piątek, 31 maja 2024
Podsumowanie maja!
wtorek, 28 maja 2024
Od Byczqa - "Merci, Agreście!"
Byczeq pewnego dnia postanowił, że napisze i zaśpiewa
piosenkę dla Agresta. Marzyło mu się, by wspierać Chabrowy Reżim obejmując
stanowisko pieśniarza. No i jak pomyślał, tak zrobił. A oto ona:
Agreście, kocham
Ciebie jak to miejsce
WSC zachwyciło
moje serce
Się cieszcie! Nie
ma miejsca na żale
W areszcie
schowajmy sprawy niedojrzałe
Z chodnikami
myślę, że jest jasna sprawa
Pod moją łapką –
ma być tylko trawa
Opozycja z gadką?
Umysł betonowy…
Chcą go wylać, by
rozeszły się nam drogi
Mega podziwiam
Skałę Wielkiego Huka
Zmysły pochwyca,
serce w rytmie „cza cza” puka
Z Różanego
Wodospadu zawsze po deszczu
Różne buzie widzę
ukryte w tenczu
W tym źródle, na
bank, magiczna woda płynie
Bo to cud, że ja,
Byczeq nadal żyję
No serio, po naszej
stronie trawa najzieleńsza
Wataha Srebrnego
Chabra jest najpiękniejsza
Agreście, kocham
Ciebie jak to miejsce
WSC zachwyciło
moje serce
Się cieszcie! Nie
ma miejsca na żale
W areszcie
schowajmy sprawy niedojrzałe
Nawet kiedy szaro
jak Twoje futerko
Darzymy Ciebie
wiarą, kochana Jutrzenko
Nadzieje?
Jabłonie? Gdzie konfliktu koniec?
Gdy w nas duch
płonie, to jak rzucenie w ogień owiec
Agrest to władza,
to najlepszy alfa
Kto się nie
zgadza, sąd pośle go do diabła
Ode mnie, merci –
kocham Agresta
Ja, Amensir i
watahy reszta
W oczach widzę jak
nadchodzą złote czasy
Będziemy w lidze,
która ma najwięcej klasy
Także, alfo,
prowadź nas
I do końca, dbaj,
o ten las!
< Agrest >
piątek, 17 maja 2024
Od Całki DC Sigmy - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.4
Trigger warring w roziwnięciu.
Dwa dni. Tyle Całka, Mediana , Pi i Sigma już przebywali w tej watasze. Szybko przekonali się, że panują tu pewne zasady, niepisane co prawda, ale surowo karane za ich złamanie. Oczywiście, początkowo wszystko im się wybaczało, cierpliwie przypominało. Jedną z takich zasad było poranne spotkanie przy ognisku, przy kamieniu, na którym siedziała Strzyga ze swoim mężem i rozpatrywała prośby i powitania. Na pierwszy z nich zaspali ,ale przebaczono im, bo w sumie wieczorem przed snem nikt ich nie poinformował o tej tradycji z powodu całej tej ekscytacji. Tak więc, dnia drugiego Całka była przy ognisku wcześniej niż sama Strzyga, zaskakując waderę swoją gorliwością. I obecnością też. Zdawało się, że wadera nie do końca ufała tej młodej waderze. Jakby ta była za sprytna dla swojego własnego dobra. Ale nikt nie skomentował tego wydarzenia.
Kolejną zasadą było bezwzględne posłuszeństwo Strzydze i
alfie. Aha.
—To ten haczyk.— Mediana odetchnęła do swojego rodzeństwa, wieczorem następnego
dnia. — Jej słowo jest najwyższym. —
—Wiemy dlaczego? Nie wydaje mi się, że tylko dlatego że jest żoną alfy. — Całka
mruknęła pod nosem.
—Nie wiemy. — Pi zamachała ogonem.
Trzecią zasadą jaką poznali, trzeciego dnia, był zakaz
wychodzenia poza pewne tereny. Przekonała się o tym Pi, która zaszła za daleko
od rzeki, może nie tyle ciekawa, co szukająca czegoś ciekawego w postaci
owoców. Złapał ją jeden ze strażników. Skunks pobiegł za nią i zatrzymał ją
zanim zaszła za daleko.
—Więc nie wolno nam wychodzić za daleko, ale też nie znamy dokładnych granic. —
Całka podsumowała tą całą sytuację.
—Tak. Skunks powiedział, że po czasie się nauczymy. — Pi mruknęła. Nie dostali
kary i powiedziane było, że jeśli będą uważni to raczej jej nie dostaną.
Strzyga była w miarę przebaczająca pod tym względem. O ile nie uciekło się
bardzo daleko od watahy taki drobny błąd jak kilometr od tej umownej granicy
był akceptowany. Zwłaszcza jeśli była to gonitwa za zwierzyną lub zbieraniem
owoców czy nawet przy zabawie z dziećmi.
—Zdarzyło mi się dojść aż do jeziora z dziećmi ,tak się zagapiliśmy. — Fiołka
zaśmiała się do Całki kiedy ta zapytała się o tą zasadę. — Ale Strzyga to dobry
wilk. Bardzo wyrozumiały. —
Czwartą zasadą była cisza nocna. Ta zapadała kiedy Strzyga kładła się spać i trwała do rana. Należało być cichym.
Piątą zasadą było: trzymać się z dala od ludzi i psów. Cóż. Zasada, z którą żadne z rodzeństwa nie będzie miało problemu.
Szósta zasada złapała ich znienacka w szósty dzień ich
nowego mieszkania. Było to nieodzownie obowiązkowe uczestnictwo w obrzędach.
Jakich? Całka nie była pewna. Strzyga siedziała na ich przedzie, pochylona i w
milczeniu, a Szafira z kamienia przemawiał przedziwne modlitwy, które Strzyga
powtarzała. Co dokładnie robiła? To działo się podobno dwa razy w tygodniu,
czasem na jeziorem, ale najczęściej tutaj, przy kamieniu właśnie. Ze względu na
tą dodatkową powagę jaką elewacja medyczki i najwidoczniej kapłanki w jednym
dawała. Całka miała problem z rozgryzieniem o co dokładnie chodzi. Może to po
prostu zwyczajne obrzędy, chociaż coś w umyśle Całki wręcz rzucało się do walki
z tym pomysłem. Coś podświadomie mówiło jej, że wcale tak nie jest.
—Czy wy tez czuliście się dziwnie… letcy podczas tego obrzędu?— Sigma zamrugał
dwa razy oczyma po fakcie.
—Tak. — odparły dwie wadery. Całka jedynie zmarszczyła nos. Jej odpowiedź
brzmiała nie.
—Te inkantacje, czy cokolwiek to jest… działa na nas jakoś dziwnie. — Mediana
mruknęła pod nosem.
—Najwidoczniej. — Pi zamyśliła się. — Nie powinniśmy tego słuchać. —
—Widziałem jak cienie uciekają, nie słuchają ich. Boją się. — Sigma szepnął
zmartwiony.
—Od teraz obrzędy spędzamy z uszami wypchanymi mchem. — Całka postanowiła. — Ja
jeszcze posłucham. Zobaczymy czy rzeczywiście na mnie to nie działa.
Miesiąc i pół minął odkąd przybyli w to miejsce. Nikomu
jeszcze nie udało znaleźć niczego ciekawego, bo jeszcze nie pytali. Powoli
łapali zaufanie wszystkich wokół. Strzyga zdawała się mieć swojego ulubieńca w
Medianie. Nieustannie ją zagadywała i zabierała na spacery i coś w ich siostrze
zdawało się przyciągać starszą do niej. Jednak Mediana nie była z tego tak
zadowolona. Coś w jej sercu mówiło jej, że Strzyga wcale nie jest osoba, której
wadera powinna ufać. I cóż. To prawda, ponieważ im bardziej te spotkania
narastały tym mocniej Mediana utwierdzała się w tym przekonaniu, zwłaszcza
kiedy przypadkiem podsłuchała rozmowę alf.
—Nie mogę się przez nią przebić. Zdaje mi się że mi ufa, ale ta bariera jej
umysłu… Jest inna od tej jej siostry.
Całka… to też interesujące stworzenie. —
—Obie posiadają silną barierę umysłu? —
—Mediana posiada siłę samą w sobie. Całka nie, ale mimo to jej oczy jakby
widziały poprzez moje iluzje. Pi… Pi jest tak cholernie racjonalna, że nie
jestem w stanie na nią zadziałać, a Sigma jakby miał jakiś awers do mnie, jakby
widział coś więcej niż tylko wilka, coś.. za mną. Zawsze patrzy się tak wokół,
nie wiem na co! —
—rozumiem… Znajdziemy jakiś sposób.— Bazyliszek odparł tylko szybko, na co jego
żona, sfrustrowana rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
—Oby szybko. Chociaż ich umysły są młode i część z nich nie potrzebuje mojego
udziału do budowania zaufania, mogą się z nimi pojawić problemy. —
—Mówisz, ze ona ma jakieś umiejętności kontrolujące umysł,
tak? — Całka zastanowiła się nad tym porządnie.
—Niekoniecznie, ponieważ nie odczuwam nic w moim umyśle. To raczej moje
otoczenie się zmienia kiedy przebywamy wokół niej. — Sigma zmarszczył nos.
—Tez tego nie widzę. — Pi pokręciła głową. — Jakby nic się nie działo. —
—W zasadzie… na nas podobno nie działa…—
—To nie ważne. Najważniejsze, że wiemy, że próbuje coś zrobić i wie że nie jest
w stanie zrobić tego na nas… Musimy trzymać fasadę ufności. — Całka położyła
się na bracie, liżąc go za uchem. Ten tylko zmarszczył się cały i kłapnął na
nią zębami w zaczepny sposób.
—Prawda. Co do tych gór. W starych zapisach jest wspomnienie pożaru, który
zjadł połowę tego lasu i miasto, które widzieliśmy z daleka. — Mediana ułożyła
się obok nich. — Góry zawsze były określane jako niebezpieczne. Każdy papierek
w jakim jest o nich wspomnienie… pojawia się niebezpieczeństwo. Zapiski, takie
porozrzucane, składają się w historię. Lata temu powstało tam laboratorium
ludzi, które spłonęło w wybuchu, który spowodował wiele pożarów. Trzy
dokładnie. Ostatni był największy, a miejsce porzucone. Wszystko co o tych górach
wiadomo przekazała im była członkini
watahy, którą nazywają Sheila. Sheila podobno nadal mieszka gdzieś niedaleko.
Orzech na jej imię wręcz zrobiła się blada. —
—Nasza odpowiedź leży w porzuconym laboratorium pomiędzy górami, a drogę do
niej zna były członek tej watahy? — Całka szepnęła pomiędzy kłapnięciami na
uszy
—Tak. Jeszcze nie wiem kto to… ale..—
—Znajdziemy go. — Sigma zapewnił swoje siostry, w końcu układając się do spania z ciężkim westchnięciem.
Całka wstała któregoś ranka wyjątkowo niewyspana. Jej głowa
była ciężka, myśli niewyraźne, ale pamięć ostra jak zawsze, bardziej cięta
wręcz zniż zazwyczaj. Jakby desperacko próbowała ją przed czymś uchronić. Jej
brat leżał nieruchomo u jej boku śpiąc w najlepsze. Jej siostry również nie
zwracały uwagi na ciężkość powietrza w otoczeniu. Całka zbita z tropu
spróbowała wstać, jednak jej łapy nie miały siły poruszyć się nawet o milimetr.
Z lekka przerażona uniosła oczy na wejście do jaskini. Tam, siedząc i szeptają
coś pod nosem była Strzyga, jej oczy delikatnie świecące, wbite w ich osoby.
Ale zdawało się, że nie widziała Całki.
—Nie widzi mnie. — stwierdziła na głos. Coś jej mówiło żeby się odezwać, a że
głos jej jeszcze służył jak należy, wydostał się z jej gardła w nieco
chrapliwym tonie.
—Nie widzi, bo to takie trochę sen na
jawie. — zza jej pleców odezwał się damski głos, cichy i nieco nieśmiały.
—Co ona robi? —
—To samo co zawsze. Rzuca iluzje, próbuje wejść do waszych umysłów aby uczynić
was pionkami jak każdego w tej watasze. Trzeba doprawdy niezłej wyporności aby
w końcu się jej nie poddać. Wyporności.. albo dobrej pamięci. —
—Sheila jak się domyślam. — Całka powiedziała to całą swoją piersią. Całą
pewnością jaką trzymało jej serce. Zapadła cisza.
—Wiecie… —
—Niewiele. Właściwie tylko imię. — Całka mówiła prawdę, bo po co się ukrywać.
Bycie bezpośrednim wprawia w kłopoty, ale też często jest cechą wartościową w
takich sytuacjach.
—Rozumiem… Skąd? —
—Góry Hoem? Szukamy wejścia… —
—Nie powinniście się tam zapuszczać. —
—Wiemy. Dlatego tam idziemy, wiesz? — Sarkazm jakoś tak sam z niej wypłynął.
Całka zaraz potem ugryzła się w język.
—Rozumiem.— Sheila odpowiedziała cicho. — Wiesz… Znajdziesz mnie w domu. —
powiedziała po czym Całka otworzyła swoje oczy na dobre. Jej głowa uniosła się.
Zimne światło księżyca wpadało do wnętrza tej małej noro-jaskini w jakiej spała
z rodzeństwem. Jej pysk zwrócił się ku drzwiom, gdzie przez ułamek sekundy
złapała znikający białobrązowy ogon. Oho. Czyli ten sen nie był wcale taki
daleko od prawdy.
—Powiedziała w domu, tak? — Mediana zamlaskała.
—Tak. — Całka przytaknęła cichutko. Jej uszy ciągle słuchały, zwrócone w
kierunku wejścia.
—To wystarczy dowiedzieć się.. gdzie mieszka i wybrać do niej. — Sigma
rozciągnął się. Światło poranka zajrzało w ich oczy.
— Jedna osoba powinna tam pójść. Nie możemy ryzykować za mocno…— Pi szepnęła,
jej oczy wbite w wejście. — Jedna osoba powinna tu pozamiatać w końcu. —
warknęła nieco głośniej.
—To miała być twoja robota. — Całka wbiła się w akt prawie od razu.
—Zamiatałam ostatnio. Logicznym byłoby rozdzielać nasze obowiązki po równo.
— I
w ten sposób zabrali się do wyjścia.
—Przed sekundą dosłownie mówiłam wam że nie mam czasu dzisiaj. — Mediana podreptała na ich przód ,mało nie wpadając w
Kaduka, następnego alfę. —Wybacz. —
—Nie szkodzi. — wilk zmieszał się. Od jakiegoś czasu co rano zastawali go
niedaleko swojego małego przytulnego dobytku. Mediana i Pi słusznie
podejrzewały go o podsłuchiwanie.
Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie jest. Na szczęście rodzeństwo umiało
dobrze zakryć się za dozą humoru i rodzinnych przepychanek.
Pi przebierała pomiędzy bandażami, przekładając je i
przysłuchując się rozmowie jaką Fiołka przeprowadzała z Szafirą. Wadera
wyglądała jakby była zaabsorbowana swoim zadaniem, biorąc je nazbyt poważnie, ale
w rzeczywistości jej uszy uważnie wchłaniały każde wypowiedziane słowo. Na ten
moment w samej jaskince medycznej nie działo się nic ciekawego. Nawet ta prosta
rozmowa wypełniająca jej umysł była zwyczajnie nudna. Dwie wadery psioczyły na
Skunksa, którego dziecko nosiła Fiołka. Najwidoczniej to tajemnicze dziecko
miało jednak ojca, co? Pi jednak nie odczuwała nudy. Czasami zastanawiała się
czy to normalne czuć się zawsze tak pusto, a jednocześnie pełna wszystkiego.
Uczucia mrowiły ją dreszczami na skórze, a mimo to nie była w stanie po nie
sięgnąć. Tak blisko a tak daleko.
—Pi. Podaj mi proszę maść z rumianku. — młoda samica sięgnęła po parę
pojemników i po szybkim powąchaniu wyodrębniła pożądany twór, zanosząc go
waderze. — No… I widzisz. Ostatnio Strzyga jest trochę niespokojna. —
kontynuowały swoją rozmowę, a Pi jakby nigdy nic wróciła do swojego
beznamiętnego zajęcia.
—Dlaczego?—
—Wygląd Ana to, że moja siostra zbliżyła się nieco za blisko do granic. Podobno
ktoś widział ja w Szumiącej Gęstwinie. — Szafira zdawała się być bardzo
niezadowolona z tego faktu. — Ta pieprzona… — zatrzymała się w pół słowa. Pi
podejrzewała, że przygląda się tyłowi jej głowy. Wadera zdecydowała się
kompletnie zignorować ten fakt kontynuując cokolwiek robiła.
—Rozumiem. Sheila nigdy nie była… normalna.. —
—To wariatka. Wiedźma. Określajmy rzeczy po imieniu! — Szafira mało nie rzuciła
kubeczkiem na maść. Pi na szczęście zdołała go odebrać z jej łap. Pracując tu
jakiś czas młoda samica odkryła, że zielona medyczka miała niemałe problemy z
emocjami. Ale Pi przywykła, Całka nie była lepsza. Chociaż u Całki działało to
odrobinę w drugą stronę, bardziej chowania niż jawnej agresji. Zażerała się od
środka zamiast męczyć wszystkich wokół.
Sigma przechadzał się wraz z Woodym. Patrolowali granice,
które samiec powoli wbijał sobie w głowę. Ich łapy i słuch usiały być
uważniejsze w Szumiących Gęstwinach na życzenie samej Strzygi. Sigma zaśmiał
się pod nosem na samą myśl o tej przezabawnej rozmowie jaką musiała z nimi
odbyć samica.
—Na kogo mamy uważać?—
—To nie jest istotne. Macie uważać!— w cale nie podejrzane! Sigma przypuszczał,
może bardziej podświadomie, kim może być ta nieziemsko niebezpieczna figura.
Cienie szumiące między drzewami kiwały w jego kierunku głową.
—Dalej nie idziemy. — Woody zatrzymał się w pół kroku. Sigma postawił jeszcze
dwa w kierunku, w którym szli. W oddali majaczył las, więcej lasu i las. Ale to co było
wyjątkowe to osadzona daleko mała chatka z wieżyczkami, które powoli
podsypywały się nadgryzione przez czas. Stała tam, patrząc się prosto w jego
oczy.
—Dlaczego? —
—Tam dalej, za pagórkiem. — „Za jakim pagórkiem?” — Mieszka wiedźma. Mamy zakaz
w ogóle zbliżania się. — starszy basior wytłumaczył. Sigma uśmiechnął się i
spojrzał w jego niebieskie oczy.
—Okej. — kiwnął głową, odwracając pysk od tej chaty, która rzekomo stała za
pagórkiem. Za jakim pagórkiem?
—Mamy więcej informacji niż przypuszczałam. — Całka
odetchnęła, jej pysk wykrzywiony w uśmiechu.
—Ty powinnaś pójść. — Pi odezwała się z boku. — Do medyka, jutro oczywiście. —
dodała. To był ich kod. Pi usłyszała kogoś przy drzwiach.
—Nie muszę. To nawet nie jest porządny kaszel! — Całka wzburzyła się nieco na
niby.
—Ja też nie uważam żeby to było potrzebne. Noc przyjdzie, kaszel pójdzie.
— Całka przytaknęła Sigmie.
—A ja uważam że zostanie. Dzisiaj jest
chłodno.— Mediana tupnęła nogą. Całka zakasłała na niby.
—Myślisz? — Całka przysiadła.
—Myślę. Ale jutro, nie musisz iść do medyka. Myślę, że przez jutro noc
przejdzie. Zapowiada się ciepły wieczór. — Mediana próbowała im coś przekazać.
Niech jej więc będzie. Całka zakasłała po raz ostatni. Jej ciało skuliło
się na boku brata, a rodzeństwo szybko
dołączyło do tego skupowiska sierści.
Mediana miała rację. Tej nocy ich jaskinię odwiedziła
Strzyga. Jak w zegarku, co drugi dzień przyłaziła i męczyła ich w ich snach.
Rodzeństwo już mniej więcej połapało się co się dzieje. Samica przychodziła i
szeptała zaklęcia lub inne gówno. Wchodziła do ich głów i mieszała ze
wspomnieniami, malując swój obraz jako coś totalnie perfekcyjnego. Jednak nie
mogła przewidzieć, że każde z rodzeństwa ma na to jakąś reakcję obronną.
Mediana głowę miała silną, wyhartowaną krytycznym myśleniem i badaniem spraw w
aktach śledczych aby móc je poprawnie zaklasyfikować. Jej umysł nie wpuszczał Strzygi tak prosto, a
zbyt silne naciskanie przebudzało biedną waderę z jej uroczych snów o
papierologi w jaskini wojskowej. Jak tak można!
Pi była zwyczajnie zbyt odcięta od swoich emocji. Jej zimna kalkulacja nie
pozwalała na asocjację czegoś tak absurdalnego jak byt idealny. Więc to już
sama ideologia Strzygi rozpływała się w jej umyśle jako absurd niemożliwy do
osiągnięcia. A jeśli już udało się jej coś wbić w głowę wraz z porankiem
wszystko rozpływało się wraz ze snami, umysł przekonany że bezsensowne śnienie
nie jest potrzebne jej do życia.
Sigma chłonął wszystko jak gąbka, z czego Strzyga cieszyła się niemiłosiernie.
Jednak jego oczy jakby zdawały się patrzeć na nią tak uważnie i nieco
ciekawsko, ale nadal jakby obok. Coś zatrzymywało go przed wiarą w to że
Strzyga może być tym ideałem, który tak uparcie im przekazuje. Coś… ktoś…
jakoś. A więc wszystko co mu przekazuje rozpadało się jak zamki z piasku
podczas sztormu.
A Całka. Całka była w ogóle zagadką w oczach Strzygi. Jej umysł nie był
osłonięty niczym. Był łatwy w manipulacji. W teorii. Ale jednak Całka wstawała
co rano i spoglądała jej w oczy tymi swoimi dwukolorowymi ślepiami, zupełnie
obojętnymi, znudzonymi jej wywodami. A przecież powinna widzieć ją jako jej
lidera, ukochanego boga, jak wszyscy wokół. A jednak Całka tego nie robiła.
Sama wadera miała przypuszczenie dlaczego. W jej głowie bowiem pojawiały się
dwie wizje Strzygi. Ta którą poznała i ta która nawiedzała ją nocami. Łatwo
było odróżnić sztuczny wizerunek wadery od tego wygenerowanego. Czasami
pamiętliwość Całki się opłacała, bo pomimo, że jej głowa miała tendencje do
paskudnych migren i ciągłego pamiętania, to w takich sytuacjach zabezpieczała
ją przed najgorszym.
Ale Strzyga próbowała. Musiała znaleźć jakąś rysę, pęknięcie, które pozwoli jej
na ukształtowanie tych młodych umysłów jak jej się żywnie podoba. Może powinna
podejść do tego trochę inaczej…
Całka podniosła głowę. Jej serce biło jak szalone. Jej łapy
przesuwały się po runie leśnym z największą uwagą, a uważne oczy spoglądały w
daleki las. Sigma pokierował ją dość dokładnie. Gęstwiny, pagórek, chata. Tam
znajdzie wiedźmę, która jest siostrą Szafiry, a której imię jest Sheila. Ta
sama wariatka, która uraczyła ją cudownym snem na jawie, który wyjawił
nieczyste zagrania Strzygi. Cóż. Wypadałoby jej podziękować. Jej rodzeństwo
wiele na tym zyskało w ostatnich trzech miesiącach egzystowania w tej dziwnej
watasze. Może raczej kulcie. To watahy nie przypominało. Każdy na zawołanie
Strzygi i nikt nie widzi jej niedociągnięć i niepoważnych zachowań. Ona nad
wszystkim panuje jak wszechmogący bóg spoglądający na swoje mrówki. No cóż. Co
kogo bawi tak? Całkę bawiły Góry Hoem, do których czuła silne przyciąganie i
jeszcze silniejszą potrzebę ich odwiedzenia. A żeby móc to zrobić w jak
najbezpieczniejszy sposób musiała najpierw je odrobinę poznać.
Droga nie prowadziła jej daleko, gdyż Całka musiała zboczyć między drzewa,
które zasłaniały świeży księżyc. Wadera była uważna, na tyle aby nawet
zamaskować swój zapach, chociaż deszcz jaki przyszedł tego wieczora bardzo jej
pomógł. Zapach wilgoci i błota z pewnością był przyjemny zarówno dla jej węchu
jak i misji.
Ten cały Szumiący Gąszcz czy jak temu było, był laskiem pełnym drzew
liściastych. Zupełnie jakby dobra, stara sosna nigdy nie zawitała w te strony.
Żadnej tak dobrze znajomej igły nie było w okolicy tej watahy, czy nawet tych
psów. Jak dawno czuło się zapach tej typowej dla iglastych drzew żywicy. Aż
smutno robiło się na myśl, że innym wilkom mogła się ta cudowna woń nigdy nie
ukazać. Cóż. Całka kochała swoje lasy iglaste i trochę za nimi tęskniła. Liście
bywały dość… nudne. I nieprzewidywalne. Opadały na jesień, tak jak teraz.
Powoli różowiły się, a kolory jesieni wdzierały się w ich paletę, wypychając
zieleń w niepamięć. Jeżeli się nie pospieszą ze swoimi wyprawami, może zastać
ich pierwszy śnieg, a to byłaby niepotrzebna strata czasu. Poza tym nie wiadomo
jak długo będą w stanie jeszcze znieść ten szereg zaklęć i nieznośnych wyczynów
Strzygi. Szkoda byłoby utknąć z nią do odmrozów, a i tak w górach zima pewnie
trwałaby dłużej, więc i do lata w tym szalonym miejscu. Nie, Całka odmówi.
Jej łapy przeskoczyły nad małym strumyczkiem. Las ustąpił nieco trawie i wolnej
przestrzeni, która cudownie pachniała kwiatami i uciekającymi w niepamięć
kwitnącymi trawami. Całka zajrzała przed siebie. Księżyc w milczeniu oświecał
jej drogę, pomimo że nie potrzebowała tego małego detalu aby doskonale ujrzeć
małą wieżyczkę wiszącą ponad ciemnym nocnym niebem. Za pagórkiem. Za lasem. To
tu.
Całka zbliżyła się pewnym krokiem. Nie miała nic do ukrycia,
nic do schowania. Zresztą, jeżeli to co mówili o tej waderze było prawdą, była
wiedźmą. Miała moce, więc pewnie i już wiedziała o nowym gościu. I młoda
wilczyca nie myliła się za bardzo. Zbliżając się, drzwi tej nieco zdezelowanej
chaty uchyliły się, a z nich wysunęła się kobieta. Człowiek, jakby ręką aniołów
malowany. Jej skóra była blada, może
nawet nieco niebieskawa w tym świetle nocy. Jej oczy, zielone i takie
nieludzkie wbiły się w waderę z delikatnym zaskoczeniem. Jej ręce i nogi,
okryte kawałkiem szaty, zdobiły różowe i zielone pasy, jakby tygrysie. Kobieta
uśmiechnęła się ciepło.
—Spodziewałam się was, jednak nie tak szybko! Gdzie twoje rodzeństwo? —
przemawiając jej postura zmniejszyła się, a ubrania opadły na zimną trawę,
która jeszcze nie wyschła z rosy. Zaraz potem stanęła przed nią wilczyca,
większa od Całki, baczniejsza. Jej niebieska sierść lśniła pasami i kolorami, a
czubek głowy ozdabiała gęsta fryzura rosnąca prawie od samego początku pyska.
—Ah… — Całka zawahała się.
—Rozumiem zdziwienie. Ale to nie moja pierwsza forma, nie ostatnia. Jako
człowiek po prostu łatwiej jest się chować. — odpowiedziała Sheila na nieme
pytanie zawarte w zaskoczonych Całkowych oczach. —Mamy niewiele czasu. —
ponagliła ją. Całka zamrugała dwa razy. Racja. Nie ma co kwestionować starych
wariatów. Oni mają swoje sposoby na przetrwanie.
—Góry Hoem… — mruknęła. — Musimy się tam dostać.. —
—Jesteście pewni, że chcecie tam iść. Możecie nie znaleźć tego co szukacie. —
—Czy to ma znaczenie? Jeśli dowiemy się cokolwiek to będzie dobrze. Cokolwiek…
— Całka odparła. W jej sercu, w jej pamięci, w jej umyśle, w jej świadomości
wiedziała, że znajdą coś. Tylko czy im się to spodoba?
—Rozumiem, że nie ważne co powiem to tam pójdziecie. — Całka przytaknęła. — No
cóż. … — zapadła chwila ciszy, kiedy starsza wadera wyraźnie zatopiła się w
myślach. — W dolinie między szczytami leży laboratorium ludzi. Porzucone od
trzech lat. —
—Tego szukamy. — wspomnienie błysnęło w głowie całki. Klatka, ciepłe ręce, igła
i białe ściany. Ten zapach… zapach którego nie da się przypisać do nikogo
innego jak sterylnego człowieka.
—Ah… Przejście tam zajmuje około dwie godziny. Musicie wejść od naszej strony,
pomiędzy tymi dwoma szczytami. — uniosła łapę, Całka podążyła za nią, zapisując
sobie w umyśle gdzie dokładnie ma iść. — Będziecie się kierować prosto i
szybko. Ścieżka poprowadzi was do rozwidlenia. Nie pójdziecie żadnym.
Wkroczycie w śnieg i śmierć… idziecie prosto. — Całka przytaknęła, jej oczy
nadal wbite z uważnością w dwa najwyższe górskie szczyty od tej strony. —Wasza droga nie będzie prosta, ale jeśli
zachowacie trajektorię dojdziecie gdzie potrzebujecie. Pamiętajcie jednak… że
to było dobrze chronione laboratorium. Po drodze na pewno znajdą się pułapki,
jeśli nie horrory jakich się nie spodziewacie. Martwe ciała. —
—Błahostka. — Całka widziała ich dużo podczas wojny i choroby. Pomagała nawet
wygrzebywać groby na popioły jakie zostały po spalonych.
—Monstra. —
—Walczę z nimi dzień w dzień. Noc w noc. — Całka pokręciła głową. Nie tylko
ona..
—Śmierć bliskich. —
—Oby nie. —
—Prawdę… —
—Czyli jednak coś znajdziemy? —
—Nic co by się wam mogło spodobać. —
—Cokolwiek to jest… — Całka szepnęła. Gotowa była na własną śmierć. Gotowa jak
nigdy.
Jej łapy uderzyły o zimny kamień, oczy wbiły się w polanę
przed nią. Szukała ruchu, dźwięku, zapachu. Ale nic. Wszystko stało jakby
martwe. Zbyt martwe. Całka zmierzwiła własne włosy, ziewnęła potężnie aby oczy
zaszły jej łzami i podrapała się pod brodą. Jej maskarada musiała być
wiarygodna gdyby przyszło co do czego. Ruszyła do siebie, położyć się obok
rodzeństwa.
—Hej… — ale musiała się zatrzymać na widok wychodzącego zza rogu wilka. Uniosła
głowę, prztyknięte oczy zerknęły na Skunksa. — co robisz na zewnątrz? —
—Szczam. — odparła, jej głos niezadowolony. Basior nieco speszył się na jej
odpowiedź.
—O… Ok… Em.. Nie powinnaś wychodzić z … nory. —
—I co? Mam szczać pod siebie? —
—Em… nie? —
—To się odczep od mojej wyprawy w krzaki. — warknęła sztucznie zirytowana. To
zdało się odstraszyć biednego strażnika. —A teraz… Wybacz ale idę dalej spać… —
mruknęła pochylając głowę zaspanie. Oby się jej udało…
Całka dość szybko przekonała się, że wcale jej nie wyszło
tak jak przypuszczała. Strzyga doskonale wiedziała, że ta wymknęła się pod
osłoną nocy. Skąd? Kto ją tam wie. Najważniejsze, że pojawiła się przed jej
pyskiem zanim ta weszła do jaskini. Wadery zmierzyły się wzrokiem, obie uparte
i zacięte. Całka porzuciła swoją grę prostując się i wykrzywiając.
—Gdzie byłaś? —
—Kto pyta?— odpowiedziała dość nieprzyjemnie. Obie były spięte, gotowe do
rzucenia się na siebie, ale jednocześnie obie maiły trochę wyrafinowania w
swoich poczynaniach.
—Strzyga. Twoja alfa. — wadera była pewna swoich słów, uśmiech na jej pysku, szeroki.
Zbyt szeroki. Przed chwilą był grymasem niezadowolenia.
— Przykro mi ci to powiedzieć, ale nie działają na mnie twoje sztuczki. — Całka
mruknęła, jej obojętność powróciła na jej pysk. Strzyga natomiast zrzuciła z
siebie maskę pełną iluzji ukazując nic tylko wściekłość i irytację.
—Jesteś strasznie nieposłuszna. Pyskata. Głupia w swojej zuchwałości. — odparła
starsza, jej pierś wypchnięta do przodu, oczy skupione na tych Całki, która
niewzruszona stała przed nią, ani dozy strachu w jej oddechu czy ruchach. A
mimo to Całka się bała. Może niekoniecznie samej Strzygi, chociaż ta była
nieprzewidywalna, ale bardziej tego co ją czeka. —Wilki jak ty powinny być
ułożone. Wyświechtane. Zbite jak pies. —
A mimo to Całka nie pozwoliła sobie nawet na urwany oddech. Wiedziała w co się
pisze. Dlatego to ona uciekła w noc. No i także dlatego, że bez dwóch zdań
najlepiej widzi w ciemnościach i najlepiej pamięta drogę. —Za mną. —Całka
mogłaby się nie posłuchać. Zawołać rodzeństwo i uciec, ale… czuła na sobie oczy
więcej niż jednego wilka. Ryzykowałaby odrobinę za dużo. Jeżeli jej kara była
niezła musztra, gotowa była przyjąć ją na swoją skórę bez jednej łzy w oczach.
Strzyga stanęła przed nią. To był pierwszy raz kiedy
wprowadzili ją do jaskini alf. Nikt inny nie miał tu zazwyczaj wstępu. Całka
nie mrugnęła kiedy poczuła obecność za sobą. Oczywiście, że będzie tu cała ich
rodzina. Nieco zakłopotany Eliot, milczek, siedział sobie pod ścianę drapiąc
się po głowie. Zorza chichotała pod nosem, jakby matczyna psychoza przeniosła
się połowicznie na nią i napawała ją chęcią i radością czyjegoś cierpienia.
Kaduk stał za nią, większy nieco, silniejszy z pewnością. Był tam tez ktoś
jeszcze, oprócz samego alfy lezącego sobie wygodnie w legowisku, gdzie ułożyła
się też Strzyga. Całka nie odwróciła nawet głowy słysząc obce kroki. Spuściła
jedynie uszy w ostrzeżeniu, w wiadomości, że wie. Że wie ilu ich jest ,a i tak
dumnie stoi przed nimi.
—Gotowa do pęknięcia co? — Kaduk zarechotał, na co Całka tylko przekrzywiła na
niego głowę, w końcu poruszając się. Jej szeroki uśmiech widocznie zbił go z
tropu. Ale nie powiedziała nic. Nie było takiej potrzeby. Ziarno złości i
niepewności zostało zasiane. No cóż. Całka pogarszała sobie swoją sytuację, ale
jej osobowość nie pozwalała jej rozwiązać. Zresztą, kto by o to dbał.
—Kaduk, uspokój się. — Bazyliszek tylko uniósł oczy na syna aby ten od razu
zacisnął kły w frustracji i zatrzymał się w pół kroku. —Odpowiesz nam na nasze
pytania i może twoja kara będzie lżejsza. —
—Ależ oczywiście. — Całka mruknęła. Jakby to miało się stać, yhymm… Już na
pewno.
—Jak wyszłaś z jaskini? — alfa zmierzył ją wzrokiem, a widząc jej rozszerzający
się uśmiech już wiedział co go czeka i tylko odetchnął.
—Na łapach. — odparła, jej nogi uginając się pod naporem obcego ciała
przyciskającego je do ziemi.
—Oczywiście.. — wilk przetarł skronie. — Po co? —
—Przejść się. —
—Przejść się… — powtórzył jak echo. Całka poczuła jak po jej plecach
przecierają się pazury. Aż sobie sapnęła. Jej świeża krew potoczyła się po jej
bokach. Nieprzyjemnie. Czyli tak to miało wyglądać. No dobrze. Skoro chcą ją w
kawałkach na ziemi będą musieli się postarać. Wiele trzeba aby złapać jej
upartość. Musieli by odebrać jej cel z oczu. A to dość ciężko zrobić jeżeli
żadne z nich nie umie przesuwać gór.
—Przejść się gdzie? —
—Przed siebie. — cis za ciosem padał na jej łapy i plecy. Zapach krwi tak
słodko unosi się w powietrzu.
—Dokąd? —
—Prosto… — w sumie bardzo nie kłamała. Roga do wiedźmy była dość prosta w
dosłowności tego słowa znaczeniu. A mimo to otrzymała kolejny cios. Zachwiała
się od nich na przednich łapach, jej oczy rzucając spojrzenie Kadukowi, który
zirytowany stał nad nią, jego pazury i kły pełne jej sierści. Zaśmiała się
tylko jakby pod nosem. Cóż za tragedia. Parę ran ot co.
—Daję ci ostatnią szansę aby się wypowiedzieć… — Bazyliszek szepnął złowrogo.
Całka uśmiechnęła się i zapadło milczenie. Oczekiwanie. Ale Całka jedynie
uniosła szybko głowę. Za nią odbyło się jęknięcie bólu, a nieprzyjemne łapy
zniknęły z jej ciała, łapiąc się za nos.
—No dobra… Podpisałaś swój własny los. — Strzyga warknęła wściekła. —Do tej
pory byłaś dobrą waderą. Posłuszną. Więc darujemy ci życie. — Całka była pewna,
że ta „lżejsza” kara była jedynie pretekstem aby widzieć jak Całka płacze i
wije się pod jej siłą. Ale Całka już mentalnie przygotowała się na wszystko.
Prawie wszystko.
wtorek, 14 maja 2024
Od Sigmy CD Całki - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.3
Całka popatrzyła na swojego brata z niemałym
niedowierzaniem. Powiedzieć, że była wściekła to odrobinę za mało. Prawdziwa
furia wdarła się w jej duszę i wyżerała dziurę w jej sercu z każdym jego
słowem. Otóż. Jej brak idiota zdecydował się odwiedzić jedną z wiosek obok
których przechodzili tak spokojnie i skryci, aby właśnie nie skończyć jak on.
Bowiem chcąc pójść po jakieś jedzenie, drogę albo coś innego sensownego, wrócił
z raną postrzałową i nożem wbitym delikatnie w szyję. Ktoś postrzelił jego
tylną łapę a potem rzucił w jego stronę nożem. Nie trafił za dobrze ani razu,
gdyż Sigma nadal chodził w miarę prosto, kula mijając wszystkie ważne narządy i
nerwy, ale i tak… to draśnięcie widniało
na jego łapie jak to na tej Całki.
—Czemu ty jesteś takim idiotą? — Mediana wypowiedziała słowa która Całka miała
w głowie. W końcu jak można być tak głupim?!
—Przepraszam, ok?! — samiec zmarszczył nos, niezbyt zadowolony z nagłej uwagi
jaka oferowały mu siostry. On także dostał swój własny prowizoryczny bandaż,
opieprz i grupka wilków w pośpiechu ruszyła w dalszą drogę. Całka jak zwykle na
przedzie, pilnowała aby przechodzili w jeszcze większym cieniu niż zwykle.
Aż nie doszli. Wielki las otwierał przed nimi swoje ramiona.
Drzew nie były tak wysokie i gęste jak w tej niby puszczy przez jaką
przechodzili jeszcze paręnaście godzin wcześniej. Był to lasek… mieszany. Trochę przypominał
ten, który wychował ich pod swoimi liśćmi, tylko ze znacznie większa ilością
brzóz. Stanowczo większą ilością brzóz. Jakby połowa tego lasu składała się wyłącznie
z nich. No ale cóż.
—To nie jest najszybsza droga… — Całka zmierzyła wzrokiem góry, w których
stronę zmierzali. — Powinniśmy iść tam… — wskazała ku nim. — Mówiłam wam że
powinniśmy obejść to duże miasto na około. —
—I co? Ryzykować śmiercią? Wolę na około a bezpieczniej. —Mediana zaszczekała
przechodząc obok siostry. Jej łapy otarły się z miłością o grunt lasu. W końcu,
pomiędzy tymi szeleszczącymi liśćmi czuła się jak w domu. Odetchnęła pełną
piersią świeżym, leśnym powietrzem.
—Tyle bezpieczniej, że nasz ukochany debil ma postrzeloną łapę. — Całka spuściła
po sobie uszy, jej oczy strzelając piorunami w kierunku zawstydzonego brata.
—Już przepraszałem! —
—Do końca życia będziemy ci to wypominać. — Pi wtrąciła się zza jego pleców,
jej wzrok pusty, pysk poważny, ale iskierka rozbawienia płonęła gdzieś za tymi
słowami, tylko że postawiona bez ognia, który był jej matką.
—Dokładnie. A teraz.. Mediana! Nie idź tak daleko bez nas. Nie wiemy czy ktoś
tam nie mieszka!— Całka warknęła na siostrę.
—Dajże mi spokój… Wszystko jest…— Mediana zatrzymała się w pół słowa, jej
odwrócony pysk zatrzymując się na czymś miękkim.
—Twoja towarzyszka mówi mądrze. — głos obcej wadery przebił się przez nagłą
ciszę. Jej brązowe futro lśniło
delikatnie, zadbane i wyszczotkowane. Jej brzuch pokrywała biała łata ciągnąca
się na pysk i oplatając także ogon wyglądała jakby próbowała przejąć jej ciało.
Jej delikatne logi opadały swobodnie na jej pysk. A Jej żółte ślepia wbijały
się w duszę Całki, która cała zjeżyła się na jej widok. A mimo to jej umysł nie
rozpoznawał tego wilka, który stał przed nią.
—Oh.. Em… —Mediana wycofała się powoli. Jej pewność siebie po prostu wyparowała
wraz ze spotkaniem jej nosa z białą piersią nieznajomej.
—oh. Nie martw się. — samica zaśmiała się. — Wyglądacie na nieco zgubionych. —
—To akurat najmniej trafne spostrzeżenie. — Pi wysunęła się zza swojego rodzeństwa,
jej dwukolorowe oczy wbijając się w obcą równie intensywnie co ona w nich.
—Akurat mamy niezawodnego przewodnika, którego powinniśmy byli słuchać i obejść
miasto na około, zamiast pchać się tędy. —
—Przepraszam? — Mediana szepnęła niezbyt pewna co powiedzieć, częściowo chowając
się za Całką.
—Oh. Rozumiem zatem ,że wiecie doskonale gdzie iść. — samica uśmiechnęła się do
nich. Mediana i Całka zadrżały. Za tym uśmiechem było coś złowieszczego, coś
czemu nie warto było ufać. — Będziecie przechodzić więc pewnie przez ten las,
tak? —
—Tak. — Całka odparła bez zawahania, w końcu opuszczając futro i prostując się.
Jej nagła zmiana postawy nieco zbiła z tropu obcą, tak przynajmniej się
wydawało.
—No dobrze. Pozwólcie, że się przedstawię. Na imię mi Strzyga! —
—Całka. To jest Mediana. Pi i Sigma. —
—Miło mi was poznać. Witajcie na ternach Watahy Burzowego Wilka! — Strzyga
zaśmiała się donośnie i niby szczęśliwie, ale czy tylko Całka usłyszała ten zgrzyt
jej zębów? — Zapraszam was do nas, na chociaż mały poczęstunek! —
—Nie wiem czy to najlepszy… —
—Czemu nie! — Sigma przeszkodził Całce w jej wywodzie. Ich oczy spotkały się,
zmierzyły. Ale jej brat zdawał się być pewien swoich słów. Jego ślepia bowiem
zobaczyły coś czego wcześniej nie widział. Brak cienia. Brak przeszłości. Ten
las zdawał się być jedną wielką próżnią w jego umyśle. Sama Strzyga nie miał
cienia, a każdy go miał! Najwidoczniej prawi każdy. I to go intrygowało. Więc
dlaczego by nie podejść z nimi, skoro i tak zdają się być dość przyjaźni.
Mediana miała podobne odczucie w głębi siebie. Poczęstunek wydawał się
przyjemną myślą, zwłaszcza że nie jedli nic przez cały dzień. Niby nic
wielkiego dla wilka, ale jednak jeśli taka opcja się pojawia dlaczego by z niej
nie skorzystać. Do tego wszystkiego, wataha może przyniesie ze sobą odrobinę
nostalgii, miłości, potrzeby.
—Z jak daleka przybywacie? — Strzyga próbowała utrzymać
jakiś pozór rozmowy, kiedy prowadziła ich przez nieznane im lasy. Całka
obserwowała uważnie swoje otoczenie, przez jej głowę przemykały się obrazy
ognia. Gdzieniegdzie była w stanie dostrzec popiół pokrywający kawałki ziemi i
nowo wzrastającej trawy, tka zielonej że aż serce cieszyło się na jej widok.
—Wataha Srebrnego Chabra. To spory kawał stąd. — Mediana odetchnęła dotrzymując
kroku nieznanej waderze. Sigma szedł zaraz po jej drugiej stronie z ciekawością
przyglądając się czemuś wokół nich, czego oczy żadnej z samic nie mogły
dostrzec. Pi trzymała się za nimi, a Całka w ogóle z tyłu, ostrożna. Musiała
zadbać o swoją orientację w terenie.
—Dobry rok podróżowaliśmy. — Sigma szepnął, jakby bojąc się spłoszyć cienie
tańczące pomiędzy drzewami. Widział jak małe palmy skakały wokół dużych, jak
niektóre uciekały i upadały w jasnych przebłyskach, jakby ognia. Czasami Sigma słyszał
ich rozbawione głosy, a krzyk bólu rozmywał się wśród szczęśliwości i miłości tego miejsca. Cóż za
niesamowitość. Cóż za wyjątkowe miejsce. Szkoda tylko, że z tak mroczną
przeszłością, która mimo wszystko wydzierała się swoimi szponami spod tej słodkiej
przykrywki szczęścia. A cienie uciekały od Strzygi. Sigma spojrzał się na nią,
ale ona jakby nie widziała tego przerażenia i pośpiechu w krokach tych
niewidocznych fragmentów przeszłości.
—To naprawdę daleko. Uciekaliście od czegoś? —
—Trochę od walk politycznych, trochę także poszukać naszego pochodzenia. — Pi mruknęła
zza jej pleców, jej uszy słuchając świata dookoła.
—To koszmarne. U nas nie ma walk politycznych, są wyłącznie debaty. Zobaczycie
jak jest tu przyjemnie. Może nawet się osadzicie. W każdym razie. Macie jakiś
konkretny cel?—
—Podobno nasz cel leży tam… pomiędzy górami. — Mediana uniosła głowę, ale korony
drzew dawno pochłonęły już zamglone szczyty.
—Oh. — Strzyga zdało się, że zjeżyła się na samą myśl o tym miejscu. — Góry
Hoem. To koszmarne, koszmarne miejsce, przyniesie wam nic tylko śmierć! —
„Ona coś wie.” Przeszło przez głowę Całki. Jej oczy rozszerzyły się na samą
myśl o nowych informacjach.
—Są zabójcze jak się domyślam… — Całka odetchnęła ciężko. — Przypuszczaliśmy że
tak może być. Ale jednak coś nas do nich ciągnie. —
—Niemożliwe jest przez nie przejść. Ich magia sprawia, że ludzie, wilki, ptaki…
gubią się. Przepadają w nieznane. — Strzyga odchrapnęła gardłowo. Jej ton
zmienił się z ostrzegawczego na złowieszczy, a przynajmniej taki podton przybrał.
Jakby nie chciała aby wilki nawet zbliżały się w ich kierunku.
—Rozumiem. — Całka odparła, jej głowa już planowała ich przeprawę, po zdobyciu
większej ilości informacji. Na razie należałoby leżeć w cieniu, czekać, jak
wyrafinowany łowca. A Całka była łowcą doskonałym w swoim skromnym mniemaniu.
Ich domem okazała się polanka otoczona norami i jaskiniami
wyżłobionymi z niewielkich pagórkach. Wszystko to przyozdabiało ognisko i kamień postawiony ponad nim. Pomarańczowa
poświata wypalającego się ognia rzucała swoje odcienie na pobliskie drzewa i
rośliny, sprawiając, że wszystko wyglądało jakby miało zaraz stanąć w
płomieniach. Całka machnęła ogonem z niepokojem. Czyżby trafili do piekła?
Piekło przeżyli, z piekła wyszli, przez piekło przeszli. Jeszcze jedno piekło
tylko pomuska ich sierść.
—Kochani! — Strzyga z zadowoleniem wkroczyła w ciepło ogniska. Noc powoli
wznosiła się na niebo, a zatem wszyscy zdawali się być zebrani mniej więcej do
kupy w swoich domach. Głowy wilków powoli wysunęły się z jaskiń, a mały tłum
zebrał się wokół tego słodkiego centrum. Wilków nie było wiele, może z
dziesięć, a jednak zdawało się jakby były bardzo zżyte. — Przyprowadziłam nam przyjaciół
na poczęstunek. Przynieście jedzenia i najlepszego trunku! —
—Oh. Ja nie piję. Wodę poproszę. — Całka odsapnęła.
—Oh. A to dlaczego? — Strzyga puściła jej swój uśmiech, który zdawał się być
jej sprawnością firmową. Nic nieznaczący grymas , który musiała nosić na pysku
całe swoje życie, tak?
—Mój żołądek bardzo źle go znosi. —
skłamała, ale najwidoczniej to wystarczyło. W rzeczywistości Całka miała swoje
za uszami. Zwłaszcza kiedy była młodsza i alkohol był jedyną ucieczką od
zabijającej jej rutyny i zmartwienia. Kiedy alkohol był jedyną ucieczką od
ścigającej ją poczucia winy, zamieszania w głowie i tego przeszywającego bólu
pamiętania. Najgorsze, że nie ważne ile wypiła, nie mogła zapomnieć. Nie mogła
zapomnieć nic. Przerażona odnajdowała swoje miejsce w kącie nory i patrzyła
przez oczy przeszłości na ojca kulejącego na łapę, zmęczonego w swojej jaskini.
Na Sigmę zmęczonego chorobą, na skraju śmierci. Na Pi, która mało nie odeszła
razem z nim, która straciła tak wiele za sprawą … czego? Wojny? I Mediana. Ta
wariatka, która od zawsze kochała jaskinię wojskową, tak wiele ryzykowała i jej
słowa zawsze godziły Całkę prosto w serce. A że Całka, młoda, głupia, niewiele
umiała sama powiedzieć bez krzywdzenia wszystkich wokół, nie mogła zapobiec
niczemu co działo się między nimi. Do tej pory te same czasy przychodzą do niej
nocami, męczą ją. Zabijają powoli od środka przyćmiewając dobre wspomnienia.
—Rozumiem. Wody i najlepszego trunku! —
Zapoznali się ze wszystkimi, najedli i siedzieli wokół
palącego się ogniska. Ta Wataha, Wataha Burzowego Wilka, została założona wiele
lat temu z dala od tych terenów przez Burzowego, wilka który podobno był bogiem
i wniósł wilki do ich wyżyn intelektualności. No cóż. Co komu w duszy gra.
Potem po pożarach i podróżach wilki znalazły się tu. I przeżyły pożar, który
przeniósł się właśnie z gór Hoem, ale odbudowali swoje miejsce, swój ‘dom’. I
teraz życia w spokoju. Alfą jest Bazyliszek, brązowy wilk z siwą bródką i
siwymi włosami. No cóż. Całkowe pięć lat nie porównywało się do jego dziesięciu.
Mógł mieć już te swoje siwe włosy. Strzyga była młodsza i była samicą alfa. Jej
prawą ręką była Orzech, a medykiem tego przybytku była Szafira. Do tego
wszystkiego alfy miały swoje trzy wyrośnięte już szczeniaki.
—To co? Jak wam się podoba? — Strzyga zagadnęła unosząc kubeczek pełen mocnej
nalewki. Sigma zaśmiał się i uniósł swój kubek. Z nich wszystkich miał
najlepszą głowę do picia i zaskakująco, najrozważniejszą.
—Jest doprawdy bardzo przyjemnie. To aż zaszczyt spotkać kogoś miłego po takim
czasie podróży i tylu.. wypadkach. —
—Wypadkach? — Bazyliszek uniósł swoje zielone oczy w ich kierunku.
—Ah tak. — Mediana odetchnęła ciężko. — Sigma i Całka .. oni… ten.. zostali
ten.. postrzeleni nie? — mieszał się jej nieco język .
—Nic wielkiego. — Sigma machnął łapą. Całka mu jedynie przytaknęła.
—Oi. Myślę że mogę na to zajrzeć. — Szafira uśmiechnęła się do nich. Starsza
wadera wydawała się mieć równie nieprzyjemnie sztuczny uśmiech co Strzyga,
tylko bardziej zmęczony życiem niż złowrogi.
—Znasz zasady Szafiro. — Bazyliszek odetchnął. — Możesz zajmować się tylko członkami
watahy i wyjątkami. —
—Pamiętam .— wadera straciła swój uśmiech i rzuciła samcowi wzrok, który Całka
kojarzyła tylko ze wzrokiem ojca zirytowanego na swoich pacjentów. Cóż za
nostalgiczne pociągniecie za serce. „Chwila..” Tylko członków watahy odbijało
się echem w jej głowie przez parę sekund.
—Co za problem. — odparła.
—Nie jesteście wyjątkiem. Nie umieracie. — Szafira mruknęła jakby zażalona, że
tak nie jest.
—No właśnie. Żaden problem. — Całka machnęła ogonem, jej oczy mierząc się z tymi
Strzygi. — góry i tak są dla nas zbyt
niebezpieczne. —
—Czekaj.. porzuca…— Sigma został kopnięty w pysk zanim wypowiedział swoje
słowa. Nie za mocno, ale dotarło do niego że ma pozostawić swojej siostrze
planowanie i mówienie.
—Porzucacie swój cel? — Strzyga zamrugała podejrzliwie.
—Tak. — Całka opuściła głowę. Jej oczy zaszkliły się. — Przeszliśmy tak daleko,
ale nie chcę ryzykować życia mojego rodzeństwa. — brzmiała tak przekonująco. Na
tyle, że nawet Mediana zaskoczona odwróciła na nią głowę. „Co siedzi w głowie
tej wilczycy?!”
—To. .. cudownie? Wracacie do domu? —
—A jest do czego wracać? Wszystko pochłonęła wojna. — Całka załkała. Krokodyle
łzy polały się po jej policzku. To pierwszy raz jak jej rodzeństwo widziało
takie przedstawienie z jej udziałem, ale do jasnej, kiedy ona się nauczyła tak
manipulować własnym ciałem?! Jednak ciągłe ukrywanie się za maską obojętności
pozwoliło Całce nabrać pewnej umiejętności udawanie emocji, których nie czuje.
Tak dla czystego pozoru.
—Oh… Wy biedne dusze. — Orzech pisnęła zakrywając sobie usta łapami. —Może
przyłączcie się do nas! — Strzyga zdała się że spięła się na ta propozycję
nieco.
—Ah… Ale czy znajdzie się dla nas tutaj miejsce? — Pi przyłączyła się do
rozmowy. Nie rozumiała co Całka dokładnie planowała, ale przeczuwała do czego
zmierza.
—Znajdzie. — Strzyga nagle rozjaśniła się. Jej psyk rozszerzył uśmiech, który
był czysto maniakalny, ale tak szczery, że Całka mało nie przerwała swojego
przedstawienia żeby się skrzywić z przerażenia. —To… To jest cudowne! Witajcie
w naszej watasze! Wybierzcie swoje stanowiska i przydzielimy wam sypialnię i… w
ogóle… od jutra praca i przyjęcie się w naszej małej społeczności! — zachwycona.
Była zachwycona tą ideą. Dobrze. Całka
liczyła że to właśnie się stanie.
—Sigma? Kim chciałbyś zostać. — Orzech podano kartkę i węgiel. Jej łapa zabrała
się za skrobanie jego imienia na tym kawałku znanego im materiału.
—Żołnierzem .Tak jak byłem w domu. —
—Zdezerterowałeś? — Bazyliszek niewiele brakło a podniósłby się.
—Poszedłem za siostrami. Kocham je tak mocno. — odparł na to popijając trunek.
— że gotów byłbym zaprzedać duszę diabłu, zginąć odrodzić się i znowu zginąć
aby tylko były bezpieczne… — na jego słowa Strzyga zdawało się że lśniła
jeszcze jaśniej niż wcześniej. A więc ona uspokoiła swojego męża ruchem prawej
łapy.
—mamy stanowiska wojownika. —
—Niechaj będzie i wojownik. — Sigma przytaknął.
—Też mogę nim zostać. Albo śledczym, stróżem. W tym mam doświadczenie. — Mediana zajrzała do pustego kubka. Na jej
słowa jakby wszystko wokół umilkło.
—O nie… Skarbie… Nie… Wadery nie walczą! — Orzech mało nie upuściła swojego
węgielka. Trzy siostry spojrzały po wilkach wokół, wyraźnie przerażonych.
—Właśnie tez dlatego tak uciekałyśmy z tego koszmarnego miejsca. Zmusili nas do
pracownia dla polityki i poświęcania własnego życia dla pryncypałów, które o
nas nie dbały. — Całka wysapała, jakby znowu na skraju łez.
—Oh.. Wy biedne stworzenia. — jakiś wilk obok nich, z sześcioma łapami, jaki
cudak, zmarszczył nos. Jego wzrok wyrażał nic tylko przerażenie i współczucie.
Dobrze… Całkowy plan powoli wdzierał się w ich serca, a te niewinne kłamstwa działały
na nich jak światło na ćmę.
—No dobrze… To … Może ja spytam się was co lubicie robić? Jako wadery, gdzie
byście się widziały, nasze kochane delikatne kwiatki? — jeden z basiorów w
tłumie uśmiechnął się do nich ciepło.
—Oh… Ja myślę, że mogę nadać się przy dzieciach. Oh jak ja kocham małe dzieci.
— Oh jak Całka ich nienawidziła.
—Bardzo dobrze. Mamy akurat miejsce na nauczyciela. Potrzebowaliśmy jakiegoś,
bo nasza aktualna nauczycielka, Fiołka, zaszła w ciążę w nieznanych
okolicznościach… — Orzech odchrząknęła. — A samice w ciąży powinny odpoczywać.
Zajmiesz jej miejsce. —
—Cudownie. Nie mogę się doczekać. — praca z dziećmi ułatwi jej szperanie w
aktach. — A myślę, że Mediana może pomóc tobie. W jaskini
wojskowej nauczyła się czytać, pisać i doskonale porządkować dokumenty! —
—Oh! — Pysk Orzech rozjaśnił szeroki uśmiech pełen nadziei jak spojrzała na
Strzygę, która zacmokała w zamyśleniu.
—Myślę, że mogę na to pozwolić.— przytaknęła, a Orzech pisnęła z ekscytacją.
—Ja natomiast przyjmę cokolwiek potrzebujecie. — Pi odetchnęła ciężko.
—Cóż… — Orzech spojrzała na listę i zastanowiła się. — Jak stoisz z medycyną? —
—Mój ojciec był medykiem, wśród medycyny się wychowałam. — Pi przyznała. — Więc
myślę, że nie powinno być z tym problemu. —
—Cudownie. Witajcie w naszej watasze! — Orzech odkrzyknęła a Strzyga jej
przytaknęła.
—Jaki jest twój plan? — Sigma zerknął na Całkę układającą
się na jego boku. Pi leżała u jego pleców, a Mediana była nakryta ich ogonami,
dawno w krainie snów.
—Też mnie to ciekawi. — Pi szepnęła zza jej pleców.
—Te góry są niebezpieczne. Przez lata nas nie było, nie wiemy co nasz czeka.
Posiadanie bazy powrotu, bazy działania może być przydatne. Zdaje mi się też,
że wilki w tej watasze wiedzą więcej niż może nam się zdawać. — Całka
odpowiedziała im. — Pogrzebcie. Poszperajcie. Ale uważajcie na siebie… Strzyga
wydaje się być bardziej niebezpieczna niż może się zdawać… —
I tak nadeszła ich pierwsza noc w nowej watasze. W nowym miejscu.
<Całka? Sigma? Pi? Mediana?>
sobota, 11 maja 2024
Od Całki CD Sigmy - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.2
Dzień wstał i przeminął. Księżyc pozostawił po sobie resztki snu w kącikach oczu Pi, kiedy ta przeciągnęła się, jej małe pazury zaczepiając o ziemię i ryjąc w niej małe dołki. Jej ciało musiało chwilę jeszcze poleżeć zanim pozwoliło jej unieść się na dziwnie słabych łapach. Pi odetchnęła, jej umysł powoli rozbudzał się, rejestrując środowisko. Wokół nich, ciemny i nieprzejrzysty las zamykał swoje korony nad ich głowami, pyłki i letnie serce świata wdzierały się wytrwale w zmysły, temperując nimi wedle swojego krzywego widzenia. Jednak należało to przetrwać. Czas jeszcze nie przepłynął między ich palcami, pomimo że tak mogłoby się wydawać, że krążą w kółko po tym samym zapomnianym kawałku boskiej ziemi. Całka była święcie przekonana, że wie doskonale dokąd idzie, pomimo braku większego rozeznania w terenach. Jej łapy prowadziły ich tak pewnie ,że nawet racjonalna Pi nie miała odwagi kwestionować tej nieprzewidywalnej wiedzy. Jak Całka była w stanie pamiętać to wszystko? Czy może po prostu była naturalnym przewodnikiem po nieprzebytych gęstwinach tego świata i gdziekolwiek by się ją wrzuciło trafiłaby powrotem do punktu pożądanego. Była to w każdym razie umiejętność niezwykle przydatna przy przemierzaniu terenów tak gęsto zalesionych.
Sigma wstał zaraz po niej, jego oczy nieco nieobecne, nadal
zagubione w nocy przedziwnych snów, które rozmywały się w tle umysłu odurzonego
dozą dziwnego przerażenia i osowienia. Jego pierwszą myślą był komentarz
dyskomfortu jaki wydarł się z jego gardła w postaci długiego jęku niezadowolenia.
Biedak, albo idiota, zależy jak na to spojrzeć, usnął na kamieniu, który całą
noc wbijał się coraz to głębiej w jego brzuch, a on, zanurzony twardo w krainie
bezczynnych marzeń tylko pochrapywał sobie wesoło. Teraz za to miał ciekawe
kształty odbite na futrze i ciele, a jego kości przechodziły tępym bólem.
Musiał sobie odetchnąć ciężko.
—Osowiały? — Mediana łypnęła na niego jednym okiem. Jej sen był od jakiegoś
czasu był dość lekki. Ta cienka linia jaką samica balansowała już bezbłędnie
pozwalała jej czuwać nad tymi dwoma idiotami pod jej opieką. Dwoma? Mediana
uniosła głowę zaskoczona. Zupełnie nie słyszała kiedy z ich małego grona
zniknęła Całka. A wadera nie znikała ot tak, mimo wszystko dbała o swoje
rodzeństwo. Musiała mieć jakiś cel…
—Wstawać lenie. — i otóż zjawiła się dosłownie parę minut
później, jej łapy przesuwając bezszelestnie ponad runem leśnym. Jej oczka
zmierzyły wszystkich w swoim zasięgu, nie znosząc sprzeciwu.
—Co taka spięta? — Sigma wstał z jęknięciem. Jego pysk wykrzywił się z wyrazie
czystego niezadowolenia
—Przemierzamy ten zasrany las już trzy długie dni.— wadera zacmokała, jej pysk
kierując się ku gęstemu dachu z liści i gałęzi, wysoko ponad nimi. —
Zaczerpnęłam więc świeżego powietrza, wiecie… — uśmiechnęła się. — Bardzo się
nie myliłam, idziemy dobrze. Dobra trajektoria. Ale mamy teraz dwie ścieżki
przed sobą. —
—Coś mi się zdaje, że jedna z nich sprawi że utkniemy w tym lesie na jeszcze
dłużej niż chcemy, a druga jest niezwykle niebezpiecznym przedsięwzięciem,
które może nas zabić.. — Mediana przewróciła oczyma. — los zawsze uśmiecha się
tak parszywie! —
—No tak. Los… można powiedzieć, że masz rację, ale nie do końca. Jedna z nich
to droga przez góry. Góry, które zostały słodko nazwane Górami Śmierci przez …
pewnego ptaka jakiego spotkałam na swojej drodze. — Całka odetchnęła na samo
wspomnienie, jej umysł wracając na sekundę do domu, za którym i jej się tęskno
już robiło. Ale cel mieli jeden, a potem wrócą! Do zimnego domu… — Druga to
droga przez tą dzicz, ale.. po drodze zdaje mi się, że miniemy się z samym cne turm jakiegoś
osiedliska wilków lub innych … inteligentnych stworzeń. Nie wiem czego
oczekiwać, ale nie oczekiwałabym oklasków na nasze przybycie. —
—Czyli do wyboru mamy… śmierć albo śmierć? — Mediana uśmiechnęła się krzywo.
—do wyboru mamy albo ciężką wędrówkę przez góry albo zgrabne prześliźnięcie się
przez obóz jakiegoś tubylczego mieszkańca tego przybytku. — Całka przysiadła
sobie mierząc rodzeństwo swoim zdeterminowanym wzrokiem.
—Je jestem za tym aby wbiec na pełnej sile w to obozowisko i równie szybko co
się pojawimy zniknąć. — Sigma rozciągnął się. — Skorzystajmy z nocy. —
—To wydaje się być nierozsądne rozwiązanie. — Pi stanęła obok niego, jej łapa
powoli masując drugą, jakąś taką osowiałą.
—Nie chcę iść przez góry… — Mediana sapnęła, jej kolana zawsze bolały od
chodzenia pod górkę.
—To przemykamy się przez to dziwne obozowisko w takim razie. A teraz śniadanie
i ruszamy! — zarządziła, a nikt nie zaoponował.
Po jakże sycącym śniadaniu złożonym z resztek zająca jakiego udało im się przydusić gdzieś w zaroślach tego nieprzebytego gąszczu, ruszyli dalej. Całka śmigała pomiędzy korzeniami, sprawiając że wysokie trawy kłaniały się pod jej łapami. Pewnym krokiem torowała ścieżkę dla swojego rodzeństwa, jej oczy dobrze widząc w ciemnościach, jakie rzucały korony drzew pochłaniające praktycznie każdy promień porannego słońca. Jej ciało, smukłe i zwinne, dawało radę jakoś przebić się przez ta mieszaninę irytujących roślin. Zaraz za nią szła Mediana, najniższa z nich i najcięższa, chociaż by się nie przyznała. Jej ciało przygniatało wszystko co Całeczka pozostawiła po sobie. Gdyby przewodniczka miała wybór to szłaby po korzeniach i gałęziach, ponad trawskiem, niestety jej rodzeństwo nie było w stanie tego zrobić. Dlatego szkliw cichutko. Pi, trzecia w rzędzie, równie chuda co Całka, równie wysoka ale jednak taka inna. Jej krok był cięższy, bez tej emocjonalnej wilczości w sobie. A na końcu, Sigma. Wojownik pierwszej klasy, zwarty i gotowy do ochronienia swoich sióstr, gdyby nadeszła taka potrzeba. Wszyscy jakby trochę zgubieni we własnych myślach.
Całka skupiona na brnięciu w przód, cel na celowniku i cichutkie pragnienie odpoczynku od tego mentalnego wysiłku jaki męczył ją od dzieciństwa.
Mediana, tęskniąca za domem i dokumentami kurzącymi się w jaskini wojskowej, a jednak ciekawa i teoretyzująca co czeka na nich w miejscu do którego tak dążą.
Pi, kompletnie oderwana od samej siebie, zagubiona w kacie racjonalności, nie rozumiejąca dlaczego wszystko w jej ciele zachowywało się w sposób w jaki się zachowywało.
I Sigma. Stęskniony za wojskową musztrą, kwitnący pod okiem Szkła jak mały lotus, a teraz stłumiony nieco przez głosy chwytające myśli w jego głowie. Cienie przeszłości czaiły się za każdym zakrętem naśladując ich kroki, jakby zwidy przeszłości ginęły razem z nimi.
Wioska, którą Całka wypatrzyła była doprawdy daleko, a
jednocześnie niewiele ponad dzień drogi. Zatem kiedy pod nią dotarli, minął im
dzień wyśmienitego marszu. Trawa przerzedziła się jak się zbliżyli, a obce
zapachy ogarnęły ich zmysły, przez co rozproszyli się ze swojego wygodnego
rządka. Całka ustąpiła miejsca Medianie, zgrabnie lądując na jednym z wielkich
korzeni drzew, który sprawił, że górowała nad trawami. Sigma przemieścił się
tak aby jego bok był niedaleko tego najniższej z nich, a Pi wycofała się na tyły, pozostając kroki
za nimi. To była ich najlepsza strategia, niezawodna. Wspinacz u koron drzew,
słuchacz na plecach i dwa wilki na przedzie, torujące drogę w milczeniu, w
ciszy. Jedyne co im towarzyszyło to skrobanie pazurów całki na drzewnej korze
oraz szum trawy pod ich łapami.
Szli tak kawałek, starając się nie zostać złapanymi. To jeszcze były tereny
jakiś winkowatych jak oni. Kto wie co mogliby im zrobić. Ich strategia na razie
działała, opłacalna. Całka jednak nie była pewna jak długo będą w stanie
zatuszować swoją obecność, nawet pod ciemną osłoną matki nocy. Stworzenia, które tu żyły, musiały mieć dobry
wzrok. I cóż. Całka była w błędzie, ale jeszcze nie była tego świadoma. Stworzenia,
które żyły tak niedaleko od nich, leżały w swoich posłaniach, tylko jeden na
straży ich ciał. I wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że Sigma i Mediana nie
należą do najbardziej zwinnych stworzeń.
Przechodzili nad skarpę. To była ścieżka, pomiędzy murem z
korzeni drzew i krzaków nie do przebicia dla nich, a skarpą, sunącą w dół, do
niewielkiej dolinki w środku tego lasu, wyżłobiona przez wodę, lub mechaniczne
starania tego, ktokolwiek spał tam w dole. Rodzeństwo doskonale widziało zarysy
ciał futrzastych zwierząt, śpiących jedno obok drugiego, w swojej własnej
definicji wygody. Małe światełko obok czegoś co przypominało główne wejście,
padało na pysk jakiegoś młodego wilka lub czegoś podobnego. Całka zaczęła. Jej
łapy prześliznęły się po cienkiej linii ziemi jakby całe życie chodziły po
linach wiszących nad przepaściami.
—Ja powinnam pójść pierwsza. — Mediana szepnęła, niezadowolona z tempa jakie
narzuciła siostra. Całka przystanęła, jej głowa odwróciła się nieco, tylko na
tyle aby nie straciła swojego delikatnie wyważonego balansu.
—Poszłam, bo sprawdzam wam ziemię pod łapy. Co wpadnie pode mną, musicie
przekroczyć. — Mediana opuściła uszy. Całka rzeczywiście zawsze chodziła
pierwsza. I tak było. Samica czuła odpowiedzialność za swoje rodzeństwo, w
końcu to ona wyciągnęła ich z ciepła ich domu, aby rzucić się z motyką na
słońce i walczyć z wiatrakami. Musiała wiec zadbać aby nie umarli pod jej
czujnym okiem, inaczej nigdy by sobie nie wybaczyła. Mediana poszła za nią.
Całka przedzierała się przez drogę. Mediana szła za nią. Sigma dreptał po jej
piętach i na końcu wiła się za nimi jak duch Pi. Pierwszą podpowiedzą dla
czwórki wilków, że coś jest nie tak, było ciche kliknięcie. Pi wyprostowała się
jak szpic, wilk w dole także. Ich głowy zwróciły się w kierunku małego
rozwidnienia w lesistych terenach, małej polanki niedaleko, która zdawała się
prowadzić dalej w las aby potem rozjaśniać się wraz z mniejszym zagęszczeniem
drzew.
—Całka… — samica warknęła może nieco za
głośno. Jej siostra stanęła i obróciła głowę, jej ciało zastygło w pozycji aby
zachować balans. Wbiła swoje przenikliwe spojrzenie, tam gdzie podpowiedziała
jej siostra. Ledwo widoczne błyskanie księżyca obiło się od metalowej lufy
trzymanej przez myśliwego, wycelowanej w nieokreślonym kierunku.
Drugą wskazówką był cichy szelest liści za nimi.. Gdzieś w oddali, ku drugiej
stronie tego dziwnego wgłębienia pojawili się ludzie z siatkami. Trzech rosłych
mężczyzn, których szczęki zaciskały się w oczekiwaniu.
—To nie na nas.. — odsapnęła wadera, pewna swojej decyzji. Nikt nie zwracał na
nich uwagi, jakby nikt ich nie widział.
—Wiem… Ale… na nich. — Pi wskazała w dół, na tego winkowatego co teraz
skonfundowany szukał i źródła ich rozmowy.
—Musimy im powiedzieć. — Mediana pokręciła głową, a Całka tylko mruknęła coś
niewyraźnie pod nosem. Chciała iść dalej, chciała porzucić tych śpiących wilców
we własnej niepamięci i pójść spać gdzieś w jakimś ustronnym krzaku jaki
oferuje ten las. Ale oczywiście, jej rodzeństwo miało znacznie prostszy
kręgosłup moralny niż ona, pomimo podobnych warunków wychowania. Samica
odetchnęła.
—Jestem najlżejsza. Ja pójdę. — odpowiedziała. — Pi.. proszę cię, przejmij
przód. Jakoś… — Całka spojrzała w dół skarpy. Jaj tylne łapy zaparły się
porządnie o kawałek stabilnej ziemi, a przednie opuściła już na samą pochyłą.
—uważaj na siebie proszę. — Sigma sapnął nieco za głośno, kiedy jego siostra
zza pleców przechodziła po jego plecach na przód, oczywiście z największą
odpornością. — Wasza dwójka serio ma jakieś kocie geny…— szepnął.
Całka pozwoliła grawitacji działać, kiedy zsunęła się powoli
w dołek. Jej łapki dopiero po chwili zaczęły przebierać, aby nabrać odrobinę
panowania nad swoim zbliżającym się upadkiem oraz zniwelować hałas upadających
kawałków ziemi jaką poruszała masa jej ciała. Samica wylądowała w dole z
największą gracją na jaką było ją stać, mało przy tym nie potykając się o swoje
łapy i kuleczki zbitej gleby. Stojąc bardziej stabilnie przycisnęła się do
ziemi, świadoma, że wilk, który stróżował im wszystkim usłyszał jej starania
nie połamania się przy tym całkiem sporym upadku.
—Kto idzie? — jego głos był stanowczy, krok pewny i szybki. Całka zrezygnowała
więc z fasady skradania się.
—Duchy przyszłości, wiesz…— mruknęła pod nosem wstając. Jej ciało górowało
ponad tym psem jaki stanął przed nią. Oho. Żaden wilk z tego psa, oczywiście. W
końcu pies to nie wilk… W każdym razie. Całka spojrzała mu w oko, kiedy zjeżył
się na jej widok. Już zdawało się że miał biec, wyć, szczekać, ale Całka
raczyła wykonać pierwszy ruch. Pies zdawał się przeważać nad nią szybkością,
ale z pewnością nie refleksem, gdyż bardzo szybciutko leżał pod nią,
przygnieciony do ziemie prawie całym jej ciałem.
—Złaź ze mnie… ty.. ty …—
—Cicho siedź i słuchaj, bo ja nie mam
czasu. Nie byłoby mnie tu gdyby nie moje rodzeństwo. Teraz… — pochwyciła jego
pysk w swoje plauszki i naprowadziła w kierunku łowcy, który ładował jeszcze
jeden nabój w swoją strzelbę. — Nie wiem czy widzisz, ale słuchaj… — klik.
—Strzebla… —
—Czyli wiesz co to… Dobrze. —
—Będą strzelać… Musze ostrzec resztę. —
—Nie będą was zabijać. W górze czekają ludzie
z siatką. — Całka zlazła z nieszczęśnika, który otrzepał się z ciężkim
parsknięciem. —Co? —
—Nic wielkiego. Dzięki. — podziękował jej, po czym powrócił do swoich, budząc
ich powoli. Całka za to rozejrzała się. Jej wzrok padł na jej rodzeństwo,
skryte pod cieniami drzew, na skarpie, obserwujące ją ze zmartwieniem. Całka w
myślach zmierzyła nachylenie tej skarpy. Nie ma szans że wróci drogą ,którą
zeszła. Nie bez porządnego rozbiegu.
—Idźcie dalej… Ja dołączę. Prosto.. a potem w
prawo wzdłuż linii drzew. — poinstruowała ich.
—Jesteś pewna? — Sigma zmarszczył się, jego pysk wygięty z zmartwieniu.
—Tak. Idźcie! — ponagliła ich, samej zwracając się ku temu dziwnemu legowisku.
Jej łapy szybko podążyły małą ścieżką. Dolinka nie była duża, wręcz paskudnie
mała można by powiedzieć, ale musi mieć więcej niż jedno wyjście. Tylko, że
wadera nie wiedziała gdzie, a najprościej było się zwyczajnie spytać.
Przechodząc do tego zbiegowiska psów, przekroczyła nad szczeniakiem, albo
jakimś małym psem. Naliczyła może z 7 osobników, w tym ten śpiący kawałek
futra. Większość z tych psów wyglądała na gotową do walki. Ciężko byłoby jej
wgrać z każdym z nich a na pewno ze wszystkimi na raz. Upatrzyła więc psa
strażnika, czy cokolwiek robił w tym dziwnym zbitku istot.
—Ey… A .. jak stad wyjść? — zapytała go, powodując że przynajmniej trzy psy
podskoczyły z zaskoczenia.
—Oh Harasu! Nie strasz! — ten bury, brazowy… ten pies odwrócił się zmieszany.
—Kim jesteś? — mniejszy od niej samiec zbliżył się, jego kły wysunięte na
przód. Całka tylko odetchnęła.
—Osobą, która chce stąd wyjść. Więc… W która stronę do wyjścia? —
—i co? Myślisz że puścimy pionka Strzygi wolno? —
—Kogo? Przepraszam cię bardzo, ale ja nie mam czasu na bezwartościowe rozmowy o
waszych paranojach. Którędy do wyjś— .Wszyscy unieśli głowy, nagły głośny dźwięk
na chwilę odurzył ich zmysły.
—Miałem! Oczywiście że miałem. — Całka tylko mlasnęła pyskiem, jej ogon zawirował na powietrzu.
—Ładuje trzecią kulkę. Ma dwie w zapasie. — mruknęła jakby trochę do siebie. Kalkulowała jak bardzo martwa będzie jeśli rzuci się na skarpę i zostanie zauważona.
—Widzisz tak daleko?— jakaś samica zadała pytanie.
—Tak… Jak do wyjścia? —
—Tylko tam. Do ludzi…— szef szefów wskazał jej drogę. Wadera przeklęła pod nosem, nie miała szans z tymi ludźmi, zwłaszcza z bronią palną. Dlatego zostało jej modlić się o cud. Jej ciało sprężyło się kiedy zatoczyła koło. Jej łapy zaryły z ziemi, a plecy wygięły w łuk. Jej pysk wzniósł się ku niebu ,a oko wbiło w nieszczęsnego łowcę. Głośne wycie przerwało noce śpiewanie ptaków, jak jej głos wzbił się w powietrze z przeszywającą siłą. Człowiek zawahał się, jego oczy rozszerzając. Wiec Całka wykorzystała okazję. Jej ciało sprężyło się, łapy zabiły w ziemi, kiedy rozpoczęła swój bieg. Nabrała dobrego rozpędu i z warczeniem na ustach wspięła po skarpie zaraz niedaleko człowieka. Nie było szansy powrotu na cienką dróżkę bez ponownego upadku, a więc pozostało zamienienie defensywy w jawny atak. Całka kłapnęła pyskiem, sprawiając, że człowiek cały roztrzęsiony zachwiał się w swoim kroku. I dobrze. Kiedy tek ten mężczyzna niezdarnie przekładał strzelbę, ona sama pozwoliła sobie odbić się swoim bokiem od jego ciała i ruszyć dalej swoją drogą. Nie obchodziło jej już co dalej się stanie z tymi psami. Najważniejsze było dogonić rodzeństwo. Jej łapu zgrabnie używały korzeni, a ciało przystosowało się do nowego tempa i nagłego spadku adrenaliny. Mimo wszystko Całka potrzebowała jej trochę aby wykonać skok na tyle wysoki żeby chociaż w połowie skarpy móc odbić się i wspiąć wyżej, bez ryzykowania, że jej kark złamie się przy nieudanej próbie.
Poczuła tylko pieczenie na boku i zmarszczyła nos. Ten cały
pomysł był głupi, mogła nie słuchać się rodzeństwa. Ale przynajmniej to była
ona, nie oni. Pozwoliła sobie zwolnić kroku nieco dalej, dyskomfort zmusił ją
do tego tylko po części. Tępy ból wżerał się powoli w jej umysł i ciało, ale
mimo to nie zatrzymała się. Pilnowała aby jej krok był zakryty, trop
najmniejszy, a rana musiała poczekać. Uważnie nawigowała resztki lasu, aby
dotrzeć bezpiecznie do swojego rodzeństwa. I wkrótce ich zobaczyła. Z ulga pozwoliła
sobie odetchnąć. Gdzieś w oddali rozległ się jeszcze jeden strzał, a potem parę
krzyków. Czy to bojowniczych czy panicznych, kto wie. Tylko czas pokaże.
—Jesteś! —
—Oczywiście! — Całka machnęła ogonem z zawadiackim uśmiechem. Jej łapa,
przednia łapa na barku piekła diabelsko, ale samica ignorowała ten ból.
—Czekaj… Co to.. — Ale niestety, przed opiekuńczym bratem niczego nie ukryjesz.
—Rana postrzałowa. Wiedziałam, że to głupi pomysł plątać się w to wszystko. —
odrzekła na to, jakby nie wzruszona, pomimo że jej ciało wewnętrznie trzęsło
się powodu nagłej świadomości jak blisko
rozerwania jej łapy był ten strzał. Rana jaką zyskała przerwała niewiele więcej
jak odrobinę mięsa i tkanki z jej ramienia. Nie było nawet widać kości, a więc
tym samym nie było powodu do większej paniki. Dla niej. Nie dla jej rodzeństwa,
które od razu zaczęło się nad nią użalać. Kochała ich, ale czasami byli
niepotrzebnie nadopiekuńczy. Nadopiekuńczy?
Też być nad nimi skakała jakby ktoś ich postrzelił! I Całka musiała przyznać
sobie rację, dlatego nawet nie zadrżała kiedy wilki zaczęły lizać jej ranę i
okładać namoczonymi liśćmi. Prowizoryczny bandaż został nałożony, a ich podróż
wznowiona.
Dzień przywitał ich zmęczeniem, mentalnym i fizycznym. Szkli cały dzień i całą noc. A zatem kiedy znaleźli kawałek wygodniejszego cienia, ułożyli się w nim. Daleko od siebie na horyzoncie majaczyło miasto, którego kamienne mury błyszczały się w słońcu. Jeszcze w drugą stronę, pokazywało się ogromne jezioro, usiane paroma domkami. A mimo to wilki mogły pozwolić sobie na chwilę relaksu, skryte z małym kępowisku krzaków i pod cieniem jednego samotnego drzewa. Wszystko inne było otwartą łąką. Jeszcze dalej, za miastem. Tam był las, do które dążyli, a za nim, góry. Góry, które Całce przypominały zapach siarki i głuchą ciszę. Tam czekały na nich odpowiedzi…
<Sigma? Pi? Mediana? Może nawet Całka? > To wcale nie tak że mam faworytów ok...
poniedziałek, 6 maja 2024
Od Wayfarera – "Piórko i kapelusz" cz.1
Południe jak zwykle było ciepłe i egzotyczne. Słodkie owoce karmiły Wayfarera cukrami, a drobne ssaki zapewniały mu źródło białka. Słońce świeciło intensywnie cały czas, oczywiście z wyłączeniem nocy, zapewniając brązowemu basiorowi zastrzyk witaminy D3. Życie w takich okolicach było przyjemne i wypełnione słodyczą, jednak Way nie chciał sobie wyobrażać znoszenia absolutnych upałów odwiedzających to miejsce latem.
Wilki tutaj miały jasne, skąpe futro, były wątłej budowy i mniejszego wzrostu niż średni mieszkaniec rodzinnej watahy. Za to miały większe uszy i poczucie społeczeństwa. Tu nie tylko polowało i jadło się w grupie, tu zwykłe budowanie nor było zajęciem dla całego stada, a nawet pójście na siku odbywało się co najmniej w dwójkach. Wayfarera jednocześnie zachwycał i irytował taki stan rzeczy, bo osobiście wolałby srać bez czyjegoś wzroku na sobie, ale gościnność, z jaką go przyjmowali i otwartość na pojawienie się półczłonka watahy były doprawdy wyjątkowe.
Istniała na tych ziemiach jeszcze jedna rzecz, a raczej osoba, która sprawiała, że pobyt tutaj aż przeciekał magią. Imię jej było Haizea i była prześliczną waderą o pastelowocytrynowym futrze, wąskim ciałku i falowanych włosach sięgających niewiele poniżej żuchwy. Oczywiście ten krótki opis nijak oddaje urodę Haizei, więc przejdźmy może do formy bliższej sercu Wayfarera.
Haizea była o pół głowy niższa od podróżnika, co dla tutejszych wilków było normą. Jej pysk był wąski, długi, zakończony ostrym, małym noskiem o szarej barwie, zupełnie jak wilgotny, miękki kamyczek, a tuż pod nim jawiły się światu zgrabne, powabne usta niemal cały czas wygięte w uśmiech, za który basior przeniósłby każde góry. Przystrajał on świat niczym najpiękniejszy, najdelikatniejszy kwiat, o który trzeba nieustannie dbać, gdyż jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Niewysoko nad pyszczkiem patrzyły na świat ciemne, okrągłe oczy, z najżyźniejszą ziemią uwięzioną w ich głębi, gdzie można było sadzić zboża miłości i najszczersze ze szczerych uczuć. W tej glebie nie wyrastały nigdy chwasty nienawiści, a jedynie ukazywały się kwiaty smutku, jeśli Haizeę coś przygnębiło. Jednakże nawet w takich sytuacjach ogród wyglądał cudowniej od boskiego Edenu. Głowę stroił czarny wodospad gęstych loków, układających się wokół twarzy wadery niczym ramka dla muzealnego obrazu. Nie sięgał on zbyt nisko, jedynie trochę poniżej żuchwy, ale pasowało to waderze idealnie, nadając szczupłej twarzy odrobinę objętości. Czerń włosów odbijała promienie słoneczne w ten sam sposób, co robiły to krucze pióra, przez co zauroczony podróżnik był przeświadczony, że Haizea była stworzeniem zesłanym z niebios i choć na nią nie zasługiwał, trafiła właśnie na niego. Smukła sylwetka również była boska, każdy łuk ciała miał idealną krzywiznę, każdy wirek znajdował się w doskonałym miejscu. Sierść może i nie była puszysta, ale za to niesamowicie błyszcząca i zadbana, jakby po waderze spływało płynne złoto w barwie o kilka odcieni intensywniejszej od plażowego piasku. Na wierzch bardzo jasnej cytryny wybijała się prawdziwa biel, gdy tylko słońce trafiło w złoto pod odpowiednim kątem. Łapki poruszały się z kocią gracją, każdy krok leciutki i zwiewny, jakby Haizea ważyła tyle, co dmuchawiec, jej ogon niczym smuga goniąca za gwiazdą podążał za nią w zadziwiająco prostej linii. Duże, zaokrąglone uszka wiecznie były w ruchu, z wyjątkiem gdy wadera rozmawiała ze swoim brązowym kochankiem. Wtedy całkowicie była skupiona na nim, tak jak on nie widział poza nią świata, gdy pojawiała się na horyzoncie.
Tak, Wayfarer był zakochany. Zakopał się w tej miłości ponad uszy i ani myślał się wykopywać. Dopóki miał Haizeę, świat miał dla niego sens.
Spędzali ze sobą wiele nocy, zazwyczaj jednak tylko i wyłącznie dla towarzystwa. Choć oboje zostali celnie zestrzeleni przez Kupida, nie przyszło im do głowy wykonać krok dalej w ich relacji. Było dobrze tak, jak było. Way znikał na niecały rok, wracając jeszcze zanim zaczęła się zima. Haizea zawsze czekała na niego w ich wybranym miejscu, odwiedzając je od pierwszych dni, kiedy czuła, że jej kochanek może lada chwila wrócić. Nikt nie kwestionował ich miłości, nikt nie próbował jej rozbić, nikt im nie przypominał, że przecież widzą się tylko przez kilka miesięcy w roku, więc jaki sens ma ich związek? Wręcz przeciwnie, cała wataha Haizei cieszyła się, że ich wadera w końcu kogoś ma.
Tak było już kilka lat. Już kilka lat para była prawie-że-oficjalnie razem, już kilka lat przez kilka miesięcy w roku spędzali ze sobą każdą minutę, aż nadchodził dzień rozłąki i ze łzami w oczach byli zmuszeni się pożegnać. Haizea próbowała pierwszego roku zatrzymać Wayfarera, ale on wytłumaczył, że czeka na niego rodzina i choć kocha waderę całym swoim sercem, za swoją rodziną również tęskni. Haizea rozumiała. Dlatego tkwili w swojej beznadziejnej sytuacji, z sercami wypełnionymi najmocniejszym ze znanych uczuciem, twierdząc za każdym razem, że tak będzie już zawsze. Że Haizea nigdzie nie odejdzie, z nikim innym się nie spotka, a Wayfarer będzie co roku wracał, nie mając w żadnym innym miejscu kogokolwiek, kogo nazywałby kochankiem.
Jednej zimy jednak w końcu nie wytrzymali. Do czego doszło w norze należącej do wadery, to wiedzieli tylko oni, ale następnego dnia byli jeszcze bardziej do siebie przytuleni niż zazwyczaj. Stare, doświadczone życiem wilki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, w towarzystwie kochanków zachowując się niewinnie. To była najsłodsza zima, jaką Way przeżył i zanim jeszcze opuścił ziemie watahy, zatęsknił za kolejnymi nocami ze swoją waderą.
Przez cały rok myślał o nadchodzących, zimowych miesiącach. Jasne futro śniło mu się po nocach, wywołując w sercu nieznaną wcześniej tęsknotę. Była to tęsknota nie do znajomych od najmłodszych lat terenów i twarzy znanych przez całe życie, a tęsknota do jednej, konkretnej twarzy, którą chciałby spotkać gdziekolwiek, byle była to ona.
Podróż na południe minęła szybko, a może były to większe kroki, które same chciały jak najszybciej dołączyć do tych zgrabnych, kocich, tak obecnie odległych. Gdy na horyzoncie pojawiły się znajome szczyty górskie, serce przyspieszyło bicia. Podróżnik bez zastanowienia pobiegł do miejsca spotkania, które widziało więcej szczerych pocałunków, niż niejedne kościelne ściany. Chciał już zobaczyć ciemne, żyzne oczy, chciał zatopić nos w czarnym wodospadzie.
Spotkał się z pustką.
Było to tak nierealne, że Wayfarer musiał wykonać kilka kółek, opuszczając i wracając na polanę, zanim przekonał się, że to prawda. Haizei nie było w ich miejscu. Nie czekała na niego. Nie dopełniła obietnicy, którą zawsze odnawiali, gdy nadchodził dzień rozłąki. Nie było jej, by pochwyciła zmęczone podróżą łapy i przytuliła do piersi. By użyczyć swojego ramienia ciężkiej głowie. By swoim słodkim, leczącym głosem odgoniła ponure myśli, uraczyła uszy, pocieszyła serce. Nie było jej. Nie było.
Basior jak najszybciej pobiegł do centrum watahy, gdzie zawsze odpoczywało najwięcej wilków. Musiał poznać prawdę, musiał dowiedzieć się, dlaczego obietnica została zerwana. Haizea nie zrezygnowałaby z niego, nie przestałaby go tak nagle, tak nieoczekiwanie kochać, zostawiając w swoim miejscu pustkę. Coś musiało się stać tej podarowanej przez niebiosa bogini i jej wataha z pewnością wiedziała, co to było.
Przywitały go zaskoczone spojrzenia znajomych już wilków.
– Haizea na ciebie nie czekała? – zapytała zaskoczona staruszka, która zawsze pakowała Wayowi małe przekąski na drogę.
– Nie. Czy coś jej się stało? – Podróżnik czuł, jak coraz więcej głazów przygniata jego duszę. Szczególnie wielkie spadły na niego, gdy zobaczył, jak staruszka rozgląda się po swoich towarzyszach zagubionym wzrokiem, jakby była niepewna, co odpowiedzieć.
– Jakby to ująć… – zaczęła. – Zależy, co masz na myśli poprzez „coś”?
– Wypadek, nieszczęście, cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po mnie przyjść!
Gdyby wilki się pociły, Wafel z pewnością miałby teraz na czole niejedną stróżkę zimnego potu. Nie uważał się za szczególnie religijnego, za dużo zwiedził świata, ale teraz modlił się do każdego znanego mu bóstwa, każdej siły wyższej, żeby był to tylko niefortunny zbieg okoliczności. Haizei coś wypadło, nie zapomniała, nie była w stanie przyjść, choć z całej siły chciała, ale nie grozi to jej życiu. Basior jakoś nigdy wcześniej nie był świadomy, jak bardzo można o kogoś się bać. Rodziną przejmował się w zupełnie inny sposób. Może nigdy nie powinien się zakochiwać.
– No cóż, jeśli „cokolwiek, co spowodowałoby, że nie była w stanie po ciebie przyjść” wlicza się do twojej definicji „czegoś, co jej się stało” – wtrąciła się inna wadera, dużo młodsza – to czuję się zaszczycona poinformować cię, że Haizea urodziła i ma szczeniaki. – Młodsza zwróciła wzrok ku staruszce, potem z powrotem skierowała go na Waya. – Choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się wszyscy, że będzie czekać jeszcze mocniej, żeby ci o tym sama powiedzieć.
Wśród leżących wilków rozległ się szum plotek. Wiele z nich zmartwiło się zaistniałą sytuacją i wyraziło współczucie względem podróżnika. Ktoś zapytał, czy skoro Haizea nie chce się pokazać Wayowi, to nie znaczy to, że szczeniaki nie są jego. Agresywne syknięcie uciszyło bluźniercę.
– Żartujesz sobie? Paco wygląda zupełnie jak Wayfarer, jakby był jego miniaturową wersją! A Corla wygląda jak świętej pamięci brat Haizei, co jest zaskakującym zbiegiem okoliczności, owszem, ale nie nie do przewidzenia.
Szczeniaki. Paco i Corla. Way miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i to nie od gorąca. Jeśli dobrze rozumiał zamieszanie, jakoś w ostatnim czasie stał się tatą, nawet o tym nie wiedząc. Po jego nocy z Haizeą był świadomy, że mogą powstać jakieś owoce, ale z jakiegoś powodu myśl ta nie wypaliła się na stałe. A tu proszę. Dwa szczeniaki. Wayfarer był w takim szoku, że nawet nie podziękował uczynnym wilkom, tylko od razu pobiegł do nory Haizei, gdzie miał nadzieję ją znaleźć.
Już na odległość zobaczył mały, ciemny kształt, przypominający bawiącego się szczeniaka. Zwolnił, by go nie przestraszyć, ale bardzo szybko się przekonał, że o dziwo wcale nie było to potrzebne (albo nie o dziwo, patrząc na to, że Way jako szczeniak był gotowy bić się z niejednym dorosłym wilkiem).
– Hej! Jesteś obcy, czego tu chcesz? – Młoda kulka zjeżyła sierść i pokazała swoje ząbki. Nie był już taki mały, w końcu miał swoje kilka miesięcy i choć nie pomogło mu to w odstraszeniu potencjalnego zagrożenia, Wayfarer mógł uświadomić sobie, jak bardzo tamten wilk miał rację.
Patrzył na miniaturową wersję siebie. Dosłownie. Ten sam kolor futra, te same oczy, te same jasne odbarwienia na pysku i brzuchu. Przypomniał sobie te wszystkie razy, gdy za dzieciaka przyglądał się swojemu odbiciu w wodzie. Właśnie odnosił to samo wrażenie, ten sam szczenięcy zachwyt, jak coś zupełnie innego może być tak podobne do niego samego. Jedyne, czego brakowało temu odbiciu, to żółty kapelusz i wąska, długa grzywka między oczami. Ta kopia miała krótszą grzywkę rosnącą w bok.
Z nory, którą odważny Paco zastawił swoim ciałem, wyjrzała druga mała kulka. Miała futerko w kolorze perły, turkusowe oczka patrzące z ciekawością na zamieszanie i wyrastające powoli ciemne włosy. Nie były tak kruczoczarne jak włosy jej matki, ale wciąż miały ten cudowny, kolorowy blask, który jako jedna z pierwszych cech zawróciła Wayowi w głowie. To musiała być Corla. Gdy wytoczyła się z wyjścia, stawiając nogi jak mały kociak, podróżnik stracił wszelkie resztki wątpliwości, że to dzieci jego i Haizei.
– Cola, nie zbliżaj się do niego! To obcy! – warknął braciszek, zastawiając siostrze drogę.
– Na pewno? – Corla przekręciła główkę. – Wygląda jak ty. Dokładnie tak, jak ty. I ma żółty kapelusz! – Uszczęśliwiona z jakiegoś powodu waderka podeszła bez strachu do dorosłego wilka. Paco nieszczególnie był z tego faktu zadowolony, ale nie miał już jak stanąć między obcym a siostrą bez zbytniego zbliżania się do nieznajomego. Corla odwróciła się na chwilę, by sprzedać mu złośliwy uśmiech, po czym wróciła do rozmowy z dorosłym. – Jesteś naszym tatom?
– Tak… tak myślę? – Wayfarer wyraźnie się zmieszał. – Wyglądacie jak moje dzieci.
– Wayfarer? Czy to ty? – ktoś zapytał z nory, podniecony. Podróżnik od razu rozpoznał właściciela słodkiego głosu.
– Haizea!
Para kochanków związała się w ciasnym, pełnym miłości uścisku, który wyrzucił tęsknotę z ich serc. Więc to tu się schowały delikatne łapki i miękkie ramię. Wafel nie posiadał się z radości i słuchając uderzeń drugiego ogona wiedział, że nie jest w tym uczuciu jedyny. Ciężko było dwóm kochankom rozplątać się z własnych ramion, ale głos brązowego malucha wyrwał ich z przeżywanej właśnie ekstazy.
– To nasz tata?!!
Krzyk z pewnością rozniósł się echem po całej dolinie, którą zamieszkiwała wataha, ale nikt się nim nie przejął. Haizea się zaśmiała, a podróżnik poczuł, jak jego wnętrze rozpływa się na ten boski dźwięk. Wszystkie głazy pokruszyły się razem z uroczym chichotem, spadając z grzbietu basiora i pozwalając mu wreszcie oddychać. Jednak warto było się zakochać.
– Tak, kochanie, to wasz tata. Porzucił swoją rodzinę, by się z nami spotkać, tak jak robił to co roku, zanim wy się pojawiliście – wytłumaczyła Haizea, najlepsza mama pod słońcem. Przynajmniej tak widział ją Way.
– A zostanie?
Corla patrzyła na swojego tatę wzrokiem pełnym nadziei. Wayfarer również pragnąłby zostać i stworzyć z nimi szczęśliwą rodzinę, ale niestety wiedział, jak to na niego wpłynie. Nie był typem, który zostaje. Który osiada w jednym miejscu, zakłada rodzinę i do końca życia pracuje, by zapewnić jej dobrobyt. Niestety nie to leżało w jego naturze i choć nieraz pragnął, by było inaczej, taki był stan rzeczy. Wiedział to aż za dobrze. Nierzadko tęsknił za czymś, czego nigdy nie miał, co nigdy nie było częścią jego i nigdy nie będzie mu dane, ale niezależnie od ilości tej tęsknoty, w jego naturze było odejść. Dlatego nigdy nie zostawał w Watasze Srebrnego Chabra. Dlatego nigdy nie zostawał z Haizeą. Dlatego Haizea podniosła jego ciężar razem z nim i dzielnie weszła w pole pełne cierni, jakim jest wytłumaczenie tej rzeczy dziecku.
– Nie, słońce. Wasz tata jest podróżnikiem i nigdy nie zostaje w jednym miejscu na stałe. Za kilka miesięcy wyruszy w podróż i zobaczymy go dopiero za rok.
– Co? Nie! – W oczach małej Corli zakręciły się łzy. Miała prawo płakać, z pewnością od zawsze pragnęła poznać swojego tatę. A jej tata okazał się szmatą, która przychodzi, rozkochuje w sobie wilki i odchodzi, nie patrząc nawet w tył. Tak czuł się w tym momencie Way. Jak najgorsza szmata.
– Wiem, że jest to przykre, ale nie wolno nam zmieniać natury innych. Jak myślisz, jak czuła by się ryba, gdybyś zamknęła ją w szklanym pudle?
– Źle – wymamrotała waderka, pociągając nosem.
– A jakbyś zamknęła jaskółkę i nie pozwoliła jej odlecieć?
– Też źle.
– Widzisz? Czasem, jeśli kogoś naprawdę kochamy, musimy pozwolić mu podążać za swoją naturą. Nawet, jeśli to nas boli.
Corla wytarła nosek łapką. Było jej przykro, ale postanowiła zacisnąć ząbki i przeboleć tą ciężką sytuację. Wayfarer poczuł nową falę miłości zalewającą jego istnienie, zarówno do troski i wyrozumiałości jego kochanki, jak i do dwójki małych istnień, które może nazywać swoimi biologicznymi dziećmi. Ich dojrzałość emocjonalna z pewnością wynikała z dobrego wychowania, za które odpowiadała Haizea.
– A ja się nie zgadzam, żeby tata odchodził! – zawołał Paco. – A jak chce odejść, to ze mną u boku. – Młody wypiął dumnie pierś, próbując swoją postawą przekonać dwójkę dorosłych, że nie zrezygnuje ze swojego pomysłu. Way na ten pokaz pewności siebie zaśmiał się ciepło.
– Nie sądzę, żeby twoja mama się na to zgodziła.
Haizea szybko przegoniła swojego kochanka na stronę. Zdążyła jeszcze dzieciom powiedzieć, żeby wróciły do nory, bo zbliża się największy upał, po czym zwróciła się do podróżnika.
– Przepraszam, że na ciebie nie czekałam – wyznała, uciekając wzrokiem w dół. Uszy położyły się wzdłuż głowy, ogon podkulił między nogi.
– Hej, nic się nie stało. – Basior pocieszająco trącił nosem jasnofutrą. – Ta dwójka to z pewnością masa roboty.
– Ha, mało powiedziane. Corlę trzeba ciągle pilnować, żeby nie wciskała nosa w nie swoje sprawy, a na Paco trzeba mieć oczy dookoła głowy! Czy ty też ciągle gdzieś uciekałeś, jak byłeś mały? – Zea spojrzała podejrzliwie na podróżnika, który cicho się zaśmiał.
– No ba. Tata po pewnym czasie poddał się z pilnowaniem mnie i mogłem chodzić, gdzie mi się podoba, o ile nie wychodziłem poza granice Srebrnego Chabra, eh. I zazwyczaj miałem mówić, w którą stronę się mniej więcej wybieram, żeby wiedział, gdzie szukać ciała, eh.
Wadera pomachała nerwowo ogonem, co dość wyraźnie poinformowało Waya, że nie spodobał jej się ten żart.
– Paco nie może chodzić, gdzie mu się podoba. Nasze tereny nie są takie bezpieczne – zaczęła cicho. Wafel stwierdził, że lepiej nie przyznawać się, co miało miejsce w WSC. – Tłumaczyłam mu to niejeden raz, ale on nie rozumie. Albo rozumie i celowo robi inaczej, nie wiem, które gorsze.
– Ryba zamknięta w akwarium?
Pytanie wzięło Haizeę z zaskoczenia. Przerwała swój wykład, przekręcając głowę w podobny sposób, co zrobiła to wcześniej Corla, kiedy próbowała zrozumieć, z czym ma do czynienia. Świetliki zrozumienia zapaliły się dopiero po kilku sekundach, które basior cierpliwie przeczekał.
– Tak, masz rację. Zamykam dziką rybę w akwarium. Ale co innego mogę zrobić, kiedy on się wręcz panoszy i ciągle wpada w tarapaty? Jak inaczej mogę go chronić?
– Mogę ja go ze sobą wziąć.
Wayfarer zrobił dokładnie, co powiedział, że zrobi. Już przed południem dwójka identycznych kopii wyruszyła w niedaleką drogę, by mały Paco mógł poznać smak podróży. Haizea przygotowała im manierki z wodą, które Way po kryjomu schował do kapelusza. Dostali również małe paczuszki z przekąskami, które doczekały się tego samego traktowania. Do tego wszystkiego doszedł zakaz odchodzenia za daleko od nory, który jako że był wykonany wyłącznie ze słów niesionych przez powietrze, nie mógł podzielić losu swoich poprzedników, ale w pamięci wyrył się równie dobrze.
Paco dreptał za swoim tatą w zadziwiająco szybkim tempie, którego pozwoliło dorosłemu basiorowi utrzymać zwykły chód, zamiast przystosowany pod szczenięce nogi. Młody nie narzekał, nie prosił o powrót do domu, tylko brnął dzielnie do przodu, czasem nawet wyprzedzając bardziej doświadczonego podróżnika i okazjonalnie zatrzymując się na krótką chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co przykuło jego uwagę. Way był naprawdę zaskoczony, jak dobrze szło jego synowi i zastanawiał się, czy za dzieciaka był taki sam. Szybki, pewny siebie, pierwszy na drodze, nieważne, w którą stronę. Tak, chyba był taki sam. Teraz już wiedział, dlaczego Paki w pewnym momencie poddał się z pilnowaniem szczeniaka i jedynie nasłuchiwał, czy coś się nie dzieje.
Paco. Paki. Czy Haizea wiedziała, co robi?
Pakoshika.
Chyba nie wiedziała.
Dorosły przystanął w pół kroku, zaintrygowany kolorowym motylem tańczącym wśród drobnych listków krzewu. Szczenię od razu podłapało i podbiegło bliżej, obserwując tego samego motyla. Stali tak we dwóch, dzieciak między nogami ojca, aż Wayfarer nie zorientował się, że zrobiło się zdecydowanie za cicho wśród drzew i traw. Nie wiedział, czy nie zwrócił wcześniej uwagi, czy zrobiło się cicho dopiero teraz, ale w każdym razie totalna cisza, stojące powietrze i zapach wilgoci w powietrzu rozkazały mu szukać jak najszybciej schronienia. Chwycił szczenię za kark, co spotkało się z bardzo głośnym protestem i rozglądał się za jakąś bezpieczną jamą, sadząc przy okazji duże susy, by zwiększyć prędkość.
Usłyszał z oddali agresywny szum, bardzo dobrze mu znany. Zbyt dobrze. Do licha, trzeba było się pospieszyć.
Pierwsze krople pojawiły się, gdy basior wcisnął swojego synka do szczeliny skalnej, która wyglądała na dobrze osłoniętą. Sam wcisnął się zaraz po nim. Gdy w szczelinie zniknęła końcówka ogona, ściana wody uderzyła w ziemię, atakując i miażdżąc wszystko to, co nie zdążyło się schować. Paco obserwował to zjawisko z fascynacją zmieszaną z odrobiną strachu.
– Łał… – wyszeptał, jego głos ledwo słyszalny w szumie wody. Dużo głośniej zwrócił się do taty. – Skąd wiedziałeś, że zaraz uderzy?
– Zrobiło się cicho. Żadnych ptaków, owadów czy innych małych żyjątek, eh. Powietrze stało w miejscu, nie poruszały się żadne liście i nie było zapachu morza. Za to był bardzo mocny zapach wilgoci. A gdy ulewa była bliżej, dało się słyszeć jej szum, eh.
Szczeniak słuchał wyjaśnień dorosłego z otwartym pyszczkiem. Był zachwycony wiedzą i doświadczeniem, z pewnością będzie pytać o więcej. Cała ta sytuacja zamiast go przerazić, wywołała u niego żądzę więcej. Więcej niebezpieczeństwa. Więcej podróży. Więcej ważnych informacji.
Patrząc w te brązowe, błyszczące oczka, Wayfarer widział siebie. Widział swoje odbicie sprzed wielu lat, kiedy świat był jeszcze jedną wielką zagwozdką. Kiedy to, co znał, kończyło się na określonych granicach i dla niego było to za mało. Szczenię, dla którego każda droga to kierunek, w który musi się udać. Gwiazdy były jedynym miejscem, gdzie nie można było dotrzeć, ale zamiast tego można było marzyć. Jakakolwiek opowieść spoza znanego światka była na wagę złota, pożądana, słuchana z całą intensywnością.
Dla Waya czasy tej ciekawości zdążyły się skończyć, teraz była zwyczajna żądza drogi. Wiedza nie była już tajemniczym owocem, a doświadczeniem, które trzeba było po prostu zdobyć. Świat nie miał granic, był otwarty, gotowy do zwiedzania. Szczenięce pragnienie podróży zostało zastąpione bardziej dojrzałą potrzebą, do której jest się przyzwyczajonym i jest ona oczywista. Może i Wayowi nie świeciły się już tak oczy, jak Paco, ale gdyby teraz ktoś chciał przywiązać dorosłego basiora do jednego miejsca, złamałby go w pół i pokruszył jego duszę na drobny pył. Paco był jeszcze podatny na zmiany. Trzeba było tylko zmienić go w dobrą stronę.
Dwójka przeczekała wielogodzinną ulewę, posilając się zapasami i popijając czystą wodę z manierek. Choć Paco bardzo podobało się oglądanie deszczu, a Wayfarer lubił ciszę, w końcu oboje byli zmęczeni robieniem tego samego i zaczęli ze sobą rozmawiać.
– To twoja pierwsza ulewa? – zapytał starszy, przytulając basiorka do siebie, by przypadkiem nie zasnął na twardej, skalnej ziemi. Wyglądał na zmęczonego.
– Nie. Były gorsze, ale zazwyczaj mama nas ostrzegała i biegliśmy do nory. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób wie, że zaraz zacznie padać. Teraz już wiem.
– Jestem prawie pewien, że twoja mama akurat po prostu obserwuje chmury. U was dobrze widać, kiedy zacznie padać.
Szczenię przymrużyło podejrzliwie oczy.
– To czemu ty robisz inaczej?
– Bo w miejscach, które odwiedzam, często nie widać nadchodzącej ulewy. Bierze cię znienacka, jeśli nie umiesz jej wyczuć, eh, i jeśli nie zdążysz się schować, kończysz cały mokry, a nawet i podtopiony.
– Podtopiłeś się kiedyś?
– Wiele razy. – Way zaśmiał się w głos. – Zanim nauczyłem się dobrze wyczuwać zawczasu ulewy. A i dzisiaj zdarza się, że jakaś się do mnie podkradnie i mnie zmoczy, choć teraz już nie panikuję, gdy tak się dzieje. Po prostu idę mokry do przodu i uważam na swoje kroki.
– Brzmi nieprzyjemnie, chyba nie chciałbym, żeby mnie jakaś złapała znieznacka – przyznał maluch. Na te słowa jego tata wzruszył ramionami.
– Znienacka. No niestety takie jest życie podróżnika. Spotykamy po drodze ulewy, śnieżyce, zapadają się pod nami mosty, musimy sobie jakoś radzić. Niejeden raz spotkałem kogoś, kto miał krzywo zrośniętą łapę, albo nie miał jej wcale. Podróże to wcale nie prosta sprawa.
– Co to śnieżyca? – Paco nastroszył uszu. Oczywiście, przecież tutaj nie mają czegoś takiego jak śnieg.
– To takie zjawisko podobne do ulewy, ale zamiast deszczu padają bardzo, bardzo zimne, białe, mokre kulki. Są tak zimne, że kłują w oczy, nos i łapki. W ulewie możesz jeszcze spróbować podróżować, ale śnieżycę powinieneś przeczekać, bo możesz zamarznąć na śmierć.
Paco nie wiedział, jak czuje się bardzo, bardzo zimną rzecz ani czym jest zamarzanie, ale mimo to wyraźnie zaniepokoił się, że takie rzeczy istnieją.
– A te kulki pojawiają się tylko, jak jest śpieżyca, czy można je spotkać w formie zwykłego deszczu?
– Śnieżyca. Tak, pojawiają się w formie zwykłego deszczu. Wtedy te kulki są mniejsze, delikatniejsze i mówimy, że pada śnieg.
Mózg młodego zaczął się tak nagrzewać, że Wayfarer prawie widział, jak z uszu leci dym. Choć szczeniak nic nie rozumiał, wciąż próbował pojąć, czym jest śnieg i śnieżyca, i zimne, białe kulki. Jego dedykacja w tym zakresie była naprawdę godna podziwu. W końcu jednak się poddał i bardzo potężnie ziewnął w wyniku zmęczenia.
– Dużo tych rzeczy we świecie. Zabierzesz mnie kiedyś, żebym mógł je zobaczyć? Ale nie śnieg, śnieg brzmi ble.
Cichy, ciepły śmiech wydostał się z ust basiora.
– Jeśli twoja mama się zgodzi.
Zadowolony z odpowiedzi młodzik wtulił się w brązowy bok większej kopii siebie i zamknął oczy. Wkrótce jego oddechy zrobiły się powolne, a głowa zsunęła się z łapek na ziemię. Way patrzył na ten widok z uśmiechem, zastanawiając się, jakim cudem nigdy wcześniej nie czuł potrzeby posiadania własnego potomstwa. Adoptowanie było w porządku, ale patrzenie na pyszczek, który tak bardzo przypominał jego własny, budziło w nim zaskakująco głęboko ukryte emocje. Czy tak wygląda instynkt opiekuńczy?
Paco codziennie podróżował u boku swojego taty, zwiedzając tereny rodzinnej watahy, aż nadszedł dzień rozłąki.
Rodzina bardzo nie potrafiła się rozstać. Przytulali się wciąż na nowo, niby wypowiadali pożegnalne słowa, ale nikt nie odchodził nawet na krok. Było bardzo mokro, bardzo głośno i bardzo smutno. Choć spędzili ze sobą zaledwie kilka miesięcy, stali się niezwykle zżyci, a mimo to Wayfarer wiedział, że nie może tu zostać. Jego serce by tego nie wytrzymało.
– Ja chcę iść z tatą! – Mały, brązowy basiorek wytarł kolejne łzy.
– Jak ty idziesz, to ja też chcę iść! – zawołała Corla, sama nie będąc w lepszym stanie. Jej oczka były czerwone od płaczu, policzki całe wilgotne i miała problemy z oddychaniem. Haizea przytuliła ją do siebie.
– Wiem, kochani, że bardzo chcielibyście towarzyszyć tacie, ale żadne z was nie może. To nie w naturze taty, opiekować się małymi szkrabami podczas jego podróży.
Way ugryzł się w język, zanim wspomniał o dwudziestu czterech problemach, jakie musiał przeprowadzić przez pół kontynentu, by wziąć je do Watahy Srebrnego Chabra i podrzucić młodszemu bratu. To była jedna z tych historii, o których się nie mówi.
– Też będę za wami tęsknić, dzieci. – Głos Wayfarera tkwił jak ostra kula głęboko w gardle, ale basior próbował dzielnie ją przełknąć. – Ale zobaczymy się za niecały rok na tej polance i znowu będziemy się wszyscy razem pięknie bawić. Obiecuję wam.
W końcu udało im się uścisnąć na dobre. Wadera i dwójka szczeniąt machały podróżnikowi na pożegnanie, kiedy ten opuszczał polanę. Nikt nie był w stanie już nic mówić, każdy chciałby, by była już późna jesień, by Way był z powrotem. Sam brązowy basior przyłapał się na takich myślach.
„A może by zostać?” wpadł na pomysł, jednak bardzo szybko został on odrzucony. „Dostaniesz depresji, brachu, eh. Możesz ich kochać całym sercem, ile tylko chcesz, możesz za nimi tęsknić, ile pragniesz, ale jeśli zostaniesz, nie poradzisz sobie. Ja to wiem, ty to wiesz. Wszyscy to wiemy.”
Z głębokim westchnięciem podróżnik przyznał swojemu wewnętrznemu rozsądkowi rację. Nie ważne, jak bardzo kogoś kochał, nigdy nie mógł z tą osobą zostać na zawsze. Takie było przekleństwo włóczykija.
Pierwszy wieczór, pierwszy odpoczynek od początku podróży. Wayfarer wyjął z kapelusza paczuszkę z suszonym mięsem i zabrał się do wyjadania królika. Już przestał myśleć o swojej rodzinie, zarówno tej stworzonej, jak i tej rodzonej, zamiast tego jego myśli cieszyły się tym, co było tu i teraz. Samotność była miła, jeśli ktoś wiedział, jak z takiej samotności korzystać, a tak się zdarzyło, że Wayfarer miał tą umiejętność we krwi. Jeszcze kilka godzin temu przecież płakał, że musi opuszczać swoje rodzone dzieci. Teraz pałaszował suszonego królika, całkowicie spokojny, skupiony na swoim otoczeniu i na sobie.
Gdzieś w krzakach strzeliła gałązka. Way przerwał jedzenie, by nasłuchiwać, co spowodowało ten dźwięk, aż w końcu dosłyszał małe łapki. Były zdecydowanie zbyt małe, by mu jakkolwiek zagrażać, więc wrócił do swojego posiłku bez większego problemu.
A potem kroki pojawiły się bliżej.
I bliżej.
Brązowy basior odwrócił głowę, by stanąć oko w oko z mniejszą wersją siebie. Bardzo umorusaną i nieco zmęczoną, ale nie miał wątpliwości, że widzi całkowicie znajomą twarz. Bez słowa zaprosił swojego syna między nogi i zaczął wylizywać błoto z futra. Pytania zostawi na rano.
„Nie chciałam nic mówić przy Corli, by nie zaczęła narzekać. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Kocham Cię. Haizea.”
List był krótki, ale tłumaczył wszystko, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Haizea pozwoliła swojemu synowi podążyć za Wayfarerem, by dwójka podróżowała przez najbliższy czas razem. Podróżnik miał czas odstawić syna z powrotem pod norę matki, ale nie chciał się tłumaczyć ze swojej decyzji. Postanowił więc zrobić to, co zrobił mało który ojciec w Watasze Srebrnego Chabra i zaopiekował się swoim rodzonym synem. Postanowił zabrać go do swojego domu i dać mu wybór, czy chce wrócić do watahy, w której się urodził, czy chce zostać, czy chce podróżować na własną łapę. Decyzja będzie jego, jak przyjdzie czas, żeby ją podjąć. Na razie Way spełni życzenie Haizei i zaopiekuje się Paco. Koniec końców to jego syn, czyż nie?
Lekcja 1: pod górkę nie kombinuj jak koń
Podróż zaczęła się miło, wyglądała identycznie do tych, które miały miejsce na terenie watahy Haizei. A potem zaczęło robić się pod górkę. Dosłownie i w przenośni.
Młody narzekał, że muszą pokonywać strasznie dużo gór i ciągle pytał, kiedy się skończą. Próbował cieszyć się naturą, naprawdę próbował i Wayfarer to widział, ale ciężko zostać pozytywnym, gdy trzeba skakać po skałach, które twój opiekun pokonywał jednym krokiem. Od strony Waya problem natomiast wyglądał tak, że zwyczajnie nie znał innej, bardziej dostosowanej pod szczenięce nogi drogi, a bardzo chętnie by z niej skorzystał, chociażby po to, by nie słuchać już więcej tych wszystkich narzekań. Nagle bycie ojcem przestało być takie przyjemne.
Na szczęście życie postanowiło wziąć naukę Paco w swoje własne łapy i wykorzystało w tym celu jedną z najbardziej stromych gór, jaką rodzinka musiała pokonać.
Paco dalej stękał, że nie miał ochoty już iść, że chce odpocząć, że dlaczego tak pędzą, aż wpadł na wyśmienity pomysł. Wayfarer nie wiedział, jaki to jest pomysł, bo szedł przodem i nie obserwował cały czas syna. Pytał jedynie co minutę, czy idzie i nie wykonywał kroku, dopóki nie dostał potwierdzającej odpowiedzi.
Dlatego nie spodziewał się, kiedy małe, ostre ząbki zatopiły mu się w ogon. Gdyby wiedział, co planuje ten urwis, z pewnością zacisnąłby zęby i pozwolił mu się tak wspinać, ale to było zbyt nagłe i zbyt bolesne, by to wytrzymać. Basior wygiął się, kopnął tylnymi nogami, a gdy usłyszał spadający w dół miękki przedmiot, odwrócił się na dwóch łapach i na moment stanął jak wryty.
Brązowa kulka staczała się po kamienistym zboczu, skomląc przy każdym uderzeniu o kamień. Był to moment, w którym podróżnik poznał, jak szybko i jak zgrabnie potrafi zbiec po niebezpiecznie stromym zboczu, jak celnie potrafi chwycić kłębek futra i jak gwałtownie potrafi zatrzymać się na skałach, nie tracąc przy żadnej z tych czynności równowagi ani świadomości otoczenia. W tym momencie poczuł się jak superwilk, choć z pewnością był to jedynie zastrzyk adrenaliny.
Gdy dostali się na bezpieczną półkę skalną (dostali, czyli Way niósł Paco w zębach), nie obyło się bez reprymendy.
– Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz?! – podróżnik podniósł głos. – Jeśli chcesz mnie chwycić, najpierw mi powiedz, bo ja nie wiem, czy to ty, czy jakieś agresywne stworzenie! Chociaż w twoim przypadku drugie się nie wyklucza…
Prychnął, powodując, że Paco skulił się jeszcze bardziej. Nie miał czasu ani ochotę się z tym męczyć. Kurwa, prawie stracił swojego syna przez jakiś głupi pomysł, który wyjątkowo nie był jego. Wayfarer poprzysiągł sobie, że gdy zejdą z drugiej strony, wyjątkowo zmieni trasę, żeby trzymać się jak najbardziej płaskiej ścieżki, nawet jeśli ich podróż na tereny Srebrnego Chabra miałaby zająć o miesiąc dłużej. Cholera, nie będzie ryzykował czyjegoś życia.
– Przepraszam – usłyszał za sobą piskliwy głosik. Odwrócił się, by zobaczyć wciąż skulonego Paco, wylizującego sobie rany.
Dzieci są delikatne.
Podróżnik pomógł swojemu synowi się wylizać, zanim dwójka ruszyła w dalszą trasę. Teraz Paco dreptał przed nim i miał absolutny zakaz schodzenia mu z oczu.
Paco?