poniedziałek, 31 lipca 2023

Podsumowanie lipca!

Kochani,
co Wam powiem to Wam powiem, ale Wam powiem. Lipiec się skończył, podobnie jak każdy poprzedni miesiąc i wszystkie za wyjątkiem jakiegoś jednego w przyszłości. Tym się jednak teraz nie przejmujemy, za to radujemy się niezmiernie, bo już za chwilę ktoś z nas wzbogaci się o nowe punkty umiejętności, a będą to...

DomaelKataraktaAgrest oraz Apollo Anubis Ain, wszyscy dumni i bladzi na miejscu pierwszym. Pozdrawiamy i gratulujemy, bijąc brawo całą, tłoczną jaskinią alf!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były Szkliwo i tyle. Szkliwo draniu, podziel się czasem tymi swoimi punktami.

A na koniec przed nami zwycięzcy tegomiesięcznych ankiet:
Ry, 3 głosy (Imię najbardziej na „R”)
Agrest, 4 głosy (Najlepszy przywódca)
Domino & Kamael, 3 głosy (Najszczęśliwsza para)

A teraz, jak to mawia dzisiejsza młodzież, bajo Misie!

                                              Wasz samiec Alfa,
                                                Agrest

Od Domael - "Remedium na skrzydła" cz.1

Nie każdy powinien dostać los w swoje łapy. Jedni na za dużo by sobie pozwolili, inni są zaś zbyt nieodpowiedzialni na taką potęgę. Są tacy, którym los w łapie się należy, ale wszechświat takich nie lubi i zazwyczaj pozbywa się ich, kiedy tylko może. Bardzo zaś lubiani przez wszechświat są ci, którzy idą z losem ramię w ramię i pozwalają się prowadzić, okazjonalnie nadając kierunek. Tak, takich wszechświat lubi.

Domael usłyszała za sobą szelest piór, a zaraz po nich kroki.

— Prosiłem, żebyś tak nie przesiadywała w tej wieży — odezwał się męski głos, niby spokojny, ale Domi Junior doskonale znała ton, w jakim słowa zostały wypowiedziane. To był ton zmęczenia oraz irytacji po wielokrotnym wypowiadaniu tej samej prośby.

Wadera odwróciła się w stronę swojego ojca, który stanął w przejściu, nie chcąc wchodzić do lewitującej budowli. Jego złote futro mieniło się niczym owy szlachetny metal, ale zamiast wyglądać dostojnie, przypominał naelektryzowanego kłaka, z czego Domael często się śmiała. Teraz nie miała ochoty się śmiać, nie z odkryciem, które zakryła przed Kamaelem skrzydłem, by jej nie powstrzymał.

— Wybacz, ojcze — w jej słowach nie było ani krzty pokory, choć dla pozorów opuściła uszy po sobie. — Ta wieża jest moim ulubionym miejscem.

— Zauważyłem.

Domael nie wiedziała, czy jej ojciec powiedział to czysto złośliwie, czy było tu ukryte ojcowskie zrozumienie dla pasji córki. Dla niej Kamael zachowywał się chłodno, nie chciał, by pracowała w lewitującej kilka tysięcy metrów nad poziomem morza wieży, w której właściwie wszystko było nieznanego pochodzenia. Znajdowały się tu narzędzia, których oba wilki nigdy nie widziały i nie odnalazły takowych nawet w ludzkich siedzibach. Basior obawiał się dotykania tych przedmiotów, nie chcąc wywołać jakichś nieprzyjemnych wydarzeń. Domael nie podzielała tego lęku, gdy tylko odkryła tą wieżę i jej skarby, zaczęła tu regularnie pracować, odkrywając, ku czemu wszystko służy. Po kilku odwiedzinach zrozumiała, że narzędzia były przystosowane do wilczych łap, zarówno budową, jak i wielkością. To samo tyczyło się mebli – były idealnej wielkości dla dorosłego wilka, były też tak zaprojektowane, by były wygodne dla czworonożnych użytkowników. Zupełnie, jakby tą wieżę zamieszkiwały niegdyś zaawansowane technologicznie wilki. Technologicznie albo magicznie, albo oba, kto wie. Ta przystępność wszystkiego dodała Domael zapału i waderę ciężko było wydostać z tej wieży, gdy już się rozsiadła. Nauczyła się pisma, w którym zapisane były wszystkie księgi i notatki umieszczone w budynku, jakby było ono stworzone dla wilczych umysłów, nawet tych niepiśmiennych, działanie narzędzi nie było już dla niej żadną tajemnicą, a jedyne, nad czym pozostało jej pracować, to badania nad nieznanymi materiałami, które pozostały w wieży jeszcze po poprzednich lokatorach. To właśnie tym się zajmowała i tego obawiał się Kamael.

— Chciałbym, żebyś opuściła wieżę ze mną, Chrysaftero — rozkazał starszy wilk. — To miejsce, czymkolwiek ono jest, jest zbyt niebezpieczne, a ty spędzasz tu całe dnie. Najwyższa pora, byś zrobiła sobie przerwę.

Chrysaftera spojrzała swojemu ojcu wyzywająco w oczy. W ludzkim języku byłoby to uznane za pyskowanie i Domael często bywała za to karana, gdyż jej ojciec nie lubił, jak się mu stawiała.

— Zamierzasz dać mi szlaban?

— Jeśli taka będzie potrzeba.

Wilczyca westchnęła ciężko, ostrożnie skrzydłami przesuwając swoje odkrycie tak, by Kamael go nie zauważył. Bez słowa podążyła za starszym wilkiem, wyskakując z wieży prosto w przepaść, ufając swoim skrzydłom bardziej, niż zaufałaby swojej rodzinie. Oczywiście trzy pary pierzastych skrzydeł jej nie zawiodły i rozprostowując się, zebrały pod siebie powietrze, nie pozwalając ciału wilka swobodnie opadać. Niektórzy marzyli, by tak latać. Domael sprawiało to ból. W ciszy, otoczona tylko szelestem piór i szumem wiatru, poleciała wraz ze swoim ojcem do domu, gotowa na kolejną reprymendę i szlaban, który wcale jej nie powstrzyma.

<CDN>

poniedziałek, 24 lipca 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Za widna”, cz. 1.7


Świadomość przywraca mi niewygoda. Pióra są ciężkie od wilgoci, a ja leżę zwinięty w kłębek, choć nie czuję ziemi. Z trudem prostuję nogę, nogi, każdą z czterech kończyn, napotykając silny opór; coś przygniata mnie ze wszystkich stron. Moje oczy instynktownie zachodzą łzami, a łzy mieszają się z płynem, który wypełnia pułapkę, w której się znajduję. Powoli zaczyna brakować mi tlenu. Powietrza. Powietrza. Gdzie jest powietrze?!
Moje palce sztywnieją w pierwotnym odruchu. Pazury jak ostrza wbijają się w ścianę, która, śliska i miękka, jednak nie ustępuje pod nimi łatwo. Z jednej strony czuję jakieś rusztowanie, z drugiej chyba go nie ma. Jeden, potem drugi szpon wkłuwa się w grubą powłokę. Ostatni wysiłek, szybko, zanim stracę przytomność. Czuję, że wraz z otaczającą mnie wodą połykam krew, ale nie czuję bólu. Metaliczna ciecz nie wiadomo skąd napływa mi do gardła.
Jeszcze raz. Nie chcę tu umrzeć. Proszę...
Mój pazur przebija się na drugą stronę. Resztką sił podążają za nim pozostałe, a w uszach dudni mi coraz głośniejszy dźwięk własnego serca, jakby obudziło się, odnajdując szansę ratunku. Obiema nogami rozpruwam sztywną powierzchnię, a mroczki przed oczyma potęgują mieszankę szaleństwa i euforii, które huczą w głowie. Raptownie uderza we mnie zimne powietrze i odległe majaczenie srebrzystego światła. Nie mam sił by wydostać się na zewnątrz, więc na chwilę zastygam w połowie drogi, próbując uspokoić oddech. Przeciskam dziób przez dziurę; w ślad za nim idą skrzydła i pierwsza noga. Wpół ruchu, pod palcami wyczuwam czyjąś sierść. Wreszcie dotykam ziemi; jest lepka i mokra.
Przesuwam się dalej. Dopiero teraz zaczyna docierać do mnie wszechobecna woń padliny. Odpycham się od krawędzi zbawiennej szczeliny i nie mając już wątpliwości, że zaciskam palce na ciele jakiegoś zwierzęcia, prawdopodobnie łosia.
Wyczołguję się z piersi trupa. Rozrzucone wokół wnętrzności czernieją w oczach.
- Boże.
Gdy znowu przełykam ślinę, nie czuję już krwi. Nie jest mokro, jest ciepła, wiosenna noc, a ziemia jest sucha. A jednak nie potrafię powstrzymać drżenia. Próbuję, ale nie potrafię.
- Boże...
Dotkliwy spazm gwałtownie pozbawił moje płuca nabranego chwilę wcześniej powietrza. Zwinąłem się na ziemi, w jak najciaśniejszy kłębek. Łzy kapały gdzieś w trawę.
- Szkliwo, wszystko w porządku?
A na domiar wszystkiego obudziłem Kawkę. Zamarłem w bezruchu.
- Śpij - mruknąłem.
- Co ty robisz? - Wadera podparła się na łokciach. Również poruszyłem się, by stanąć na nogach i popatrzeć na nią z góry. Nie zamierzałem czekać, aż w jej oczach pojawi się chłodna troska.
- Nic. Nie chciałem cię obudzić. Miałem zły sen. Śpij.
- Dokąd idziesz?
- Przejść się.
Jak próżną i bezrefleksyjną musi być istota, która, mając jeszcze w pamięci tak niezwykły sen, zamiast roztrząsać jego znaczenie, rozkładać go na czynniki pierwsze, trzęsie się i ociera łzy, prosząc los, by niczego podobnego więcej nie pozwolił jej doświadczyć. Wcisnąłem się między korzenie starej sosny i wsłuchałem we własny oddech, by zagłuszyć myśli.
Kępa mchu może byłaby wygodna, gdyby nie igliwie oraz suche gałązki, którymi usłana była ziemia. Mimo wszystko podczas mojego nocnego spaceru nie natknąłem się na lepsze miejsce, w którym mógłbym spokojnie doczekać do rana, bez znoszenia niepewnych spojrzeń i drażniących pytań o kondycję psychofizyczną. Dzięki wycofaniu się w porę tylko oczy kleiły mi się z niedospania. Obróciłem się na drugi bok.
„Przejdzie, gdy się rozbudzę”, stwierdziłem, zbierając siły, by wstać. Pozostało już tylko zdecydować, który kierunek obrać najpierw: północny, czy południowy.

