piątek, 1 czerwca 2018

Od Kurahy - Opowiadanie konkursowe

Wschodzące słońce zmusiło nas do ponownego ukrycia się w zaroślach. Powoli nastawał drugi dzień naszego polowania, o czym boleśnie przypominał nam czerwony na-razie-półokrąg. Tropiony przez nas łoś, okazał się niezwykle towarzyskim stworzeniem i dopiero niedawno opuścił swoich parzystokopytnych kompanów. Wiatr wiał w naszą stronę, więc bez zbędnej zwłoki dałem lisowi sygnał, że zaczynamy.
- Zaczekaj - syknął za mną towarzysz. Byłem jednak zbyt zaaferowany nowym sposobem polowania, który mieliśmy wypróbować. W końcu, jeśli chodzi o jedzenie, chyba można sobie wybaczyć pójście na skróty?
Odszedłem na odległość wystarczającą, by mój żywioł nie zakłócił iluzji, którą tworzył Shino, przez cały czas uważając na kierunek wiatru. Przyszła moja kolej, by wyczekiwać sygnału. Przywarłem do ziemi, rozluźniając wszystkie mięśnie. Musiałem oszczędzać siły, bo następne parę minut miało zaważyć o tym czy zjemy tego dnia coś prócz zwykłej sarniny.
Błękitna mgła zbliżająca się do zwierzęcia była znakiem, że powinienem się przygotować. Shino wyskoczył z kryjówki, więc łoś był już zdezorientowany iluzją. Ja, dzięki swoim mocom, widziałem doskonale przez tę mgłę. Podniosłem się z ziemi i najostrożniej jak potrafiłem, podszedłem bliżej. W tym czasie lis zadbał o to, by nasza ofiara była skierowana w moją stronę. Musiałem jeszcze tylko poczekać na odpowiedni moment, by mieć dobry dostęp do szyi łosia.
Napiąłem mięśnie i zerwałem się do biegu. W trzech susach znalazłem się tuż przy zwierzęciu i skoczyłem, by sięgnąć odsłoniętego gardła. Zacisnąłem szczęki na tchawicy, chwilę szarpiąc się z łosiem, aż w końcu przestał oddychać. Odsunąłem się od ciała, oddychając ciężko. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Oblizałem krew, która skapywała powoli z mojego pyska, wzdrygając się, gdy przed oczami na kilka sekund zrobiło mi się zupełnie czarno. 
- Jesteś ranny - stwierdził Shino, podchodząc do mnie. Rzeczywiście. Moją klatkę piersiową przecinała długa, płytka rana. Nawet nie zauważyłem, kiedy oberwałem.
- To nic takiego - zapewniłem, powracając myślami do naszej zdobyczy. Byłem głodny, ale lis zdecydowanie nie zamierzał dać mi się najeść.
- Czuję padlinę.
- Nie żartuj, przecież dopiero co go zabiłem - burknąłem, coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Chodź - nakazał. Z niechęcią, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie zabitemu zwierzęciu, ruszyłem za nim.

Paręnaście metrów dalej zobaczyliśmy tłuste, żółte larwy. Wiły się na wszystkie strony, ale zdawały się zmierzać w przeciwnym niż my kierunku. Tworzyły coś w rodzaju pogrzebowego korowodu, lecz zdecydowanie nie były pogrążone w żałobie. O ile w ogóle odczuwały cokolwiek.
Szliśmy dalej, w zupełniej ciszy, uważając by nie rozdeptać czerwi, szukając miejsca z którego pełzły. Mój towarzysz skrzywił się, chwile później i ja poczułem smród. Nie był on jednak zaskoczeniem - spodziewaliśmy się przecież padliny. 
No właśnie - spodziewaliśmy. Wszechświat już tyle razy udowadniał mi, że "spodziewanie" to najgorszy rodzaj krzywdy, jaki można sobie wyrządzić.
Pierwsza zasada przetrwania?
Spodziewaj się zawsze najgorszego. Wtedy możesz się najwyżej mile zaskoczyć.
Popełniliśmy błąd i nie potrzebowaliśmy słów ani porozumiewawczych spojrzeń, by wiedzieć, że oboje uważamy tak samo.
Zamrugałem parę razy, by upewnić się, że dobrze widzę. Ale to było faktem. Było bardziej prawdziwe niż jakiekolwiek słowa mojej własnej matki, niż jakiekolwiek zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Patrzyłem, widziałem, ale nie chciałem uwierzyć. Czułem jakby wszystko wokół mnie naraz stało się kłamstwem, wielką ułudą, a jedyną prawdą było niewidzące spojrzenie fiołkowych oczu. 
Palette.
Cofnąłem się. Narastający ból w płucach uświadomił mi, że wstrzymywałem oddech. Zacząłem desperacko wdychać powietrze, którego moje płuca nie chciały przyjąć. Reszta świata przestała dla mnie istnieć. Pozostał tylko zamglony obraz przed moimi oczami i konwulsje, które wstrząsały moim ciałem. 
- Kuraha! Uspokój się! - Głos Shino podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Zwiesiłem głowę, nadal starając się uspokoić oddech. - Oddychaj. Pójdę po kogoś, kogokolwiek.
Usiadłem, tępo wpatrując się w jeden punkt, przynajmniej póki wzrok mi się nie rozmazał. To nie mogło być prawdą, przecież Gorth nie pozwoliłby jej zginąć. Chyba że... 
Odsłoniłem zęby, zrywając się na równe nogi. Wróciłem do ciała. Sam zapach rozkładu nie robił na mnie większego wrażenia, więc nie miałem problemu ze skupieniem się na nim. Przez dłuższą chwilę nie czułem nic innego, aż w końcu delikatny aromat wanilii przebił się przez wszechobecny smród. Magia. Przez chwilę miałem wrażenie, że... Nie, to bezsens. Wróciłem na miejsce, w którym wcześniej siedziałem.

Pierwszy pojawił się Mundus. Nie wyglądał na zaniepokojonego, pewnie myślał, że Shino postradał zmysły, ale mina mu zrzedła, gdy podszedł bliżej.
- Kiedy ją znaleźliście? - Pytanie mogło być skierowane tylko do mnie, więc odwróciłem głowę w jego stronę.
Zasłaniał dziób skrzydłem. Dźwignąłem się z ziemi i podszedłem do ptaka. 
- Nie wiem, niedawno - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. 
- Właściwie, co robiliście tak blisko granicy?
- Mundus, ty chyba nie myślisz - zacząłem, ale zrezygnowałem z dyskusji. - Polowaliśmy. Na łosia.
- Shino mówił dokładnie to samo.
Nic z tego nie rozumiałem. Czy on uważał, że ja mógłbym to zrobić?
Już dawno powinienem.
Potrząsnąłem głową, odrzucając od siebie tę myśl. To nie było rozwiązanie. To nie było DOBRE rozwiązanie. A co ważniejsze, nie byłbym w stanie pokonać demona. Nikt nie był. Skąd przyszło mi to do głowy?
Wtedy nadeszli Wrotycz, Jaskier, Astelle, Oleander i Shino. Wymieniłem z Mundusem porozumiewawcze spojrzenia. Kiwnął głową, co najpewniej znaczyło, że mogłem odejść. Lis od razu dołączył do mnie.
Po drodze jeszcze raz natknęliśmy się na ten sam pochód czerwi. Poczułem na języku słodki, metaliczny smak krwi. Przymknąłem oczy a gdy je otworzyłem, było ciemno. Słyszałem powarkiwanie, które przechodziło w głęboki gardłowy pomruk. Widziałem sylwetki drzew. 
Zamrugałem i wszystko wróciło do normy. Szedłem dalej, lekko zdezorientowany. Zdecydowanie potrzebowałem snu.

Trzy następne dni minęły we względnym spokoju, ale może to tylko dlatego, że mój otępiały umysł nie rejestrował tego co działo się wkoło. Robiłem to co każdego dnia, wiedziony jedynie przyzwyczajeniem, a może instynktem, który przejął kontrolę, gdy umysł przestał odpowiadać na większość bodźców.
Tak było przynajmniej do dnia, w którym znalazł mnie Mundus. Nie był zaniepokojony, wydawał się autentycznie przerażony i zdezorientowany. Pobiegłem za nim, nie pytając nawet co się wydarzyło.
To co zobaczyłem nawet mnie nie zdziwiło. Moja zdolność myślenia, która jeszcze chwilę temu powróciła z urlopu, niczym wojenny weteran - teraz znów zaczęła się wycofywać.
- Kto to? - zapytałem błądząc już gdzieś na skraju obłędu. Próbowałem rozbieganym wzrokiem ogarnąć scenę, która rozciągała się przede mną.
Dwa ciała. Rozczłonkowane, rozszarpane niemal na strzępy. Larwy rozedrgane w szalonym tańcu, wysypujące się z każdej otwartej rany. Wszechobecne brzęczenie, bzyczenie, cykanie owadów, które przyprawiało o ból głowy.
- Haruhiko i... - zawahał się. Tyle wystarczyło, już wiedziałem. - Wrotycz.
Na krótki moment dzień stał się nocą, a krew dopiero opuszczała ich ciała. Zacisnąłem szczęki. Racjonalne myślenie powoli wracało do nory, z której wypełzło na zaledwie parę chwil. Myślałem już tylko o tym, w jaki sposób motyle kryją się przed deszczem.
- Znaleźliśmy więcej ciał, Kuraha.

***
Palette, Wrotycz, Haruhiko, Jaskier, Rachel i Oleander.
Chaos, który zapanował w obu watahach byłby trudny do opisania, głównie dlatego, że sam nie ogarniałem go umysłem. Obie pogrążone w żałobie i strachu. Mało kto opuszczał bezpieczne progi własnego domu.
Od czasu do czasu wszyscy zbierali się na Polanie Życia. Ktoś mówił o dodawaniu otuchy sąsiadom, ja widziałem tam istne polowanie na czarownice. W ich oczach każdy był winny i każdy mógł być potencjalnym mordercą. Bójki były na porządku dziennym, ale nikt nie zwracał na to uwagi, gdy w środku zgromadzenia pojawiał się Lucius. Przemawiał pewnie, za każdym razem siejąc w umysłach wilków kolejne podejrzenia, nieufność i gniew. Cud, że wtedy nikt jeszcze tam nie zginął. Ja po jakimś czasie przestałem przychodzić.
W końcu to on przyszedł do mnie. Shino zbył go grzecznie, a przynajmniej na tyle, na ile się dało. Ja nie byłbym w stanie. Mój umysł kołysał się na cienkiej linii, pomiędzy szaleństwem a większym szaleństwem, co czyniło mnie jeszcze bardziej rozdrażnionym. Od tygodnia nie widziałem motyli.
***

Strugi deszczu spływały po moim grzbiecie. Osiągały niesamowitą prędkość w porównaniu z krwią, która powoli skapywała mi po brodzie, łącząc się czasem ze strużką wody. 
Chwila… Skąd wzięła się ta krew?
Wspomnienia ostatnim dwudziestu minut wróciły niczym przebłyski najgorszego koszmaru. Mimo ciemności widziałem idealnie. Pod moimi łapami, które nie wyglądały wcale na moje, leżało to co zostało z Canay’a. W życiu bym go nie rozpoznał, ale wiedziałem to na pewno.
Zabiłem go.
Chciałem odwrócić się i odejść. Zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Wyrzucić z pamięci na zawsze i już nigdy do tego nie wracać. 
I zrobiłbym to, gdyby Carm nie wychyliła się nieostrożnie zza drzewa, po czym zerwała do ucieczki. Nie mogłem pozwolić jej tak po prostu odejść. Widziała mnie. Nikt nie mógł wiedzieć.
Wystarczyło ją dogonić i złamać kark. To było proste. Zbyt proste. Oni byli ofiarami, ja byłem łowcą. Napawałem się przez chwilę to myślą. Wreszcie miałem wszystko pod kontrolą. Już nic nie mogło mnie zaskoczyć.

Gwałtownie odskoczyłem od ciepłych jeszcze zwłok wadery. To przecież nie byłem ja. Nie byłem mordercą. Nie mogłem nim być. To oznaczałoby, że JA zabiłem ich wszystkich. 
Cofałem się dalej. Mój umysł tonął w zaprzeczeniach, choć byłem pewien, że to zrobiłem. Pamiętałem już każdy szczegół. Każdą krople krwi, każdy krzyk i wołanie o pomoc. Jakaś część mnie już się z tym pogodziła. Reszta chciała uciekać.

Obudziłem się we własnej jaskini i choć nie miałem pojęcia jak się tam znalazłem, byłem wdzięczny losowi. To był na pewno tylko głupi sen.
Nie zdążyłem nawet wyjrzeć na zewnątrz, gdy do środka wdarł się dym. Zastanawiałem się chwilę. Pożary lasów nie zdarzały się często, może to tylko zmęczenie dawało mi się we znaki.
Mimo to wybiegłem na zewnątrz, w samą porę, by ujrzeć Luciusa w towarzystwie Kamy i Zawilca. Nie było wątpliwości, że to wadera stoi za podpaleniem.
Oni W I E D Z I E L I.
Nie jestem pewien, czy poddałem się już wtedy, czy dopiero gdy Lucius zaczął głośno rozprawiać o oczyszczeniu z grzechów przez ogień. I czy chciałem rzucić się do ucieczki dopiero, gdy dosięgnęły mnie płomienie, czy gdy odcięły mi drogę.
Chwilę przed śmiercią pomyślałem o tych wszystkich motylach, które razem ze mną przeżywały właśnie swój mały koniec świata. 
Nim ogień strawi moje kości, wszystkie będą martwe.
Co za niefart.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz