poniedziałek, 24 maja 2021

Od Kali CD Espoir - "Wyblakłe Słońce" cz.2.4

Powietrze wypełniał wilgotny zapach. Była to woń porannej rosy, która drobnymi kryształkami rozbiegła się po leśnym runie na wzór tłuczonego szkła, zupełnie jakby poprzedniej nocy ten stary bór stał się świadkiem jakiejś historycznej zabawy, na temat której dzisiaj zdecydował się zawzięcie milczeć; która tego poranka była już tylko kolejnym sekretem na kartach jego wielowiekowej historii. Mieszał się z tą mokrą nutą inny, wielokrotnie cięższy zapach bijący od rozlanej krwi, która w kontakcie z chłodnym powietrzem stygła i tężała powoli na zmęczonym ciele wilczycy. W połączeniu stanowiły one mieszankę na tyle nietypową, a przy tym intensywną i wyraźnie nieprzyjemną, że z łatwością przebijała się ona przez płynne granice zmysłów młodej wadery, w wyniku czego Kali nie mogła pozbyć się wrażenia, że czuje na języku smak gnijącego mięsa. Przyprawiało ją to o mdłości, które zdecydowanie starała się ukrywać przed kroczącą u jej boku Mitriall, maskując słaby wyraz twarzy fałszywym uśmiechem połączonym z narzuceniem jakiegoś niezobowiązującego tematu pogawędki.  
Trudno jej było skupić się na tym, co mówi i jeśli nie były to dość żałośnie brzmiące wtrącenia o pogodzie i trudach codziennego życia, to z rozżarzeniem powracała do antypatii, którą zapłonęła do osobliwej grupy z psychologiem na czele. Wszystkim, co potrafiła rozpoznać i ubrać w słowa, był gniew; co zaś chciała w związku z tym zrobić, nie było jasne nawet dla niej samej, dlatego całą swoją nadzieję pokładała w rozmowie z bratem. Jeśli nie był akurat pijany, potrafił całkiem jasno ocenić sytuację, a nawet jeśli przypadkiem znowu zdarzyło mu się nawalić, to waderę niewiele to obchodziło. Po prostu chciała już przerzucić na kogoś zaufanego cały ciężar tej nieprzyjemnej historii, która z każdą kolejną sekundą zdawała się coraz bardziej zapadać pod ciężarem własnej abstrakcyjności, w wyniku czego na bladych oczach młodej posłanki zamazywała się powoli granica pomiędzy rzeczywistością tego świata a snem szaleńca. 
Ogół warunków był zdecydowanie niesprzyjający i nietrudno się domyślić, że znacznie utrudniał doprowadzenie do końca pierwotnego zamiaru dwójki nowo zapoznanych sobie wilczyc, jakim było znalezienie drogi do medyka. I chociaż zgodnie z zapewnieniem, jakie dała nowej śledczej tuż przed wyruszeniem w drogę, Kali już dawno musiała nauczyć się radzić sobie w podobnym warunkach, to i tak bardzo cieszyła się, że nowa znajoma zaproponowała swoją pomoc.  
Ich pożegnanie było krótką i nadzwyczaj treściwą otoczką dla nie do końca szczerej obietnicy kolejnego spotkania wraz z nieśmiałą deklaracją rodzącej się przyjaźni, a nastąpiło ono tuż przy samym wejściu do miejscowego szpitala. Machając jeszcze krótko łapą w kierunku, w którym, zdawało jej się, znikała właśnie jej nowa znajoma, Kali jakby nie bez nerwów poprawiła komin zasłaniający oczy, po czym bez dłuższego zwlekania wmaszerowała do środka. 
– Floro? – zapytała ostrożnie, wolno mijając próg miejsca, które w ciągu niedługiego wcale życia zdążyła poznać bardziej, niż kiedykolwiek mogłaby tego pragnąć.  
Nie doczekawszy się ze środka żadnej odpowiedzi, ruszyła głębiej, a po pokonaniu tego, co według jej szacunków stanowiło mniej więcej połowę korytarza, zdecydowała się ściągnąć z oczu opaskę, by rozejrzeć się po pomieszczeniu w poszukiwaniu swojej bliskiej przyjaciółki. 
Ciche dotąd miejsce przeszył rozdzierający krzyk. 
Powietrze zdążyło opuścić jej płuca, nim zorientowała się, że ten zwierzęcy wrzask należał do nikogo innego, jak tylko do niej samej. Bezsilnie, jakby nie była w stanie zaczerpnąć kolejnego oddechu, pozwoliła swojemu ciału osunąć się na ziemię, ostatnim przytomnym odruchem zatapiając pazury w utartym gruncie. Wpatrując się w rozciągające przed jej oczami blade światło, poczuła, że tonie w surrealistycznym wrażeniu, jakoby tak właśnie wyglądać miała jej śmierć. 
Następnym, co poczuła, był silny uścisk czterech łap i znajome zapachy odnalezione gdzieś pomiędzy oceanem pustki. 
– Nic nie widzę – wyszeptała, gdy wreszcie na nowo poczuła się w stanie mówić. – Floro, o Boże, ja niczego nie widzę! 



Krople wiosennego deszczu uderzały o sklepienie jaskini, wygrywając cichą melodię, której zapętlone wersy sprowadzały waderę na granicę szaleństwa. Przez szerokie wejście wkradała się chłodna wieczorna aura, zamykając wilczycę w uścisku długich lodowatych łap, którego spodziewałaby się chyba tylko od najgroźniejszej zjawy. Zmęczona przesytem emocji, ledwo była w stanie utrzymać się na łapach. Nie potrafiła już skupić myśli i marzyła jedynie o śnie, alkoholu bądź śmierci - czymkolwiek, co pozwoliłoby jej choć na chwilę zapomnieć o rzeczywistości. 
Mimo wszystko nie mogła przynajmniej narzekać na złe towarzystwo. Medyczka siedziała naprzeciw niej, trzymając ją za łapę; wadera wyraźnie czuła ciepło jej ciała pośród obojętnej ciemności. Chwilę później poczuła coś jeszcze - przepływ energii po całym ciele, który na chwilę pomógł jej przebudzić się z marazmu, wszystko dzięki sile elektrycznego wstrząsu, jaką tajemnicza moc odpowiedziała na kontakt z jej drobnym ciałem. Zniknął on tak szybko, jak szybko się pojawił, a na pozostawione po nim miejsce wkradło się intensywne mrowienie, które z chirurgiczną precyzją rozłożyło się po mapie zadrapań wilczycy, kojąc stępiony ból. Nie minęła chwila, a było już po wszystkim. Kali w zdziwieniu przesuwała łapy po ciele, próbując wyczuć na nim zmienioną frakturę miejsc pokrytych świeżymi bliznami. 
– Gotowe – oznajmiła ciepło Flora, szybko, ale jakby po chwili zawahania przybierając cichy i poważny ton głosu: – Przykro mi, że nie mogę zrobić tego samego z... 
– Nic nie szkodzi – przerwała jej posłanka, w którą nagle uderzyły niezakurzone jeszcze wspomnienia. – I tak nie chciałabym... Już nigdy nie chciałabym narażać cię na coś tak wyczerpującego. 
– Chyba nie mówisz poważnie – w głosie czarno-białej wadery dało się wyczuć stłumione echo nerwowego chichotu.  
– Pójdę już – posłanka ponuro ucięła temat. Podnosząc się ze swojego miejsca, nie udało jej się powstrzymać cichego westchnienia, a może wcale nie starała się tego zrobić. Delikatny dźwięk w prosty sposób zdradzał całe zmęczenie, jakim młoda wadera zdążyła przesiąknąć podczas tych kilku niesamowicie dziwnych godzin. 
– Deszcz nieźle się rozszalał – zauważyła przytomnie Flora. – Jeśli chcesz, możesz zostać tutaj nawet do rana. 
Wadera pokręciła w milczeniu głową. 
– Rozumiem. – Dźwięk głosu medyczki odnowił nagle w głowie młodszej wilczycy jakiś zapomniany dawno obraz, zakurzony skrawek starego wspomnienia - ciepły uśmiech na ładnej twarzy i błysk diamentów w fioletowych oczach. 
Łzy spłynęły po jej twarzy tak szybko, jak szybko zdążyła zaraz stłumić w sobie niechciane emocje. 
– Przyjdź także jutro – kontynuowała czarno-biała wilczyca. – Nie mogę obiecać poprawy, ale to nie znaczy, że nie będziemy próbować. – Brązowa wadera wyobraziła sobie, że w tym momencie medyczka uśmiechnęła się pocieszająco. Obojętnym gestem przystała na niepewną propozycję, by chwilę później stawić czoło chłodnemu wieczorowi, który czekał na nią za drzwiami.  
Zmarszczyła nos, czując siekące krople deszczu na twarzy, wykrzywiając z wolna usta w ponurym uśmiechu. Wiedziała, że ta noc będzie zupełnie inna od wszystkich, jakie dotąd przeżyła. 



Mówią, że pierwszy dzień jest najgorszy, prawda? 
Niezwykle trudno było jej się pogodzić z faktem, że gdy się obudziła, nieprzyjemne zdarzenia podążyły za nią na próg rzeczywistości, okazując się czymś więcej niż tylko nieprzyjemnym koszmarem sennym. A może była w błędzie; może ciągle jeszcze śniła? Czy można mówić o przebudzeniu, kiedy wydostając się z jednej ciemności, wpada się od razu w drugą? 
Nie czuła się na siłach, by opuścić swoją jaskinię i chociaż nie mogłaby się do tego przyznać przed samą sobą, może zwyczajnie się tego bała.  
Ile rozpaczy, ile wściekłości i płaczu zostawiła tego dnia pomiędzy czterema ścianami. 
Nieprzyzwyczajona do poruszania się w ciemności po tak małym pomieszczeniu i niezdolna do zachowania stanu pozornego chociaż skupienia, przy każdej kolejnej próbie wstania z łóżka potykała się bez przerwy o sprzęty w swoim mieszkaniu. W nagłych atakach złości prowokowanych każdą tak żałosną porażką rzucała nielicznymi przedmiotami o ściany, jeszcze bardziej burząc dawny porządek miejsca. 
Aż do późnego popołudnia nawet nie przeszła jej przez głowę myśl o jedzeniu, kiedy jednak nagle uderzyła w nią świadomość, że w najbliższych dniach - a być może już nigdy w życiu - nie będzie w stanie samodzielnie polować, zdecydowała się zjeść resztę zachowanego po ostatnim wypadzie mięsa, zanim naturalne procesy gnilne do reszty odbiorą jej taką możliwość. Kiedy przeżuwała wolno kolejne kawałki twardego truchła, przed oczami stanęły jej nagle wspomnienia z połowu ryb nad strumieniem. Pierwsze przebłyski wschodzącego słońca odbite na tafli wody. Odkaszlnęła z wolna, gdy poczuła, że posiłek staje jej w przełyku. 
Musiała zacząć godzić się z myślą, że jej słońce zbladło bezpowrotnie. Pękło jak skorupka jajka, zalewając cały świat senną, boleśnie spokojną szarością. 
Kolejne dni spędzała przyzwyczajając się do nowej rzeczywistości. Przez cały ten czas nie widziała się z nikim, jeśli pominąć jej cowieczorne sesyjki u Flory, które swoją drogą nie przynosiły widocznych efektów. Nikomu nie miała okazji powiedzieć, co się stało, zresztą celowo takowych unikała, choć w duchu podejrzewała, że wszyscy i tak mogą już wiedzieć. Szczególnie Ry, który z Florą pozostawał w obiektywnie bliskim kontakcie. Nawet jeśli medyczka była dobrą przyjaciółką, która nie ma w nawyku rozpowiadać powierzonych sekretów na lewo i prawo, to jednak bieżąca kwestia pozostawała na tyle poważna, że Kali nawet nie byłaby zła, gdyby za sprawą czarno-białej rozniosła się dalej. Nie była pewna, komu z kolei Ry mógłby przekazać wieści, gdyby rzeczywiście już wiedział. Z Hyarinem raczej nie wiązały go zbyt ciepłe relacje, a biorąc pod uwagę fakt, że grafitowy basior dotąd nie zjawił się u jej drzwi, można było spokojnie założyć, że on również pozostaje nieświadomy.  
Dalsze przemyślenia przerwał jej hałas u drzwi. Kali poderwała się niespokojnie z posłania, na którym spędziła kilka ostatnich godzin. Izolacja poważnie nadszarpnęła jej nerwy, nie gorzej niż ciężar przeżyć, którym z własnej woli nie chciała się dzielić. Zbliżając się do wejścia, mogłaby przysiąc, że rozpoznawała zapach gościa, ale dopiero po dostaniu się na próg była w stanie wskazać z imienia, do kogo on należy. 
– M-Mitriall? – spytała, nie kryjąc zdziwienia. – Co ty tu robisz? 
Czy wie?, przemknęło jej przez myśl. Chociaż osobiście nie mogła mieć co do tego żadnej pewności, wydawało jej się, że uszkodzenie wzroku nie wprowadziło w jej wyglądzie żadnych zmian, które mogłyby o tym zdradzać na pierwszy rzut oka. Odwróciła się niespokojnie, przypominając sobie, w jak nieszczęsnym stanie znajduje się jej pokój. Na szczęście śledcza nie zdradzała zainteresowania miejscem jej zamieszkania, a może tylko takt powstrzymał ją przed zadawaniem pytań. 
– List – powiedziała, wręczając posłance kartkę. – Od Hyarina.  
– Od Hyarina? – wilczyca powtórzyła nieprzytomnie, wbijając niewidome oczy w papier. Doprawdy, nie było lepszej pory, by otrzymać list. 
– Vitale prosił, żeby ci po przekazać. 
Vitale? Na dźwięk jednego słowa wadera dobitnie poczuła, że traci resztki gruntu pod łapami. Co ta czerwonooka szuja mogła znowu wymyślić? Czy mogło mieć to związek z ostatnimi wydarzeniami, które doprowadziły do całej tej okropnej sytuacji? Jeśli to nie wezwanie na wizytę, to nie miała pojęcia, czego mogła spodziewać się po tajemniczej wiadomości. 
Sprawa jednocześnie zaciekawiła ją i zmartwiła na tyle, że niemal zaczęła błagać białą waderę, by na głos przeczytała jej treść dziwnego listu. A jednak nim zdążyła się odezwać, słowa stanęły jej w gardle, zupełnie jakby coś broniło jej przed zdradzeniem tak bolesnej prawdy prawie obcej osobie.  
Komu więc mogła w takiej chwili zaufać? Florze? A może... 
– Gdzie jest Ry? – spytała niespokojnie. – Czy widziałaś go w ciągu ostatnich trzech dni? – dodała, jakby nagle zaczął przeszkadzać jej fakt, że kochany braciszek nie zainteresował się nią przez tak długi czas. 
Fakt, że nie usłyszała odpowiedzi, wprowadził ją szybko i nagle w silne poirytowanie. Odetchnęła płytko, po czym zabrała papier i pomknęła przed siebie, omal nie potykając się przy nagłym kontakcie z rzeczywistością. Nie obchodziło jej nawet, że przez to wszystko zapomniała się pożegnać, nie mówiąc już nic o podziękowaniu dla posłańca, który prawdopodobnie nie musiał wcale podejmować się tego wysiłku, biorąc pod uwagę fakt, że z tego co słyszała list zdążył przewędrować już przez kilka par łap.  
Tego dnia - uświadomiła sobie nagle, stawiając kolejne kroki na śliskiej trawie - pierwszy raz od wieków skierowała twarz do słońca. 
Trudno zliczyć, ile razy po drodze zdołała potknąć się, uderzyć w pień drzewa czy zadrapać twarz gałązką nisko rosnącego krzewu. Wielokrotnie gubiła drogę, a kiedy w końcu znalazła się w jaskini medycznej, jej stan spokojnie mógłby kwalifikować ją jako pacjenta. Grzecznie, lecz stanowczo odtrącając ofertę pomocy złożoną przez stacjonujący na miejscu personel, pobiegła szukać przyjaciółki, po drodze tłukąc przy okazji jakiegoś stojące na drodze szkiełko. Odnalazłszy Florę w jednym z pomieszczeń, wepchnęła jej list do łapy, jednocześnie przepraszając za zamieszanie i próbując wytłumaczyć całą sytuację. 
Kartka zdążyła zaszeleścić w delikatnych łapach medyczki, był to jednak jedyny dźwięk, jaki udało się usłyszeć posłance; po tym jak wybrzmiał, w niewielkim pokoju natychmiastowo zapanowała cisza, którą Kali tak bardzo zdążyła znienawidzić. 
– Co tam jest napisane? – mruknęła z irytacją, powoli męcząc się tego rodzaju schematem. 
– To... – zawahała się wadera. – Przykro mi to mówić, ale to nie wygląda na list od Hyarina. 
Kali zdawała się co najmniej zawiedziona tym faktem. 
– Ale – zaprotestowała – Mitriall mówiła, że Vitale powiedział...  
– Wygląda na to, że Hyarin tylko przekazał wiadomość dalej. 
– Ale... – Kali przyłożyła łapę do czoła, nerwowym gestem odgarniając grzywkę. – Czy to znaczy, że kłamał? A może to nie on? – Pokręciła głową, jeszcze bardziej rozgarniając naruszoną przed chwilą fryzurę. – Wiesz co, nieważne. Powiedz mi tylko, kto do cholery napisał ten list? 
Czarno-biała wadera zawahała się. 
I jedno krótkie słowo odbiło się od ścian jaskini. 
A dalej sprawy przybrały zaskakującego tempa. 
I, naprawdę, wygląda na to, że wyjątkowe okoliczności rzeczywiście prowokują wyjątkowe zdarzenia.  
Wybiegając z miejscowego szpitala z kawałkiem zgniecionej kartki w pysku, brązowa wadera poświęciła kilkadziesiąt minut cennego jak złoto czasu, by, idąc za głosem nerwowego instynktu, poszukiwać wśród plątaniny dźwięków i zapachów rozkwitającego wiosną lasu miejsca zamieszkania wadery, na temat której wiedziała właściwie jedynie tyle, jak brzmi jej imię. Ponieważ jednak owo działanie nie przyniosło rezultatów, wilczyca szybko poddała się, odważnie stawiając kroki w kierunku miejsca, do którego była w stanie trafić nawet na ślepo - a do którego płonęła nienawiścią, która zarezerwowana była tylko dla najgorszych pomyłek tego świata. 
Na miejscu zawiązał się sojusz, którego istnienia nikt nie przewidywał. Po wyjątkowo ostrej i przedłużającej się wymianie zdań, dwójka wilków porzuciła dzielące ich różnice, by wspólnie ruszyć w kierunku dzielonego celu. 
Nie było o nich słuchu przez kilka kolejnych godzin. Kiedy jednak wracali w promieniach zachodzącego słońca, grupą skromnie wzbogaconą teraz o jeszcze jednego członka, jako pierwszą osobę mijaną przez nich na znajomych progach los zdecydował się wytypować nikogo innego, jak... 
– Mitriall! – brązowa wadera zawołała z radością, czując znajomy zapach w rześkim wiosennym powietrzu. W tym krótkim momencie całkowicie straciła kontrolę nad ciałem; nie umiała powstrzymać łez, które zaczęły spływać po jej twarzy ani odruchu, który kazał jej rzucić się w ramiona wadery. – O Boże, to naprawdę ty! – zaśmiała się, ocierając łzy, by po chwili widocznego zawahania odsunąć się na bardziej akceptowalną odległość. – Mam ci tyle do opowiedzenia! 
– Domyślam się – odparła po chwili wahania. Kali domyśliła się, że patrzy teraz na resztę drużyny, która stała kawałek z tyłu w uprzejmym milczeniu. 
– No tak... – Kali otarła nos, uśmiechając się lekko. – Pozwól, że pożegnam się z chłopcami, a wtedy wrócimy do rzeczy. 



– Wciąż nie mogę uwierzyć...  – wyszeptał nad jej uchem, wyraźnie walcząc z samym sobą o każde kolejne słowo. Jego ciepłe łzy spływały jej na ramię, gdy drżał w kurczowym uścisku jej łap, tak mocno, że chwilami ciężko jej było utrzymać równowagę. – Nie mogę uwierzyć, że tak to się potoczyło. 
