wtorek, 23 czerwca 2020

Od Talazy CD Tiski - "Biała Noc"

Zdarłam sobie gardło muzyką naprzemiennego wycia i nawoływania, a jednak nikt nie odpowiadał. Jedynie liście na drzewach zdawały się szeptać w swoim prastarym języku coś, co równie dobrze mogło być  drwiną. Czasem powietrze przeszywało też odległe krakanie - ponury głos odbijał się echem wysoko, wysoko ponad koronami drzew, jakby dobiegał spomiędzy ciemnych, ciężkich jak góry chmur. Nie tyle zbierały się one na niebie, a zdawały się w całości je połknąć, jak szara armia wkraczająca na zielony niegdyś kraj. Dotychczas bezczynnie tylko wpatrywałam się w ten inny świat, lecz kolejna salwa ptasich okrzyków okazała się niespodziewanie przelać gorzką czarę.
 Ha! To jeszcze nie nad moim ciałem zbierają się czarne ptaki!, krzyknęłam w duchu, naraz podnosząc się na cztery łapy. Mimo spontaniczności zrywu starałam się, by był on w miarę ostrożny; choć próbowałam sztywno trzymać tylną łapę, nie zdało się to na wiele. Twarz wykrzywił mi grymas bólu i chociaż w pustym lesie mogłam krzyczeć dowoli, zacisnęłam kły i tylko cicho syknęłam, może by nie tracić więcej z nędznych resztek otuchy, które nie opuściły mnie jeszcze w godzinach osamotnienia. 
Na białym futrze zakwitły krople świeżej krwi. Rana nie była duża, martwiło mnie jednak, że wyglądała na głęboką, a przecież nie pasowało to do jej natury. Zdawało mi się, że otrzymałam ją po zahaczeniu o jakąś ostrą gałąź w chwili, gdy strach odebrał mi na chwilę wzrok. W panice nietrudno przecież o nieostrożny krok. A jednak… pokręciłam głową, próbując się uspokoić. Różne to przecież wypadki spadają na wilki, czasem strasznie niedorzeczne. Wdychając głęboko, zdawałoby się samą mgłę, ostrożnie ruszyłam przed siebie.
Nie pamiętałam, by wypadek zdarzył mi się w nazbyt głębokiej części lasu, a jednak droga na jego skraj była długa i nużąca. W rezultacie przekroczyłam granicę światła i cienia zmęczona i zdyszana, krwawiąc już nie tylko z łapy, ale i z nosa. Wizja zaczęła mi coraz bardziej zanikać, jakby mgła z dziwnego zakątka na dobre zakręciła mi w głowie. Zacisnęłam kły, starając się ignorować dziwne uczucie. Rozejrzałam się pobieżnie po okolicy, mając nadzieję dojrzeć przyjaciółek, przy czym chyba całkowicie musiałam zignorować upływ czasu. Zorientowawszy się, że jestem sama, mogłam tylko roześmiać się krótko, ale i to wydało się całkowicie zbytecznym trudem.

To miejsce nie było domem, ale nie było też całkowicie obce. Ot, ostoja nie lepsza niż wykopana naprędce nora czy gniazdko uwite pod rozłożystymi ramionami starej wierzby, a jednak, niewielka jaskinia o ścianach koloru piasku miała w sobie coś, co sprawiło, że zagarnęłam ją z samolubnym uporem, zawsze prędzej czy później wracając doń na kilka godzin spokojnego snu. Mogłabym powiedzieć, że przypominała mi dom - położona w dogodnej odległości od plaży, pod jasnym niebem. W gruncie rzeczy była mi po prostu potrzebna, jeśli w ogóle chciałam myśleć o wykonywaniu pracy. Jasnym było, że biznesem medycznym trzęsła tutaj Etain. Miała sporą jaskinię medyczną, w której przetrzymywała wszystkie ostre narzędzia. Ja mogłam tylko cierpliwie uczyć się i kolekcjonować ziółka, ale i do tak prozaicznych zajęć niezbędne było własne mieszkanie i odrobina prywatności.
I oto był. Krawnik, zebrany zapewne podczas jednego z tych chaotycznych przypływów ambicji i nudy, leżał na wpół uschnięty w kącie jaskini. Uniosłam roślinę tak szybko, że niemal nie wypadła mi z łapy, po czym zaciągnęłam się jej zapachem z lubością, tak jakby była to najpiękniejsza z róż. A potem rozgniotłam ją, sypiąc barwne drobinki na ranę. Cień uśmiechu rozkwitł na moim pysku, gdy ból stępiał, a intensywny zapach wypełnił pomieszczenie.
Nie miałam bandaży, toteż na tym musiał skończyć się proces leczenia. Spostrzegłszy, że brakło też mięsa, nie miałam już innej możliwości jak tylko zaakceptować smętny sposób, w jaki miał skończyć się mój dzień. Położywszy się przy wejściu, obserwowałam, jak szare chmury chłoną mrok nocy, kryjąc niebo czarnym całunem. I tylko w gardle zastygło mi ostatnie wołanie, zbudzone gorzkim wspomnieniem twarzy przyjaciółek.
Poranek nie przyniósł rozwiązania ani cienia ulgi. Budząc się obolała i chora od światła, złapałam tylko sztywną łapę, by pobieżnie przyjrzeć się ranie. Ściemniała, ale przynajmniej przestała krwawić - upewniłam się w tym ostatecznie, kiedy niezgrabnie dźwignęłam się z ziemi. Od razu zakręciło mi się w głowie. Przetarłam mocno oczy, czując, że oddałabym wszystko za łyk wody. Tak przyziemne sprawy bladły jednak w obliczu nadchodzącej awantury między mną, a Karą i Tiską.  Nie marnując czasu ruszyłam w stronę plaży, nie zdążyłam jednak przeszarżować ni połowy wybrzeża, kiedy natknęłam się na Magnusa. Ledwo kojarzyłam go z przyjęcia, a jednak niespecjalnie przejmowałam się tym szczegółem; wściekłość porwała mnie na tyle, że z pewnością nakrzyczałabym teraz i na własną matkę, gdyby jakimś cudem stanęła mi przed oczami.
 Hej! – krzyknęłam, ściągając na siebie jego wzrok. Od razu spostrzegłam też, że było w nim coś bardzo nienaturalnego. Magnus wyglądał, jakby zobaczył ducha. Ekspresja ta dziwnie kolidowała z ostrymi rysami jego twarzy. Mimowolnie skuliłam się pod ogniem spojrzenia. Chciałam się cofnąć, a jednak zachwiałam się tylko lekko na łapach.
– No co?! – rzuciłam, szybko na powrót przybierając hardy wyraz pyska. Basior jednak uparcie milczał, a cisza, przerywana tylko chaotycznym śpiewem niespokojnych fal przyprawiała mnie o ból głowy, manifestując się jako szpilki wbijane aż pod czaszkę – Halo, Magnus! To ja! Talaza! – skoczyłam do przodu, chcąc go przewrócić, ugryźć, zabić; oprzytomniałam w ostatniej chwili, miast tego trzęsąc tylko głową, aż złote włosy rozpierzchły się na wszystkie strony. Lecz nic, nic, on nadal milczał.
– Dobra! – krzyknęłam, jakby odzyskując na moment trzeźwość myślenia. – Gdzie jest Kara?
Ruszyłam do przodu, nawet nie czekając odpowiedzi na zadane pytanie. Tymczasem basior przemówił; zdziwienie zatrzymało mnie w pół kroku.
– Poczekaj! – odwróciłam się do basiora. – Kara i Tiska…
Znowu się zawahał, wyglądało to jednak tak nienaturalnie, że równie dobrze mogło mi się jedynie przywidzieć.
– One o tobie zapomniały. – wykrztusił.
– Co masz na myśli? – nagłe ukłucie w sercu krzyczało, bym opuściła basiora i czym prędzej pobiegła do jaskini Kary. Odwróciłam się już nawet, wypatrując znajomego miejsca na tle horyzontu.
– Nie możesz tam iść! Nie znają cię.
– Jak możesz tak mówić?! – zacisnęłam kły, czując, że w oczach zbierają mi się łzy. Odetchnęłam płytko, po czym ruszyłam do biegu.
– Poczekaj!
Nie chciałam. Nie chciałam się zatrzymać, a jednak po kilkunastu metrach łapy odmówiły mi posłuszeństwa. Ledwo uniknęłam upadku, zresztą przez łzy niewiele już widziałam.
– Dlaczego? – szepnęłam, spuszczając głowę. Szybko poczułam na ustach znajomy słony smak. Nie próbowałam nawet tego ukrywać - uszy wypełnił mi dźwięk własnego łkania, który momentalnie przerodził się w głośny płacz. Magnus zniknął gdzieś w tyle. Krzyknęłam, a nim zdążyłam zamknąć usta, moja klatka piersiowa zapłonęła nagłym bólem, nieporównywalnym do niczego, co kiedykolwiek wcześniej czułam. Wyplułam powietrze, czując, jak w sekundę agonia połyka całe moje ciało.

Czym była ta muzyka? Szalone tony biły z czterech stron świata, brzmiąc o niebo i ziemię, zderzając się jeden o drugi. Z początku nie składały się w nic prócz okropnego jazgotu, jednak po chwili wsłuchiwania się w nie spostrzegłam, że w rzeczywistości opowiadają one historię. Wytężyłam słuch, starając się uporządkować chaotyczne partie. Słowo po słowie, zdawało mi się, że słyszę pieśń, a każdy jej wers był nieporównywalnym geniuszem. Wzruszenie szarpało moje serce; ze wszystkich sił starałam się nie rozpłakać, nie chcąc utracić ani jednej nuty wspaniałej kompozycji.
Trzask urwał muzykę. Przerażona nagłym hałasem, nabrałam powietrza w płuca. Znów ten ból. Przypomniałam sobie. Strach przerodził się w panikę. Chciałam zakrzyknąć, i…
Otworzyłam oczy.

To tylko padał deszcz.

Żal ciążył mi w piersi kamieniem, kiedy z cichym westchnieniem niechęci podniosłam się z ziemi. Prócz tej wagi czułam jednak także pewien spokój, a może opanowanie. Rozum miałam przejrzysty pierwszy raz od dawna, a pomimo prawdziwych chęci nie byłam zdolna do płaczu. Zdawało mi się nawet, że pewniej stoję na ziemi – czy to szaleństwo? Przesunęłam łapę po podmokłym gruncie, chcąc się ku temu upewnić. Cóż, odetchnęłam głęboko. Lepiej mieć w piersi kamień, aniżeli płomień.
Podniosłam głowę, próbując przebić się wzrokiem przez ulewę. Rzut okiem wystarczył, by upewnić się, że zgodnie z przeczuciem ciągle znajdowałam się w Skrytym Lesie.
Wywołane jakimś najstarszym, dzikim instynktem wycie stanęło mi w gardle, kiedy do nosa dotarł stalowy zapach krwi.
Zdumiona natychmiastowością swojego refleksu, odwróciłam głowę w kierunku, z którego przybyła woń. Błyskawicznie stłumiła ona wszystkie wątpliwości.
Polowanie czas zacząć.
Pomknęłam przez las, napawając się nieznaną dotychczas wolnością i siłą, które kotłowały się w moim sercu, każdym jego uderzeniem przyspieszając tempo mego biegu. Już blisko, widziałam znajomy skraj lasu. Krzyk ofiary wyostrzył instynkty. Jeszcze nie brzmiał w nim strach ani desperacja, to raczej rodzący się niepokój.
Nie kryjąc się długo za zmoczoną roślinnością, skoczyłam, a szare futro przestraszonej wilczycy zamigotało mi przed oczami.

< Tiska? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz