środa, 31 sierpnia 2022
Podsumowanie sierpnia!
Od Kamaela - "Morskie wiatry" cz.1
Możesz rzucić się z kilkuset metrów nad ziemią, czemu nie. Przestaniesz machać skrzydłami i zaczniesz spadać. Upadek z takiej wysokości zawsze będzie śmiertelny, nie ważne, jak wytrzymałe jest twoje ciało. Kto by pomyślał, że skrzydlatym jest tak łatwo popełnić samobójstwo.
Ale to nie to chodziło po głowie Kamaela, gdy przytulił skrzydła do tułowia, pozwalając swojemu ciału bezwiednie opadać w dół, ku morskiej wodzie. Tu chodziło o wiatr. O poczucie wolności. To ta sama radość jak bieganie po kwiecistej łące. Robisz to, bo chcesz, nawet jak nie masz konkretnego powodu. Bo po prostu tak czujesz. Coś cię natchnęło i potrzebujesz wiatru w sierści. Zwykłe wilki biegają. Skrzydlaci spadają.
Gdy woda znajdowała się już niebezpiecznie blisko, basior rozłożył skrzydła z powrotem i zaczął ślizgać się po powietrzu jak na spadochronie. A potem starczyło jedno uderzenie i ponownie skierował się ku niebiosom.
"Jak szczęśliwie", pomyślał. Słońce zaświeciło od południowej strony, zaznaczając jakiś jasny punkt na morzu.
Statek.
<CDN>
wtorek, 30 sierpnia 2022
Od Kawki - „Rdzeń. Nagłe zatrzymanie krążenia”, cz. 3.14
Wszystko było ukartowane. Ta „niespodziewana”, tajemnicza chwila niepoczytalności Agresta, która doprowadziła do zerwania sojuszu. Protesty. Sława mojego ojca. Aż wreszcie i to. Szkliwo czy nie Szkliwo? Czy za nowym imieniem stało wciąż to samo kłamstwo? To samo, lecz o wiele przebieglejsze, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać? Czym spowodowany był krach? Po czyjej myśli układało się wszystko od tamtego czasu: naszej, czy WWN? Kto skończył jako zwycięzca: my, czy WWN? Kto miał utuczyć się na powojennym wikcie: my, czy WWN? Czyżby Admirał przez cały czas kłamał, a Agrest był po stokroć bardziej naiwny, niż myślałam?
piątek, 26 sierpnia 2022
Od Kamaela CD. Domino - "Kochanie, bądź moja!" cz.7
Kamael spojrzał w przestrzeń przed siebie. Zadawał sobie pytanie, jak szczery może być w stosunku do swojej ukochanej. Odpowiedź brzmiała: do bólu. Nie może jej kłamać. Nie może jej mydlić oczu i chować tego, co przeżył. Jeżeli mają sobie zaufać, to bezgranicznie.
– Nigdy jej nie opuściłem. Dotknęło mnie nieszczęście podczas pożaru lasu, moje pióra częściowo spłonęły. Na piechotę nie potrafiłem odnaleźć drogi do domu. Pewien wilk, któremu będę już wdzięczny do końca życia, pokierował mnie ku Watasze Srebrnego Chabra. Tu spotkałem Ciebie. I nie potrzebuję już wracać.
↼ upływ czasu ⇀
Ile to już było, parę miesięcy? Parę miesięcy, odkąd zaczęli się spotykać. O ile nie więcej. Domino weszła w życie Skrzydlatego i ozdobiła je, tak jak kwiat różany zdobi zielony żywopłot. Długą i być może urokliwą zieloną ścianę, ale wcale nie piękną bez czerwonych pęków miękkich płatków. Wadera stała się dla niego oazą, do której z chęcią przychodził ugasić swoje pragnienie i nigdy nie potrafiłby napić się innej wody.
Mieszkali razem, w swoim małym, bajecznym światku, w którym każdy malowany zachód słońca był idealną scenerią na wspólne podniebne tańce. Dwa anioły zakochane bez przytomności, zapatrzone w siebie z tym samym zachwytem, co kot oglądający świąteczne lampki na choince. Uzupełniali się, ona przytwierdziła go do ziemi, ukazując całkowicie wilcze uczucia, a on obdarował ją drugą parą skrzydeł, unosząc w chmury mistyczności i marzeń. On dobrze wiedział, że nie mógłby bez niej już żyć. I dlatego Kamael postanowił zadać to najważniejsze w życiu par pytanie, do którego należy się zbierać przez długi czas, by wyszło idealnie. Trzeba przygotować odpowiednią przemowę, znaleźć odpowiednie miejsce i wyczuć odpowiedni czas. I modlić się do sił wyższych, żeby wszystko poszło po myśli basiora, bo jeżeli tak się nie stanie, to obetnie swoje skrzydła. To nie groźba, to błagalne wołanie.
Gdyby się udało... Och, jeżeli by się udało... Mogliby założyć własną, cudowną rodzinę. Mogliby stworzyć ukochany dom, w którym każde z nich czułoby się bezpiecznie. Ich dusze stałyby się jednością, dzieloną przez dwa ciała, ale gdy nadejdzie moment rozłąki ze światem śmiertelnym, mieliby pewność, że połączą się już w jedno na wieki. Czekaliby na siebie w każdej przyszłej formie, po każdej drugiej stronie, połączeni tą niewidzialną, nieprzerwanie długą nicią przeznaczenia. A może miało to już miejsce? Może już kiedyś, wieki temu się ze sobą spotkali, zawiązali pakt, że nigdy więcej się nie opuszczą i teraz, w obecnym życiu, tylko ponownie się spotkali po latach, gotowi zżyć się ze sobą do kolejnej śmierci jeszcze zanim sami o tym wiedzieli. Jak pięknie układał się ten świat, że ich serca siebie znalazły, jak cudownie tkwiły gwiazdy, że ich dusze związane były ze sobą. Myśl ta przyprawiała Kamaela o radosne dreszcze, kazała mu śpiewać w milczeniu erotyczne pieśni i śnić po nocach miłosne baśnie. Nie chciałby być nigdzie indziej jak tu, ze swoją najdroższą Domino, w tej przyziemnej, tak zwyczajnej Watasze Srebrnego Chabra. Kamael już nie był jakimś tam Skrzydlatym z watahy Alis Caelorum, która miała się za prawie bogów. Był teraz zwykłym, uskrzydlonym wilkiem, który poza lataniem w sumie nic nie potrafił. I tak było dobrze. Tak było najlepiej. Najważniejsze, że wraz z nim była tu Domino.
Szczególna radość w sercu basiora pojawiła się, gdy pewien wschód słońca nad morzem był wyjątkowo malowniczy. Wiedział, że jego błagania zostały wysłuchane, że to jest właśnie ta chwila. Siły wyższe zmiłowały się nad nim, dały mu znać "Dobrze więc, zrób ten najważniejszy krok" i obdarowały go scenerią, o której śnią rozmarzeni malarze. Gdy tylko Kamael na nocnej przechadzce zobaczył słońce wysyłające swoje pierwsze promienie zza horyzontu, oświetlając chmury rozciągające się po niebie niczym uroczyste i delikatne pociągnięcia pędzla, od razu wiedział, że to jest właśnie ten dzień. Dzień, w którym przyjdzie mu zadać to pytanie. W którym doczeka się odpowiedzi i nie będzie już więcej chodził po cierniach, zostawiając za sobą krwawe ślady, próbując sięgnąć swojej najpiękniejszej róży. Będzie mógł wzlecieć w powietrze ze swoją różą, pokazać jej świat. Lub ułożyć się na cierniach, pozwalając, by przebiły mu skórę i serce, jeżeli róża nie zgodzi się na bycie jego.
Pojawił się w grocie, którą zamieszkiwał wspólnie z Domino, z zielonym wiankiem na głowie. Zielony symbolizuje nadzieję, czyż nie? Podobny wianek, tylko ładniejszy, przyniósł także swojej najdroższej ukochanej, by również mogła go założyć. Nakrapiana wadera obudziła się na lekkie trącanie nosem, po czym spojrzała na niego zaspana i z zaskoczeniem.
– Co się dzieje? Co to za wianki? Gdzieś idziemy? – zapytała cicho, posłusznie zakładając roślinną koronę na głowę. Choć była zmęczona, starała się zaufać swojemu ukochanemu i powoli wstała, rozciągając zrelaksowane mięśnie.
– Na plażę – równie cichym szeptem odpowiedział jej Skrzydlaty. – Na krótki spacer, jeśli można.
– Oczywiście.
Wyszli na zewnątrz, mimo że Domino miała lekkie problemy ze stawianiem prostych kroków. Nic dziwnego, tak nagle ją wybudził z głębokiego snu. Ale wyglądała niezwykle uroczo z tymi zaspanymi oczkami, ziewając raz po raz i uśmiechając się delikatnie gdy ich oczy się spotykały w znikającej ciemności. Szli ramię w ramię, tak jak zawsze to robili od swojego pierwszego spaceru, a tym razem dodatkowo Kamael służył jej za podpórkę, gdy czuła się niepewnie na nogach. Domi zachichotała, gdy po raz kolejny poplątały się jej nogi.
– Jestem ciekawa, coś tym razem wymyślił, Kam – wadera mimowolnie nieco naśladowała sposób mowy prawie-partnera. Szum morza nawet nie próbował zagłuszyć tego zalążka rozmowy, będąc cichym jak jeszcze nigdy się nie zdarzyło, ale wciąż obecnym, ciekawy rozwoju wydarzeń.
– Zobaczysz. I mam nadzieję, że ci się spodoba. – Tajemnicza odpowiedź nieco rozbudziła Domino.
Spacerowali powoli, dopóki niebo nie zrobiło się najpierw różowe z jednej strony, po czym ten róż ustąpił miejsca pomarańczy i czerwieni, samemu przesuwając się na środek przedstawienia. Chmury zgodnie z oczekiwaniami Kamaela zablokowały częściowo światło słońca, tworząc ciemne plamy. Cała ta gra kolorów odbijała się w niezwykle spokojnym morzu, które delikatnie głaskało plażę, chcąc z nią flirtować tak jak Kamael z Domino. Niebieskie grzywy, które jeszcze nie wyblakły od słońca, goniły się leniwie, ledwo pokazując się znad wody. Były zaspane tak jak nakrapiana wadera i nawet w podobnym kolorze.
Domino zakochała się w tym widoku. Basior widział to w jej oczach. Patrzyła z zachwytem na nadmorski wschód słońca, zrzucając z siebie resztki snów, ciesząc się tu i teraz, że jest na tej plaży ze swoim ukochanym, widzi ten piękny obraz i może wdychać świeże, zdrowe morskie powietrze. Kamael również się cieszył, tylko, że on miał jeszcze więcej powodów. A jeden z nich właśnie wyjadał go od środka i kazał nie zwlekać, bo ta magiczna chwila, jeśli umknie, to już nigdy więcej nie powróci. Skrzydlaty wziął głęboki wdech.
– Droga Domino, królowo mojego serca. Pozwoliłem sobie zabrać cię na spacer w ten malowniczy poranek, gdyż mam do ciebie ważne, niecierpiące zwłoki pytanie.
Wadera spojrzała na niego ze zdziwieniem iskrzącym się w oku, w pełni już rozbudzona i zaciekawiona nagłym podjęciem tematu. Powstające słońce odbijało się w jej dwubarwnych ślepiach, zapierając dech w piersiach i tak duszącemu się już wilkowi. Toż to gwiazdy ujawniające się w drugiej połówce, te same, które w samotne noce będą prowadzić do ciepłego gniazda, do domu, do kochającego serca, które zawsze jest gotowe przytulić. Najpiękniejsze gwiazdy, których nikt nie znajdzie na mrocznym całunie nocy, a które będą świecić właśnie najjaśniej ze wszystkich. Kamael nie mógł oddychać. Mimo to dzielnie kontynuował.
– Odkąd cię ujrzałem, wiedziałem, że jesteś dla mnie tą jedyną. Wiedziałem, że nie będę już umiał bez ciebie żyć, moja pani. Widzisz, moja dusza jest zaledwie pustynią, martwą i pustą. Nie nadawała się do niczego, nie ważne, ile czasu ją pielęgnowałem, starałem się coś zmienić. Tobie natomiast wystarczyło zaledwie się pojawić, wylać odrobinę wody swojej własnej duszy na moją pustynię, utworzyć niewielkie źródło, by powstała oaza pełna zieleni oraz życia. W tej właśnie oazie pragnąłbym zamieszkać wraz z tobą, moja najdroższa, wyhodować najpiękniejsze kwiaty, jakie kiedykolwiek widział ten świat oraz najsmaczniejsze owoce, o których nie słyszeli nawet najwięksi podróżnicy i koneserzy botaniki. Gdyby ktoś kiedykolwiek odważyłby się obciąć tobie skrzydła, to obiecuję ci, moja najdroższa Domino, że użyczyłbym ci swoje, byś wciąż mogła latać na tle pięknych zachodów słońca i być aniołem cudowności. Pozwól, że zadam swoje pytanie w słowach prostych, niegodnych twojej osoby: czy zechcesz sprawić mi ten zaszczyt i uczynić najszczęśliwszym basiorem pod słońcem, zostając moją żoną?
<Domino? Zostaniesz żoną Kamaela?>
poniedziałek, 22 sierpnia 2022
Od C6 - ,,Na Pół'' cz.4
1. Każdy się kiedyś narodził.
2. Każdy krwawi.
3. Każdy musi kiedyś umrzeć.
Frankenstein nie był potworem. Był pierwszym archaniołem.
Ktoś ściągnął ze mnie płachtę, a ja skrzywiłem się od światłowstrętu. Migrena zaryczała pod czaszką.
Głos mężczyzny przede mną nabrał na mocy, coś krzyczał w kierunku doktorka. Zbliżył się, obiegł mnie dookoła, coś szepcząc do siebie. Wreszcie nachylił się nade mną, a ja czułem jego ciepły oddech na swoim nosie. Gdy próbował mnie dotknąć, rozchyliłem powiekę.
- To żyje!- Cofnął się tak nagle, że prawie by rąbnął zadem o podłogę.- Chryste Przenajświętszy, Doktorze!
Doktorowi musiało się podobać to połączenie słów, uśmiechnął się z opanowaniem.
- Proszę się nie bać, on nie gryzie.
Powstrzymałem pokusę, by się wyszczerzyć powitalnie.
- Jak ci się udało go ożywić?
- Nauka.- Zaśmiał się triumfalnie.- I mój genialny umysł. Był tylko odpadkiem z ulicy, ale dałem mu drugą szansę i nowe życie.
Jakże wysublimowana metoda na nazwanie kogoś śmieciem.
- A…to?- Bankier kręcił kółka dłońmi nad swoim brzuchem.
- Wszystkie elementy mechaniczne nie są kaprysem, a koniecznością, by organizm funkcjonował poprawnie Musiałem zrekonstruować jego kręgosłup na nowo, ale dzięki większej wydajności maszynowych zamienników przy mniejszym rozmiarze, nie potrzebował już trzewi. Pomyśli tylko pan, jakie cuda mógłbym zdziałać, gdyby tylko posunąć się o krok dalej. Ile żyć uratowanych w wypadkach drogowych, przy przeszczepach, operacjach rozdzielania bliźniąt syjamskich. Nowe oko, wątroba, żołądek, ręka, noga, kości! Co tylko potrzeba.
- A czy pański pies może się ruszać? - W głosie mężczyzny czuć było zwątpienie. - Nie jest przecież eksponatem, mam rację?
Z twarzy naukowca w mgnieniu oka spłynęło zadowolenie, jak z parasola spływa kropelka wody.
- Ja, em.- Poprawił nerwowo okulary.- To nie tak, że nie potrafi, tylko dla pańskiego bezpieczeństwa musiałem go…
Nic nie musiałeś staruszku, udław się tymi swoimi ,,lekami”, chciałem warknąć mu w twarz.
Oboje obserwowali w milczeniu jak powoli stawiam się na nogi. Każde spięcie mięśni było nieludzko trudne, zacisnąłem zęby i z drżeniem łap parłem dalej. Usiadłem przed nimi, za sobą mając kwadrat światłości. Patrzyli na mnie dokładnie tak, jak oczekiwałem. Widziałem, że podziwiają, a ja zerknąłem na nich z góry, chociaż z oczu nie widać już było po mnie wilka. Patrzyłem na nich z dumą lwa.
Bankier padł n kolana i posuwał się na nich w moim kierunku w czystym zachwycie. Podniósł ręce do góry, chcąc chwycić mnie za brązowe futro. Ujął w ręce oba policzki i pogłaskał kciukami.
- Jesteś piękny.-Wyszeptał.
A ja pochyliłem się i puściłem na jego twarz ciepłe powietrze z falujących nozdrzy. Zaśmiał się z nieblaknącym uśmiechem.
Zerknąłem jeszcze z zadowoleniem na profesorka, a ten odpowiedział mi kiwnięciem głowy.
Tatuś był ze mnie dumny.
***
- Dlaczego mnie nafaszerowałeś środkami usypiającymi?- Zapytałem go po spotkaniu
- Nie chciałem, żeby coś wymknęło się spod kontroli. Nie wiedziałem jak zareagujesz na człowieka innego niż ja. Koniec końców jesteś dziki, tylko ja jako jedyny człowiek miałem z tobą kontakt. Nie bałbyś się, że coś cię wytrąci z równowagi?
- Doktorze, umiem nad sobą panować.
- Wiem 6.- Podrapał mnie po karku.- Cieszę, się że nie powiedziałeś wtedy ani słowa. To niebezpieczne odkrywać wszystkie karty na raz.
- Ale translator głosu to też twój wynalazek. Nie mogę go zaprezentować?
- Jeszcze nie, nie wszystko na raz. Teraz wskakuj.- Wskazał na wózek z prześcieradłem.- Muszę cię jakoś przemycić do auta.
Zatrzymałem się.
- Nickolas?
Profesor zdziwił się, rzadko używałem jego imienia w jego obecności, a już w szczególności zwracając się bezpośrednio do niego.
- Tak?
- Pozwolisz kiedyś pokazać im to, co ja wymyśliłem? - Słyszałem jak wzdycha.
- W swoim czasie.
Czułem, że kłamał. Wpakowałem się więc na wózek w milczeniu, a nabrzmiewającą wściekłość przykryłem szybko prześcieradłem.
***
Wyłączyłem machinę i zsunąwszy sobie gogle na czoło łypnąłem na niego z rozdrażnieniem.
- Czy ty możesz sobie krzyczeć gdzie indziej? Zajęty jestem.
- Ale słyszałem, że byłeś dzisiaj na zewnątrz. Że profesorek cię zabrał.- C4 starał się spojrzeć mi w twarz. - Coś tam robił tyle czasu, chłopie?
Kolejne uderzenie młota.
- Chodziłem po wybiegu i prezentowałem swoją blaszaną dupę wszystkim, którzy zechcieliby ją kupić.
Lis zamrugał zdezorientowany.
- C6, co ty…
- Odwal się już.- Warknąłem wściekły, nie odrywając wzroku od kowadła.
Jaka to była przyjemność mieć wpływ na to, kim się jest. Nie chciałem być grzeczny, bezpieczny, łagodny, nie chciałem być tylko ,,ożywionym, kalekim psem starego naukowca". Czułem, że mogłem być czymś dużo więcej, już jestem. Widziałem przecież, że bankier klękał. Człowiek klękał i to przede mną.
Jestem piękny, więc patrzcie na mnie.
Jestem godzien, więc klękajcie.
poniedziałek, 15 sierpnia 2022
Od Kraski CD Delty (Mezularii) - "Jaspis" cz. 3
Ziemia zatrzęsła się z bólu, gdy opadłe z sił drzewo uderzyło w nią całym swoim ciężarem. Jej wibracje harmonizowały się z obolałym ciałem wilczycy, którym wstrząsały podobne dreszcze, i ta energia z połączenia dwóch potężnych fal musiała wybić jej podświadomość z dolnych rejonów mózgu na wyższe sfery.
— Wybacz, a-ale czy my się znamy? - Kraska zadała losowe pytanie z tysiąca najpilniejszych, jakie krążyły po jej umyśle.
<Mezulario, bo skąd tyle dobroci dla wroga z krzaków? :3>
sobota, 13 sierpnia 2022
Od Domino
- Dzień dobry, Delto.- Wysoki głosik zadźwięczał w progu jaskini medycznej.
- Witaj, Domino. - Medyk mruknął pochmurnie, jakby te parę dźwięków miało rozerwać mu krtań na kawałki. Zamiast spojrzenia wymienili pospieszne strzygnięcia uszami. Nie wyglądał dziś dobrze, ale mało kto zwracał już na to uwagę, gdyż rzadko kiedy wyglądał też lepiej.
- Pomóc ci w czymś dzisiaj?
- Nie masz przypadkiem jakiś swoich spraw? Nie jesteś moją pielęgniarką.
- Ach wiem, ale o zajęcie dla położnej ciężko w tych czasach. Wilki więcej łkają niż kochają, może to dlatego.- Westchnęła zmartwiona.
- Tak, na pewno.- Nijak nie można było poznać, czy rzucał wyjątkowo wysublimowanym sarkazmem, czy z grzeczności postanowił skłamać dla dobra nastroju pogaduszek. Domino wolała zignorować ten dylemat optymistycznym mruknięciem.
- Too kogo mogłabym ci dzisiaj ściągnąć z barków?
Medyk łypnął na nią spojrzeniem okrutnym w swojej dobitności sugerującym, że jego barki gniecie dużo więcej spraw niż tony chorych. Położna odsunęła się na tyle, by radiacja basiora nie zmiotła tak szybko jej dobrego humoru w miejsce zakłopotania. Po niemiłosiernie sadystycznej sekundzie milczenia odezwał się wreszcie.
- Panią Konstancję boli ostatnio kolano. Podaj jej coś na zwyrodnienia.- Rzucił bez emocji i kiwnął łapą na wygniecioną leżankę w rogu jaskini.
Rzeczywiście, staruszka kiwała się na niej z boku na bok w rytm jakiejś zapomnianej dawno melodii. Gdyby wsłuchać się w nią uważniej, można by było dosłyszeć rytmiczne pomrukiwanie, a nawet sylaby pojedynczych słów.
,,Roz-kwi-ta-ły pąki białych róż”
- Robi się.- Pomimo, że hierarchia tego nie wymagała, dygnęła przed nim nieśmiało i pofrunęła w kierunku starej.
W połowie drogi jednak odwróciła się i zawiesiła swoje ciekawskie spojrzenie na zgarbionym, chuderlawym basiorze. Nie pamiętała, kiedy się tak zmienił. Mogłaby przysiąc, że przed wojną zachowywał się zupełnie normalnie, prawda? Może to pamięć jej szwankowała. Pamiętała jego cieplutki uśmiech i wyćwiczony, uważny krok. Teraz chodzi jak ślepiec, uśmiecha się jak ekscentryk, a mówi jak….nawet nie umiała tego ubrać w słowa. Co się stało Delto? Jak to możliwe, że pracując z nim dosłownie metr od siebie nie była w stanie poznać go ponad to, gdzie mieszka i jak ma na imię. Dlaczego dopiero w momencie, gdy stał się tak zimny i niedostępny, pożera ją ochota, by poznać go bliżej? Dusiła w sobie tą głupią myśl, ale mimo starań ona nie umierała. Może niektóre myśli są bardziej nieśmiertelne niż inne, zaśmiała się do siebie.
- Coś mówiłaś? - Medyk wyrwał ją z transu.
- Oh, nie, ja tylko…- Podrapała się w tył głowy i wbiła wzrok we wszystko, co nie było nim. Wszystko, po kolei. -Zastanawiałam się czy…- Język ugrzązł jej w ustach.
Łypnął na nią w oczekiwaniu na odpowiedź. Ktoś krzyknął w oddali.
- Delcinko ty moja, gdzie ta moja maść na stawy? Konstancja czeka już drugą wieczność!
- Ah, no tak, chwilka Konstancjo!- Jej łapy porwały ją, zanim głowa zdążyła zauważyć. Jej rozmówca tylko wzruszył ramionami.
Złapała słoik szarawej maści z półki i znikła z nią na tyły jaskini. Odkręciła wieko i wciągnęła w nozdrza odór szałwii i kurzu domowego, a zamoczoną w kremie łapę muskała kolana i łokcie pacjentki.
- Spokojnie złotko, ja nie gryzę.- Zarechotała stara, widząc ,jak drące miała łapy.
Domino posłała jej ciepły uśmiech i ucieszyła się, że prawdziwy powód jej wstydu nie został dostrzeżony. Miała wrażenie, jakby cała jaskinia obserwowała jej każdy ruch. Wzięła trzy głębokie oddechy na uspokojenie, ale na Deltę już dzisiaj nie spojrzała.
Tego dnia rozpadlina pomiędzy nią a medykiem pozostała szeroka jak zwykle.
***
Pewnego dnia jednak, jak to się czasami zdarza wrażliwym duszom, zniknęła o wiele dalej niż centrum watahy. Letnie upały przygnały ją nad wodospad, gdzie mogła wziąć lodowatą kąpiel pod ścianą błękitu. Nie obyło się jednak bez niespodzianek. To co stamtąd przyniosła, roztopiłoby serce niejednego cynika.
- Delta, Delta!- Nadal jeszcze lekko wilgotna rozejrzała się po jego stanowisku pracy. W nieładzie, jak zwykle, więc zaczęła zbierać skalpele z podłogi. Po chwili chabrowy łeb wychylił się zza rozwidlenia.
- Co znowu?
Po dwóch susach wspomaganych machnięciem skrzydeł znalazła się pysk w pysk z osowiałym ekscentrykiem. Odgięła jedno ze skrzydeł do tyłu, by odsłonić przewiązaną przez brzuch torbę. Delikatnym ruchem wysunęła coś z fałd materiału, otrzepała to coś z puchu i podniosła na wysokość wzroku obojga. To był mały, uroczy ptaszek. Gil o czerwonym brzuszku i rannym skrzydle. Nawet Delcie drgnęły kąciki ust.
- Pomożesz mu?
Zmarszczył brwi.
- Ja nie leczę ptaków tylko wilki.
- A Rublie to już jakoś przyjmowałeś na leczenie.
- Na prośbę alfy, nie ciebie.
Domino zacisnęła usta, nie mogła uwierzyć jak łatwo jej odmówił.
- Jeśli miałabym cię prosić o jedną rzecz na świecie to proszę cię właśnie teraz, obejrzyj go chociaż.
Minęło trochę czasu zanim medyk przystał na jej błagania. Wziął ptaka na zaplecze i posadził go na kawałku szmatki jak w kocu.
- Zajmę się nim po obchodach. - Skinięciem łapy poprosił, by obmyć mu łapy strumieniem wody z dzbana.- Pójdę już, czym szybciej zacznę, tym szybciej skończę.
- Skończyłbyś jeszcze szybciej z drobną pomocą. - Odstawiła, ciężki gliniany dzban na miejsce i stanęła na 4 łapy w gotowości.- Co ty na to?
Omiótł ją badawczym spojrzeniem.
- Chodź.
Musiała uważać, by nie podskakiwać za wysoko, gdy chodziła.
Ulżyło jej, że nie odczytał blefu z jej pyska, ani też tego, że postanowiła ukryć swoją biegłość w nastawianiu ptakom skrzydełek, byleby tylko nadać rozmowie jakiś pretekst. Czy czuła się z kłamstwem źle? Może trochę. Ale gorsze głupoty w życiu robiła.
(Delta?)
środa, 10 sierpnia 2022
Od Almette CD Wayfarera "Otwarte Szlaki"
Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Dzień ze swoimi
słodkimi promieniami słońca otaczał ten lasek. Almette upchnęła swój nos w kolejną
norę, strasząc jej mieszkańców. W uszach słyszała ciche piszczenie. Trochę sie
ocieplało, śnieg zanikał w pachnącej wiosną trawie. Noce już stawały się tylko
wspomnieniem zimy. Mlasnęła, usiadła, ale tylko na chwilę. Aby zadrzeć głowę w
niebo, spojrzeć swoimi oczętami na oddalone o setki kilometrów chmury i
odetchnąć. Jej włoski opadły na
pyszczek, który rozszerzył się w uśmiechu. Wspięła się na tylne łapy,
jakby zbliżając do oddalonego marzenia i po chwili leżała już na plecach wesoło
tarzając się w trawie. Z zadowoleniem wykonywała tą czynność wcierając poranna
rosę między włoski. Orzeźwiające zimno otoczyło ja jak kołderka w ten, coraz to
cieplejszy, dzień. Słońce jednak nie czekało aż wraz ze swoim towarzyszem
przejdą kolejny kawałek. Raczyło więc swoją wspaniałością zawisnąć u samego
szczytu świata, oglądając występy stworzeń poniżej. Ludzie na ulicach, zające w
trawie i dwa wilki w drodze, przeskakujące z kamienia na kamień przez rzeki.
Powoli, ale do przodu, a z ciekawością świata jeden z nich nie walczył. Z radością
młoda wadera plątała się między świeżejącymi po ziemie krzewami. Patyki plątały
się w jej jasne futro, kiedy torowała sobie drogę, aż nadszedł czas odpoczynku,
bo i słońce w swoim zenicie zaczynało być uciążliwe. Wayfarer usadził się obok
drzewa. Jego pnie stanowiły idealne
oparcie dla jego pleców, a wysoka i daleka od dotyku korona, pełna liści,
młodych i świeżych jak życie, stanowiła parasol przed gorącem opanowującym
świat. Almette natomiast nie siadał, ale także korzystała z cienia. Poganiała
bowiem, za motylami, które same chowały się pomiędzy pniami lasu. Oddaliła się
od swojego przyjaciela na kawałek drogi, ale obiecała sobie, że się nie zgubi.
Przynajmniej sobie, lecz nie jemu. Jednak nie obawiała się. Jeśli zajdzie
potrzeba znajdą się.
Z zadowoleniem rozkopała jeszcze jedną dziurę szukając źródła interesującego ją
zapachu. Jednak nie znalazła nic. Ubrudzona wyprostowała się zaglądając za
plecy. Way powolnym, ale rytmicznym krokiem zbliżał się w jej kierunku.
— Co tam? — zapytała kichając zaraz potem. Chmurka pyłu, który ugrzązł w jej
początku drogi oddechowej uleciał z wiatrem.
— Idziemy dalej. — Way widocznie miał już jakieś plany. Jej pysk rozjaśnił
szeroki uśmiech.
—O. A gdzie?— żeby nie było, dołączyła do jego boku. Cofnęli się kawałek,
dokładnie pod to samo drzweo, pod którym młoda wadera porzuciła wcześniej
swojego druha.
—Do Doliny. Dalekiej, ale ciekawej. — i tyle jej wystarczyło. Co powiedział,
zapaliło w jej sercu te płomyk zainteresowania.
—Uuuu. Ekscytują.. a to co? — zatrzymała się nad małym stworkiem, który rzucił
swoim okiem w jej stronę. Jeszcze chwila i by na to nastąpiła.
—Nie co, tylko kto. — Way poprawił ja nieco, tym swoim spokojnym, miarowym
tonem, uśmiechając się pod nosem.
—Wiec, kto to?
—Jestem Włóczykij. — zwierzątko, chyba zwierzątko, odpowiedziało. Uszy Almette
opadły delikatnie na bok wraz z jej głową, która w powolnym zrozumieniu szukała
jakiegoś wytłumaczenia. Może to jak Mundus, szlaja się przy wilkach i mówi w
ich języku. Myśli i czuje, nie jak e zające co głupio stąpają po trawie i same
pakują się w jej paszczę.
—Poprowadzi nas do doliny. — Way jakby widział swoim okiem nadchodzące pytania
serki. Ta jednak nie zdążyła ich wypowiedzieć.
Cóż. Nic jednak nie przeszkadzało jej w zadawaniu tysiąca pytań w trakcie drogi. W końcu jej największą umiejętnością było poruszanie się i mówienie jednocześnie, a taka synchronizacja tych jakże róznych zajęć, pozwalała jej na słowotoki godne szekspira, tylko nieco mniej sensowen. Pytań o dolinę było wiele, a jeszcze więcej o jej mieszkańców. Nie byli w stanie, ani Way, ani Włóczykij, zaspokoić jej ciekawości i zatkać pyska, gdyż nawet uszczypliwe komentarze przelatywały przez jej uszy niezauważone. Co prawda, mówiła i pytała nieco wolniej niż zawsze, gdyż opowieści były ciekawe, jednak wystarczyły dwie godziny, aby jej dwójka towarzyszy zmęczyła się. Zwłaszcza nowy, ten mały trolik, który siedział w rondelku kapelusza Waya podziwiając widoki z wysoka.
Podróż była długa. Męcząca, ale i Almette przystopowała
nieco ze swoimi słowami. CO nie znaczy, że nie miała głośnych dni. Otóż były
takie, ale próbowała wstrzymywać się od pytań i bardziej samej mówić niż
zachęcać do rozmowy. Bywały i czasy kiedy prowadzili z nią dialog, albo
rzeczywiście odpowiadali cierpliwie na pytania. Jednak jej ciekawość ciągnęła
ją niemiłosiernie do gadatliwości.
—Już nie mogę się doczekać...—
Wiosna raczyła przejść prawie cała, a może tylko jej 3/4 . W
każdym razie, dnie były coraz to gorsze. Ciepło lało się z nieba, a jak nie
ciepło to deszcz. Uporczywie przerywało im ich podróże, ale na szczęście
nadeszła chwila wytchnienia. Góry przyniosły bowiem ze sobą odrobinę chłodu i
wspomnienie simy, gdy u ich szczytów
dojrzeć się dało jasny poblask białego śniegu.
A dolina była już blisko. O krok, o metr. Aż stanęła przed nimi i już nikt nie mógł się schować przed gadatliwością tego wielkiego potwora, jakim była Almetka przy wszystkich innych.
<Way?>
środa, 3 sierpnia 2022
Od Sigmy CD Całki - "O Krok Bliżej - do granicy" cz.2.4
There's a light at the
end of the darkness
The last step is always the hardest
Najtrudniej było jej rozstać się z myślą o domu. Mediana
nieco wahała się, ciągle szła z tyłu, niezbyt przekonana do pomysłu rodzeństwa.
Jednak z każdym krokiem byli coraz dalej, a Całka i Sigma wręcz rozkwitali w
oczach. Niczym wiśnia latem, rozplątywali się z ciasnych kokonów liści i
rozkładali różowe płatki. Dawno, ale to dawno, Mediana nie widziała tak
szerokich uśmiechów na ich pyskach. I może to sprawiało, że była spokojniejsza.
W końcu, Sigma tak martwił sie o nią, o ich kłótnię. A teraz. Po tej nie było
nawet śladu, a i Całka słuchała opowieści Sigmy o jego treningach bez większego
narzekania o temacie rozmowy. Najmniejsza z nich, na końcu, najpulchniejsza i
niby najrozważniejsza z tej paczki wariatów, ale sama trochę cieszyła się z
takiego obrotu spraw. Ciężko się było przyznać do tego, nawet przed samym sobą,
ale ... czuła się lżej. Wolna. Uczucie wiatru pędzącego przez futro, świeże
powietrze, brak zmartwień o swoje życie i dobrobyt. Może tego jej było
potrzeba. Urodzona w wojnie, wychowana w boju, winne jej tylko trochę spokoju. Uśmiechnęła
się. Obejrzała. Stepy zniknęły za górami. Kocha być wolna? Pewnie tak. Ale to
nie znaczy, że nie będzie tęsknić. W końcu WSC to jej słodka ostoja i dom. Tam
się wychowała, nawet jeśli większość z jej wspomnień to strach, nadal chowała w
tamtym miejscu swoje serce. Jeśli kiedyś wróci... nawet bez tych wariatów, to
na pewno tam.
Podbiegła do nich. Zrównała tempo z Pi, szczerząc się jak głupia. Aby zaraz
potem, jak szczenię zaczepić Całkę za ogon.
—O ty. — i zaczęła się pogoń. Niestety raczej żadne z nich nie miało szans
uciec przed tą długonogą kreaturą. Przewróciły się ze śmiechem na trawę.
But we fight it and we
push against
A world that's caving in
It's not power that makes you the strongest
—Oh... Odpoczynek. — Sigma padł na jeden z ciepłych kamieni.
Słońce zachodziło powoli, ale jego promienie miziały jeszcze ich futra.
—Tak... — Całka położyła się bezczelnie na nim, ale nikomu to nie
przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Obojgu zrobiło sie dobrze na sercu. Nawyk z
dzieciństwa był takim miłym teraz nawykiem. Oboje odetchnęli.
—Ciepło. — Mediana ułożyła się obok nich. Noce robiły się dłuższe,
chłodniejsze, ale za to pełniejsze gwiazd.
—Już niedługo. Jeszcze chwila, a złapie nas jesień. — Pi umościła się po
drugiej stronie brata, niż Mediana. Obie z dziwnego odruchu zajrzały na niebo,
pokryte teraz fioletami zachodu.
—Jesień. Kto by pomyślał. — odetchnęła czarnołapa. Jej oczy posunęły po czerwieniących
drzewach. Może to słońce, może pora roku, ale mimo wszystko, nie szli za
szybko. Odpoczywali po parę dni. Zwiedzali, więc od watahy pewnie nie byli
bardzo daleko. Zbyt zbaczali ze ścieżki i potem się na nią cofali. A mimo to,
czas nieubłaganie gonił ich, chwytając za ogony i ciągnąc z upomnieniem. Pospieszcie się.
Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be
Jej łapy zachrzęściły na liściach, kiedy przeszła po nich. Oddech wzleciał wraz z chmurką pary i odszedł
z wiatrem. Niczym wiosna, niósł słodkie wieści w niepamięć. Tymczasem jesień na
dobre osadziła się pośród lasów. Co prawda klimat nieco uległ zmianie. Wszystko
ociepliło się. Rozjaśniało. Dawno bowiem zmienili drogę. Długo szli w kierunku
wschodu, dopóki Całkowe przeczucie nie zdjęło ich z trasy i nie zawróciło
wielkim kołem. Witał ich zachód. Od dobrych paru miesięcy, przemierzali lasy i
góry, na przemian biegnąc i wspinają się. Na szczęście nie przekraczali znowu
granic. Byli za daleko aby te w ogóle sięgały ich wzroku. A teraz ponownie ich „dom”
był za plecami. A dlaczego ta trasa?
—Przypomnij mi dlaczego idziemy na zachód? — Mediana sapnęła. Jej szczęka
zacisnęła się i rozluźniła w geście próby rozbudzenia zaspanego ciała.
—Przeczucie? Znaczy... Wiem. Po prostu wiem, że tędy droga. —
—Więc dlaczego nie poszliśmy od razu na zachód? — zajęczała najniższa.
—Bo szłam drogą, którą pamiętam jak zza mgły, ale pamiętam. I tak nas
prowadziła. W pizdu na około. —
—A dlaczego w ogóle się tego słuchamy? —
—A masz lepszy pomysł? —
—Nie. —
—No to nie narzekaj tyle. Fajnie się zwiedzało! —
—No fajnie. —
There's a dream that
waits like a tiger (oh)
An ember that grows to a fire (oh)
And we climbing to the greatest heights
Chłód nie należał do najprzyjemniejszych, ale przypominał im
najmłodsze lata. Całka z energią
szczeniaka tarzała brata w śniegu przy każdej możliwej okazji.
—Jak to możliwe!? Jestem silniejszy! — zawył po raz kolejny, na co jego siostra
zaśmiała się głośno. Jej uroczy pisk był na tyle głośny, że mógłby spuścić
lawinę. Na szczęście byli już poza górami. Kolejnymi. Mediana westchnęła. Była
zmęczona podróżą, ale zadowolona. Ich rodzina spajała się na nowo. Może Pi
trochę odstawała, ale jej pomocna łapa i kalkulacja pomagały zorientować się
gdzie dokładnie się jest.
— To taktyka jest kluczem bratku. — pstryknęła go w nos szczerząc się jak głupi
do sera. Potem wstała. W oddali niebo pochylało się nad nimi. Zimne promienie
słońca nie dawały za wiele komfortu, a jednak nie przeszkadzało im to. W oddali
wielkie miasta błyszczały swoimi światłami, które odbiwszy się od śniegu
uciekały w górę. Wilki odetchnęły głęboko. Wolność miała dziwny smak. Dla Pi
był to miód, gdyż nie było tego od tak w ich watasze, a raczej nie było na to czasu.
A miód, ten dziki i niesforny, był niezwykle słodki i ceniła sobie jego
wartość. Dla Sigmy smakowała radością i rodziną. Jakkolwiek to smakuje, cieszył
się że ich więzy odnowiły się. Dwa razy trwalsze niż wcześniej. Dla Mediany był
to posmaczek tęsknoty i zadowolenia. A Całka? Całka smakowała całą paletę barw
i dumy. Dumy z tego, że jest tutaj, nie tam. I może być tym kim jej dusza
zapragnie!
The world can't stop
us now
They try to bring us down but we just burn brighter
Wiosna nadeszła. Roztopiła śniegi i zmoczyła pola deszczami.
Co prawda była młoda, jak ta czwórka rozrabiaków, która kroczyła między
drzewami, ale już dało się ją czuć. Na skórze zostawiała gęsią skórkę wiatrem. W
uszach szum. W nosie kichnięcia, a nocami zaskakiwała swoimi mrozami.
Dowcipnisia, ale zwiastun ciepłego lata i odejścia mrozów w niepamięć. Całka
odetchnęła. Jej wzrok poniósł się na oddalony o kawał drogi zbiornik. Czy to
było morze? Prawdopodobnie, bowiem z tej odległości nie widziała końca. Nie
widziała horyzontu. Jednak nie przeszkadzało jej to w żadnym wypadku. Czuła, że
zbliża się do końca. Do miejsca w którym znajdzie odpowiedzi, dlaczego pamięta
tak wiele. Znajdzie twarze, których jej głowa tak usilnie poszukuje.
—To już niedaleko! Niedaleko. — odwróciła się do swojego rodzeństwa, stając na
kamieniu.
—Gdzie tak właściwie idziemy? — Sigma stanął poniżej zadzierając delikatnie
głowę. Zmierzyli się życzliwymi spojrzeniami i obdarzyli uśmiechem.
—Nie wiem do końca. Ale być może ... być może znajdziemy tu naszą matkę. —
zacmokała. Mediana pisnęła za nimi zaskoczona, a Sigma jedynie wbił wzrok w
horyzont.
—Więc to dlatego tak tu parłaś. —
—A ty nie jesteś ciekawy? —
—Jestem. Chcę wiedzieć. — pokiwał głową.
— Mam nadzieję że ma się dobrze. —
—Mam nadzieję że żyje. — Pi wtrąciła swoje 3 grosze, jak zawsze na
realistycznej nucie z dozą pesymizmu.
—Czemu miałaby nie? — Mediana prychnęła.
—Pomyśl. De facto z jakiegoś powodu wychował nas Delta, nie matka. —
Milczenie. Zapadło. Nieco za ciężkie.
—Przeżyliśmy już nie jedną śmierć bliskich. Jedna więcej nas nie złamie. — w
końcu to Sigma się wyszczerzył.
Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be
Noc zapadła. A oni schodzili coraz niżej. Rozpędzali się i wpadali w polany. Zwłaszcza Sigma i Całka. Nierozłączne rodzeństwo. Cichy zmierzch, gwiazdy na niebie, milczący wiatr i ciepłe powietrze w płucach. Nic więcej im nie było potrzeba do szczęścia. A jednak.
Wpadli na polanę. Kolejną. Z rozmachem. Trawa pod nimi
poruszyła się i zalśniła jasno. Małe punkty, owady, rozpierzchły się spod ich
stóp. Zaskoczone wilki zatrzymały się na sekundę, aby zaraz potem z wesołością,
z uśmiechami wpaść w wysokie źdźbła, świeżo puszczone ze szponów mrozu i podbić
wzwyż małe światełka. Niespokojne, uciekające. Takie nietypowe wiosną, a jednak
obecne tutaj. Ciepło klimatu, lekka zima, zapewne nie były zaskoczeniem dla
tubylców, jak i tych stworzonek.
A jednak nie dla nich. Widok zachwycał ich. Całka podskoczyła kłapiąc pyskiem.
Próbują pochwycić jednego z owadów. Sigma pogonił pod nią. Poruszył ich domy, zmiażdżył
spokój swoim wyciem. A Mediana i Pi stanęły z boku po cichu podziwiając ten
obrazek, dopóki i najmniejsza nie dołączyła do zabawy. No czemu miałaby sobie
odmówić?
Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be
Oto nowy rozdział. Oto nowe życie. Co z tego wyjdzie, sami zobaczycie.
<Sigma? Całka? Pi?>