Kali milczała, wsłuchując się w cichy płacz swojego brata. Nieważne jak bardzo tego chciała, nie potrafiła znaleźć słów, którymi mogłaby go pocieszyć. Najgorsze w tym wszystkim było ogarniające ją poczucie tego, że biały basior miał mimo wszystko rację. Jak los mógł potraktować ich obu z taką brutalnością? 
– Nigdy nie powinniśmy byli się urodzić – szepnął nad jej ramieniem. Łzy spłynęły po jego twarzy, gubiąc się w cienkim futrze wilczycy. 
Kali zaśmiała się cicho w nerwowej reakcji na świadomość, że jej oczy także zaczynają zalewać się wodą. 
– Być może – powiedziała, niezgrabnym gestem ocierając pysk, kupując sobie tym samym trochę więcej czasu, by zebrać w sobie siły na kolejny wymuszony uśmiech. – Ale już za późno, by o tym myśleć, prawda? – odsunęła się delikatnie i westchnęła głęboko, ze smutkiem w jasnych oczach odwracając spojrzenie od postaci białawego wilka. – Po prostu obiecaj mi, że nie zrobisz niczego głupiego. Pamiętaj, że masz dla kogo żyć - tylko nie szukaj tych osób tak daleko.  
Jedyną odpowiedzią ze strony basiora był kolejny głośny płacz, dlatego Kali także zdecydowała się zrezygnować ze słów, żegnając się jedynie prostym uściskiem. Przez chwilę patrzyli sobie jeszcze w oczy, pocieszając się nawzajem niezręcznymi uśmiechami, po czym każde ruszyło w swoją stronę. On - na spotkanie z psychologiem. Ona - na długą i szczerą rozmowę z nową przyjaciółką. 
– Idziemy? – zapytała z ciepłym uśmiechem, stając przed białą wilczycą. 
– Dokąd? – w głosie rozmówczyni słychać było zdziwienie. 
– Nad rzekę – Kali westchnęła cicho, jakby ta wymiana zdań napełniała ją jednocześnie zmęczeniem i rozbawieniem; a może te dwie emocje były jedynie reliktami wszystkich dotychczasowych przygód. – Tam, gdzie to wszystko się zaczęło. 



Znalazłszy się na miejscu, odniosła szybkie wrażenie, że poprawnie wybrała miejsce na rozmowę. Szum strumienia przebijał się do jej umysłu, napawając ją zmęczeniem i melancholią, a przy tym dziwnym rodzajem napięcia, które pozwalało jej nie tylko zachować przytomność umysłu, ale i przypomnieć sobie wszystkie dźwięki i obrazy, które były istotne dla historii, jakiej ciężar przekazania dalej spadł na jej ramiona. 
Głośny dźwięk zagłuszał także wszystkie fałszywe nuty dochodzące z lasu, jednocześnie odwracając uwagę wadery od stojącej obok Mitriall, tak że prawie zapominała o jej obecności. Świadomość tego złudzenia wywołała blady uśmiech na jej zmęczonej twarzy. W ten sposób znacznie łatwiej będzie wyznać wszystkie swoje grzechy. 
– Więc – westchnęła, wbijając wzrok w ciemniejąca toń strumienia. – Od czego powinnam zacząć? 
Mitriall nie odezwała się, najpewniej poprawnie uznając pytanie za zabieg retoryczny. 
– Kiedy ostatnio się tutaj widziałyśmy... – niebieskooka ciągnęła swoją opowieść – tamtego dnia, kiedy zaprowadziłaś mnie do medyka... – urwała nagle, ściskając mocno komin zwisający luźno na szyi, jakby kurczowo szukając tym gestem chociaż kruchych odłamków dawno utraconego poczucia bezpieczeństwa. – To był ostatni raz, kiedy cokolwiek jeszcze widziałam. 
Mitriall zdawała się co najmniej zaskoczona tym wyznaniem. 
– Czy to znaczy, że ty... że oni... 
Kali milczała przez chwilę, kontynuując zabawę szalikiem. 
– Pamiętam, że tamtego dnia, zaraz po tym jak to się stało... Mówiłam ci, że chciałabym zemścić się na nich za to, co zrobili. I kiedy dowiedziałam się, że straciłam wzrok, nagle to pragnienie powróciło do mnie tysiąckrotnie. Nawet jeśli to ja sprowokowałam całą sytuację w momencie, w którym świadomie zdecydowałam się złamać zasady, byłam gotowa zrobić wszystko, by oni za to zapłacili. Chciałam, żeby zginęli, zrobiłabym to nawet własną łapą, ale potem... dotarło do mnie, że... być może... tak właśnie miało być... 
– Tak miało być? – powtórzyła cicho jasnowłosa wadera. – Wybacz, ale chyba nie rozumiem. 
– No bo... Tak myślałam, że... Ta moja... moc... – Zacisnęła kły, klnąc cicho. – Zdawało mi się, że może rosnąć wraz z wiekiem. Kiedy byłam dzieckiem, nie potrzebowałam tego wszystkiego. – Ścisnęła ze złością granatowy materiał. – Potem nagle wszystko przewróciło się do góry nogami i nie byłam już w stanie patrzeć na zbyt mocne światło. A jeśli... kolejny etap... to właśnie to? Zmiany są jedynie naturalne. Może Vitale wcale nie miał z tym nic wspólnego? 
– Więc... z tego co rozumiem, nie planujesz już niczego robić z tą sprawą? 
– Nie wiem – odparła cicho, wpatrując się w rzekę. – Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Poza tym – spojrzała na Mitriall załzawionymi oczami – teraz nie mogę już chyba nic zrobić. Bo mój brat...  
– Ry? 
Kali uśmiechnęła się przez łzy. 
– Rozdział drugi – wyszeptała niewyraźnie, kładąc łapy na szaliku.  
– Co takiego? 
Wadera pokręciła w milczeniu głową. 
– Mój brat... On...  
– Spokojnie. – Stanowczy głos przerwał nagle jej nieporadną wypowiedź. Czy tylko to się jej zdawało, czy może w tym krótkim momencie Mitriall naprawdę poderwała się z miejsca? – Jeśli nie chcesz, nie musisz mi tego wszystkiego opowiadać. 
– N-nie. – Kali otarła nos łapą, jednocześnie starając się uspokoić oddech. – J-jest okej. Wybacz, po prostu... nigdy nie byłam za dobra w opowiadaniu historii. Zwłaszcza, że sama nie umiem połączyć jeszcze wielu jej elementów. Ale... potrzebuję, żeby ktoś mnie wysłuchał i pomógł mi doprowadzić ją do końca. 
– Skoro tak mówisz. – Biała wadera wróciła na swoje miejsce i rozluźniła napięte mięśnie, co zostało zaakcentowane cichym westchnieniem. – Scena jest twoja.  
Kali parsknęła krótkim śmiechem, domyślając się, że miało to być coś w rodzaju żartu, którego celem mogłoby być dodanie jej otuchy. Starała się ukryć bardziej przed sobą niż białą waderą fakt, że w rzeczywistości komentarz zestresował ją jeszcze bardziej. 
– Więc, mój brat... N-nie wiem, jak blisko się znacie, w końcu pracujecie razem, ale... możesz nie wiedzieć o nim tego, że... ma taki jeden problem... 
– Problem? – powtórzyła cicho wadera, na co Kali energiczne pokiwała głową. 
– Czasem przesadza z alkoholem – wyszeptała tak cicho, jak tylko mogła, starając się jednocześnie, by słowa dotarły do adresatki, tak by nie być zmuszoną nigdy więcej ich powtarzać. Źle się czuła, zdradzając brudne sekrety tak zaufanej osoby, ale w podobnej sytuacji nie miała innego wyjścia... Prawda? – Oczywiście nie lubi się z tym tak bezpośrednio obnosić, dlatego często załatwia takie sprawy u któregoś z naszych sąsiadów. Co gorsza, zazwyczaj jest mu zupełnie obojętne z kim pije i... tym razem... chyba wreszcie obróciło się to przeciwko niemu. 
– Co masz na myśli? 
– Wplątał się w złe towarzystwo i najprawdopodobniej przez przypadek usłyszał coś, czego nie powinien nigdy usłyszeć. 
Z ust rozmówczyni wydobył się jedynie cichy jęk zdziwienia. 
– Widzisz, bo z tego co wiemy, parę dni temu wybył za granicę z butelką wódki i przez długi czas nie wracał. – Kali bardzo szybko utraciła na chwilę wątek, nagle bowiem pochłonęła ją myśl, że to w sumie niezwykle smutne, że przez tak długi czas nikt nie zauważył zniknięcia basiora. Nikt łącznie z nią, ale... ona chyba miała dobre wytłumaczenie dla swojej egoistycznej postawy, a przynajmniej w to starała się usilnie wierzyć. – Jedynym, co po nim zostało, był kawałek papieru, na którym zanotował coś tuż przed swoim zniknięciem. 
– Dlaczego miałby to robić? 
Brązowa wadera w zamyśleniu przegładziła łapą włosy. 
– W końcu jest śledczym, prawda? Może to jakiś nawyk? – Pokręciła głową, jakby sama była rozczarowana poziomem własnej odpowiedzi. – Nie wiem – przyznała. – Pewnie po prostu był pijany. Możliwe, że bał się, że może o tym zapomnieć. Zresztą widać po nim, że ma niezdrowe zamiłowanie do rzeczy... niekonwencjonalnych. Nawet nie wiesz, jak bardzo ja się zdziwiłam, gdy tamtego dnia przyniosłaś mi list – zaśmiała się cicho, owijając kosmyk włosów wokół pazura. – Właśnie, list... W jakiś sposób trafił do Hyarina, Vitale, do ciebie i na końcu do mnie. Po zajrzeniu do tej wiadomości zorientowałam się, że coś było nie tak, dlatego zmusiłam psychologa, by razem ze mną poszedł poszukać Ry’a. – Wadera nagle urwała, jakby mówienie zdążyło niesamowicie ją zmęczyć. Przez chwilę milczała, wsłuchując się w dźwięki dobiegające zarówno ze strumienia, jak i lasu, który rozrastał się tuż za jej plecami. 
– I znaleźliśmy go – kontynuowała bez entuzjazmu, kiedy wreszcie poczuła się do tego gotowa. – Leżał w rowie parę kilometrów od zachodniej granicy. Z początku wydawało nam się, jakby po prostu był na silnym kacu, ale... to coś innego. Nie zachowuje się jak on. Ry nigdy nie był aż tak nerwowy. Najgorsze, że chyba nie pamięta niczego sprzed swojego zniknięcia, a może jest zbyt przerażony, by mówić. Vitale zabrał go do jaskini medycznej. Podejrzewam, że tam spróbują zająć się sprawą. 
Przez chwilę odpowiadało złowrogie milczenie. 
– Co było w tym liście? – pytanie Mitriall było nad wyraz wyzute z emocji, a może takie wrażenie odniosła jedynie wadera, która coraz bardziej zaczęła poddawać się zaszytej pod skórą senności. 
– N-nie wiem. Sama nie mogłam go przeczytać, a nikt komu go przekazałam, nie chciał mi tego wprost powiedzieć. 
– R-rozumiem – odpowiedziała jej śledcza. 
Kali pokiwała głową ze słabym uśmiechem, po czym odwróciła głowę w kierunku strumienia, w nagłym zamyśleniu wracając do zabawy włosami. Po chwili odetchnęła głęboko, opuściła łapy i podniosła na białą waderę ciepłe spojrzenie jasnych oczu. 
– Więc to już chyba będzie cała historia. Cieszę się, że mogłam się nią z tobą podzielić. Chciałabym wiedzieć, co teraz powinnam zrobić. Co my powinnyśmy zrobić. Czy to nowa sprawa dla tak wspaniałego śledczego takiego jak ty? Czy na moim miejscu zdecydowałabyś się poszukiwać sprawiedliwości, a może zemsty za to, czego nie da się już odwrócić? – Młoda wadera uśmiechnęła się ciepło. – Niezwykle ciekawi mnie, jakie jest twoje zdanie na ten temat. 


< Espoir? > 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz