piątek, 30 września 2022
Podsumowanie września!
czwartek, 29 września 2022
Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - ale kiedy milczy, sielanka ma swój głos" cz. 9
Jak martwy liść.
Delta odetchnął ciężko. Jego myśl popłynęła ku niebieskiemu
niebu, które coraz to częściej zachodziło chmurami. Jesień zbliżała się coraz
to prędzej. Liście u czubków koron drzew czerwieniły się, ścieżki zarastały
gęstą trawą, grzyby wesoło wystawiały główki pomiędzy resztkami kwiatów.
Rześkie powietrze chłodnego poranka wpadało w progi jaskini, która spała
jeszcze smacznym snem. To był wyjątkowy dzień, dla każdego wokół, ale nie dla
Delty. Pomimo ze wiedział, że czuł w kościach, że w końcu to nastąpi. Że jego
mały światek, wszystko co mu w nim jeszcze zostało, zostanie brutalnie
zaburzony. To na co tak ciężko pracował, o co się martwił, o co dbał całym
swoim sercem. Jaskinia medyczna wrzała. Flora spokojnym, chwiejnym krokiem
wstała z własnego łóżka. Jej głos nadal nie powrócił, jej stan nie należał do
najlepszych i można powiedzieć, że nadal był nieco niestabilny, ale
przynajmniej nie trzeba było jej dłużej karmić. Sama była zdolna przeżuć swoje
mięso i popić wodą. Jednak jej przebudzenie oznaczało rychłe zejście Delty z
jej stanowiska, które okupował. Staty, dla samego granatowego samca, ocalała
nie była jeszcze w stanie spełniać swoich obowiązków jak należy. Jej ruchy były
zbyt mozolne do sprawnej operacji. Moce? Nie wiadomo czy miała na tyle siły aby
ich użyć, skoro ledwo chodziła. Ale najwidoczniej leżenie przestało jej
wystarczać, gdyż w milczeniu ścierała zioła podane jej do łap. W ten sposób
Delta w jakiś sposób, zyskał dwóch pomocników medyka, jeśli można tą sytuację
ująć w ten sposób.
—Powinnaś się już położyć. — Delta odłożył suszony jaśmin na bok. Jego wzrok
zmierzył się z tym większej samicy, która tylko pusto wpatrywała się w niego.
Gorzki posmak w ustach wilka został przełknięty wraz ze śliną. Może nie lubił
Flory, za to co robiła, ale de facto to on wypełnił jej miejsce, nie odwrotnie.
— No już, już! Bo znowu zasłabniesz! — pognał ją, nawet odprowadzając do łóżka.
Miał cichą nadzieję, że oboje rozumieją jak ważny jest dla niej odpoczynek,
zwłaszcza że nie jest w pełni zdrowia i siły.
A dni wypełnione były strachem, chociaż czego? Sekretarz niewiele wiedział, Agrest wyparował, a on sam. Może wcześniejsza emerytura dla poratowania zdrowia dobrze mu zrobi? Delta pokręcił głową. Głupoty mu w niej siedziały. Wolne? Od pracy, która napawa go ostatnimi chęciami do życia. Bał sie żyć bez niej. Jak wiele mogło się posypać w proch bez monotonnego kręcenia leków, szycia ran i tych codziennych ploteczek. Uśmiechów, powitań. Delta może z pozoru wolałby być sam, ale tam gdzieś głęboko wewnątrz był bardzo ekstrawertyczny i towarzyski. Zwłaszcza, że może odrobinę mu się poprawiało na poziomie głowy. Stres nieco spadł z jego barków, wojna przestała zagrażać życiu. I do oczu Delty wróciło odrobinę łagodności, której tak każdemu wokół brakowało. A niedawno jego pysk rozjaśniał się z niemrawych uśmiechach. Nieco krzywych, ale z pewnością szczerych, zwłaszcza kiedy pojawiały się kiedy zamyślony mielił zioła w proszki czy inne maści.
—A to co? — Delta składał liście róży na ładne kupi do
suszenia. Szara łapa szczeniaka sięgnęła niezdarnie na płaszczyznę
kamienia-stołu. Pomacała chwilę dosięgając tłuczka z jednego z moździerzy.
Granatowy wilk zerknął swoim okiem na małego Puchacza, który oglądał element z
zaciekawieniem.
—Tłuczek do moździerza— odpowiedział.
—A co to robi? — młodzik oddał mu do łapy urządzenie.
—Tym, mój drogi, ugniata się zioła na maści i leki. —
—O! A mogę ja! —
—Ja też chcę. — jego siostra pojawiła się u drugiego boku Delty. Jej złotawe
oczka wbiły się w pysk medyka. Ten odetchnął i powoli wsadził oba szczenięta na
stół. Wiedział, że Frezia szybko straci zainteresowanie nowym zajęciem i
odejdzie szukać czegoś ciekawszego do roboty. Swoimi łapami przysunął mniejszą
michę, którą mieli na stanie. Jej tłuczek nie był za ciężki, ona sama była
niewielka, ale sprawna. Nałożył do środka odrobinę jaśminu, wody i suszonego
rumianku po czym podał w łape paluszki średnie narzędzie do mieszania.
—Musisz mocno przyciskać. — pokierował ją. Ta niepewnie ułożyła narzędzie
wewnątrz naczynia i przesunęła.
—Nie podoba mi się. — mruknęła marszcząc nosek.
—Nie musisz. Nikt cię nie zmusi. — Delta poczochrał jej grzywkę.
—EY! — pisnęła odskakując, ale uśmiechając się.
—No już, już. Uważaj bo coś zrzucisz! Chodź. — pomachał do niej aby potem pomóc
jej zejść z kamienia. Nie chciał aby któreś przypadkiem się połamało. Jeszcze
na pożegnanie pogłaskał ja po głowie, a potem zniknęła gdzieś pomiędzy innymi
wilkami, być może znowu poplątać się na zewnątrz. Na szczęście już mogła, nikt
nie zabije jej uznając za wroga. Delta natomiast mógł skupić się... na
pozostałej dwójce?
—Legion?— zmarszczył się. Nawet nie zauważył kiedy maluch przyszedł do nich,
uporczywie próbując się wspiąć na kamień. Łapa ręki potajemnie mu pomogła, a
szczeniak aż sapnął kiedy się tak męczył. W końcu stanął na równych łapach.
—Co robicie? — spytał.
—Układam listki. — Puchacz nawet nie odwrócił się w stronę brata przekładając
zielone roślinki z kupki na kupkę. Delta uśmiechnął się. Dzieci mogły być
obowiązkiem, ale jaką to sprawiało mu przyjemność. Przypominały mu się jego
dzieci jako maluchy. Ciekawe co robiły teraz, dawno nie było tutaj tej
dwójki... trójki. Ah... Znowu zapomniał. Pokręcił głową. Nie było się o co
martwić. Wychował je na odpowiedzialnych, poradzą sobie. Wojna mogła kołysać
ich do snu co wieczór, ale nadal mieli siebie.
—Używaliśmy moździerza. — Delta pochwycił miskę z ziołem i przysunął do siebie
podając pierworodnemu Agresta tłuczek. Ten pochwycił go i z ciekawością w oku
zaczął kombinować. Delta trochę mu podpowiadał, ale w ciągu chwili jaką spędzał
z tymi rozrabiakami zdążył sie już czegoś o nich nauczyć. Frezja była dość
nieśmiała, ale radosna i energiczna. Legion dużo obserwował, mało mówił i
próbował być niezależnym „dorosłym” wilkiem. A Puchacz. Oh to słodkie niewinne
dziecko pracy. Wszędzie go pełno i prawie zawsze u boku Delty, bo w końcu medyk
zawsze miał coś dla niego do zrobienia i nauczenia się. Czy to nosił za nim
leki, nicie, zioła, przekładał słoiczki, po prostu musiał mieć pełne łapki.
Delta odetchnął z lekkością. Słodkie miodowe dni na chwilę powracały w pamięć i
jakby łatwiej było mu z myślą, że jego ostatnie wspomnienia na tym stanowisku
mogą być tak szczęśliwe.
—Co? — Delta pokręcił głową. Jego łapa przejechała po czole.
Jego coraz bardziej ekspresywny pysk wykrzywił się w zdenerwowaniu. Zerknął
jeszcze raz na wilka który stał przed nim. Nieco roztrzęsiony i zapłakany. —
Dobra. Siadaj! — machnął łapą na wolne łóżko. — Tia! Potrzebuję... Dwóch ...
silnych basiorów! — wydarł się. O jak brakowało tu jeszcze ratowników albo
pomocników. Nie musiałby wysyłać po to swojej pomocniczki.
—A po co? — głowa wspomnianej samiczki wychyliła się zza jednego z pacjentów.
Odłożyła miseczkę, którą miała w łapce i wytarła resztkę maści w kawałek
tkaniny do tego przeznaczonej. Delta w
milczeniu wymownie spojrzał na nieszczęśnika kiedy młodsza podchodziła. —Oh.
Wnyki?!— zatrzęsła uszami. —Jak? —
—Potem się dowiemy. Idź proszę po kogoś. — Delta westchnął zrezygnowany. Jego
humor nie należał do najlepszych tego dnia.
—Wujku, wujku! — jednak mimowolnie uśmiechnął się szeroko. W końcu jak można
nie zrobić tego do dziecka. —Wiesz co? Wiesz?! — Puchacz podbiegł do jego łap
podekscytowany.
—Nie, ale możesz mi opowiedzieć trzymając bandaże, co ty na to?—
—Tak! —
Delta sięgnął po maść. Oczywiście miseczka z nią sama
podbiegła do jego łapy. Puchacz zajrzał zza niej machając ogonem. Delta nie
mógł się nie zaśmiać, podobnie jak Nymeria.
— Jak sie dzisiaj czujesz? — zagadnął medyk. Odpowiedziało mu ciężkie
westchnięcie.
—Kiepsko. Ile to jeszcze zajmie? — waderze ciężko było pewnie z obecną
sytuacją. Jej mąż zwyczajnie wyparował, żegnając się tylko pobieżnie, dzieci
zostały z nią, pomimo ze starał się je ganiać ile mógł aby spały twardo całe
noce. W końcu nic nie robi lepiej jak wspólna wyprawa po zioła na leki. Puchacz
ma zajęcie, ciekawska Frezja swoje podróże dalej niż zazwyczaj, a Legion
dzielnie prowadzi cały ich pochód.
— Jeszcze sporo Nymerio. Dobrze wiesz, że nieźle cię poturbowali. Tyle szwów,
ingerencja Flory i Magnusa, jeszcze do tego cesarka. W pełni sił nie będziesz
jeszcze parę długich miesięcy, aczkolwiek wstawać i chodzić możesz już za trzy.
Biegać truchtem za pięć, najlepiej sześć. — samica alfa ponownie odetchnęła.
Jej wzrok uciekł do wyjścia. — Wiem, że chciałabyś już iść, szukać go, ale...
jeśli to zrobisz, drugi raz może nie udać mi się przywrócić ci możliwości
chodzenia. Rany pod brzuchem, zwłaszcza te blisko ud, miałaś dość głębokie.
Obawiałem się czy wstaniesz. Więc odpoczywaj. — mruknął. Przypuszczał, że gdyby
nie jego... nieco wyolbrzymiona groźba straty możliwości chodzenia, pewnie już
szukałaby Agresta po lesie. Czasem i Delta musiał uciekać się do kłamstwa, dla
dobra drugiej osoby.
—A dlaczego mama nie może wstawać tak długo! — Legion oparł się na przedniej
łapie alfy i zajrzał na medyka.
—Żeby jej rany nie rozerwały się na nowo i nie musiała leżeć jeszcze dużej. —
wyjaśnił masując delikatnie po szwach maścią.
— Bardzo dobrze ci idzie Puchaczu. — pochwalił malca kiedy nie musiał
nawet patrzeć w jego kierunku aby nabrać kolejną porcję łagodzącego kremu.
Słyszał jak mały ogon uderza w kamień nie będąc w stanie schować dumy i radości
młodej alfy. Zarówno Delta jak i Nymeria zaśmiali się pod nosem.
—To będą długie trzy miesiące. — odetchnęła w końcu samica. Delta ostatni raz
otaczał jej rany bandażem.
—Wróci do tego czasu. — jednak jego słowa nie były pełne wielkiej nadziei.
—Miejmy nadzieję. A jeśli nie będę pierwszą która się dowie... — w jej głosie
zabrzmiała milcząca groźba, a oko zapaliło się poirytowaniem.
— Oh... Wyznaczyłby na siebie wyrok śmierci. — basior zaśmiał się przyjaźnie, O
jak brakowało mu czasem tych przyjemnych chwil ze znajomymi. Ale jeśli miał być
szczery, nie zamieniłby nic w przeszłości. Teraz też było dobrze, nawet jeśli
nie najlepiej.
—Ale czemu nie możemy iść z tobą? — Legion zaburczał, a
Frezia obok niego opuściła uszka po sobie.
—Ponieważ idę daleko. Trochę za daleko dla was. Ale obiecuję przynieść wam coś
ładnego i wezmę was pojutrze, dobrze!—
—Obiecujesz tato? — Puchacz oparł się o jego prawą nogę. Delta zastrzygł uszami
i nachylił się do niego skonfundowany. Szczeniak najwyraźniej to zauważył gdyż
zmartwił się.
—T... tato? — medyk zagryzł mocno zęby. Poczuł się dziwnie. Z jednej strony
niańczył tą trójkę całymi dniami, czasem i w nocy, ale żeby mówiły do niego
tato. Ich ojcem był Agrest, alfa tego stada. Znaczy, była alfa.
— A... nie? — Delta pokręcił głową szybko.
—Wujku. Wujku, nie tato, skarbie. — Puchacz pokiwał głową z zrozumieniu,
aczkolwiek dreszcz jaki przebiegł niewielkiemu samcowi po plecach nie wróżył
nic dobrego. — Ale tak.. tak obiecuję. —
dodał szybko, przypominając sobie o czum mówili zanim został postawiony przy
ścianie.
—Trzymam za słowo! — Legion zmachał ogonem i cała trójka uciekły do mamy.
Pewnie i tak zaraz rozejdą się w swoje strony przeszkadzać komuś innemu. Medyk
odetchnął.
Pogoda była piękna tego dnia. W ogóle nie było śladu po jesieni, która niby tak intensywnie się zbierała w ich kierunku. Letnie zioła jeszcze wesoło zieleniły się jeszcze między kępami trawy, chociaż gdzieniegdzie leżały bezpańskie liście strącone z drzew. Powietrze było rześkie, przyjemne, a świat napawał się nim niczym miodem. Zdawać się mogło, że brakowało tylko jeszcze mlecznych rzek i to miejsce byłoby rajem dla wilka. Jednak nie taki świat wesoły jaki się zdaje. Delta wędrował spory kawał, torba na boku bujała się w rytm jego kroku. Trawa na niektórych polankach, nieuczęszczanych za często przez wilczą łapę, pochłaniała go prawie całego. Tylko połówki uszu wyprostowanych w górę sięgały ponad nią, a na obecność stworzenia pośród zieleni wskazywał wyłącznie ruch. Oczywiście gdyby drobny drapieżnik zapragnął spojrzeć na drogę mógł wychylić głowę w górę, pewnie udałoby mu się dotrzeć do granicy drzew, ale wolał iść po prostu przed siebie. W miarę już ufał swoim zmysłom, sądził przynajmniej, że go nie zawiodą w tej podróży. I się nie mylił. Wkrótce kolejna połać lasu objęła go ramionami, a potem stepy otuliły go swoją duchotą. Słońce, które ledwie wstawało kiedy wychodził przebyło niewiele ponad łapę swojej drogi od horyzontu.. Delta niepewnie wstąpił na trawę, która powoli przechodziła w suchy grunt, przykryty tylko wspomnieniem zieleni. Odetchnął. Nie lubił tego miejsca, zawłaszcza, że nie miał za dobrego pojęcia sytuacji politycznej tego padołu. Jednak cóż mógł zrobić. Lepszej drogi nie było. Rozpędził się omijając krzaki zarastające drogę. Przeskakiwał nad nimi zgrabnie, niczym sarenka ponad strumieniem. Skąd w nim tyle siły i wigoru? Z nikąd. Był po prostu zdeterminowany aby zakończyć tą wyprawę jak najszybciej. Poza tym nie czuł się najlepiej na tak dużej, otwartej przestrzeni. Zatem kiedy po długim biegu wpadł do lasu mógł trochę zwolnić. Zasapany zamoczył pysk w pierwszej lepszej kałuży, pijąc jak opętany. Zaraz potem otrzepał się z pyłu i zmęczenia, aby ruszyć dalej.
—Jest sekretarz? — spytał jakiegoś wilka przy jaskini. Ten
zmierzył go wzrokiem.
—A po co wy tu? — Delta przewrócił oczyma na ton tego głosu. Podał mu papierek
jaki przyszedł do niego „pocztą gołębią”.
A potem wstąpił w progi jaskini. Ta byłą nieco większa niż ta należąca
do alf WSC. Jednak poza tym niewiele się różniła, poza byciem... obcą,
zimniejszą, nieprzyjazną.
—Skeretarzyku! — zawył Delta wchodząc głębiej. Od wejścia usłyszał oburzone
prychnięcie, jednak zignorował je.
—Oh? — wilcza głowa wyskoczyła zza kupi papierów.
—Masz? — zamachał światkiem medyk. Odpowiedziało mu kiwnięcie głową. Starzec
wstał i powoli podszedł do jednej z półek. Jego siwy pysk zatrzymał sie w
wyrazie śpiącego niepokoju, jakby coś chodziło mu nieustannie po głowie i nie
pozostawiało samego nawet w błogich marzeniach. Potem podszedł bliżej z
niewielkim uśmiechem, który nie został obdarzony identyczną odpowiedzią. Delta
w milczeniu schował paczuszkę do torby u boku i pożegnał sie skinieniem głowy.
—Nie zostaniesz na herbatę? —
—Z dobroci serca odpowiem, grzecznie, że nie stać mnie na żadną minutę poza
jaskinią medyczną, zwłaszcza, że niektóre wasze wilki to idioci. —
—Idioci? —
— To już drugi od czasu ... zaborów czy jakkolwiek to się politycznie nazywa
inaczej, który wpadł we wnyki! W-NY-KI. — Delta zirytowany machnął ogonem. — I
jeden od nas. Czyli trzech łącznie. Idioci!— i zniknął nie czekając na dalszy
komentarz. Czas na powrót. Ta sama trasa zeszłą mu się znacznie dłużej, gdyż
szedł wolniej. Świat go nie gonił, wyjątkowo. Potrzebował chyba chwili dla
samego siebie. Oddychał w końcu powietrzem bez mieszanki ziół zmieszanej w
sobie i zagubionej czym dokładnie jest. Mógł się... zrelaksować. Kiedy ostatnio
miał do tego szansę? Wojna i parę tygodni przed nią dały mu na prawdę w kość.
Potem ten cały VCIG czy inne gówno. W takiej chwili jak ta, miał ochotę się
zatracić. Położyć w miękkiej trawie i poturlać niczym małe dziecko, bez
zmartwień, obowiązków, życia. A jednak nie umiał się do tego pociągnąć.
Zboczył odrobinę z drogi do jaskini medycznej. Ufał, że wytrzymają bez niego
jeszcze chwilę i świat w tym czasie nie spłonie. Uważnie węszył przy ziemi aż
nie natrafił cudem na ślad na który liczył. Spokojnym krokiem szedł tam gdzie
nasilał się, a gdy znikał w ciemno podążał za wilczą intuicją drapieżnika.
Zupełnie jakby śledził swój obiad. Jednak nie taki był jego cel. Szukał bowiem
konkretnej osoby. Nie wilka, nie puchła ani lisa. Szukał tygrysa. I znalazł. W
jednej z wielu jaskiń w górach kryły się jej oczy.
—Czego tu szukasz? — jej warknięcie było słabe, ale Delta wiedział że to ona.
Sohea. Koszmar który prześladował jego sny przez jakiś czas i nie pozwalał spać
czasem i do tej pory. Chory, cichy, spustoszały.
— Ciebie. Tak mi się przynajmniej zdaje. —
—Czego chcesz? — zakaszlała zaraz potem prychając.
—Zbadać cię... Tak dawno mnie nie odwiedzałaś, że zmartwiłem się czy żyjesz. —
Delta powoli wkroczył do wnętrza ukrycia stworzenia.
—Zbadać? — zaskoczona uniosła na niego oczy a jemu jedno spojrzenie
wystarczyło.
—Tak wiesz... chyba nie muszę. — westchnął spoglądając na jej tylne łapy.
Zmiażdżone, bezużyteczne. Prawy bok pokryty warstwą zaschłej krwi, a półokrągła
rana zalazła ropą. Z daleka oczywiste, że był to postrzał i chyba nie tylko.
—Cudownie. Znikaj mi z oczu! —
—Dobrze... Ale wiesz... hymm... jakby to ująć Sohea. Może to już czas zapomnieć
o przeszłości. —
—Co masz na myśli? — jej kły zabłyszczały w mętnym świetle z zewnątrz.
—moja choroba sprawiła że nie pamiętam już nic sprzed wielu lat. I bardzo
dobrze mi z tym. Może ty też powinnaś.— rzucił w jej kierunku kawałkiem mięsa
jaki ze sobą targał. — Jeśli znajdziesz siły przyjdź do jaskini medycznej. Na
pewno da się coś jeszcze odratować. — i zniknął. Wyraźnie stąpał po cienkim
lodzie i miał wrażenie że właśnie pod nim nieco pękał. Lepiej mu było na stałym
gruncie, jednak nie pamiętał już nawet dlaczego samica tak bardzo go nie
lubiła.
—Wróciłem. — Delta przywitał się wchodząc do jaskini. Od
progu przywitały go dwa szczenięta.
—Wujek! — Legion dopadł do niego pierwszy.
—Tata.. — Puchacz drugi powodując nagła skrzywienie na pysku medyka.
—Wujek. — poprawił malucha, który pokiwał głową. Jednak Delta coś czuł, że za
wiele to do niego nie dotarło. — Co tam. Nudziliście się beze mnie, że się tak
energicznie witacie? —
—Oczywiście, że nie! — Legion prychnął zaglądając na niego jednym okiem. Jednak
ruchy szczenięcego ciała wydają znacznie więcej niż słowa.
—Oh. Tak. Oczywiście że nie! — Delta machnął łapą. —A teraz chodzicie tu. — przytulił oboje mimo
że jedno zaprzeczało, niechętne. Gdy je puścił, Legionek miał nietęgą minę.
—Jak się masz Nymerio. — Medyk zignorował zachowanie malca i podszedł do ich
mamy, która ziewnęła i podniosła na niego głowę.
—Lepiej niż wczoraj, to na pewno. Ale mogłoby być lepiej. —
—No tak. Każdemu tutaj mogłoby być lepiej. —
—Chodź wujku... porobimy coś. — Puchacz przylepił się do jego lewej łapy.
—już. Już. —
Delta rozciągnął się. Maleństwa spały jak zabite, Nymeria
podobnie. Flora chrapała w najlepsze i dobrze. I tak siłą wysyłała ją do
odpoczynku, gdyż znowu mało nie zasłabła. Pokręcił głową patrząc na kulę futra
zwiniętą na skórach. Sam ziewnął. Zmęczony, padnięty. Ten dzień był pełen
wrażeń i miał go dość. Marzyło mu się tylko łóżko. Dlatego powoli i ostrożni
ułożył się u boku flory. Większa miała z pewnością jedną zaletę. Dawała dużo
ciepła, pomimo ze zajmowała sporo miejsca. Przytulił sie swoimi plecami do tych
jej i zasnął. Szybko, nawet nie wiedział kiedy. Jednak słodka sielanka nie
trwała długo.
—Wstaaań. Tataaa.. — cichy głosik pry jego uchu przebudził go. Łapa delikatnie
uderzała go o pysk. Uchylił oczy i ziewnął. Mała frezja stała tam sfrustrowana.
—Co ty tu robisz? — szepnął.
—Miałam koszmar. —
— ... Ok. Ale...—
—Nie chcę budzić mamy, Legion nie chce mnie przytulić, a Puchacz się nie budzi.
Mogę spać z tobą? — Delta westchnął. Nie miał na to siły. Nie w środku nocy.
—Możesz... — mruknął układając się z powrotem w wygodnej pozycji. Zasmarkana
samiczka za to zaraz przy nim, wtulona w futro, sama usnęła szybko, jeszcze
przed medykiem.
—Obiecałeś im nie? — Nymeria spytała przy codziennej zmianie
bandaży.
—Tak. Obiecałem. Pójdziemy zaraz. —
—Yhymm... Dziękuję Delta. — Nymeria spojrzała na niego.
—Pff... Nie masz za co. —
—Mam. Codziennie zajmujesz się tym całym bałaganem, nawet jeśli nie sam to i
tak. I do tego... jeszcze znajdujesz czas dla tych małolatów. Dziękuję. —
—Eh... Nie masz za co. Już ci mówiłem, że przypominają mi moje rozrabiaki. Wiec
to czyta przyjemność. Poza tym, zanim zostałem medykiem byłem nauczycielem,
ponieważ uwielbiam te małe stworzenia. —
—Byłeś... Nauczycielem. Ciekawe. —
—Tak tak. A teraz zjedz. I prześpij się. Ta małe małpy na razie będą skakać po
mnie nie po tobie, wiec odpocznij. — uśmiechnął się do niej i wstał. Podał
Puchaczowi resztkę bandaża, a ten ruszył odłożyć go na miejsce. Legion i Frezja
juz czekali na niego przy wyjściu, oczywiście oboje niecierpliwi. A kiedy
zjawili się oboje szczęśliwi wypadli w krzaki. A mały sówek za nimi.
—Dzieci...—
—Tata! Zobacz! — Frezia podskoczyła do niego aby wskazać mu
drogę. Pomimo, że widział w którą stronę miał iść. Jednak takie zachowanie było
tak czarujące. — Puchacz coś znalazł. — pisnęła. Chowała się za jego łapą
łypiąc niepewnie. Delta zajrzał na pozostałą dwójkę.
—Co tam macie łobuzy? —
—Oh. Wujek... emm... — Legion speszył sie szukając najwyraźniej wymówki, czemu
przerywają Delcie zbieranie ziół, w końcu nie wypadało.
—Em... Nic tato. Tylko. Znaleźliśmy to.—
Delta nie miał juz siły poprawiać tej dwójki pod względem określania go
mianem ojca. Nie docierało do tych małych główek. Cóż poradzisz. Przynajmniej
pierworodny wpoił sobie przydomek wujostwa.
—Ah. Nie wiecie co to, prawda? —
—Prawda! — Puchacz uprzedził brata.
—To. To jest Puchło. — Medyk powoli poruszył puchło łapą, a to zwinęło się w
słodką białą kulkę. — Takie przyjazne, miękkie stworzonko. Jak z nim pogadacie
to może pozwoli się wam pogłaskać, tylko bądźcie ostrożni. Ja dozbieram zioła i
wracamy! —
—Ja.. idę z tobą! Czekaj tato! — Frezja widocznie nie chciała zostawać z tym
jakże „potwornym” stworzeniem. Delta zaśmiał się pod nosem.
Weszli do jaskini medycznej. Dzieciaki z impetem wpadły w
jej progi, aż Nymeria poderwała głowę, taki wzniosy raban i pogłos. Od razu
przypadły do jej boku, oczywiście uważnie i z odstępem, jak zostały nauczone.
—Mama... Tata pozwolił nam pogłaskać puchło! —Puchacz wypadł jako pierwszy.
— Prawda! Wujek nam pozwoli. Było takie fajne. —
—Ja tam bardziej wolę zbierać z tatą zioła. Nie jakieś puchła głaskać! — Frezja
położyła się koło łap mamy. Nymeria natomiast zamrugała dwa razy spoglądając na
Deltę, który właśnie odłożył zioła i zbliżył sie do nich.
—Coś nie tak? — usiadł obok. Dzieciaki zajęły sie sobą, przepychając i bawiąc
chwilę przy mamie.
—Oni... On.. F...Frezja i .. Puchacz..Oni... Nazwali cie tatą? — jej głos
zadrżał.
—O.. o to chodzi... Wielokrotnie mówiłem im żeby wołali na mnie wujku, ale ...
uparli się chyba wiesz... Wybacz... — Delta mrunął speszony. Sam jeszcze nie do
końca przywykł.
—Ja.. Nie ...Nie szkodzi. — najwyraźniej nie wiedziała co powiedzieć. Delta
kiwnął jej więc tylko głową pozostawiając ssmą z myślami.
—Pójdę robić maści. —
—Ja też chcę! —
—Je teeeż! — Frezja i Puchacz zerwali
się z ziemi, aby pobiec za nim.
—A ty Legion? Idziesz z nami? — Delta zerknął na niego. Nie chciał aby był
wyłączany z zabawy za często.
—Ok. Ale... Tylko popatrzę. —
—dobrze. Chociaż... słyszałem że babcia Konstancja jest w jaskini. Wpadła na
maści. Może wam coś opowie. —
—Yey. Babcia Konstancja! —
<CDN.>
wtorek, 27 września 2022
Od C6- ,, Na Pół" cz.6
środa, 21 września 2022
Od Agresta - „Rdzeń. Spoczywaj w pokoju”, cz. 2.12
- Między innymi przez wzgląd na nie, jestem przeciwnikiem tego pomysłu.
niedziela, 18 września 2022
Od Tii - "Zimn" cz.2
Postanowione. Tii pozostało umościć się w drugiej jaskini, w której spokojnie pomieści wszystkie swoje zioła i utrzyma je w idealnej kondycji. Ilość korytarzy nieco ją przerażała, więc te nieużywane zasłoniła gałęziami i kamieniami, żeby chociaż ładnie wyglądały. Oby tylko nic dużego z nich nie wylazło.
Zrobiła sobie niezwykle przytulny zakątek, z jednym korytarzem przeznaczonym do normalnego, codziennego życia, a resztę poświęciła swojej karierze. Nie były tu tylko zioła gotowe do leczenia innych, ale także składniki, o których wadera się pilnie uczyła poprzez eksperymentowanie na nich. Przyniosła wszelkie znalezione zapiski dotyczące medycznych właściwości roślin, grzybów, a nawet niektórych stworzeń żywych, żeby studiować je w każdej wolnej chwili. Skoro i tak miała siedzieć w jaskini właściwie całe dnie, równie dobrze mogła to wykorzystać w jakiś produktywny sposób.
Pierwsze parę dni przeżyła w spokoju, organizując każdy pęczek ziół w zmyślonej kolejności, zrozumiałej i czytelnej przede wszystkim dla niej. Zdążyła się zadomowić w tunelach, okazjonalnie zwiedzała te, które z początku sama zablokowała i czasem wieczorami myślała, jak fajnie byłoby zorganizować tutaj własną, małą jaskinię medyczną. Taką dla przejściowych pacjentów, żeby nie musieli podróżować do jaskini medycznej, tylko odwiedzą Trawiaste Góry, do których akurat by mieli bliżej. Bo to tu właśnie Tia znalazła swoją nową jaskinię. Ale to były jedynie zwiewne marzenia, do których nie przykładała większej uwagi. Na pewno będzie przydatna w zwykłej jaskini medycznej, a jakby tam zabrakło miejsca to medycy na pewno zorganizują coś dużo bliżej, a nie po drugiej stronie terenów WSC.
Jej spokój został przerwany wyjątkowo parnego dnia, kiedy o wychodzeniu z jaskini nie było najmniejszej mowy, nie ważne, jak dobrze by się przygotowała. Sama zbyt dużo na ten temat nie myślała, przecież nic złego nie mogło się wydarzyć w jej przytulnej jaskini, co z tego, że tyle korytarzy nie zostało jeszcze poznanych. Tu jest bezpiecznie. Tu jest drugi dom.
Przestała tak myśleć, gdy w jednym z ciemnych tuneli coś zaczęło warczeć. Bas i moc dźwięku kazały przypuszczać, że jest to jakieś duże stworzenie, wielkości wilka lub nawet większe. A Tia, będąc tylko pomocnikiem medyka, a nie jakimś wojownikiem, gotowym spojrzeć wielkiemu przeciwnikowi w oczy, zaczęła biec. Adrenalina kazała jej biec przed siebie, choć na logikę powinna była pobiec w znane sobie tereny, a nie w stronę zupełnie obcych tuneli, które dopiero co miała zwiedzić. Ale osoba, której włączył się tryb przetrwania, nie zawsze będzie myśleć logicznie.
Wadera biegła przed siebie, słysząc za sobą tupot goniących ją łap i warczenie tajemniczego potwora. Było w porządku, dopóki wciąż biegła jednym, prostym korytarzem, jednak jak zwykle bywa, coś musiało stanąć jej na drodze przed ucieczką. Rozwidlenie dróg. Niby powinna biec prosto, odpuszczając sobie tunele po prawej i po lewej stronie, żeby nie musieć skręcać, ale droga przed nią zaczynała unosić się ku górze, co znacznie utrudniłoby ucieczkę. A jeżeli bestia była przystosowana do życia w tej jaskini, Tia nie miała najmniejszych szans na ucieczkę prosto. Chyba, że dotarłaby do zielonego światła na końcu tego tunelu, które odbijało się od gładkich kamieni. W prawo widziała szeroki korytarz, wręcz wymarzony do ucieczki, ale staczał się w dół i spowijała go całkowita ciemność. Może byłaby w stanie tam wyminąć jakoś bestię, zawrócić i wydostać się, zanim zostanie złapana. Nad wejściem były zwisające, niezwykle łatwe do zerwania kamienie. Z kolei tunel w lewą stronę miał zakręty i nie był taki szeroki, tylko wysoki, co wadera widziała dzięki dziwnym robakom oświetlającym to miejsce. Ucieczka byłaby ciężka, ale przynajmniej wadera nie musiałaby się martwić o niesioną w pysku lampę. Przerażona nie miała pojęcia, w którą stronę biec, bo wszystkie korytarze zdawały się mieć taką samą szansę do przeżycia. Musiała decydować szybko.
<Głosowanie>
piątek, 9 września 2022
Od C6 - ,,Na Pół" cz.5
Sala bankietowa tym razem była o wiele bardziej zapełniona niż przedtem. Tłumy poważnych osobowości przystrojonych w drogie garnitury kręciła pod sceną, na której prezentowałem dumnie swoje wdzięki. Przednia nóżka przed siebie, pierś wypięta, ogon podwinięty koło uda. Pozę ukradłem z książki od historii, z której zapamiętałem tak ułożone 2 marmurowe lwy, namalowane obok stojącego w śmiesznej koronie człowieka. Tym razem to ja wyglądałem śmiesznie. Tymczasem profesor opowiadał zebranym gościom, jakimi wyrzeczeniami wykreował ten cud natury, jakim byłem ja. Opisywał wszystko, co potrafię i czego to nie posiadam. Kończyny z funkcją sprintu aerobowego, Żyły umiejące transportować krew z zatrważającą prędkością nie pękając przy tym,. źrenice z nakładką termowizyjną i podczerwoną. Weź produkt na raty i oszczędzaj!- przedrzeźniałem go w myślach. Baterie niedołączone do zestawu.
Kim byłem?
Wynalazcą, czy wynalazkiem.
Osobą, czy towarem.
Cudem, czy użytym na nowo odpadkiem.
Byłem jednym i drugim, ale żadnym w pełni. Diabelska maszyna tortur, gdzie lewa strona mojego ciała przywiązana jest od jednego konia, a prawa do drugiego, a ja modliłem się, tylko żeby te dwa konie pognały w przeciwne kierunki i rozdzieliły wreszcie ten zlepek paradoksów.
Westchnąłem ciężko i obróciłem się wokół siebie parę razy jak pies szukający swojego posłania pod łapami. Przybrałem pozę stójkę, prawie nie szczeknąwszy z przejęcia. Hał hał…
-C6, zasłużyłeś sobie na polędwiczki jak tylko wrócimy do domu.- Wysyczał mi do ucha, podczas gdy jego dłoń nachalnie kołtuniła mi futro na głowie.
Obserwowałem uważnie publiczność pokazu. Większość to podstarzali mężczyźni, wszyscy trochę otyli i trochę zbyt pewni siebie. Było może parę kobiet, głównie reporterki i asystentki. Czasami napatoczyła się jakaś małżonka, śliczna ozdóbka swojego męża, uczepiona kurczowo jego ramienia jak mieniąca się złotem i srebrem przerośnięta broszka.
Jedna z nich nie pasowała do żadnej z tych kategorii. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Wysoka, szczupła kobieta w czerwonej, opinającej sukni z rękoma wolnymi od aparatów i notesów, bez napuchniętego biznesmena pod łokciem. Stała pod ścianą i obserwowała- nie mnie, co było wystarczająco dziwne- a ludzi tłoczących się między stolikami z przystawkami, a sceną. Omiatała znudzona wzrokiem wystające ze smolistej masy ubrań głowy, kompletnie niezainteresowana żadną z nich. Westchnęła i odgarnęła z policzka brązowego loka. Chciałem bardzo zwrócić jej uwagę- nie, co ja wygaduję, nie mogłem przecież wyjść ze swojej roli. Profesor na mnie liczy.
Kobieta odbiła się od ściany za plecami i zaczęła przechadzać się między słupami ludzi. Coś w jej ruchach było hipnotyzującego, nie były niezgrabne i wyciosane w marmurze jak te, których nogi twardo dotykają ziemi, a umysły zatopione były w tabelach i wynikach.
Ona śniła.
Wyciągnąłem łapę poza stolik, po sekundzie oprzytomniałem w porę, próbowałem wrócić do uzgodnionej pozy, moje ciało jednak już leciało przed siebie. Spadłem ze sceny prosto pod nogi gości. Kobiety zaczęły piszczeć na mnie jak na ogromnego szczura, mężczyźni odsunęli się zaniepokojeni o swoje żony. Szybko stanąłem na cztery łapy i pomimo pulsującego bólu głowy próbowałem dostrzec czerwoną suknię między smołą garniturów. Może gdzieś tam jeszcze jest, może nie uciekła. Dostrzegłem jedynie parę kropel szkarłatu ściekających mi po skroni. Spanikowałem.
-Stój!- Krzyknąłem ludzkim głosem z syntezatora.
Cała sala zamarła, a ja wiedziałem, że zrobiłem właśnie coś bardzo nie "wedle planu". Coś, czego żadne przepraszam już nie odkręci.
"Magiczny pies Henrixa mówi!" Krzyczały nagłówki każdego brukowca w mieście.
-Boże, C6, jak mogłeś! Postradałeś rozum?!- Krzyczał profesor rwąc sobie włosy z głowy.
- Nie chciałem, rozproszyłem się! Na sekundę straciłem równowagę, co mogłem zrobić?
- TRZYMAĆ. GĘBĘ. NA. KŁÓDKĘ.- Stróżki śliny spomiędzy jego zębów ochlapały mnie po pysku.
- A co w tym złego, że teraz wiedzą, że mówię? Sam mnie tak zaprojektowałeś! Powinieneś być dumny z każdego swojego wynalazku, a jeśli nie, WYRWIJ TO CHOLERSTWO Z MOICH UST! Tylko niepotrzebnie kusi.
Mężczyzna wyprostował się i wlepił we mnie swoje tępe ślepia. Widziałem w nich miłość do swojej kreacji. Nie potrafiłby tego zniszczyć.
-Prosiłem cię.- Wyszeptał, a żal ściskał mu gardło.
Wlepiłem wzrok w podłogę, zacisnąłem platynowe zęby. Nie mogłem tego dłużej znosić.
-Chciałbym być twoim synem, a nie tworem.- Wydarło się ze mnie.- Chciałbym wychodzić z laboratorium, a nie być zabieranym. Oglądać co chcę, a nie być oglądanym. Dotykać czego mogę, nie być dotykanym. Kochać, a nie…- Urwałem.
-Jesteś pewien?- Jego wzrok uczepił się mnie.- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? Byłeś potrąconym na poboczu kawałkiem zwierza. Jestem pewien, że nikt cię wtedy nie kochał tak jak oni teraz. JESTEŚ kochany, C6! JA cię kocham! Byłeś nikim, dopóki cię nie poskładałem. Czy ty nie widzisz, ile mi zawdzięczasz?- Jego pomarszczone ręce wyrwały się w moim kierunku, jakby żebrały o odpowiedź.
Na kawałku dywanu pojawiły się mokre kółka. Rytmiczne uderzenia kropel rozbiły ciszę.
Dlaczego musiałem go pokochać? To tylko komplikowało moje serce.
Od Kawki - „Rdzeń. Stężenie pośmiertne”, cz. 3.15
wtorek, 6 września 2022
Od Kamaela - "Morskie wiatry" cz.2
Basior szybował nad statkiem, starając się pozostać w pełni niezauważonym. Latając pod słońce powinien być łatwo pomylony z ptakiem, chyba że nieznani żeglarze dopatrzą dwie pary skrzydeł. Oby tak się nie stało. Skrzydlaty wytężył wzrok, wypatrując, kto odważył się tak bardzo zbliżyć do wybrzeża należącego do Watahy Srebrnego Chabra. Pewnie jacyś ludzie, którzy po prostu płyną obok brzegu, żeby się nie zgubić i szukają okazji, żeby uzupełnić zapasy. Ta plaża jest akurat dosyć przystępna, jeżeli chodzi o odwiedziny od strony morza.
Coś jednak Kamaelowi nie pasowało. Nie widział wąskich sylwetek ludzi, a podłużne, należące do czworonożnych zwierząt z długimi ogonami. Wszystkie nosiły nakrycie głowy chroniące przed morskim słońcem, więc ciężko było dopatrzeć się, czym dokładnie są te stwory. Chociaż ich sposób poruszania się, biegania i skakania łudząco przypominał wilki. Nawet nawoływały do siebie po wilczemu. Ale przecież wilki nie mogą żeglować statkiem, przynajmniej tak był przekonany basior. A może... Te stworzenia poruszały się tak umiejętnie po statku, jakby się na nim urodziły. Skakały, wspinały się, chwytały liny, nie przejmując się zupełnie wysokimi falami, które miotały okrętem w górę i w dół. Zwierzęta władające statkiem równie sprawnie, co ludzie. Surrealistyczna idea, która w świecie pochodni, cyborgów i wilczych gitar absolutnie miała prawo istnieć, choć w pewien sposób wciąż pozostawała nieobjęta umysłem.
Wilki żeglarze. Najprawdziwsze wilki żeglarze. Kamael stracił resztki wątpliwości, gdy usłyszał przeciągłe wycie przebijające się przez szum fal i wysokiego wiatru. Nawoływanie do pracy. Wszystkie ruchome punkty zaczęły wiercić się jak mrówki, którym ktoś właśnie nadepnął na mrowisko. Szykowały się, pracowały nad żaglami i w sumie tyle Skrzydlaty był w stanie dojrzeć ze swojej odległości nad powierzchnią morza. Zauważył, że statek zaczął kręcić w stronę brzegu. Czyli Wataha Srebrnego Chabra będzie miała gości.
– Kamael! ‒ wroni wrzask zaatakował uszy basiora gdzieś od góry, od strony chmur. Oto na tej samej wysokości znajdował się inny skrzydlaty wilk, z pojedynczą, aczkolwiek potężną parą skrzydeł. Kolorystycznie i kształtem przypominały one te motyla, jednak były wykonane z bardzo drobnych piór, a nie delikatnej błony. I wydawały dźwięk podobny do wiatru. Zapewne dlatego Kam ich nie usłyszał. Sam właściciel owych skrzydeł był nieprzyjemnie znajomy Skrzydlatemu, który miał nadzieję, że jego rozdział zawierający starą watahę się skończył. Jak widać, pomylił się.
‒ Nuriel. ‒ Kamael zmierzył wzrokiem granatowego wilka. Naprawdę wolałby nigdy nie pojawić się nad tym przeklętym morzem.
<CDN>
piątek, 2 września 2022
Od Delty CD Domino - "Czerwona jak Maki" cz. 2
Dzień i noc, noc i dzień. Czy to różnica? I jedno i drugie zbliża powoli ku nieuniknionej śmierci. Mrugnięcie, krok czy krzyk. Co za różnica. I tak każda ze ścieżek prowadzi w jedno miejsce. Ku niebu. Piekłu. Jak kto i w co wierzy. Delta sam w sobie w niewiele rzeczy wierzył ostatnimi czasy. Kartka, kubek, zioła. Jego małe życie w małym światku kręciło się wokół jaskini medycznej. Na głowie miał sporo pacjentów odkąd granica otworzyła się na nowo. Smutny jednak los, nie dał aby WSC pozostało jego spokojną ostoją. Gdzie nie poszedł ciągnęła się za nim zmora przeszłości, zły omen. Był niczym czarny kot przekraczający drogę, pobite lustro, przejście pod drabiną, deszcz przed podróżą. Nie dało się ukryć przed nieszczęściem, które niósł, bo niczym cień chciało go to wpędzić do grobu. I pomimo wzlotów, jego upadki były bolesne i bez możliwości przygotowania się do miękkiego lądowania.
Pogodzony z życiem skrobał ziółka do glinianej miseczki. Jego żal na chwilkę gdzieś zniknął. Przez ułamek sekundy pośród jego osowiałych myśli pojawił się cień uśmiechu. Na chwilę chciał być sobą. Nie dane mu jednak to było, gdyż świadomość świata wokoło zapadała się coraz głębiej. Co prawda imion, które przepadały był w stanie się jakoś nauczyć, ale i one były łatwo ulotne. A o wspomnieniach już nie wspominając. Nie pamiętał dokładnie kiedy doszło do niego w jak głębokiej dupie jest. Kiedy tak właściwie uwolnił się z takiego największego letargu i nieco przebudził, niczym niedźwiedź z zimowego snu. Pamiętał jednak, że spoglądał chwilę na jednego wilka w jaskini. Miałby go znać, ale spytał o imię. Widział jedynie szok w tak obcych mu oczach. Wtedy też do niego dotarło. Powinni się znać, lata, miesiące, dni? Kto wie. Jednak świadomość nagłej straty wyrwała go z tego koszmaru. A mimo to nadal nie był panem swojego własnego życia. W obawie przed nagłym wyparowaniem wspomnień, chciał chwycić sie ich niczym tonący brzytwy, ale nie bardzo wiedział co pośród niech jeszcze mu się zostało. W końcu czego oczy nie widzą temu sercu nie żal, więc czego nie pamiętasz, tego nie wiesz. Zagubiony miał teraz nowe zmartwienie. Tia, młodzik pod jego łapą, trochę się przydawała, jednak co mogła zrobić. Prawie od małego przydzielona do wojska, z niewielkim doświadczeniem. Nie był w stanie oddać jej wszystkiego w łapy tak nagle. Odetchnął głęboko. Może niedługo. On sam w końcu też kiedyś sie uczył. Co prawda tutaj przybył z doświadczeniem, wieloletnim. Ze swoją znajomością ziół, leków i mocą, na coś się zdał, a teraz bogatszy o nowe umiejętności rządził sobie sam w tym miejscu. Flora nadal spała. Flora tak? Gdzieś miał pozapisywane najważniejsze imiona, jednak chyba odłożył tą kartkę w kącie. Za daleko aby się upewniać.
Jego głowa pokręciła się na boki. Odetchnął. Jego oko
przypatrzyło się ruchom łapy. Wpojone w mięśnie mieszanie, mechaniczne
dobieranie ziół bez zawahania. Miał nadzieje i tego nie zapomnieć gdyż to byłby
jego koniec. Zamknął oczy na sekundę.
—Dzień dobry, Delto. — jaskrawy głos, niczym słonce wpadł do środka. Jego
źrenice rozszerzyły się z zaskoczenia.
—Witaj, Domino — miał nadzieję się nie pomylić. Jednak wadera przychodziła tu
ostatnimi czasy tak często, że starczało mu to aby spamiętać. Chociaż
pobieżnie. Zastrzygł uchem, gdyż bał się że jego mierny głos nie dotrze do
niej. Ostatnimi czasy dopiero się rozgrzewał, a i tak mówienie należało do
najmniej przyjemnych czynności do przywrócenia. Gardło piekło go i bolało,
kaszlał nieustannie, a jego struny głosowe skrzypiały z wysiłku. Czasem brzmiał
lepiej, czasem gorzej, ale przynajmniej wracała mu świadomość świata i swojego
własnego stanu. Gorzej, że nie umiał nic z tym zrobić. Całe życie leczył
innych, teraz przydałoby się aby ktoś wyleczył i jego. Niestety nie było takiej
opcji. Kamień z serca, zwany wojną, mógł mu spaść z serca, ale to nie znaczyło,
że jest mu tak o wiele lepiej.
—Pomóc ci w czymś dzisiaj? — jego oko przeleciało po sali. Sporo wilków, trochę
skomplikowanej zabawy.
—Nie masz jakiś swoich spraw? Nie jesteś moją pielęgniarką. —mruknął pod nosem.
Położna, może coś umiała, ale na niewiele się w tym momencie zdawała.
—Ah, wiem, ale o zajęcie dla położnej ciężko w tych czasach. Wilki więcej łkają
niż kochają może to dlatego —
—Tak, na pewno. — odparł nieco w swoim własnym świecie. Ciekawe co dzisiaj zje
na obiad. O ile w ogóle zje. To będzie ciężka zagryzka na jego żołądek. Czy on
znowu schudł. Cholera. Maść. Zagniótł łapą nieco szybciej. Wilk z oparzeniami
od h wie czego czekał z cierpieniu niedaleko. Jego myśl musiała się teraz
skupić. Niestety pewne jasne światło siedziało u jego boku i wchodziło
uporczywie w oko, oślepiając.
—Too, kogo mogłabym ci dzisiaj ściągnąć z barków? — odetchnął. Spojrzał nie
porzucając ruchów łapą ani na sekundę. Chciał się jej pozbyć na chwilę. Nie to
że jej nie lubił, ba! Nie pamiętał o niej nic poza imieniem i profesją, więc
nie jemu to oceniać. Kiedyś się widocznie lubili. Jednak teraz czekała go cała
sala chorych płaczących o pomoc, leki do uklepania, słabnące ciało, żarliwie
zżerający go strach i łzy powoli kotłujące się w jego duszy. Odetchnął po raz
drugi.
—Panią Konstancję boli ostatnio kolano. Podaj jej coś na zwyrodnienia. — rzucił
od niechcenia. Tylko ona wpadała mu w głowę o tej porze dnia... czy to już może
była noc? Co za różnica, kiedy od ścian nadal odbijały się te same obolałe
dźwięki co zawsze. Jakby świat w tym miejscu zatrzymał swój bieg na wieki.
Wiecznie te same żywopłoty, może nieco zwiędłe. Ciągle identyczna podłoga,
tylko czasem szło znaleźć jakąś nową dziurkę. Ale jak szybko ona stawała się tą
nową starą dziurką, tylko czas jest w stanie powiedzieć. Uklepane legowiska. Choroby.
Żal. Ból. Ile rzeczy pozostaje tutaj bez zmian. A on sam w tym wszystkim,
pomiędzy własną żałością a tą należącą do pacjenta.
—Robi się! — mało nie podskoczył słysząc ten głosik obok siebie. Kompletnie już
o niej zapomniał. Dopino.. nie... Domino. Dreszcz nieprzejrzystości wspomnień
przeszył jego umysł. Zamruczał pod nosem ocierając się o panikę. Wykonał nagły
zwrot głowy w kierunku wilczycy, która wbijała w niego swój wzrok, intensywnie,
jakby chciała przejrzeć przez jego serce. Czy już skamieniało? A może uciekło z
ciągłego strachu? Bije szybko, ze stresu? Czy może wolno, gdyż już nie ma po co
bić?
—Coś mówiłaś? — westchnął, bojąc się, że jeszcze chwila, a na swojej skórze
poczuje żywy ogień. Zmarszczył przy tym nos, w geście niemego uśmiechu, gdyż
mięśnie jego pyska zastygły w bezdusznym grymasie zimna i zmęczenia.
—O, nie, ja tylko.. — spłoszyła się, ale odwróciła te ślepia i medyk mógł
odetchnąć, nieco bardziej. — Zastanawiałam się czy...—
—Delcinko ty moja, gdzie ta moja maść na stawy? Konstancja czeka już drugą
wieczność. —
—Ah, no tak, chwilka Konstancjo. — maść mało nie wyleciała z jej łapek kiedy
pochwyciła ją z półeczki. Świeża, pachnąca, gdyż Delta maniakalnie uzupełniał
zapasy wszystkiego. To dawało mu odrobinę pewności, że jest jeszcze sobą, w
najdrobniejszej mierze. Wzruszył ramionami, może nie nonszalancko, a raczej dla
rozciągnięcia obolałego kręgosłupa, który wyłaniał się spod skóry, jakby
zaglądając na świat wokół. Ranki, rany, cienie pod oczami. Żal było się patrzeć
na pobojowisko jakie zostało po tym basiorze.
Hej! Kim jesteś, kim jesteś mój drogi. Czy zmierzasz, czy zmierzasz za
las?
Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie jest niesamowite jak szybko
pędzi świat wokół ciebie i jak obracają się plany. Z góry w dół i z dołu w
górę. I tak też Delta jak nigdy zanurzył się w polu kwitnących maków. Mała to
była polanka, ale czerwieniąca się wręcz. Z radością przemierzał to jakże
zarośnięte miejsce. Ze spokojem w sercu, ciszą w umyśle. I zdało mu się, że
jest jak kiedyś, tylko pysk średnio unosi się do uśmiechu. Przymknął oczy. U
jego boku, jego sierść, zadrżała wrz z wiatrem. A jednak jak wiele się
zmieniło. Jego drżące, chude łapy z precyzją chirurga urwały trochę cienkich
łodyg składając je w nieśmiały wianek. Ten zasiadł na jego głowie, niczym
korona na głowie króla. Mieniąc się krwistą czerwienią zaglądał z wyższością na
pozostałe w polu kwiaty, nieświadomy swojego rychłego zgonu pośród uschniętych
chwastów.
Delta... musiał przyznać, że nie bal się już aż tak wychodzić. Może potrzeba było
mu odrobinę powietrza i świadomości swojego niemrawego stanu. Wyrwania się z
kamienia, na którym zasiadł niczym Bóg, a z którego nie umiał zejść, aby
spojrzeć na własne oblicze, jak patrzą na niego inni. Chociaż i tak pewnie
nigdy nie dostrzeże prawdziwego stanu swojej własnej egzystencji. A inni nie
dostrzegą jego czerni w duszy, która przejęła każdą komórkę jego ciałka.
Odetchnął. Tia była za młoda aby ją tak porzucać samą, a zaraz Lato przybędzie
z ziołami do leków. Oh radości w nieszczęściu, czemu smakujesz tak gorzko?
Tam za lasem, za
lasem, czeka samotny grób. I tylko dwa maki, dwa maki na grobie.
Dzień i noc, noc i dzień. Czy to nie nudne? Taka monotonia
tego cyklu, ciągnąca się przez lata. Idealny kontrast? Twór natury bez wad i
zalet, czy może tylko ustawowa godzina wypoczynku i pracy? Ciągle tylko ciemno
i jasno oraz czasem zdarzy się, że kątem oka złapiesz zachód lub wschód
wszechmocnej gwiazdy. I cóż to daje? A otóż pobudkę.
—Delta... —
—DETLA! —
—Delciu? —
—Deltaaaa... —
Wycie, błaganie, prośby i skomlenie. Od rana do wieczora i po nocach, chodzące
po jego głowie nieskończone myśli o zamordowaniu części z tych wilków, które
trafiły w jego progi. Jęczą, warczą, rozmawiają i wołają. A tego dni jego imię
odbiło się od ścian o raz za dużo. Na skaju łez, w kąciku rzucił jedną z
miseczek o ścianę. Miał gorszy dzień, a nic wokół niego nie wskazywało jakoby
miał się poprawić. Odetchnął. Jego czaszka zachrobotała o chropowatą
nawierzchnię jaskini. Należało się wziąć w kupę, jednak świat powoli przesypywał
mu się między palcami, niczym czas, który marnował. Niemoc przeszywała jego
płuca, wyciskała z nich drobne oddechy. Otumaniała mózg. Chciał się położyć,
usnąć, najlepiej snem wiecznym i twardym. I aby na jego grobie, z dala od
ludzi, zakwitły kwiaty, piękne pąki róż, fiołki i chryzantemy. Może nawet
Chabry.
—Delta, Delta!— słodki głosik, radosny, tak niepasujący do tego miejsca,
rozniósł się po jego zaułku. Siedział, skryty, chciał być sam. Czemu los tak
utrudnia mu jego marny żywot. Nie chciał wychodzić, obleciał już wszystkich,
resztą niech zajmie się bóg. O ile takowy istnieje. Jednak poruszył go dźwięk
jego ukochanych skalpelków, które zastukały jeden o drugi w słodkiej melodii,
jaką wydają jedynie przy operacjach. A kto śmiał je ruszać?!
—Co znowu? — warknął. Chciał głośno, ale wyszło jak zawsze. Marny szept godny
szczeniaka wściekłego na rodzica. Napastnik porzucił jego skarby od razu, ale
jakim kosztem. Wadera w ciapki, jak jej tam było... Dokima, cokolwiek...
znalazła się prawie w jego pysku. Cofnął się o krok, chcąc uratować resztki
swojej prywatnej przestrzeni.
—Pomożesz mu? — wepchnęła mu w nos ptaka. Załamany spojrzał na nią. Jego wzrok
może nie za wiele mówił, ale ciało miało ochotę uśmiechnąć się w
niedowierzaniu.
—Ja nie leczę ptaków tylko wilki — rozluźnił plecy w załamaniu. Czuł jakby
zaraz miał polecieć do tyłu, więc nachylił się, garbiąc przy tym.
—A Rubile to już jakoś przyjmowałeś na leczenie. —
—Na prośbę alfy, nie ciebie. — odmówił. Nie pamiętał kim jest. Zły dzień spadł
jeszcze bardziej do dołka i nie mógł się z niego wygrzebać. Co zrobić? Co
poczynić? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego chcą? Co od niego
chcą?
— Jeśli miałabym cie prosić o jedną rzecz na świecie to proszę cię właśnie
teraz, obejrzyj go chociaż.—
Sapnął. Czy ona nie odpuści? Pokręcił głową. Co od niego chcą?
Aby zamilkła. Aby ucichła. Przepadła. W otchłań, w przepaść, w czeluść. Diabły,
bogowie, Ra, Zeus... ktokolwiek? Jednak nikt nie słuchał. Jego błagania
przeleciały sucho jak te wadery. Sam musiał zamknąć jej pysk.
—Zajmę się nim po obchodach. — zbył ją w końcu. Jego znudzony, zmęczony i
letargiczny wzrok przesunął po tej uradowanej kulce ciapatej sierści. Odetchnął
ciężko, ale ponowny obchód nie zaszkodzi. — Pójdę już, czym szybciej zacznę,
tym szybciej skończę. — wyminął ją.
—Skończyłbyś jeszcze szybciej z drobną pomocą. — coś stuknęło, zaskrzypiało. — Co
ty na to?— zrezygnowany odwrócił się.
—Chodź. — miał dość interakcji na ten dzień, więc ktoś może zrobić za niego „small
talk”.
Jak szybko zaczął tak szybko skończył. Dwie pomocnice pod
łapą czyniły cuda z jego obchodem. Oczywiście nie mogły zrobić za niego
wszystkiego, ale nadawały się w sam raz na odciągnięcie uwagi od niego samego.
Zatem pozostało jedynie obadać tego ptaka. Wziął go do ręki, małe stworzenie
wydarło się zaskoczone. W końcu niecodziennie trzyma cię w ręku stworzenie
większe o dziesięciokroć, nieupierzone i ze złymi kłami. Jego zdrętwiałe
paluszki powoli przytrzymały stworzenie.
Na swojej szyi czuł wręcz jej oddech. Dorina nachylała się nad nim zaglądając
jak mu idzie. Cierpliwość był chyba jedyną rzeczą jaka pozostała w nim
identyczna do tej przed wojną, gdyż znosił ją dzielnie. Chwilę mu tylko zajęło
znalezienie problemu, nastawienie złamanego skrzydła i mógł oddać jej tego
małego przyjaciela. W jej łapkę ,po może 10 minutach, wsunął ptaszka
zawiniętego w ściereczkę w jej łapę. Jej wzrok, wyraźnie wyczekujący jakiegoś
komentarza, wbił się w jego ciało. Ale on miał już dość całego tego
zamieszania. Ominął ją znikając za rogiem, ignorując już wołania. Nie poszedł
do sypialni medyków. Tam była Flora, osoba którą pamiętał jedynie jako
poprzednią medyczkę. Osoba, która mogła odebrać mu wszystko co aktualnie miał
do siebie. Stanowisko, pewność siebie, bezpieczeństwo i w pewnym sensie dom. I
ten strach dzisiejszego dnia przypomniał mu się gryząc duszę jedynie mocnej. Odetchnął.
Izolatka nigdy nie była mu takim przyjacielem jak tego wieczoru. Padnięty
skulił się w kącie w nadziei o cieszę. I jedynie płatek maku zsunął się z jego
głowy, opadając na ziemię.
I tam za lasem, za lasem siedzi samotny duch. I tylko na głowie, na
głowie nosi czerwony mak.
Odetchnął Jego piękny wianek usechł już kompletnie. Maki
sczerniały, niczym jego dusza. Kiedy zdejmował do z głowy, przy swoim
stanowisku pracy, parę płatków, które jeszcze trzymały się łodygi upadły na
stolik. Obejrzał się na wyjście. Niestety nie było mu dane wyjść tego dnia, ani
następnego, ani następnego. Miał łapy pełne roboty. Wilków pojawiało się więcej
i więcej. Przychodziły zewsząd. Ba! Nawet Kawka odwiedziła Nymerię. W powietrzu
wisiała groźba, żeby jedna. Delta przewrócił oczami słysząc jak z boku woła go
znajomy głos. Ruszył tyłek. Maść w jego łapie, fiolka w pysku. W wejściu stanął
Dreniec. Nieczęsty gość, widzieli się może trzy razy, z czego ten był trzeci, a
pierwszy był odwiedzinami Delty. Odłożył fiolkę przed nim i zadarł głowę.
Przeklął swoje niewielkie gabaryty i chude ciałko.
—Czego? —
—Może trochę kultury? — wilk skrzywił się na jego słowa. W odpowiedzi otrzymał
kolejny przewrót tymi dwukolorowymi tęczówkami.
Basior zawarczał, ale niewiele więcej mógł zrobić.
— Do rzeczy. — Delta machnął łapą.
— Potrzebuję ... leku. —
—Dużo mi to mówi. — z pożałowaniem spojrzał na większego. Cóż za nieszczęśnik
bez umysłu to był. Jakby stał przed nim były odkrywca tej, okupowanej, ale
watahy.
— Leku na kaszel. —
— Nie mam... gotowego. Wyślij jakiegoś zielarza po cebulę do wsi. — mruknął. I
odszedł. Bez pożegnania. Nie miał za grosz szacunku do osób tego pokroju.
Prawda, Dreniec mógł być taki wobec WSC gdyż byli wrogami, prowadzili wojnę.
Ale jak bardzo inny może być w życiu prywatnym, jeśli nie szanuje swojego
bliźniego, zwłaszcza medyka.
Chwilę zajęło dostarczenie cebuli, ale syropek uczynił się szybko. Deltę korciło aby samemu go dostarczyć, może przypadkiem zbić fiolkę, ale nie mógł zostawić gotującego się wywaru, jaki nastawił. Wysłał wiec mała, niezdecydowaną Tię, a za nią Domino. Niech się przydadzą obie. I tak się nudzą i całe dnie siedzą mu na ogonie. Samotnie już, siedział przy swoim stanowisku. Kończył leki, maści i herbatki na choroby pacjentów. Cierpliwie znosił ból głodu w żołądku, niechętny do jedzenia. Łapami pracował rytmicznie, powoli, w swoim własnym świecie, a gdy skończył schował się w swoim kącie, na chwilę. Tam zmusił się do zjedzenia swojej porcji pożywienia. Mięso przynosili mu łowcy, regularnie, wyłącznie dla niego i Flory. Pacjenci dostawali swoje osobno. Można powiedzieć, że gdyby skinął łapą, dostawałby tyle ile chce. Zalety bycia medykiem i posiadania odpowiedniego doświadczenia. Reputacja pozwalała na wykonywanie ruchów, na które nie każdy mógł sobie pozwolić. Na przykład krzyczenie na alfę, za bycie debilem. O tak. W każdym razie. Najedzony, w miarę przynajmniej, zakasłał. Położył się na drzemkę, która nie trwała za długo.
Gdy wstał, wydobył się z izolatki, której na razie używał wyłącznie on, przeszedł do stanowiska. Czas było zacząć kolejne obchody. Ze snem jeszcze na powiekach usadowił się przy swoim miejscu pracy. Z zaskoczeniem, westchnął głośno kiedy dotarło do niego jak czysto na nim jest. Zamrugał dwa razy. Czy kiedy spał odwiedziły go jakieś dobre duszki? Było im żal stanu w którym był? Flora wstała? Jego serce zabiło diabelsko szybko. Z impetem wpadł w sypialenkę. Wadera spała jak spała, niezbyt świadoma swojego własnego istnienia. Odetchnął z ulgą i powrócił do swojego stanowiska. Czystość poprawiła mu odrobinę humor i może by się nawet uśmiechnął, gdyby nie zaśniedziałe mięśnie. Jednak nawet jeśli nie było wydać po jego pysku, jego oczy zaświeciły się iskierką. Tak rzadką, tak zapomnianą, a jak przyjemną. Miał cichą nadzieję, że tak już zostanie, ale to całkowicie zależało od jego humorków i zmiennej siły z chęcią.
I siedzi , i siedzi tam sam jak bez życia. Ten duch, ten duch z makiem
za uchem.
A wieczorem. Stojąc przed własnym stolikiem, zastał na nim wianek. Polne kwiaty i maki wystawały z niego, pięknie splecione. Powoli zbliżył się. Jego łapy uniosły ten słodki prezent. Założył go na głowę. Powoli, ostrożnie. Jakby w łapach trzymał najdelikatniejsze szkło tego świata. Rozejrzał się. Jednak nikogo nie zobaczył. Jednak zapach wskazywał na konkretną osobę z jego otoczenia. I może tylko wydawało mu się, a może rzeczywiście jego pysk wykrzywił się w końcu w koślawym uśmiechu, a z oka popłynęła jedna łza.
Daleko, daleko od domu samotny. Nocami i dniami, śpiewa i śpiewa z tęsknoty.
I wyje, i wyje niewyraźne słowa, o niepamięci, niepamięci i żalu.
<Domino?>