami.
- Doświadczeni mogą przygotować podłoże pod kolejnych, jeśli zajdzie taka potrzeba. Im więcej naszych wilków będziemy mieli w oddziałach Admirała, tym skuteczniejsza będzie rozprawa z nim w przyszłości.
Sekretarz westchnął. Widziałem jednak po samym napięciu mięśni na jego posiwiałym pysku, że uspokoił się trochę i wraz z kolejnymi dniami całą sprawę zaczynał rozpatrywać nieco inaczej, niż z początku, gdy postanowił zarówno mnie, jak i mojego asystenta oderwać od reszty watahy. Gdybym nie poddał się lenistwu, pewnie szukałbym w tym jego zachowaniu słabych punktów, od razu wymyślając, jak mógłbym wykorzystać je w przyszłości, jednak błogi nastrój basiora udzielił mi się z nawiązką. W WWN, z dala od domu, zwykłych, drobnych obowiązków i codzienności, szybko porzuciłem myśli o tym, co dzieje się w WSC i co czeka tam na mnie po powrocie.
- Jeśli nie szkoda ci poświęcać swoich zasobów, zróbmy to. Niech twój asystent będzie naszym łącznikiem z Admirałem, a twoim z watahą. Choć wciąż nie wiem, jak wyobrażasz sobie to pierwsze.
Skinąłem głową w podziękowaniu, a on odpowiedział mi podobnym ruchem, choć wykonanym raczej na pożegnanie. Dostojna postać opuściła grotę.
- No dobrze, na nas też pora - zauważyłem, zamiatając ogonem ziemię. - Nie chcę się spóźnić na obiad u śledczych. Jestem tak głodny, że bolałoby mnie to, jak gdybym jadł w tym tygodniu coś innego, niż ten stary łoś. - Jeszcze zanim zdążyłem nastąpić na pierwsze źdźbło rosnącej poza jaskinią murawy, zatrzymałem się. Odwróciłem głowę, by zerknąć na towarzysza, który, strzepnąwszy ze skrzydeł resztki pyłu, poprawiał wiązanie swojego płaszcza i powoli zbierał się do wyjścia. Przekroczyłem umowny próg i odetchnąłem pełną piersią.
- I na tym, widzisz, nasza gra polega. - Czując przepływającą przez moje ciało siłę, wyprostowałem się dumnie. - W negocjacjach doprowadzić przeciwników do tego, by choć złożonej propozycji nie wyobrażali sobie spełnić, to jednak nie mogli pozwolić sobie na odmowę. Rzecz jasna, gdy zdobędzie się takie możliwości, można dawkować im wygodę.
Doprawdy, byłem fachowcem od pustych słów i przerostu formy nad treścią. Gdybym postanowił w swojej głowie urządzić wybory na przewodniczącego cechu plantatorów mowy-trawy, sam na siebie oddałbym wszystkie głosy, a potem dla pewności fałszywie podniósł sobie statystyki. Treść? Po cóż stawiać nagą treść na postumencie, by ta różyczka, nieosłonięta złotą słomą, zmarniała na mrozie i zwietrzała na wietrze? Powiedzcie sami, czy nie ciekawiej jest ukrywać ją wśród dziesiątek ładnych zdań i niepraktycznych, lecz frapujących sformułowań?
Szkliwo tylko uśmiechnął się, zrównując ze mną kroku.
- Wracaj do domu, zuchu. Przekaż tam wszystkim ode mnie dobre słowo. Ode mnie zatroszcz się o przyszłość Nymerii i naszych dzieci. A od siebie dopilnuj naszej karty przetargowej.
- Postaram się. A ty dbaj o siebie w tym... zakładzie odosobnienia - prychnął, omijając mnie w wyjściu.

Granica z WSC, opatulona ciemnymi, ciężkimi chmurami, przywitała go szumem wiatru. Nie zatrzymywał się, choć przez chwilę miał ochotę zrobić to, by przypatrzyć się tonącym w szarości stepom, które tego mglistego popołudnia sprawiały wrażenie bezkresnych. Zbliżała się jesień.
Jednak komu i po co miał dać znak, jak wiele emocji wzbudzało w nim wejście na tę ziemię? Gdy na swojej ścieżce, a ściślej rzecz biorąc, na rozciągającym się przed nim bezdrożu, zobaczył Geranię, w duchu poweselał, zupełnie wbrew temu, co podpowiadały mu przeczucia i pamięć. Wyobraźcie sobie, z jakiegoś powodu ta ze wszech miar podejrzana wilczyca zdawała mu się przyjazną duszą.
- Czekałem.
- Moja działalność nie obejmuje terenów Nadziei. Każde poświęcenie ma swoje granice. Dlaczego na mnie czekałeś, stworze...? - Jej złote oczy błysnęły, gdy spojrzała na napotkanego bokiem. - Widzieliśmy się nie tak dawno.
- A co tu robisz? - odpowiedział pytaniem. - Nie ma przypadków, przynajmniej w tej kwestii.
- Słucham cię - odparła krótko.
- Mamy wiele kłopotów. Nie wiem, od czego zacząć.
- A ja wiem, od czego zaczniesz. Od tego, co nie przekracza granic moich możliwości.
Skrzydlaty szerzej otworzył ślepia i wlepił w wilczycę czujny wzrok. Naraz jednak zmiarkował coś, co najwyraźniej umknęło mu w pierwszej chwili i lekko zmarszczył brwi.
- Teraz możesz być tego pewna.
- Nie bądź taki nieśmiały.
- Odkąd wróciłem...
- Doprawdy?
- Daj skończyć. Z Agrestem wszystko wszystko idzie w dobrą stronę, w WSC dzieje się to, na czym mi zależało. Tylko w domu mi się nie układa. Chciałbym, żeby Kawka...
- Była twoja.
- Była ze mną.
- To nie takie proste. - Wilczyca przeciągnęła się.
- Wiem.
- Dlaczego tego chcesz? - Gdy znowu stanęła prosto, jej pysk przybrał kpiący wyraz. Uniosła głowę i popatrzyła na rozmówcę z góry. - Tak bardzo ją kochasz? Żyć bez niej nie możesz?
- Coś sugerujesz?
- Tak. Nie chcesz, by Kawka podarowała ci swoje serce. Chcesz zdobyć nad nią kontrolę.
Na te niespodziewane słowa, Szkliwo mrugnął ze zdumieniem. Odrerwał wzrok od oczu wadery i wyprostował się, z powagą wypinając pierś.
- Tak uważasz?
- Zaskoczony?
- Chyba nie. Co nie znaczy, że przyznaję ci rację.
- Myślę, że wiesz o waszej relacji i własnych zamiarach więcej, niż chcesz przyznać. A najwięcej ma tu do powiedzenia Agrest - zakończyła kąśliwie.
- Chciałbym, żeby do mnie wróciła. To wszystko.
- „Wróciła”? Prosisz mnie o radę dotyczącą Kawki, a nie masz czasem większych kłopotów z pamięcią? Masz ochotę znowu pogadać sobie z poprzednikiem na stanowisku? Może pomożecie sobie lepiej, niż ja wam.
- Skończ, proszę! - żachnął się, a jego nogi bez pytania ruszyły dalej swoją drogą. Przez chwilę lekkie tupanie na ubitej suszą ziemi było jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w zasięgu słuchu. Nawet stepowy wiatr ustał.
- Gniewasz się? Ciekawe. - Wilczyca szła obok niego. Jej głos był denerwująco pogodny.
- Od kiedy cię to interesuje? - burknął.
- Nie interesuje. Co nie znaczy, że nie dostrzegam różnic pomiędzy dawnym Mundurkiem, a nowym Szkliwem.
- Zachowujesz się jakbyś o niczym nie wiedziała. Czemu po prostu nie powiesz tego na głos?
- Cóż, cenię sobie swój czas, więc powiem bez ogródek, że ta sprawa wygląda na przegraną - oznajmiła wilczyca niewinnie. - Chyba nie potrafię doradzić ci niczego przełomowego. Jedynie jakieś wyświechtane oczywistości... takie jak: „Po prostu bądź sobą!”.
- Czy możesz do pioruna przestać?! Rozumiem, dąsasz się i niczego mi nie powiesz. Zatem po co w ogóle się do mnie fatygujesz? Ciosaj kołki na łbie komu innemu.
- Właśnie dlatego - wymamrotała, a na jej pysk wkradł się bazyliszkowy uśmieszek.
- Wydaje mi się, czy szczycisz się, że służysz wsparciem winnym i niewinnym, starym i młodym, mądrym i głupim, dobrym i złym, dzieciom i zbrodniarzom? Do jakiego całokształtu ja ci nie pasuję?
- Nie wspomniałeś o tym, że moje wsparcie przeznaczone jest dla świata ożywionego.
Poczuł, jak jego nogi zaczynają drżeć ze zdenerwowania. Zanim odpowiedział, minęła chwila.
- Jak chcesz. Mam tego dosyć. Siedzisz tu cały czas, jest tyle rzeczy, w których mogłabyś pomóc. Kto o mało nie zabił samicy alfa? Co w rzeczywistości sprawiło, że Kawka przeniosła się do opozycjonistów?
- To nie moje spiski. Jestem tu dla dusz, nie dla strategicznych gier.
- Mogłabyś pomóc szybko rozwiązać kłopoty, przez które cierpi cała wataha.
- O nie. Straciłabym możliwość zobaczenia, co dobrego czeka tam na ciebie.
- Co takiego? - zapytał bez namysłu i zaśmiał się, choć nie było w tym przekonania. - Śmierci się nie boję. Trupem politycznym też już byłem. Miłości nie mam, więc jej nie stracę.
- Czy to na pewno wszystko, czego powinieneś się bać? - Zawadiacko przechyliła głowę.
- Pożyjemy, zobaczymy.
- Twoje oczy błyszczą i uśmiechają się - wyrecytowała swoje własne słowa, niczym wyuczoną formułkę. - To rokuje dobrze. Nie wyglądasz na tego, kim jesteś... Demonie.
- Od dzisiaj jestem orędownikiem dwóch biegunów.
- Lepiej dla ciebie, było być tylko lustrem wspomnienia.
- Być może. - Spoważniał i powtórzył - pożyjemy, zobaczymy.
- Posłuchaj. Kawka pozwoliła ci zamieszkać w swoim domu, żeby zrobić sobie z ciebie przepustkę do jaskini alf. Ty chcesz zdobyć jej względy, by ją sobie podporządkować i znać każdy jej krok. Trudno się domyślić, jaka czeka was przyszłość? - Wadera zwolniła, zostając w tyle.
- Mylisz się - syknął, na chwilę przymykając oczy. Gdy je otworzył, musiał zamrugać, spędzając wilgoć ze szklistej powierzchni. Odetchnął głębiej. Wiatr znów się wzmagał; na szczęście droga przez wielką, otwartą przestrzeń, dobiegała końca. Znajdowali się już na terytorium Admirała.
- Będziesz tego żałował!

Berberysowa polanka była pusta i cicha. Kawka musiała być więc w pracy, a pozostała dwójka lokatorów, jeśli jeszcze nie została wezwana do żadnej roboty, najprawdopodobniej jak zwykle wałęsała się po lesie. Ta dwójka wyjątkowo do siebie pasowała.
Szkliwo zajął swoje miejsce w głębokiej trawie i raz jeszcze, dla pewności zadał sobie pytanie, czy może gdzieś mu się śpieszy. Wyglądało na to, że nie, wobec czego beztrosko wyciągnął się na ziemi i przymknął oczy. Może usnął na dobre, może tylko przysnął. Drobne kroczki rozlegające się nieopodal, na ścieżce u wejścia na polankę, powiadomiły go o nadejściu brązowowłosej współmieszkanki, a ciężkie westchnienie, o zajęciu przez nią swojego miejsca pod drzewami. Otworzył oczy. Popołudniowa pora wskazywała na to, że wilczyca mogła wracać z pracy, a więc na dobre rozgościła się już w watasze i rozpoczęła służbę.
Gdy podniósł głowę i, obracając się na grzbiet, nawiązał z wilczycą kontakt wzrokowy, ta drgnęła niespokojnie.
- Och, wróciliście?
- Póki co tylko ja. A ty dawno wróciłaś?
- Teraz.
- Nie o tym mówię.
Wrona oparła się na przedramionach i zacisnęła wargi, gorliwie się nad czymś zastanawiając.
- Kilka dni przed tym, jak się pojawiłeś.
- Dlaczego wróciłaś? - Szary ptak, wpatrzony w niebo, sprawiał wrażenie, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Mimo to całkiem łatwo było zachęcić do mówienia istotę, która całą sobą chciała mówić. I która mówiła całą sobą, nawet gdy jej usta milczały. Być może właśnie dlatego, umyślnie nie zdecydował się na dłuższej zatrzymać na niej wzroku, lecz wciąż zadawał pytania: kolejne, proste, obnażające ułamek bezpieczeństwa, jakie chciała otrzymać od rozmówcy, który sprawiał, że jej głos zaczynał drżeć.
- Stęskniłam się... i chciałam odpocząć w domu. - Wilczyca opuściła wzrok na swoje przednie łapy.
- Mieszkasz teraz tutaj. Nie wolisz przenieść się do części WSC zarządzanej przez stryja i jego małżonkę? Opozycja bądź co bądź jest jeszcze młoda i bardzo niepewna.
- Nie zależy mi na tym. Pewnie Admirał o wszystkim ci już opowiedział... Wróciłam tu, bo tu mieszkaliśmy z Mundurkiem. Wiesz, on był kimś więcej niż tylko przyjacielem. - Wadera podniosła swoje kościste ciałko, żeby przysunąć się nieco bliżej. Szkliwo zerknął na nią podejrzliwie. - Nie wiem, czy to u was normalne, ale był tak ciepły, że w jesienne noce grzał jak piecyk.
- Wiesz kim jestem, prawda...? Dawno się nie widzieliśmy, ale bez przesady.
- Mi nie musisz tego wszystkiego tłumaczyć. Widziałam aż za wiele. Dotknęłam czegoś, co do dziś mam przed oczyma. Wyciągnęłam to z ziemi i dotknęłam tego.
- Zatem jestem wielbłądem. A ty, Wrono, jesteś obcą wilczycą, która właśnie zabiera mi przestrzeń.
- Ogrzewałeś kiedyś kogoś swoim ciepłem? Mojemu sercu by się to przydało. Jest takie zmarznięte, zwłaszcza przez to okropne, przedjesienne załamanie pogody. - Jej ogon wolnym ruchem zatoczył okrąg i zatrzymał się w oczekiwaniu. - No, co byś na to powiedział? Co, Szkliwo?
- Jesteś niesamowita. - Nieznacznie pokręcił głową, spoglądając na nią kątem oka. - Nie mogę, Wrona. Są rzeczy, do których nie ma powrotu. Przysięgaliśmy sobie coś z Kawką. Nigdy mnie nie zostawiła, była wierna do końca.
- Nie wiem, co gorsze. Czy to, jak kłamiesz mi w żywe oczy, chociaż wiesz, że szanse żebym ci uwierzyła są równe zeru, czy... - Tu nastąpiła dramatyczna pauza. - „Nie zostawiła”? Nasłuchałeś się nie wiadomo czego i tak cię boli, że można chcieć czegoś nowego?! Czy to grzech, znudzić się starym życiem?
- Nie, oczywiście. To twój wybór.
- To nie najlepszy argument, nawet w kategorii zwykłych wymówek. Nie podobam ci się - zauważyła nagle smutnym głosikiem.
- To nie tak - skrzywił się. - Ale wróć na swoje posłanie. Tu i tak nie ma miejsca.
- Czekaj. Boisz się, prawda? Kiedyś były inne czasy, inna sytuacja. Wyszalałam się, nie chcę już odchodzić. Możemy siedzieć tu sobie razem już zawsze, aż do śmierci.
- Czy nie to samo mówiłaś przed laty?
- Nawet jeśli, skąd możesz to wiedzieć! - Raptownie podniosła głos i powstała, wyciągając nogi niemal do przeprostów. - A więc odtrącasz mnie? Będziesz do śmierci czuwał i pilnował drzwi do serca tej dziewczyny, na wypadek, gdyby jednak kiedyś zechciała je otworzyć?
- Jeśli tak to nazywasz. Tak.
- Ach tak. Wszystko rozumiem.
- Co rozumiesz?
- Nie jestem naiwna, jak ci się wydaje. Ty polujesz na Kawkę jak na sarenkę, żeby wykorzystać ją do waszych szalbierczych celów, a ja głupia wierzę w jakieś wyższe uczucia, w miłość! Nie myśl, że będę siedzieć cicho. Ostrzegę ją. Powiem jej o wszystkim - wycedziła na zakończenie i nie czekając dłużej wróciła na swoje miejsce.
Nie chciało mu się ciągnąć tej rozmowy, nawet jeśli ograniczyć by się to miało do prostego „O czym zamierzasz jej powiedzieć?”, które, choć cisnęło się na język, zduszone padło gdzieś na samym końcu gardła. Ciężko przełknął ślinę.
Szkliwo wyciągnął się na ziemi i zamknął oczy, próbując zasnąć. Atmosfera zgęstniała i mimo że wraz z upływem kolejnych minut stawała się bardziej znośna, napięcie zbudowane dwiema, na pozór niewiele wnoszącymi do jego życia rozmowami, nie chciało rozpłynąć się w szumie drzew. Przynajmniej ze strony legowiska wadery nie było już słychać donośnych westchnień rozdrażnienia, ani bojowych zmian pozycji spoczynku. Wreszcie, niespodziewanie, dobiegło stamtąd zupełnie obojętne pytanie, jak gdyby jego autorka zapomniała o kłótni sprzed pół godziny.
- Powiedz, jak to było z tobą i Admirałem?
- A jak miało być?
- Jestem po prostu ciekawa. Mam wrażenie, że wszyscy oprócz mnie wszystko wiedzą, a nie chcą mnie w nic wtajemniczać. Nawet Kawka z moim własnym synem mają jakieś sprawy za moimi plecami.
- O czym mam ci opowiedzieć?
- Już mówiłam: jak było. Czemu współpracowaliście? Skąd i jakim cudem się tu w ogóle wziąłeś?
- Daj spokój. Chociaż ty. To już zaczyna się robić nudne - jęknął, obracając się na drugi bok i podkulając nogi pod brzuch, by zapewnić im ochronę przed wieczornym chłodem.
- Dobrze, nie chcesz, nie mów. Nijak nie można się dogadać.
Nie dopytywała dalej. Zupełny spokój, długo wyczekiwany przynajmniej przez jedno z nich, zapanował i trwał do czasu, gdy ponad lasem rozległ się głośny trzepot, zwiastujący lądowanie dużego kalibru. Patykowate kończyny, wiedzione przez rozpostarte skrzydła, z hukiem opadły na trawę.
- Patrzcie, kto wrócił - ożywiony głos Koyaanisqatsi'ego przerwał ciszę. - I jak, załatwiliście co mieliście załatwić? Wataha sprzedana? Drogo chociaż?
Szary, nie poruszając głową, spojrzał na niego z ukosa. Nie daj się sprowokować, Szkliwo.
- Nikt niczego nie sprzedał - odpowiedział głos zimniejszy niż zamarznięty spirytus.
- A urzędasy z południa to nam tu biegają, żeby chodniki zamiatać.
- Ach, zapomniałem o kolesiu, który jakiś czas temu, w pijanym widzie sprzedał nasze poufne dokumenty urzędasom z południa - rzucił Szkliwo, w myślach obiecując sobie tylko jedno, może dwa zdania. Przybysz, stojący pośrodku polanki, spiorunował go wzrokiem i w tamtej chwili już obaj patrzyli na siebie jak dwa dusiciele.
- Hej, przestańcie już - z boku nieśmiało dobiegł cichutki głosik brązowej wilczycy.
- Świetnie, powspominajmy, na ciebie też na pewno coś się znajdzie. Myślałby kto, ojciec narodu. - Kaj z niechęcią wypluł ostatnie zdanie.
- Prędzej półsierota, ale przynajmniej wychowana we własnym domu. Jak szukasz ojca, nadal siedzi w WWN. Tylko nie licz na moje wstawiennictwo; Agrest ma trójkę własnych niedorostków.
- Dopóki Agrest mieszka u siebie i nie wprasza się na nasza polankę, mam go w poważaniu - stwierdził złoty, najwyraźniej przypominając sobie o planach rozprostowania kości na legowisku. Podreptał na miejsce, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał jeszcze szorstko - mógłbyś pójść w jego ślady, bo jeszcze jeden taki przejaw dobrego serca gospodyni i się tu wszyscy nie pomieścimy.
Szkliwo zerknął w dół, miarkując, że palce u jednej z jego nóg ścierpły. Dopiero w tamtej chwili zauważył, że szpony zacisnęły się na kępce trawy. Wypuścił zmięty pęczek źdźbeł, a końcówka jego ogona wściekle zawinęła się w pierścień i uderzyła o ziemię.
- Panie daj mi siłę - odrzekł wreszcie, na tyle głośno, że lekkie echo odbiło się od sosnowych pni. - Żeby ten obywatel nie wyleciał stąd na zbity ryj.
- Możesz mi naskoczyć - burknął tymczasem przedmówca. - A jak się będziesz mi grozić, zaraz powiem o tym Kawce i sam wylecisz. Wrona świadkiem! Tak? - zapytał stanowczo i odwrócił się do wadery.
- No, to znaczy... - Ta, wywołana do odpowiedzi, wyjrzała zza traw, częściowo osłaniających jej miejsce i położyła uszy po sobie.
- Dajcie mi święty spokój. - Szkliwo, nie dbając o zakończenie jej wypowiedzi, które swoją drogą ostatecznie nie nadeszło, podniósł się i skierował do wyjścia.
Są takie dni, które zdają się mieć za zadanie sprawdzić naszą odporność psychiczną; nie uważacie? Nawet jeśli nie ma takich, jest to dość wygodne wytłumaczenie ciągów porażek, które parami, czwórkami lub całymi stadami, niekiedy stają nam na drodze. To w ogóle ciekawa sprawa. Niektórzy okazują się wtedy siostrami miłosierdzia. Inni... inni po prostu nie. Ach, Agrest, to chyba była jedna z głębszych twoich refleksji nad życiem.
Najpierw wśród gęstwiny lasu, pojawiły się drobne, białe iskierki. Zaczęły migotać, rozrastać się, aż w końcu zamieniły się w ostre plamy jasnego nieba. Wraz z pokonywanymi metrami, prześwity między drzewami stawały się coraz wyższe, coraz szersze. Zapowiadało to rychłe osiągnięcie celu, obranego bezplanowo. Zamierzał odpocząć i odwiedzić główną siedzibę swojego nowego stowarzyszenia dopiero następnego dnia, ale przebywanie na polance, w towarzystwie dwójki współmieszkańców, tym razem wydało mu się na tyle uciążliwe, że ostatecznie postanowił nieco wcześniej wykonać założony krok naprzód.
Jego oczy oświetliło pełne, pobielone przez chmury słońce. Otrzepał się z pajęczyn, które osiadły na jego piórach podczas przechodzenia pomiędzy gałęziami krzewów. Ruszył przed siebie, wzdłuż rozmytej granicy stepowej ziemi. Leżała na pagórkach, pokrytych skąpą kosodrzewiną, po stronie, z której przyszedł, przekształcających się w góry z, powiedzmy, prawdziwego zdarzenia.
Do głowy przyszło mu, że nie zdążył opracować żadnego dokładnego scenariusza, który powinien zacząć wprowadzać w życie dokładnie w tej chwili, a to zburzyło resztki jego spokoju. Dreptał nieśpiesznie, oczyma śledząc delikatnie stąpające po chłodnej ziemi palce. „Co teraz?”, zadawał sobie pytanie. Był świadom, że Admirał będzie musiał wybrnąć z wątpliwości, a prawdopodobnie także zarzutów, które skierują do niego podwładni, którzy w przybyszu zobaczą jedynie dowód oszustwa, jakiemu zostali poddani.
Pamiętacie mój wywód sprzed kwadransa? Wspomnijcie, bo oto Szkliwo szedł naprzód, ku swojemu zadaniu, a razem z nim do siedziby Admirała podążało zagrożenie, co prawda nie na postronku, ale tak nieodłącznie, jak gdyby było... jak gdyby zagrożeniem był on sam. W jego zasięgu pozostawała również broń. Komu zatem powinien przyłożyć ją do skroni?
Choć postanowił już co zrobić, nie mógł pozbyć się odrobiny wewnętrznego sprzeciwu swojemu własnemu wyborowi. Obaj z Admirałem niejednokrotnie przecież deliberowali nad wyjściami z sytuacji, którą stworzyłoby to, co lada chwila miało nastąpić. Rozmowy otarły się już o groźby i wyzwania; argument był walutą, wiążącą ich współpracę.
Przy krańcu otwartej przestrzeni, kątem oka zauważył ruch. Gwałtowne ukłucie strachu zostało szybko zdominowane przez opanowanie, które ledwie myśl dzieliła od bezwarunkowego zesztywnienia. Na szczęście posłuszne nogi prowadziły go dalej, bez najlżejszego, nieprzewidzianego drgnienia.
- Hej, szczurze - ostry głos przerwał ciszę. Dopiero teraz zatrzymał się i podążył wzrokiem za źródłem hałasu. Nie słyszeli, jak jego serce przyspiesza. Nie mogli zauważyć narastającego drżenia mięśni.
- Ja?
- Proszę, proszę. - Postawny basior, jeden z dwóch, prawdopodobnie patrolujących terytorium, zbliżył się w kilku, nieśpiesznych krokach i, przymrużywszy oczy, przesadnie uniósł pysk. Szparko odwrócił pysk w stronę kompana, choć jego wzrok nie dosięgnął celu; krążąc gdzieś wokół, dał wyraz zadumie basiora. - Nie wiem jak to skomentować. Powiedz mi, że mam halucynacje.
- Zdaje się, że nie, kamracie. Coś mi się tu bardzo nie podoba.

C. D. N.

niedziela, 18 września 2022

Od Tii - "Zimn" cz.2

Postanowione. Tii pozostało umościć się w drugiej jaskini, w której spokojnie pomieści wszystkie swoje zioła i utrzyma je w idealnej kondycji. Ilość korytarzy nieco ją przerażała, więc te nieużywane zasłoniła gałęziami i kamieniami, żeby chociaż ładnie wyglądały. Oby tylko nic dużego z nich nie wylazło.

Zrobiła sobie niezwykle przytulny zakątek, z jednym korytarzem przeznaczonym do normalnego, codziennego życia, a resztę poświęciła swojej karierze. Nie były tu tylko zioła gotowe do leczenia innych, ale także składniki, o których wadera się pilnie uczyła poprzez eksperymentowanie na nich. Przyniosła wszelkie znalezione zapiski dotyczące medycznych właściwości roślin, grzybów, a nawet niektórych stworzeń żywych, żeby studiować je w każdej wolnej chwili. Skoro i tak miała siedzieć w jaskini właściwie całe dnie, równie dobrze mogła to wykorzystać w jakiś produktywny sposób.

Pierwsze parę dni przeżyła w spokoju, organizując każdy pęczek ziół w zmyślonej kolejności, zrozumiałej i czytelnej przede wszystkim dla niej. Zdążyła się zadomowić w tunelach, okazjonalnie zwiedzała te, które z początku sama zablokowała i czasem wieczorami myślała, jak fajnie byłoby zorganizować tutaj własną, małą jaskinię medyczną. Taką dla przejściowych pacjentów, żeby nie musieli podróżować do jaskini medycznej, tylko odwiedzą Trawiaste Góry, do których akurat by mieli bliżej. Bo to tu właśnie Tia znalazła swoją nową jaskinię. Ale to były jedynie zwiewne marzenia, do których nie przykładała większej uwagi. Na pewno będzie przydatna w zwykłej jaskini medycznej, a jakby tam zabrakło miejsca to medycy na pewno zorganizują coś dużo bliżej, a nie po drugiej stronie terenów WSC.

Jej spokój został przerwany wyjątkowo parnego dnia, kiedy o wychodzeniu z jaskini nie było najmniejszej mowy, nie ważne, jak dobrze by się przygotowała. Sama zbyt dużo na ten temat nie myślała, przecież nic złego nie mogło się wydarzyć w jej przytulnej jaskini, co z tego, że tyle korytarzy nie zostało jeszcze poznanych. Tu jest bezpiecznie. Tu jest drugi dom.

Przestała tak myśleć, gdy w jednym z ciemnych tuneli coś zaczęło warczeć. Bas i moc dźwięku kazały przypuszczać, że jest to jakieś duże stworzenie, wielkości wilka lub nawet większe. A Tia, będąc tylko pomocnikiem medyka, a nie jakimś wojownikiem, gotowym spojrzeć wielkiemu przeciwnikowi w oczy, zaczęła biec. Adrenalina kazała jej biec przed siebie, choć na logikę powinna była pobiec w znane sobie tereny, a nie w stronę zupełnie obcych tuneli, które dopiero co miała zwiedzić. Ale osoba, której włączył się tryb przetrwania, nie zawsze będzie myśleć logicznie.

Wadera biegła przed siebie, słysząc za sobą tupot goniących ją łap i warczenie tajemniczego potwora. Było w porządku, dopóki wciąż biegła jednym, prostym korytarzem, jednak jak zwykle bywa, coś musiało stanąć jej na drodze przed ucieczką. Rozwidlenie dróg. Niby powinna biec prosto, odpuszczając sobie tunele po prawej i po lewej stronie, żeby nie musieć skręcać, ale droga przed nią zaczynała unosić się ku górze, co znacznie utrudniłoby ucieczkę. A jeżeli bestia była przystosowana do życia w tej jaskini, Tia nie miała najmniejszych szans na ucieczkę prosto. Chyba, że dotarłaby do zielonego światła na końcu tego tunelu, które odbijało się od gładkich kamieni. W prawo widziała szeroki korytarz, wręcz wymarzony do ucieczki, ale staczał się w dół i spowijała go całkowita ciemność. Może byłaby w stanie tam wyminąć jakoś bestię, zawrócić i wydostać się, zanim zostanie złapana. Nad wejściem były zwisające, niezwykle łatwe do zerwania kamienie. Z kolei tunel w lewą stronę miał zakręty i nie był taki szeroki, tylko wysoki, co wadera widziała dzięki dziwnym robakom oświetlającym to miejsce. Ucieczka byłaby ciężka, ale przynajmniej wadera nie musiałaby się martwić o niesioną w pysku lampę. Przerażona nie miała pojęcia, w którą stronę biec, bo wszystkie korytarze zdawały się mieć taką samą szansę do przeżycia. Musiała decydować szybko.

<Głosowanie>

piątek, 9 września 2022

Od C6 - ,,Na Pół" cz.5

Kolejna kurtyna ciemności opadła przede mną z hukiem. Błyski fleszy oślepły mnie natychmiast, atakowały moje oczy z każdych stron, zmuszając do przymknięcia powiek. Niejednorodny szmer dziesiątek głosów wypełnił uszy, jednak nie mogłem z tej chaotycznej masy dźwięków wyrwać choćby jednego sensownego zdania. Wreszcie aparaty skończyły pracę, a ja mogłem odetchnąć i przysiąść na piedestale.
Sala bankietowa tym razem była o wiele bardziej zapełniona niż przedtem. Tłumy poważnych osobowości przystrojonych w drogie garnitury kręciła pod sceną, na której prezentowałem dumnie swoje wdzięki. Przednia nóżka przed siebie, pierś wypięta, ogon podwinięty koło uda. Pozę ukradłem z książki od historii, z której zapamiętałem tak ułożone 2 marmurowe lwy, namalowane obok stojącego w śmiesznej koronie człowieka. Tym razem to ja wyglądałem śmiesznie. Tymczasem profesor opowiadał zebranym gościom, jakimi wyrzeczeniami wykreował ten cud natury, jakim byłem ja. Opisywał wszystko, co potrafię i czego to nie posiadam. Kończyny z funkcją sprintu aerobowego, Żyły umiejące transportować krew z zatrważającą prędkością nie pękając przy tym,. źrenice z nakładką termowizyjną i podczerwoną. Weź produkt na raty i oszczędzaj!- przedrzeźniałem go w myślach. Baterie niedołączone do zestawu.
Kim byłem?
Wynalazcą, czy wynalazkiem.
Osobą, czy towarem.
Cudem, czy użytym na nowo odpadkiem.
Byłem jednym i drugim, ale żadnym w pełni. Diabelska maszyna tortur, gdzie lewa strona mojego ciała przywiązana jest od jednego konia, a prawa do drugiego, a ja modliłem się, tylko żeby te dwa konie pognały w przeciwne kierunki i rozdzieliły wreszcie ten zlepek paradoksów.
Westchnąłem ciężko i obróciłem się wokół siebie parę razy jak pies szukający swojego posłania pod łapami. Przybrałem pozę stójkę, prawie nie szczeknąwszy z przejęcia. Hał hał…
-C6, zasłużyłeś sobie na polędwiczki jak tylko wrócimy do domu.- Wysyczał mi do ucha, podczas gdy jego dłoń nachalnie kołtuniła mi futro na głowie.
Obserwowałem uważnie publiczność pokazu. Większość to podstarzali mężczyźni, wszyscy trochę otyli i trochę zbyt pewni siebie. Było może parę kobiet, głównie reporterki i asystentki. Czasami napatoczyła się jakaś małżonka, śliczna ozdóbka swojego męża, uczepiona kurczowo jego ramienia jak mieniąca się złotem i srebrem przerośnięta broszka.
Jedna z nich nie pasowała do żadnej z tych kategorii. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Wysoka, szczupła kobieta w czerwonej, opinającej sukni z rękoma wolnymi od aparatów i notesów, bez napuchniętego biznesmena pod łokciem. Stała pod ścianą i obserwowała- nie mnie, co było wystarczająco dziwne- a ludzi tłoczących się między stolikami z przystawkami, a sceną. Omiatała znudzona wzrokiem wystające ze smolistej masy ubrań głowy, kompletnie niezainteresowana żadną z nich. Westchnęła i odgarnęła z policzka brązowego loka. Chciałem bardzo zwrócić jej uwagę- nie, co ja wygaduję, nie mogłem przecież wyjść ze swojej roli. Profesor na mnie liczy.
Kobieta odbiła się od ściany za plecami i zaczęła przechadzać się między słupami ludzi. Coś w jej ruchach było hipnotyzującego, nie były niezgrabne i wyciosane w marmurze jak te, których nogi twardo dotykają ziemi, a umysły zatopione były w tabelach i wynikach.
Ona śniła.
Wyciągnąłem łapę poza stolik, po sekundzie oprzytomniałem w porę, próbowałem wrócić do uzgodnionej pozy, moje ciało jednak już leciało przed siebie. Spadłem ze sceny prosto pod nogi gości. Kobiety zaczęły piszczeć na mnie jak na ogromnego szczura, mężczyźni odsunęli się zaniepokojeni o swoje żony. Szybko stanąłem na cztery łapy i pomimo pulsującego bólu głowy próbowałem dostrzec czerwoną suknię między smołą garniturów. Może gdzieś tam jeszcze jest, może nie uciekła. Dostrzegłem jedynie parę kropel szkarłatu ściekających mi po skroni. Spanikowałem.
-Stój!- Krzyknąłem ludzkim głosem z syntezatora.
Cała sala zamarła, a ja wiedziałem, że zrobiłem właśnie coś bardzo nie "wedle planu". Coś, czego żadne przepraszam już nie odkręci.

"Magiczny pies Henrixa mówi!" Krzyczały nagłówki każdego brukowca w mieście.
-Boże, C6, jak mogłeś! Postradałeś rozum?!- Krzyczał profesor rwąc sobie włosy z głowy.
- Nie chciałem, rozproszyłem się! Na sekundę straciłem równowagę, co mogłem zrobić?
- TRZYMAĆ. GĘBĘ. NA. KŁÓDKĘ.- Stróżki śliny spomiędzy jego zębów ochlapały mnie po pysku.
- A co w tym złego, że teraz wiedzą, że mówię? Sam mnie tak zaprojektowałeś! Powinieneś być dumny z każdego swojego wynalazku, a jeśli nie, WYRWIJ TO CHOLERSTWO Z MOICH UST! Tylko niepotrzebnie kusi.
Mężczyzna wyprostował się i wlepił we mnie swoje tępe ślepia. Widziałem w nich miłość do swojej kreacji. Nie potrafiłby tego zniszczyć.
-Prosiłem cię.- Wyszeptał, a żal ściskał mu gardło.
Wlepiłem wzrok w podłogę, zacisnąłem platynowe zęby. Nie mogłem tego dłużej znosić.
-Chciałbym być twoim synem, a nie tworem.- Wydarło się ze mnie.- Chciałbym wychodzić z laboratorium, a nie być zabieranym. Oglądać co chcę, a nie być oglądanym. Dotykać czego mogę, nie być dotykanym. Kochać, a nie…- Urwałem.
-Jesteś pewien?- Jego wzrok uczepił się mnie.- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? Byłeś potrąconym na poboczu kawałkiem zwierza. Jestem pewien, że nikt cię wtedy nie kochał tak jak oni teraz. JESTEŚ kochany, C6! JA cię kocham! Byłeś nikim, dopóki cię nie poskładałem. Czy ty nie widzisz, ile mi zawdzięczasz?- Jego pomarszczone ręce wyrwały się w moim kierunku, jakby żebrały o odpowiedź.
Na kawałku dywanu pojawiły się mokre kółka. Rytmiczne uderzenia kropel rozbiły ciszę.
Dlaczego musiałem go pokochać? To tylko komplikowało moje serce.

CDN

Od Kawki - „Rdzeń. Stężenie pośmiertne”, cz. 3.15

- Przyjaciele moi! Czas wyjść do lasu! Tłumem, nadszedł wielki dzień! - niosło się po stepach. - Sprzedano nas! - wpadło do lasu, roztrzaskało na chropowatych pniach i ucichło na moment. Gorzkie słowa stopniowo trawiły świeże powietrze, ryjąc w nim zatrute korytarze. - Władza WSC oddała watahę wrogowi! - leciało dalej, dalej, obijało się o wilki i ich czujnie postawione uszy. Czasem do środka wpadało więcej, niż powinno.
Admirał ze swoją drużyną podążał do centrum terenów WSC. U jego boku Klab, lojalny poplecznik, a z tyłu cała reszta, goniąca swoją szansę na zabłyśnięcie w oczach przywódcy. Spękania, jakie powstały w strukturach watahy, choć miały zostać niebawem zasklepione przez nowe porządki wprowadzane przez władze, rozszerzyły się na tyle, by przez swoje ziejące szpary wpuścić do zdrowego organizmu wirus w postaci bordowego basiora z czarną pręgą na grzbiecie. Obleśny zarazek wstrzelił się w doskonały moment. Oto parł naprzód, ku sercu Watahy Srebrnego Chabra, a jej uśpiony układ odpornościowy nawet go nie tknął.
Zadamy sobie pytanie: dokąd zmierzał? Prosto, do jaskini alf, w ślad za Sekretarzem i jego obstawą. W głowie basiora kłębiły się plany obejmujące jego pierwszą tak ważną rozmowę w wielkoformatowej polityce. Najchętniej powiedziałby, że jego stronnictwo, w przeciwieństwie do nieszczęsnych przedstawicieli rządu Chabrów, nie układa się z wrogami. Nie był jednak oderwany od rzeczywistości, ostatecznie więc postanowił po prostu postawić wrogom twarde warunki. Tyle nowego było w tamtym podążającym po przyszłość Admirale, ile pozwoliły pokazać mu nowe okoliczności. A może przy okazji powrócił Admirał, który po raz pierwszy postanowił stawić czoła władzy, którą miał za niewłaściwą.
- Nie zgadzamy się na poddaństwo - oznajmił, stanąwszy przed najwyższym przywódcą, na osjanicznym tle jaskini alf, tamtego dnia będącej jedynie wyblakłym podium pierwszych igrzysk, na którym stanęła Wataha Wielkich Nadziei. Sekretarz słuchał z kamiennym pyskiem. - Decyzję podjęto za naszymi plecami. Żądam, by kto chce, komu jeszcze zależy na wolnej WSC, mógł zjednoczyć się z nami i nie napotkał oporu.
- W czym zamiarujecie się jednoczyć? - zapytał dobrodusznie stary wilk, jak gdyby mówił do starego znajomego, od którego oddaliła go jedynie jakaś drobna sprzeczka.
- Żądamy prawa do samostanowienia. W przeciwnym razie będziemy walczyć. Do ostatniego z nas, do ostatniej kropli krwi.
- Damy odpowiedź za kilka dni - odparł sekretarz od razu. - Przybądźcie pojutrze.
Bordowy basior zastrzygł uszami. Dlaczego stary nie podjął decyzji od razu? Potrzebował czasu do namysłu, czy też próbował w ten sposób podkreślić niepodzielność swojej władzy? A być może wykonywał właśnie jakiś inny zabieg, który Admirałowi nawet nie przyszedł do głowy.
Jakkolwiek by nie było, dotrzymał słowa; lecz o tym za chwilę. Aby to opowiedzieć, wspomnieć powinnam też o rozmowie, która odbyła się w międzyczasie, w jaskini śledczych, na ziemiach miłej naszym zagubionym sercom (...czyż nie?) Watahy Wielkich Nadziei.

Śledczy Brus, zmierzając do miejsca swojej pracy, jak zwykle stawiał równe i pewne siebie kroki. W lakonicznej wymianie zdań z Sekretarzem, który powrócił właśnie z terenów WSC, między wierszami wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że ledwie zwolniono śledczych ze służby ma froncie, już dogoniły ich nowe zadania. Był jednak zbyt porządny i pracowity, by otwarcie sprzeciwić się nakazowi, nawet jeśli swoje obowiązki miał wykonać kosztem odłożenia należnego mu urlopu.
Basior zatrzymał się u wrót swojego małego królestwa i zapraszającym gestem wprowadził sekretarza watahy do środka, sam pozostając na słonecznej polanie.
- Wybaczcie. Miałem przynieść szachy, ale zupełnie zapomniałem, że parę miesięcy temu dowódca straży pożyczył je ode mnie do jakichś ćwiczeń z wojskiem i jeszcze nie zdążył oddać. - Starszy uśmiechnął się dobrotliwie, przekraczając próg, gdy tylko został sam ze swoimi dwoma gośćmi.
- Widzę, że postęp w Watasze Wielkich Nadziei rządzi się bezlitosnymi prawami - zażartował ptak o berberysowych oczach, z uwagą wpatrujących się w przybyłego.
- W każdym razie zaczynam rozumieć. Uciekliście przed opozycją. Ale nam tego nie powiedzieliście.
- Nie uciekliśmy przed opozycją - zaprzeczył prozaicznie Szkliwo.
Opozycja, to my.
- Od dawna wiadomo, jak ma się sprawa szkodników ze stepów - słowa przedmówcy uzupełnił Alfa. - Póki co są niewygodni, ale dla naszych spraw stosunkowo niegroźni. Jeśli nie popełnimy żadnego dużego błędu, tak już zostanie.
- Z całym szacunkiem, uważam, że nie masz racji, lekceważąc go, Agreście - odrzekł Sekretarz. Szary wilk i jego skrzydlaty towarzysz wymienili krótkie spojrzenia. - Ów szkodnik zdaje się mieć po swojej stronie dużą siłę, nawet jeśli nie zdobędzie poparcia członków WSC. Możliwe, że jest w stanie zrobić więcej, niż przypuszczamy. Obecnie żąda prawa do zrzeszenia pod swoją wodzą całej wspólnoty.
- A więc: co? - zapytał Agrest. Jego źrenice na moment uciekły gdzieś w ciemność, pomiędzy skryte w cieniu ściany groty.
Polemista nie dostrzegł w nich żadnego nadzwyczajnego błysku, mówił więc dalej.
- Oczywiście należy to ustalić. Rzecz w tym, czy warto zdusić bunt w zarodku, czy też powstrzymać się jeszcze przez kilka tygodni i najpierw dowiedzieć się, co naprawdę tam planują. Drugie wyjście jest kuszące, aczkolwiek sam z pewnością doskonale wiesz, że wszelki wywiad to kwestia delikatna, wymagająca czasu i okupiona pewnym kosztem. Na przykład życiem wykonawcy. To ogromna cena, na którą nasza wataha stara się nie narażać, jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
- W zupełności cię rozumiem, Sekretarzu. Czasem wszelako dla dobra watahy, jeden osobnik może stać się cenną kartą przetargową. Zresztą istnieją skuteczne środki, dzięki którym można zapobiec nieszczęściu.
- Skuteczne lub nie. Co masz na myśli?
- Cóż, wszystko zależy od przypadku. Czasem trzeba włączyć do działań szersze zasoby, dać swojemu wykonawcy alibi. Czasem wystarczy mu nie przeszkadzać.
- Sugerujesz niekompetencję naszych służb?
- Nie śmiałbym. Wataha, która zaszła tak daleko, mogłaby raczej niejednego nauczyć mnie. Ale pytasz, więc odpowiadam. Przede wszystkim należy wybrać doświadczonego i dobrze przeszkolonego osobnika.
- Niestety doświadczenia nie nabywa się inaczej, niż poprzez konkretną pracę. - Przywódca słuchał uważnie, mimo to z jego oczu łatwo można było wyczytać gotowość do odrzucenia najbystrzejszego pomysłu i najbardziej soczystej propozycji, w razie gdyby stała ona w sprzeczności z jego własnymi poglądami.
- Na szczęście niekiedy niedoświadczony dotrwa do końca delegacji i nabierze doświadczenia. Wystarczy jedynie, zanim zostanie się postawionym pod murem, przy dobrej teorii rozsądnie wdrażać praktykę i rozwiązanie pierwszej kwestii przychodzi samo.
- Mówisz jakby był to wasz chleb powszedni - zauważył sekretarz WWN. - Czy gotów jesteś poświęcić wynik takich przygotowań?
- Niejeden. - Agrest uśmiechnął się pod nosem. - Idąc dalej; zawirowanie pojawia się, gdy ostatecznie zadanie zostaje wykonane, my uzyskujemy wiadomości, których potrzebujemy, ale nasz wykonawca jest już wtopiony w strukturę wylęgarni informacyjnej. Trudno wykluczyć ryzyko nadużyć, których może się on wtedy dopuścić. Zapłata i wszelkie wynagrodzenie z naszej strony jest przydatne, ale nie jest gwarancją, bo takowa nie istnieje. Dlatego bywa, że nawet po udanej misji, takiego jegomościa mimo wszystko trzeba usunąć. O tym oczywiście nigdy nie mówi się otwarcie, ale zawierając taką umowę obie strony są świadome, że wypowiedzenie jest już kwestią wyłącznie sprytu i honoru, niezależnie od tego, jak dziwnie brzmi połączenie obu tych słów. Tu docieramy do następnego środka zaradczego. Wyjątkowo wartościowe jest mianowicie osobiste polecenie. To dwa, proste i powiązane ze sobą, a mimo to czasem zaskakująco trudne do spełnienia warunki, na dwóch poziomach ryzyka utraty żywego zaplecza: zarówno wrogim, jak i swoim własnym.
- Według starej sztuki, podwójny agent jest z góry skazany na stratę.
- Jak rzekłeś, Sekretarzu. To stara sztuka. Nie godzi się jej wyrzekać, lecz warto wciąż zgłębiać ją i ulepszać.
-  Co więc proponujesz? - mruknął leciwy basior, dostojnie marszcząc czoło. Na chwilę obaj zamilkli.
- Jeśli zechcecie spojrzeć na to z innej strony, mimo wszystko proponuję cierpliwość. - Wtem asystent alfy przerwał ciszę. - Dopóki sytuacja nie jest ugruntowana, podejmowanie takich działań może przynieść więcej strat niż korzyści.
- Słucham. - Sekretarz zwrócił ku niemu spojrzenie.
- Drużyna Admirała składa się głównie z żołnierzy niskiego stopnia. Nie będą w stanie samodzielnie stworzyć silnej społeczności, która przetrwa dekady. Mówiąc wprost: skoro chcą wolności, niech ją otrzymają, wraz ze wszystkim, co się z nią łączy.
Dziel.
- Zezwolić im na wszystko? - Stary basior skrzywił się.
- Skądże. Tylko na tworzenie własnego porządku. Niech tak spożytkują i stracą swoją energię, jeśli uważają, że zbudują potęgę.
Rządź.
I... wystarczy. Znacie już kontekst. Skosztowaliście wywaru, spróbujcie zatem dania, które dumny Sekretarz podstawił pod nos działaczom niepodległościowym.
- Dobrze - orzekł Sekretarz, dzień później stając naprzeciwko wilka, naprzeciwko którego spodziewał się stanąć jeszcze przy niejednej okazji. - Niech to będzie nasza umowa. Przeznaczymy dla was duży obszar: południową połać lasu, od granicy z Watahą Szarych Jabłoni, aż po zachodnie ramię pasma gór i waszą obecną siedzibę na północy stepów. Niech dołączy do was kto chce. Będziecie stanowić o sobie sami i sami zatroszczycie się o zdrowie, pożywienie i bezpieczeństwo swoich wilków. Nikt nie będzie was szczuł, jeśli nie będziecie naruszać naszego spokoju.
- Tak będzie - mruknął Admirał, a jego brwi napięły się w marsowym wyrazie.

Kolejne dni mijały coraz szybciej. Zaczęłam zbliżać się do chwili, w której miałam wreszcie przyznać się sama przed sobą, że utknęłam w miejscu niekorzystnym dla swojego świętego spokoju i dobrego imienia. Tłumaczyłam to sobie koniecznością. Na co mi jednak były tłumaczenia, gdy frustracja spowodowana utratą łączności z alfami WSC wciąż rosła?
Tydzień; półtora. Nawet nie zauważyłam, kiedy to minęło. Co dnia wyglądałam Agresta lub chociaż jego asystenta, ale żaden z nich się nie pojawił. Nie znać było ni odcisku stopy na piaskowych, leśnych ścieżkach.
Zatrzymałam się, przednie łapy opierając na twardej jak skała ziemi i wypełniłam płuca czystym, chłodnym tchnieniem wrześniowego, mglistego poranka. Przyjemna chwila. Zamiast szumu i trzasków rozterek, w mojej głowie rozbrzmiewała harmonijna melodia spokoju. Uniosłam pysk, a mój wzrok zatrzymał się na koronie potężnej topoli, której gałęzie i drżące liście poruszały się w rytmie walca.
W tamtym czasie każdy krok zdawał się krokiem postawionym na grzęzawisku. Uczestnictwo we wszystkim co działo się wokół, z pewnością nie zadziałałoby na moją korzyść, dlatego też, gdy tylko było to możliwe, usuwałam się w cień, stroniąc od ojca i jego intryg. Wolałam przeczekać okres wielkich zmian, na które nie miałam wpływu i w leśnej ciszy poddać się własnym rozmyślaniom. Z drugiej strony, wciąż chciałam być blisko rdzenia wydarzeń i zaczynało mnie martwić, że stopniowo się od niego oddalałam.
W miejscu, gdzie droga rozdzielała się na dwie, biegnące w dwie strony, zboczyłam w głąb lasu i usiadłam na mchu, wśród wrzosów.
Bałam się. Czułam, że nie potrafię wypełnić moich obowiązków, nie wspominając o zrobieniu czegokolwiek ponad nie. Stawałam się cienkim, bezwładnym listkiem na wietrze zmian, wzmaganym przez siły, na które nie mam wpływu. Nie wiedziałam, co ma się wydarzyć, ani kto w rzeczywistości tym kieruje. Martwiłam się o Agresta. Moje myśli przy każdej okazji powracały do jego tematu. Gdzie był? Co robił i co planował? Z czego wynikło to, co się stało? Po wielokroć te same pytania.
Co powinnam zrobić? Co ja sama powinnam zrobić?
Drogą z naprzeciwka, na wschód, zmierzało kilka obcych wilków, wyglądających na urzędników. Odkąd Sekretarz stanął na mównicy i ogłosił nam, że rozpoczęliśmy szczęśliwe życie pod jarzmem WWN, taki widok był zaskakująco częsty. Ich rozmowa toczyła się w obrębie prozaicznych kwestii. Słuchając jej nietrudno było wywnioskować, że zmierzali na śniadanie.
- Wszystko gra? - zapytał jeden z basiorów, po czym skinął na mnie głową, unosząc jedną brew.
- Oczywiście - odparłam, delikatnie wzruszając ramionami i dla porządku przyjaźnie zamachałam ogonem.
- Cały czas myszkujecie tu przy granicy? - burknął, na co lekko przechyliłam głowę, w pierwszej chwili niezupełnie rozumiejąc jego oskarżenia. Naraz zmiarkowałam, że ścieżka, której instynktownie nie przekroczyłam, w istocie, choć leżała na czysto chabrowej ziemi, po niepisanym porozumieniu Sekretarza z ojcem stała się granicą pomiędzy WSC „ich”, a „naszą”, czy też, jak często określał to mój ojciec, „zniewoloną przez wroga”, a „wolną”. Coś zakłuło mnie w środku.
- Mam prawo przebywać tu tak samo jak wy - zawarczałam surowo. Miałam ochotę dodać jeszcze, że nie pozwolę przegonić się z własnego domu, ale bez dłuższego namysłu, z dwóch kruszców, tak czy siak zresztą bezwartościowych na wojnie o ideę, wybrałam złoto: milczenie.
- Zobaczymy, jeśli narobicie problemów - dodał jeszcze z niechęcią, lecz nie zagadywał dalej. Zacisnęłam zęby. Przeszli, poszli.
Pytania wróciły. Co powinnam zrobić? Co dalej robić?
Agrest, wróć.

C. D. N.

wtorek, 6 września 2022

Od Kamaela - "Morskie wiatry" cz.2

Basior szybował nad statkiem, starając się pozostać w pełni niezauważonym. Latając pod słońce powinien być łatwo pomylony z ptakiem, chyba że nieznani żeglarze dopatrzą dwie pary skrzydeł. Oby tak się nie stało. Skrzydlaty wytężył wzrok, wypatrując, kto odważył się tak bardzo zbliżyć do wybrzeża należącego do Watahy Srebrnego Chabra. Pewnie jacyś ludzie, którzy po prostu płyną obok brzegu, żeby się nie zgubić i szukają okazji, żeby uzupełnić zapasy. Ta plaża jest akurat dosyć przystępna, jeżeli chodzi o odwiedziny od strony morza.

Coś jednak Kamaelowi nie pasowało. Nie widział wąskich sylwetek ludzi, a podłużne, należące do czworonożnych zwierząt z długimi ogonami. Wszystkie nosiły nakrycie głowy chroniące przed morskim słońcem, więc ciężko było dopatrzeć się, czym dokładnie są te stwory. Chociaż ich sposób poruszania się, biegania i skakania łudząco przypominał wilki. Nawet nawoływały do siebie po wilczemu. Ale przecież wilki nie mogą żeglować statkiem, przynajmniej tak był przekonany basior. A może... Te stworzenia poruszały się tak umiejętnie po statku, jakby się na nim urodziły. Skakały, wspinały się, chwytały liny, nie przejmując się zupełnie wysokimi falami, które miotały okrętem w górę i w dół. Zwierzęta władające statkiem równie sprawnie, co ludzie. Surrealistyczna idea, która w świecie pochodni, cyborgów i wilczych gitar absolutnie miała prawo istnieć, choć w pewien sposób wciąż pozostawała nieobjęta umysłem.

Wilki żeglarze. Najprawdziwsze wilki żeglarze. Kamael stracił resztki wątpliwości, gdy usłyszał przeciągłe wycie przebijające się przez szum fal i wysokiego wiatru. Nawoływanie do pracy. Wszystkie ruchome punkty zaczęły wiercić się jak mrówki, którym ktoś właśnie nadepnął na mrowisko. Szykowały się, pracowały nad żaglami i w sumie tyle Skrzydlaty był w stanie dojrzeć ze swojej odległości nad powierzchnią morza. Zauważył, że statek zaczął kręcić w stronę brzegu. Czyli Wataha Srebrnego Chabra będzie miała gości.

– Kamael! ‒ wroni wrzask zaatakował uszy basiora gdzieś od góry, od strony chmur. Oto na tej samej wysokości znajdował się inny skrzydlaty wilk, z pojedynczą, aczkolwiek potężną parą skrzydeł. Kolorystycznie i kształtem przypominały one te motyla, jednak były wykonane z bardzo drobnych piór, a nie delikatnej błony. I wydawały dźwięk podobny do wiatru. Zapewne dlatego Kam ich nie usłyszał. Sam właściciel owych skrzydeł był nieprzyjemnie znajomy Skrzydlatemu, który miał nadzieję, że jego rozdział zawierający starą watahę się skończył. Jak widać, pomylił się.

‒ Nuriel. ‒ Kamael zmierzył wzrokiem granatowego wilka. Naprawdę wolałby nigdy nie pojawić się nad tym przeklętym morzem.

<CDN>

piątek, 2 września 2022

Od Delty CD Domino - "Czerwona jak Maki" cz. 2

Dzień i noc, noc i dzień. Czy to różnica? I jedno i drugie zbliża powoli ku nieuniknionej śmierci. Mrugnięcie, krok czy krzyk. Co za różnica. I tak każda ze ścieżek prowadzi w jedno miejsce. Ku niebu. Piekłu. Jak kto i w co wierzy. Delta sam w sobie w niewiele rzeczy wierzył ostatnimi czasy. Kartka, kubek, zioła. Jego małe życie w małym światku kręciło się wokół jaskini medycznej. Na głowie miał sporo pacjentów odkąd granica otworzyła się na nowo. Smutny jednak los, nie dał aby WSC pozostało jego spokojną ostoją. Gdzie nie poszedł ciągnęła się za nim zmora przeszłości, zły omen. Był niczym czarny kot przekraczający drogę, pobite lustro, przejście pod drabiną, deszcz przed podróżą. Nie dało się ukryć przed nieszczęściem, które niósł, bo niczym cień chciało go to wpędzić do grobu. I pomimo wzlotów, jego upadki były bolesne i bez możliwości przygotowania się do miękkiego lądowania.

Pogodzony z życiem skrobał ziółka do glinianej miseczki. Jego żal na chwilkę gdzieś zniknął. Przez ułamek sekundy pośród jego osowiałych myśli pojawił się cień uśmiechu. Na chwilę chciał być sobą. Nie dane mu jednak to było, gdyż świadomość świata wokoło zapadała się coraz głębiej. Co prawda imion, które przepadały był w stanie się jakoś nauczyć, ale i one były łatwo ulotne. A o wspomnieniach już nie wspominając. Nie pamiętał dokładnie kiedy doszło do niego w jak głębokiej dupie jest. Kiedy tak właściwie uwolnił się z takiego największego letargu i nieco przebudził, niczym niedźwiedź z zimowego snu. Pamiętał jednak, że spoglądał chwilę na jednego wilka w jaskini. Miałby go znać, ale spytał o imię. Widział jedynie szok w tak obcych mu oczach. Wtedy też do niego dotarło. Powinni się znać, lata, miesiące, dni? Kto wie. Jednak świadomość nagłej straty wyrwała go z tego koszmaru. A mimo to nadal nie był panem swojego własnego życia. W obawie przed nagłym wyparowaniem wspomnień, chciał chwycić sie ich niczym tonący brzytwy, ale nie bardzo wiedział co pośród niech jeszcze mu się zostało. W końcu czego oczy nie widzą temu sercu nie żal, więc czego nie pamiętasz, tego nie wiesz. Zagubiony miał teraz nowe zmartwienie. Tia, młodzik pod jego łapą, trochę się przydawała, jednak co mogła zrobić. Prawie od małego przydzielona do wojska, z niewielkim doświadczeniem. Nie był w stanie oddać jej wszystkiego w łapy tak nagle. Odetchnął głęboko. Może niedługo. On sam w końcu też kiedyś sie uczył. Co prawda tutaj przybył z doświadczeniem, wieloletnim. Ze swoją znajomością ziół, leków i mocą, na coś się zdał, a teraz bogatszy o nowe umiejętności rządził sobie sam w tym miejscu. Flora nadal spała. Flora tak? Gdzieś miał pozapisywane najważniejsze imiona, jednak chyba odłożył tą kartkę w kącie. Za daleko aby się upewniać.

Jego głowa pokręciła się na boki. Odetchnął. Jego oko przypatrzyło się ruchom łapy. Wpojone w mięśnie mieszanie, mechaniczne dobieranie ziół bez zawahania. Miał nadzieje i tego nie zapomnieć gdyż to byłby jego koniec. Zamknął oczy na sekundę.
—Dzień dobry, Delto. — jaskrawy głos, niczym słonce wpadł do środka. Jego źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia.
—Witaj, Domino — miał nadzieję się nie pomylić. Jednak wadera przychodziła tu ostatnimi czasy tak często, że starczało mu to aby spamiętać. Chociaż pobieżnie. Zastrzygł uchem, gdyż bał się że jego mierny głos nie dotrze do niej. Ostatnimi czasy dopiero się rozgrzewał, a i tak mówienie należało do najmniej przyjemnych czynności do przywrócenia. Gardło piekło go i bolało, kaszlał nieustannie, a jego struny głosowe skrzypiały z wysiłku. Czasem brzmiał lepiej, czasem gorzej, ale przynajmniej wracała mu świadomość świata i swojego własnego stanu. Gorzej, że nie umiał nic z tym zrobić. Całe życie leczył innych, teraz przydałoby się aby ktoś wyleczył i jego. Niestety nie było takiej opcji. Kamień z serca, zwany wojną, mógł mu spaść z serca, ale to nie znaczyło, że jest mu tak o wiele lepiej.
—Pomóc ci w czymś dzisiaj? — jego oko przeleciało po sali. Sporo wilków, trochę skomplikowanej zabawy.
—Nie masz jakiś swoich spraw? Nie jesteś moją pielęgniarką. —mruknął pod nosem. Położna, może coś umiała, ale na niewiele się w tym momencie zdawała.
—Ah, wiem, ale o zajęcie dla położnej ciężko w tych czasach. Wilki więcej łkają niż kochają może to dlatego —
—Tak, na pewno. — odparł nieco w swoim własnym świecie. Ciekawe co dzisiaj zje na obiad. O ile w ogóle zje. To będzie ciężka zagryzka na jego żołądek. Czy on znowu schudł. Cholera. Maść. Zagniótł łapą nieco szybciej. Wilk z oparzeniami od h wie czego czekał z cierpieniu niedaleko. Jego myśl musiała się teraz skupić. Niestety pewne jasne światło siedziało u jego boku i wchodziło uporczywie w oko, oślepiając.
—Too, kogo mogłabym ci dzisiaj ściągnąć z barków? — odetchnął. Spojrzał nie porzucając ruchów łapą ani na sekundę. Chciał się jej pozbyć na chwilę. Nie to że jej nie lubił, ba! Nie pamiętał o niej nic poza imieniem i profesją, więc nie jemu to oceniać. Kiedyś się widocznie lubili. Jednak teraz czekała go cała sala chorych płaczących o pomoc, leki do uklepania, słabnące ciało, żarliwie zżerający go strach i łzy powoli kotłujące się w jego duszy. Odetchnął po raz drugi.
—Panią Konstancję boli ostatnio kolano. Podaj jej coś na zwyrodnienia. — rzucił od niechcenia. Tylko ona wpadała mu w głowę o tej porze dnia... czy to już może była noc? Co za różnica, kiedy od ścian nadal odbijały się te same obolałe dźwięki co zawsze. Jakby świat w tym miejscu zatrzymał swój bieg na wieki. Wiecznie te same żywopłoty, może nieco zwiędłe. Ciągle identyczna podłoga, tylko czasem szło znaleźć jakąś nową dziurkę. Ale jak szybko ona stawała się tą nową starą dziurką, tylko czas jest w stanie powiedzieć. Uklepane legowiska. Choroby. Żal. Ból. Ile rzeczy pozostaje tutaj bez zmian. A on sam w tym wszystkim, pomiędzy własną żałością a tą należącą do pacjenta.
—Robi się! — mało nie podskoczył słysząc ten głosik obok siebie. Kompletnie już o niej zapomniał. Dopino.. nie... Domino. Dreszcz nieprzejrzystości wspomnień przeszył jego umysł. Zamruczał pod nosem ocierając się o panikę. Wykonał nagły zwrot głowy w kierunku wilczycy, która wbijała w niego swój wzrok, intensywnie, jakby chciała przejrzeć przez jego serce. Czy już skamieniało? A może uciekło z ciągłego strachu? Bije szybko, ze stresu? Czy może wolno, gdyż już nie ma po co bić?
—Coś mówiłaś? — westchnął, bojąc się, że jeszcze chwila, a na swojej skórze poczuje żywy ogień. Zmarszczył przy tym nos, w geście niemego uśmiechu, gdyż mięśnie jego pyska zastygły w bezdusznym grymasie zimna i zmęczenia.
—O, nie, ja tylko.. — spłoszyła się, ale odwróciła te ślepia i medyk mógł odetchnąć, nieco bardziej. — Zastanawiałam się czy...—
—Delcinko ty moja, gdzie ta moja maść na stawy? Konstancja czeka już drugą wieczność. —
—Ah, no tak, chwilka Konstancjo. — maść mało nie wyleciała z jej łapek kiedy pochwyciła ją z półeczki. Świeża, pachnąca, gdyż Delta maniakalnie uzupełniał zapasy wszystkiego. To dawało mu odrobinę pewności, że jest jeszcze sobą, w najdrobniejszej mierze. Wzruszył ramionami, może nie nonszalancko, a raczej dla rozciągnięcia obolałego kręgosłupa, który wyłaniał się spod skóry, jakby zaglądając na świat wokół. Ranki, rany, cienie pod oczami. Żal było się patrzeć na pobojowisko jakie zostało po tym basiorze.

Hej! Kim jesteś, kim jesteś mój drogi. Czy zmierzasz, czy zmierzasz za las?

Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie jest niesamowite jak szybko pędzi świat wokół ciebie i jak obracają się plany. Z góry w dół i z dołu w górę. I tak też Delta jak nigdy zanurzył się w polu kwitnących maków. Mała to była polanka, ale czerwieniąca się wręcz. Z radością przemierzał to jakże zarośnięte miejsce. Ze spokojem w sercu, ciszą w umyśle. I zdało mu się, że jest jak kiedyś, tylko pysk średnio unosi się do uśmiechu. Przymknął oczy. U jego boku, jego sierść, zadrżała wrz z wiatrem. A jednak jak wiele się zmieniło. Jego drżące, chude łapy z precyzją chirurga urwały trochę cienkich łodyg składając je w nieśmiały wianek. Ten zasiadł na jego głowie, niczym korona na głowie króla. Mieniąc się krwistą czerwienią zaglądał z wyższością na pozostałe w polu kwiaty, nieświadomy swojego rychłego zgonu pośród uschniętych chwastów.
Delta... musiał przyznać, że nie bal się już aż tak wychodzić. Może potrzeba było mu odrobinę powietrza i świadomości swojego niemrawego stanu. Wyrwania się z kamienia, na którym zasiadł niczym Bóg, a z którego nie umiał zejść, aby spojrzeć na własne oblicze, jak patrzą na niego inni. Chociaż i tak pewnie nigdy nie dostrzeże prawdziwego stanu swojej własnej egzystencji. A inni nie dostrzegą jego czerni w duszy, która przejęła każdą komórkę jego ciałka. Odetchnął. Tia była za młoda aby ją tak porzucać samą, a zaraz Lato przybędzie z ziołami do leków. Oh radości w nieszczęściu, czemu smakujesz tak gorzko?

Tam za lasem, za lasem, czeka samotny grób. I tylko dwa maki, dwa maki na grobie.

Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie nudne? Taka monotonia tego cyklu, ciągnąca się przez lata. Idealny kontrast? Twór natury bez wad i zalet, czy może tylko ustawowa godzina wypoczynku i pracy? Ciągle tylko ciemno i jasno oraz czasem zdarzy się, że kątem oka złapiesz zachód lub wschód wszechmocnej gwiazdy. I cóż to daje? A otóż pobudkę.
—Delta... —
—DETLA! —
—Delciu? —
—Deltaaaa... —
Wycie, błaganie, prośby i skomlenie. Od rana do wieczora i po nocach, chodzące po jego głowie nieskończone myśli o zamordowaniu części z tych wilków, które trafiły w jego progi. Jęczą, warczą, rozmawiają i wołają. A tego dni jego imię odbiło się od ścian o raz za dużo. Na skaju łez, w kąciku rzucił jedną z miseczek o ścianę. Miał gorszy dzień, a nic wokół niego nie wskazywało jakoby miał się poprawić. Odetchnął. Jego czaszka zachrobotała o chropowatą nawierzchnię jaskini. Należało się wziąć w kupę, jednak świat powoli przesypywał mu się między palcami, niczym czas, który marnował. Niemoc przeszywała jego płuca, wyciskała z nich drobne oddechy. Otumaniała mózg. Chciał się położyć, usnąć, najlepiej snem wiecznym i twardym. I aby na jego grobie, z dala od ludzi, zakwitły kwiaty, piękne pąki róż, fiołki i chryzantemy. Może nawet Chabry.
—Delta, Delta!— słodki głosik, radosny, tak niepasujący do tego miejsca, rozniósł się po jego zaułku. Siedział, skryty, chciał być sam. Czemu los tak utrudnia mu jego marny żywot. Nie chciał wychodzić, obleciał już wszystkich, resztą niech zajmie się bóg. O ile takowy istnieje. Jednak poruszył go dźwięk jego ukochanych skalpelków, które zastukały jeden o drugi w słodkiej melodii, jaką wydają jedynie przy operacjach. A kto śmiał je ruszać?!
—Co znowu? — warknął. Chciał głośno, ale wyszło jak zawsze. Marny szept godny szczeniaka wściekłego na rodzica. Napastnik porzucił jego skarby od razu, ale jakim kosztem. Wadera w ciapki, jak jej tam było... Dokima, cokolwiek... znalazła się prawie w jego pysku. Cofnął się o krok, chcąc uratować resztki swojej prywatnej przestrzeni.
—Pomożesz mu? — wepchnęła mu w nos ptaka. Załamany spojrzał na nią. Jego wzrok może nie za wiele mówił, ale ciało miało ochotę uśmiechnąć się w niedowierzaniu.
—Ja nie leczę ptaków tylko wilki — rozluźnił plecy w załamaniu. Czuł jakby zaraz miał polecieć do tyłu, więc nachylił się, garbiąc przy tym.
—A Rubile to już jakoś przyjmowałeś na leczenie. —
—Na prośbę alfy, nie ciebie. — odmówił. Nie pamiętał kim jest. Zły dzień spadł jeszcze bardziej do dołka i nie mógł się z niego wygrzebać. Co zrobić? Co poczynić? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego chcą?
— Jeśli miałabym cie prosić o jedną rzecz na świecie to proszę cię właśnie teraz, obejrzyj go chociaż.—
Sapnął. Czy ona nie odpuści? Pokręcił głową. Co od niego chcą? 
Aby zamilkła. Aby ucichła. Przepadła. W otchłań, w przepaść, w czeluść. Diabły, bogowie, Ra, Zeus... ktokolwiek? Jednak nikt nie słuchał. Jego błagania przeleciały sucho jak te wadery. Sam musiał zamknąć jej pysk.
—Zajmę się nim po obchodach. — zbył ją w końcu. Jego znudzony, zmęczony i letargiczny wzrok przesunął po tej uradowanej kulce ciapatej sierści. Odetchnął ciężko, ale ponowny obchód nie zaszkodzi. — Pójdę już, czym szybciej zacznę, tym szybciej skończę. — wyminął ją.
—Skończyłbyś jeszcze szybciej z drobną pomocą. — coś stuknęło, zaskrzypiało. — Co ty na to?— zrezygnowany odwrócił się.
—Chodź. — miał dość interakcji na ten dzień, więc ktoś może zrobić za niego „small talk”.

Jak szybko zaczął tak szybko skończył. Dwie pomocnice pod łapą czyniły cuda z jego obchodem. Oczywiście nie mogły zrobić za niego wszystkiego, ale nadawały się w sam raz na odciągnięcie uwagi od niego samego. Zatem pozostało jedynie obadać tego ptaka. Wziął go do ręki, małe stworzenie wydarło się zaskoczone. W końcu niecodziennie trzyma cię w ręku stworzenie większe o dziesięciokroć, nieupierzone i ze złymi kłami. Jego zdrętwiałe paluszki powoli przytrzymały stworzenie.
Na swojej szyi czuł wręcz jej oddech. Dorina nachylała się nad nim zaglądając jak mu idzie. Cierpliwość był chyba jedyną rzeczą jaka pozostała w nim identyczna do tej przed wojną, gdyż znosił ją dzielnie. Chwilę mu tylko zajęło znalezienie problemu, nastawienie złamanego skrzydła i mógł oddać jej tego małego przyjaciela. W jej łapkę ,po może 10 minutach, wsunął ptaszka zawiniętego w ściereczkę w jej łapę. Jej wzrok, wyraźnie wyczekujący jakiegoś komentarza, wbił się w jego ciało. Ale on miał już dość całego tego zamieszania. Ominął ją znikając za rogiem, ignorując już wołania. Nie poszedł do sypialni medyków. Tam była Flora, osoba którą pamiętał jedynie jako poprzednią medyczkę. Osoba, która mogła odebrać mu wszystko co aktualnie miał do siebie. Stanowisko, pewność siebie, bezpieczeństwo i w pewnym sensie dom. I ten strach dzisiejszego dnia przypomniał mu się gryząc duszę jedynie mocnej. Odetchnął. Izolatka nigdy nie była mu takim przyjacielem jak tego wieczoru. Padnięty skulił się w kącie w nadziei o cieszę. I jedynie płatek maku zsunął się z jego głowy, opadając na ziemię.

I tam za lasem, za lasem siedzi samotny duch. I tylko na głowie, na głowie nosi czerwony mak.

Odetchnął Jego piękny wianek usechł już kompletnie. Maki sczerniały, niczym jego dusza. Kiedy zdejmował do z głowy, przy swoim stanowisku pracy, parę płatków, które jeszcze trzymały się łodygi upadły na stolik. Obejrzał się na wyjście. Niestety nie było mu dane wyjść tego dnia, ani następnego, ani następnego. Miał łapy pełne roboty. Wilków pojawiało się więcej i więcej. Przychodziły zewsząd. Ba! Nawet Kawka odwiedziła Nymerię. W powietrzu wisiała groźba, żeby jedna. Delta przewrócił oczami słysząc jak z boku woła go znajomy głos. Ruszył tyłek. Maść w jego łapie, fiolka w pysku. W wejściu stanął Dreniec. Nieczęsty gość, widzieli się może trzy razy, z czego ten był trzeci, a pierwszy był odwiedzinami Delty. Odłożył fiolkę przed nim i zadarł głowę. Przeklął swoje niewielkie gabaryty i chude ciałko.
—Czego? —
—Może trochę kultury? — wilk skrzywił się na jego słowa. W odpowiedzi otrzymał kolejny przewrót tymi dwukolorowymi tęczówkami.  Basior zawarczał, ale niewiele więcej mógł zrobić.
— Do rzeczy. — Delta machnął łapą.
— Potrzebuję ... leku. —
—Dużo mi to mówi. — z pożałowaniem spojrzał na większego. Cóż za nieszczęśnik bez umysłu to był. Jakby stał przed nim były odkrywca tej, okupowanej, ale watahy.
— Leku na kaszel. —
— Nie mam... gotowego. Wyślij jakiegoś zielarza po cebulę do wsi. — mruknął. I odszedł. Bez pożegnania. Nie miał za grosz szacunku do osób tego pokroju. Prawda, Dreniec mógł być taki wobec WSC gdyż byli wrogami, prowadzili wojnę. Ale jak bardzo inny może być w życiu prywatnym, jeśli nie szanuje swojego bliźniego, zwłaszcza medyka.

Chwilę zajęło dostarczenie cebuli, ale syropek uczynił się szybko. Deltę korciło aby samemu go dostarczyć, może przypadkiem zbić fiolkę, ale nie mógł zostawić gotującego się wywaru, jaki nastawił. Wysłał wiec mała, niezdecydowaną Tię, a za nią Domino. Niech się przydadzą obie. I tak się nudzą i całe dnie siedzą mu na ogonie.  Samotnie już, siedział przy swoim stanowisku. Kończył leki, maści i herbatki na choroby pacjentów. Cierpliwie znosił ból głodu w żołądku, niechętny do jedzenia. Łapami pracował rytmicznie, powoli, w swoim własnym świecie, a gdy skończył schował się w swoim kącie, na chwilę. Tam zmusił się do zjedzenia swojej porcji pożywienia. Mięso przynosili mu łowcy, regularnie, wyłącznie dla niego i Flory. Pacjenci dostawali swoje osobno. Można powiedzieć, że gdyby skinął łapą, dostawałby tyle ile chce. Zalety bycia medykiem i posiadania odpowiedniego doświadczenia. Reputacja pozwalała na wykonywanie ruchów, na które nie każdy mógł sobie pozwolić. Na przykład krzyczenie na alfę, za bycie debilem. O tak. W każdym razie. Najedzony, w miarę przynajmniej, zakasłał. Położył się na drzemkę, która nie trwała za długo.

Gdy wstał, wydobył się z izolatki, której na razie używał wyłącznie on, przeszedł do stanowiska. Czas było zacząć kolejne obchody. Ze snem jeszcze na powiekach usadowił się przy swoim miejscu pracy. Z zaskoczeniem, westchnął głośno kiedy dotarło do niego jak czysto na nim jest. Zamrugał dwa razy. Czy kiedy spał odwiedziły go jakieś dobre duszki? Było im żal stanu w którym był? Flora wstała? Jego serce zabiło diabelsko szybko. Z impetem wpadł w sypialenkę. Wadera spała jak spała, niezbyt świadoma swojego własnego istnienia. Odetchnął z ulgą i powrócił do swojego stanowiska. Czystość poprawiła mu odrobinę humor i może by się nawet uśmiechnął, gdyby nie zaśniedziałe mięśnie. Jednak nawet jeśli nie było wydać po jego pysku, jego oczy zaświeciły się iskierką. Tak rzadką, tak zapomnianą, a jak przyjemną. Miał cichą nadzieję, że tak już zostanie, ale to całkowicie zależało od jego humorków i zmiennej siły z chęcią.

I siedzi , i siedzi tam sam jak bez życia. Ten duch, ten duch z makiem za uchem.

A wieczorem. Stojąc przed własnym stolikiem, zastał na nim wianek. Polne kwiaty i maki wystawały z niego, pięknie splecione. Powoli zbliżył się. Jego łapy uniosły ten słodki prezent. Założył go na głowę. Powoli, ostrożnie. Jakby w łapach trzymał najdelikatniejsze szkło tego świata. Rozejrzał się. Jednak nikogo nie zobaczył. Jednak zapach wskazywał na konkretną osobę z jego otoczenia. I może tylko wydawało mu się, a może rzeczywiście jego pysk wykrzywił się w końcu w koślawym uśmiechu, a z oka popłynęła jedna łza.

Daleko, daleko od domu samotny. Nocami i dniami, śpiewa i śpiewa z tęsknoty.
I wyje, i wyje niewyraźne słowa, o niepamięci, niepamięci i żalu.

<Domino?>