Chłodne tchnienie wiatru z głębi lasu niosło szum liści, przez całą łąkę, aż do jaskini alf.
Frezja ziewnęła. Jej oczy otworzyły się na chwilę, ale gdy zmiarkowały, że noc jest wciąż w pełnym rozkwicie, zapalone w nich iskierki naraz zniknęły. Przysunęła się bliżej do brata. Śpiący snem uczciwego wilka Puchacz nie poruszył się ani o milimetr. Jaskinia zdawała się pusta, choć praktycznie rzecz biorąc było w niej dosyć tłoczno.
Gdy pierwsze promyki wpadły do jaskini, młodą wilczycę obudził ruch przy jej boku. To braciszek zerwał się na równe nogi, by powitać nadchodzący, nowy dzień.
- Już wstajesz? - Frezja przeciągnęła się na ziemi, choć wiedziała, że i jej nie dane będzie pospać dłużej. Panująca wokół jasność sama otwierała jej oczy.
- Umówiłem się z tatą w pracy.
- Wiesz, że to nie nasz tata. - Ściszyła głos i uniosła głowę, odruchowo chcąc nachylić się ku bratu. Skrycie rzuciła okiem na wylegujące się pod przeciwległą ścianą, szare futro ojca, z niepokojem, że mogło usłyszeć choć słowo z ich rozmowy.
- Tak...
Na ziemi rozbrzmiały jego oddalające się kroki. Zaraz po tym, na piasku szurnęła łapa Frezji, gramolącej się z legowiska.
- Poczekaj. Chcę iść z tobą.
Gdy słońce zajrzało do jaskini wprost z góry, zastało tylko trójkę jej mieszkańców.
Nymeria krzątała się wewnątrz, porządkując rozsypany w nocy wokół łóżek piach i troskliwie kopiąc w nim zgrabne dołki na kolejny wieczór. Kiedy spojrzała na dwójkę ostatnich śpiących, ojca i syna, na jej pysk wkradł się wesoły uśmieszek. Szybko zbladł on nieco, na wspomnienia miesięcy, które wraz z dziećmi spędziła w szpitalu. Bynajmniej nie był to zły czas; co prawda była ranna i została pozbawiona męża, ale serce, jakie ofiarowały jej i dzieciom wilki z jaskini medycznej, uczyniły jej leczenie znośnym, a szczeniętom podarowały ciepło prawdziwego domu rodzinnego. A dom ten pochłonął młode, nieukształtowane jeszcze dusze bez reszty. Samica alfa zwyczajnie obawiała się, że nie została już reszta dla miejsca, które miały zająć w przyszłości.
Wiedziała, że tylko Legion nigdy nie poczuł się tam do końca na swoim miejscu. Tam, w jaskini medycznej, choć mieszkał i dorastał, nie potrafił odnaleźć ani beztroski, ani zwykłej, dziecięcej radości. Wcześniej myślała, że wszystko jest sprawą jego nieprzystępnego charakteru, ale widząc, jak odprężył się w nowym domu, zaczęła nabierać wątpliwości. Młodzieniec nie zrywał się już o świcie, byle tylko uciec gdzieś do lasu i uniknąć pomocy w pracy, której w jaskini medyczne nie brakowało. Z jakiegoś powodu nie pasował do niej ani myśleniem, ani zachowaniem. Wreszcie nadeszła pora, aby mógł wykazać się gdzie indziej. Jako młody alfa, Legion często siadywał nieopodal miejsca, gdzie Agrest zwykł przyjmować interesantów, i słuchał uważnie, jakich rad i pomocy udzielał im starszy basior. Przeglądał wszystkie urzędnicze papierki, odnajdując radość chyba nawet w samym błądzeniu po nich wzrokiem.
Jeszcze bardziej natomiast obawiała się o samo miejsce: jaskinię alf. Cień WWN krążył gdzieś w jej myślach, przybierając coraz bardziej ponure kształty. Przyszłość jawiła się „zagadkowo”. Tak wilczyca czasem powtarzała sobie, w trosce o własne zdrowie unikając póki co określenia „niepokój”.
Skończywszy pracę, usiadła z westchnieniem, by trochę odpocząć. W końcu dom ożywił się całkowicie. Agrest wyciągnął przed siebie zesztywniałe po nocy łapy.
- Dzień dobry. - Uśmiechnął się błogo.
- Dzień dobry, kochanie. - Małżonka powitała go najbardziej beztroską ze swojego repertuaru nut. Basior wstał i z nieuchwytnym chrzęstem rozprostował kończyny.
- Gdzie dzieci? - Zmarszczył nos. Nymeria skinęła głową na śpiącego syna. - To wiem, a reszta?
- Pewnie poszły do Delty. Pomóc w pracy. - Wadera podniosła się z miejsca i ponownie zaczęła snuć się po jaskini, aby zająć czymś łapy. - Dużo się nauczyły podczas naszego pobytu w jaskini medycznej.
- Delta, Delta. - Alfa sapnął, nieśpiesznie wychodząc na polanę. Poranna rosa zwilżyła sierść na jego łapach.
Ciągle Delta i Delta.
- Daj już spokój - Głos Nymerii, dobiegający z wewnątrz, był nieco przytłumiony, czy to przez ściany jaskini, czy przez otaczające jej słowa myśli, których nie zdecydowała się wypowiedzieć na głos.
- Zaraz otwieramy stanowisko pracy. Obudź Legiona. I od razu weź kartkę i pióro. Cały czas zapominam o tym gnoju.
- O kim, Agrest?! - Tym razem alfa mógł być pewny, że na krzyk wilczycy jego potomek sam poderwał się z posłania, a jeśli tego nie zrobił, to przynajmniej otworzył oczy.
- Admirał - mruknął basior. - Czeka na decyzję od zimy. Już mi o tym przypominają. Admirał zostanie omegą. To chyba nie zbyt dużo za wszystko, czego się dopuścił. I tak pewnie więcej go tu nie zobaczymy.
- Co pisać?
- Co podyktuję. Sporządzimy orzeczenie, potem pójdę z tym do jaskini wojskowej.
Szary wilk odetchnął głębiej, napawając się ciepłym wietrzykiem. Głos kroków jego małżonki ucichł, co świadczyło o tym, że była przygotowana. Agrest jeszcze raz nabrał powietrza w płuca, by zacząć mówić, ale kaszel przerwał mu wpół oddechu.
- Przeziębiłeś się - skwitowała Nymeria. - Nie boli cię gardło?
- Nie, nie, w porządku. Pisz. - Basior zastanowił się przez kilka sekund. - Wraz z dniem...

Szum cząsteczek powietrza, napływających do mojego gardła, kojąco zajmował myśli, trzymając je w bezpiecznej zagrodzie, naprędce wzniesionej ze ściśle przyziemnych czynności. Woda, nad której brzegiem stałem, niemiarowo potrącana przez wiatr, była zbyt niespokojna, by pokazać mi moje odbicie. Pomiędzy drobnymi falami dało się dostrzec oblicze bez wyrazu i mrugające co chwila, zwężone powieki, ale toń jeziora zachowała dla siebie wymalowane na wierzchu zadowolenie z wybrania kierunku wschodniego. Polana Życia słonecznym porankiem była o niebo przyjemniejsza od wszystkich jaskiń, zwłaszcza tych wodzowskich; po którejkolwiek stronie.
Oddaliłem się o parę kroków i usiadłem na pagórku, pokrytym świeżą trawą. Rozejrzawszy się, by upewnić się, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo, zsunąłem się na grzbiet, rozciągając wszystkie cztery kończyny. Moim oczom ukazał się bezmiar błękitnego nieba. Zgrabne, kłębiaste chmurki o wyraźnie zaznaczonych granicach zwiastowały dobrą pogodę. Przez chwilę przyglądałem się im bezmyślnie.
- Po co?
Niestety nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć. Od kogo spodziewałem się zresztą odpowiedzi, w swoim własnym labiryncie usilnie szamocząc się z wielką plątaniną nici, której nie miał kto pomóc mi rozplątać? Przecież to wszystko nieprawda. To wszystko kłamstwo.
Co jest kłamstwem?
Jak powiedzieć prawdę?
Kłamałeś zbyt długo, Szkliwo. Twoja prawda pozostanie kłamstwem, a kłamstwo prawdą.
Dzień robił się upalny. Przymknąłem oczy, ogarniany przez narastającą senność. Żar lejący się z nieba był najbardziej bezpośrednim znakiem zbliżającego się lata. Coś co lubiłem nazywać wewnętrzną dyscypliną nie pozwoliło mi jednak zmrużyć oka na tak odsłoniętym kawałku ziemi. Należało zresztą wreszcie na coś się przydać.
Opieszale podniosłem się i zatoczyłem lekko, walcząc z otępieniem. Czekali na mnie w WWN.
Pogoda sprzyjała nawet zarzuceniu sobie płaszcza na szyję jak szalika i użycia skrzydeł. Ale na szczęście nie zmuszała. Przyzwyczaiłem się do okrywającego mój grzbiet materiału i nie czułem szczególnej potrzeby zdejmowania go nawet w gorący dzień, pomimo uszczypliwych komentarzy Wrony o tym, jak to zmiennocieplnej gadzinie wiecznie zimno.
- Tym... - Rzucone mi jeszcze z daleka, pogardliwe spojrzenie generała watahy, Dreńca, wyłapałem szczęśliwym przypadkiem, na chwilę podnosząc wzrok znad ścieżki. - Tym chcecie załatać dziurę w systemie, mając wszystkich naszych doradców? - Głos, choć teatralnie ściszony, pozostawał doskonale słyszalny. W zasadzie najdziwniejszą, a może i jedyną dziwną rzeczą, była lekkość, z jaką zwracał się do Ableharbina. Najwyraźniej młody przywódca nie zdążył jeszcze wyrobić wśród ludu odpowiedniego odruchu warunkowego.
- Tym mogę rzeczoną dziurę załatać, zaizolować, pomalować... - Sekretarz zastanowił się przez chwilę, uśmiechając pod nosem. Zatrzymałem się obok nich. - A potem jeszcze gwoździa wbić, pod śliczną makatkę.
- Jaką makatkę chcecie tam zawiesić? - uprzejmie wtrąciłem się do rozmowy, miarkując, że obaj ucichli.
- Taką z aniołem, by dawał poczucie bezpieczeństwa szczeniętom wierzącym w baśniowe stwory - odparł pogodnie sekretarz. Subtelnie zmarszczyłem brwi. Tymczasem basior gestem łapy dał mi znak, zapraszający do rozmowy w cztery oczy. Ruszyłem za nim, z nieodpartym wrażeniem, że to ja czekam na kolejne słowa, które rzeczywiście nastąpiły krótką chwilę później, pod postacią niewinnego pytania. - Co towarzysz Agrest mówi o zbliżającej się uczcie?
- Ostatnio uważał, że zbliża się pora, by wyznaczyć dokładny termin.
- I ja tak uważam. A poza tym, co dzieje się u was?
- Wataha żyje swoim cichym życiem. Niewiele się dzieje, odkąd wojna się skończyła.
- Ta tragedia nadszarpnęła siły całych wschodnich ziem - zauważył łagodnie.
- Może za wyjątkiem naszych zachodnich sąsiadów.
- Są sami. Bez sojuszników. To wystarczy, by tracili wraz z upływem czasu. Ale u nas nareszcie będzie tylko lepiej. Uważam, że rozdzielenie naszych watah trwało stanowczo za długo.
- Racja. Ale co znaczy, że teraz będzie tylko lepiej? Wojna skończyła się w zeszłym roku. Dziś spichrz WSC jest prawie zupełnie pusty, nie licząc tego, co udało się uzbierać na poczet uroczystości. Jaskinia medyczna, zresztą właściwie wszystkie sektory, cierpią na brak zaopatrzenia.
- Pozwólcie mi umościć się na stanowisku, towarzyszu Szkliwo. Już niedługo będzie tak, jak chcieliśmy. Nie tylko zaopatrzymy was jak należy, ale i zapewnimy pokój, ład, bezpieczeństwo i silną władzę. Wszystko w najlepszym porządku i na swoim miejscu.
Dreptałem w zadumie obok niego, powoli przetwarzając każde ze słów, które wypływały z jego pyska.
- Chyba nigdy nie będzie do końca tak, jak ja bym chciał. Już się o tym przekonałem. Ale to nie ma znaczenia. Ważne, żeby było po prostu dobrze.
- Sam zobaczycie. Będziecie świadkiem przemiany.
- Nie odbierzcie tego osobiście, Towarzyszu. - Nie odwracając głowy, zmierzyłem go wzrokiem, pobieżnie badając grunt, na jaki miały paść moje słowa. - Jeśli siłą napędową przywódcy jest porównanie się do poprzednika, jakie motywy będzie mieć, gdy wspomnienie poprzednika zatrze się wśród ludu?
Wilk uśmiechnął się po swojemu, ciepło i delikatnie.
- Kto powiedział, że to jedyne, co mamy do zaoferowania? Dajcie szansę nowemu systemowi, towarzyszu.
- To właśnie próbuję robić. Brakuje mi tylko konkretów.
- Chciałbym gdzieś was zabrać. Jeśli czas nie goni, to świetna okazja. Co prawda spotkanie już dawno się zaczęło, ale nie chce mi się czekać do następnego - oznajmił z urzekającą szczerością. - Nie goni?
- Nie goni - odrzekłem zgodnie, lecz bez wielkiego zapału.
Duże natężenie głosów słychać było już ładny kawałek od jaskini, w której odbywały się obrady. Przystanęliśmy u wejścia. Kilka wilczych pysków obdarzyło nas zdumionymi spojrzeniami. W niektórych rozpoznałem strażników watahy. Części nie znałem wcale.
- Już myśleliśmy, że dziś towarzysza nie zobaczymy.
- Odkąd został sekretarzem ma jeszcze mniej czasu.
- Dajcie spokój.
Jeden z wilków pieczołowicie ugniótł ziemię pod wygodne siedzisko.
- Siadajcie. A to kto? - zapytał, a jego pysk drgnął, jak gdyby chciał się uśmiechnąć, lecz przeszkodziło mu w tym przesadne napięcie warg.
- Szkliwo. Mój nowy rzecznik w Watasze Srebrnego Chabra. Towarzyszu Szkliwo, to towarzyszki Mierzyrka i Lagmira oraz towarzysze Radoborn, Witomir, Racik, Lestek, Piskacz i Tordat. Są tu różne wilki. Zarówno strażnicy, pomocnicy, jak i uczeni.
Wilk o ciemnobrązowej sierści (Witomir?), z tego co zauważyłem, najstarszy ze wszystkich, rozchmurzył się, a w ślad za nim poszli pozostali. Zdawało się, że w tamtej chwili, w jakiś sposób cały zespół odzwierciedlał jego emocje. Przyjrzałem się im. Moją uwagę przykuł zwłaszcza jeden jego członek, przedstawiony przez Ableharbina jako Piskacz. Był srebrnym, a właściwie bardziej burym, lisem. Nie wilkiem. Poza nim towarzystwo wyglądało całkiem zwyczajnie.
- Zapraszamy! - wyrwało się nawet z czyjegoś pyska.
- Nie przeszkadzajcie sobie - poprosił Ableharbin. Przysiadłem obok niego. - Przyszliśmy posłuchać o czym dziś mówicie.
- Dziś przede wszystkim o owocach - zaczęli opowiadać.
- Towarzyszu Witomir, czy zostały nam jakieś jabłka?
Starszy wilk, na dźwięk swojego imienia, pochylił się nad leżącym za nim stosikiem najrozmaitszych dokumentów, zapieczętowanych kałamarzy, gęsich piór i... jabłek. Przechyliłem głowę. Podał nam po jednym owocu.
- Jabłko. Dar ziemi, który nie cieszy się u nas powodzeniem, a szkoda - oznajmił inny wilk, zdawało mi się, Lestek. Ze spojrzenia wilka można było wyczytać, że jego historia była długa i utkana z doświadczeń budujących i dających mądrość. Słowem, dobrze mu z oczu patrzyło. - Dobrze wykorzystany mógłby przynieść społeczeństwu wymierne korzyści. Wystarczy tylko ruszyć głową i pomyśleć nad jego zastosowaniem. Rzec można, złoto rośnie na drzewach, towarzysze. Zanim przyszliście mówiliśmy o tym, że nie należy ograniczać się do zastałego w naszej kulturze obrazu wspólnego zdobywania pożywienia tylko poprzez polowanie.
Z powątpiewaniem zmarszczyłem brwi, stabilniej opierając się o ścianę, ale postanowiłem uważnie wysłuchać ich rozmowy do końca. Niezwykle ostrożnie podchodziłem do wszelkich postępowych pomysłów, rzucanych przez wilki, które widziałem pierwszy raz w życiu, zrzeszone w czymś, o czym nigdy wcześniej nie słyszałem. Tymczasem znów odezwał się Witomir.
-  A gdyby pójść o krok dalej, wykorzystać siłę naszej wspólnoty, krzewiąc ideę rolnictwa? Minie czas zbieractwa, nastanie epoka produkcji. Może najlepiej będzie streścić nasze wnioski.
„Robić coś, co robią ludzie? Czy to może się udać?”, usłyszałem we własnej głowie, zanim dał się słyszeć szelest papieru. Tordat przerzucił kartę w zapisanym drobniusieńkim maczkiem notatniku, pochylił się nad nim nisko i zaczął czytać, trochę sylabizując.
- Posadzenie tylko jednego drzewa umożliwiłoby zaopatrzenie w owoce, które można byłoby wykorzystać do wzbogacenia diety całej Watahy Wielkich Nadziei. Drugie drzewo mogłoby dać owoce na eksport.
- Nie musielibyśmy się ograniczać tylko do jabłoni, oczywiście - wtrąciła jedna z wilczyc, Lagmira. - Ale nowe gatunki drzew wymagałyby wykwalifikowanej kadry sadowników.
- Stworzyłoby to miejsca pracy - zauważył Ableharbin.
- Poza tym moglibyśmy wykorzystać owoce do pozyskiwania na przykład alkoholu, albo suszyć je i gromadzić. Dobrze wykorzystane mogłyby nabrać wartości, jaką ma waluta.
- Musielibyśmy tylko od razu odpowiednio wziąć się za to od samego początku - dodał ktoś inny. - Jeśli chcemy mieć dokąd wysyłać owoce, zanim zachód odtworzy nasz pomysł.
- Uważamy, że wataha jest silna, gdy więcej wysyła za granicę, niż sprowadza. - Ableharbin zwrócił się do mnie. - Co o tym myślicie, Towarzyszu?
Milczałem, nieprzygotowany na zachętę do uczestnictwa w naradzie.
- Eee... Pomysł ciekawy. Musiałbym się zastanowić - przyznałem uczciwie. - W WSC chyba nigdy niczego nigdzie nie wysyłaliśmy.
- Podoba mi się. Koniecznie spiszcie sprawozdanie, wczytam się w nie jutro. - Basior z powagą wyraził uznanie dla inicjatywy, nieoczekiwanie podnosząc się z miejsca i otrzepując z resztek piasku. Jeszcze raz powiodłem wzrokiem po obecnych.
- Co to za stowarzyszenie? - zapytałem, gdy wyszliśmy z powrotem do lasu. Ciepło południa oblało moje ciało, które przyzwyczaiło się już do chłodu wnętrza jaskini.
- To taka nasza, powiedzmy, miejscowa partia. Tyle, że nie ma nazwy. Widzicie, Szkliwo, rozumiem wasze obawy. Ale już niedługo przekonacie się, że są one zupełnie niesłuszne. Przyszłość jest w dobrych rękach.
- W waszych rękach?
- Szybko się uczycie. A na razie domknijmy, cośmy zaczęli: niech poselstwo wyruszy do WSJ z wiadomością o dniu uczty. Powiedzmy, dwoje waszych i dwoje naszych. Alfa niech zajmie się urzędowym pismem.
Skinąłem głową.
Wizyta w WWN postawiła przede mną nowe pytania, ale wyjaśniła mi jedną, istotną rzecz. Mianowicie skąd w ogóle wziął się Ableharbin. Nie był jednym z samotnych strzelców, który postawił życie na szali, by dotrzeć do władzy. On działał z innymi. Słuchał wilków, a one same dały mu władzę do łap, bynajmniej nie tracąc swoich wpływów. Nie byłem przyzwyczajony do tego typu polityków.
Tego dnia rozmawialiśmy więc z jego ścisłym stronnictwem; a przy okazji najprawdopodobniej z doradcami, o których niegdyś wspominał. Jeśli każdemu z jego członków udało się przekonać choć jednego czy dwa wilki spośród pozostałej części watahy, na przykład z ich rodzin i domów, wybór ich kandydata na sekretarza był gwarantowany. Fundamentalnym pytaniem było: skąd wzięli się oni?

- No dobrze, Hiekko. Obiecuję, że jeszcze dziś odeślę swojego zaufanego wilka do łowców i wyłożę im zasady korzystania ze spichrza. - Agrest potarł czoło wierzchem łapy.
- To wspaniale. - Radość Hiekki tryskała szczerością, choć nieco nieśmiały w obliczu władz basior nie okazywał jej całym sobą. - Jeśli mam wykonywać swoją pracę, muszę jeść. 
- Ależ oczywiście. Łowcy mają polować, a nie rozporządzać jedzeniem jak im się podoba. Nawet jeśli nie mamy jeszcze zarządcy spichrza. Niczym się nie martw i jutro zgłoś się tam po pełnoporcjowy posiłek.
- A dziś?
- A czy dziś jesteś w pracy?
- Zasadniczo jeszcze nie mam takich planów.
- Rozumiem, że twoja praca, jako gońca, polega przede wszystkim na byciu w gotowości.
- Dlatego właśnie nie mogę całe dnie polować - uzupełnił prędko goniec.
- Jak wielu z nas. Niestety nie załatwię tego tak, o. - Tu Alfa wykonał nieskoordynowany ruch, mający obrazować, a przynajmniej symbolizować pstryknięcie palcami. Przy okazji, kątem oka, dostrzegł zbliżającego się do jaskini asystenta; to znaczy, mnie. - Wiesz, Hiekka, wróć teraz do domu, odpocznij sobie, a jeśli chcesz, podłącz się pod kogoś i pójdźcie na polowanie. Daję ci jednodniowy urlop z ramienia alfy. Możesz go wykorzystać jak tylko chcesz.
Dostatecznie usatysfakcjonowany petent wydał z siebie tylko mrukliwe „Mhm” i przystał na propozycję. Gdy odszedł, Agrest odwrócił się i zwrócił do siedzącego nieco z tyłu Legiona.
- Synu, będę cię prosił, abyś wybrał się z moim pisemnym oświadczeniem do spichrza i posłuchał, co łowcy mają do powiedzenia na temat rzekomego ograniczania dostępu do zapasów. Niech w najbliższym czasie dają Hiecce obiady. Powiedzmy, trzy czwarte pełnej racji. Niestety póki pompujemy wszystkie środki w nadchodzące święto, wciąż brakuje nam zapasów, więc nie możemy szastać nimi na prawo i lewo - wyjaśnił. - Zresztą mam pewne wątpliwości, czy Hiekka nie nadużywa trochę swojego stanowiska, tak mocno interesując się zawartością spichrza - dodał nieco ciszej.
- Ja? - Legion zaniepokoił się. - Nie wiem czy będę potrafił sam to załatwić.
- Ucz się. Jeśli nie będziesz czuł się na siłach, nie musisz dużo mówić. Po prostu przekaż im mój nakaz i odeślij do mnie z wszelkimi zarzutami. Później pokażę ci, jak się rozmawia z łowcami.
- Ciekawe na czym zapiszemy to oświadczenie - zauważyła Nymeria. - Na kawałku kory? Papier znów się skończył. Ostatnia kartka poszła na Admirała.
- Jeszcze to. - Alfa podrapał się w głowę. Jego wzrok potoczył się wokół. - Ty! - Wyciągnął łapę w moją stronę. - Nie, poczekaj. Powiedz wpierw, gdzie byłeś?
- Rozmawiałem z sekretarzem o terminie imprezy - oświadczyłem, grzecznie stojąc z boku, nie zdecydowawszy się jeszcze przekroczyć progu jaskini.
- I? - pośpieszył mnie taktownie.
- Poselstwo może wyruszyć w każdej chwili. Postuluje czteroosobowy zespół, dwa plus dwa.
- Świetnie. Pójdą Rubid z Wroną. Tylko niech on dla odmiany da kogoś ogarniętego. Teraz leć do niego i niech dadzą nam kartki, bo za nic tego pisma nie napiszę. Tego ani niczego innego. No, idźcie. Idźcie już, obaj. - Machnął łapą. - Lada chwila przybędzie Hyarin ze świeżutką kroniką. Jak wrócisz, Legion, to ci ją pokażę. A nie, czekaj, gdzie idziesz? - Legion zatrzymał się wpół kroku. - Przecież nie mam jeszcze tego oświadczenia. Świetnie. Jak łowcy nie dostaną tego do wieczora, jutro Hiekka wróci tu z pochodnią i taczkami. - Pod koniec słowotoku Agresta dopadła zadyszka.
- Chyba z doświadczenia wiesz już kto w tej jaskini jest odpowiedzialny za rozwiązywanie takich problemów. - Uśmiechnąłem się niewinnie.
- Zamknij się diable, pókim dobry!... - Alfa pokonując bezdech szeroko otworzył ślepia i przez moment miałem wrażenie, że z jego źrenic wystrzelą wiązki laserów. Nie czekając na to, umknąłem do lasu, z gracją zwierzęcia, którego nikt nie goni. Na ścieżce wiodącej na południe przystanąłem na chwilę i westchnąłem. Może to egoistyczne, ale miałem nadzieję chociaż troszkę odpocząć gdzieś w cieniu kamiennego biurka Agresta. Tymczasem czekały na mnie następne kilometry do przebycia. Ostatecznie postanowiłem polecieć, by umilić sobie trasę, którą miałem pokonać kolejny raz tego dnia.
Chmury na niebieskim sklepieniu zbijały się w gęstą pierzynę. Co chwila przysłaniały i odsłaniały świetlistą gwiazdę dnia, płynąc naprawdę szybko. Zaraz przed stepami zszedłem na ziemię. Moje nogi uderzyły prosto w ubity trakt leśnej ścieżynki; wytracając prędkość, jeszcze parę razy podskoczyłem do przodu. Złożyłem skrzydła i raźnym krokiem ruszyłem przed siebie. Powinienem częściej latać. To poprawiało humor i łagodziło skołatane nerwy.
Zwolniłem.
Chłód piasku i bliskość miejsca, w którym spędziłem część ubiegłej nocy, przywiódł wspomnienie, na które po grzbiecie przebiegł mi dreszcz, dosięgając samego kręgosłupa nawet pod jesionką. Moje palce zesztywniały nieumyślnie. Okropny to był sen. Zresztą już nie pierwszy taki w ostatnim czasie. Martwiła mnie głównie jego realność, pomijając rzecz jasna kuriozalną treść. Mimowolnie uważniej rozejrzałem się wokół. Mimo nieprzyjemnych odczuć, które towarzyszyły mi na myśl o zdarzeniu, zacząłem odtwarzać je w głowie. Nawet bez otoczki obrazów, powrócił posmak gęstego płynu i dusząca woń rozkładających się tkanek. Nagle drgnąłem, a moje gardło ścisnął strach. Jakiś wilk, siedzący za krzewami, odwrócił się ku mnie.
- Kawka?
- No nie udawaj już zaskoczenia - burknęła.
Kiedy ja naprawdę w życiu nie odważyłbym się pomyśleć, że pójdzie mnie tam szukać. Zwłaszcza, że dawno minęło już południe, a widzieliśmy się przed świtem. Jej głos rozbrzmiał jednak kojącą melodią, która wyrwała mnie z zamyślenia. Popatrzyliśmy na siebie z dwóch końców prześwitu między roślinnością.
- Wyczułam twój zapach, dawno zwietrzały. Ale nie miałam pomysłu, gdzie mogłeś potem poleźć.
- Skąd wiedziałaś, że tu wrócę?
- Nie wiedziałam. Właściwie miałam się już zbierać.
- Aha... - