Nawet nie chodziło o to, że postanowił urządzić nasze wesele
tak błyskawicznie. Nie, to akurat pięknie. Stałam tutaj obok niego w błękitnym
świetle poranka, ze splątanym futrem jeszcze wilgotnym po nocnej kąpieli w
rzece i pospiesznie splecionym wiankiem z niezapominajek i liliowców na głowie,
dziełem wadery, której imienia już nie pamiętałam. Składałam spontaniczną
przysięgę, z komfortową obojętnością ujmując zaufanie w niedbale wybrane słowa,
ignorując obce jak ze snu twarze zebranych i czułam się bezgranicznie
szczęśliwa i spełniona. Całe moje jestestwo, jedyny ideał wolności, który
wypchnął z mojego życia inne pęta ograniczeń, zostały zamknięte w jednej
ceremonii.
Niemniej byłam tylko waderą, a wszystkie idee i manifesty bladły
w obliczu podstawowych pragnień i najprostszych więzi. Żałowałam, że moi
przyjaciele nie mogą zobaczyć mnie tego dnia i że nie miałam z kim dzielić
swojej radości. Zerkając dyskretnie na towarzyszącego mi basiora, zastanawiałam
się, jak sprawa wyglądała jego oczami. Byłabym w stanie zrozumieć, że większość
jego przyjaciół to członkowie Watahy Nadzei, niemniej wiedziałam, że w domu
zostawił rodzinę. Czy można tak zdradzić członków własnego stada?
Przenosząc wzrok na niknące na horyzoncie wzgórza, myślałam
o tym, że nie spodziewałam się już nigdy powrócić na te ziemie. Może to dobra
wróżba. Może Szkło zaprowadzi mnie tam, gdzie nie byłabym w stanie dojść sama.
Czy zawsze byłam taka przesądna? Wyglądało na to, że wciąż nie mogłam
zdecydować, czy ten ślub był dobrym pomysłem i szukała potwierdzenia w
nieomylnym losie.
Lecz nic, samotność, znużenie ani wątpliwości nie były w
stanie mnie zranić, póki miałam pod ręką Szkło, a później, gdy dotarliśmy do
mniej oficjalnej części imprezy, także różnego rodzaju napoje. Starym zwyczajem
lałam w siebie kieliszek za kieliszkiem, aż wszystkie nieznane twarze odsunęły
się w mrok, pozostawiając przy mnie tylko Szkło, którego jasna sierść zdawała
się teraz promieniować niczym słońce.
Chcąc ogrzać się trochę w jego blasku, chętnie wychodziłam
na parkiet. Huczało mi w głowie, nie mogłam przypomnieć sobie dlaczego, a
jednak byłam pewna, że jutra już nie będzie, toteż bawiłam się tak, żeby odejść
ze spokojem, kiedy zajdzie słońce.
Nie miałam pojęcia, jak znalazłam się na dworze. Fakt
faktem, nagle zrobiło się bardzo jasno, jakby smutne niebo ostatni raz przed
śmiercią chciało przywdziać najdoskonalsze, zenitowe barwy. Zdawało się, że w
tym blasku można było utonąć. Przymknęłam oczy, poddając się jego nieubłaganej
sile.
Otrzeźwiałam na chwilę, czując, że coś jest nie tak. To
drobny szczegół, a jednak sprawiał różnicę - czułam na piersi niewielki ciężar
drewnianego krzyżyka. Już nie myśli, bo te dawno zatraciły się w słońcu, ale
przeczucie, to ono mówiło mi, że przedmiot z jakiegoś powodu nie powinien się
tam znaleźć. Zmrużywszy oczy, z ogromnym wysiłkiem byłam w stanie dostrzec
basiora, który nachylał się nade mną. Jasny jak anioł o ognistych skrzydłach,
to z jego szyi zwisał teraz przedmiot. Prawda niezwykle mnie rozbawiła. Zaśmiałam
się, a skrzydlata postać odpowiadała mi serdecznym uśmiechem. Nachylając się
głębiej, całkowicie przyćmiła słońce.
Obudziłam się z powrotem w ciemnym kącie jaskini.
Natychmiast podskoczyłam w miejscu, jakby podjęta nagłym strachem, nie minęła
jednak chwila, a przypomniałam sobie gdzie jestem i jak się nazywam. Słońce
ledwo dobiegało tu zza wejścia, ale nie potrzebowałam go; sama duszna atmosfera
i niemal namacalne zmęczenie wiszące w powietrzu mówiło mi, że nastały leniwe
godziny popołudniowe.
Zdawało się, że przyjęcie przeniosło się na zewnątrz. W
środku pozostało zaledwie kilka par, z zewnątrz zaś dochodziły zapraszające
śmiechy i jakiś znajomy zapach. Patrząc podejrzliwie w stronę wyjścia, z
wielkim trudem podniosłam się na łapy. Odetchnęłam głęboko, czując nagle
straszliwe ciepło. Rozejrzałam się w poszukiwaniu napoju. Nie widziałam wody,
za to chwyciłam jakiś kieliszek wypełniony płynem o czerwonej barwie – kolor
przyciągnął moją uwagę.
Na zewnątrz palono ogniska. Requiem dla dnia, świetnie.
Zapach dymu i pieczonego mięsa, który tak gwałtownie przybrał na sile, kazał mi
rozejrzeć się za Karą i Magnusem. Nie znalazłszy ich wśród żadnej ze zwartych
grup stłoczonych wokół płomieni, doznałam głębokiego rozczarowania, które z
kolei szybko przerodziło się w gniew i nagłą chęć działania. Najpierw chciałam
po prostu zawyć, a później wysłać na tereny watahy jakiegoś posłańca, bo czy
panna młoda nie miałaby prawa do jednego życzenia? Jakimś dziwnym trafem szybko
zapomniałam o sprawie, jak zahipnotyzowana podchodząc do jednego z większych
ognisk, gdzie wszyscy momentalnie stali się moimi przyjaciółmi.
Rozmowę prowadziliśmy z taką energią, że ktoś patrzący na
nas z boku mógłby pomyśleć, że się kłócimy, gotowi zaraz wepchnąć się pomiędzy
żary, a gdy ktoś zaintonował jakąś godną, wesołą piosenkę, chórem
wykrzykiwaliśmy wersy, których treść akurat mieliśmy w pamięci.
Rozentuzjazmowana dobrą zabawą, bez przerwy uciekałam wzrokiem w żary ogniska,
aż w końcu w głowie ukształtował mi się pewien pomysł.
– Dobra – podniosłam się energicznie, a jednak dość
chwiejnie. – Pora rozruszać to przyjęcie. Kto skacze pierwszy?
Cisza, która mi odpowiedziała, szybko przerodziła się w
śmiech.
– Dobra – powtórzyłam, burknąwszy coś uprzednio z lekkim
oburzeniem. – Więc ja zacznę.
Cofnęłam się, by wziąć rozbieg, nieco potykając się przy tym
na łapach. Przez chwilę stałam w bezruchu, z wysiłkiem, który zobrazował się
jako usilne mrużenie oczu, próbując ocenić czy start w tym miejscu pozwoli mi
przebić się ponad płomieniami. Stwierdziwszy pobieżnie, że wszystko było w
porządku, już miałam skoczyć, kiedy nagle mój wzrok przykuł znajomy kształt
falujący poza ścianą ciepła bijącą z ogniska. To Szkło. Stał na uboczu,
gawędząc z jakąś waderą, zapewne koleżanką po fachu.
< Szkło? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz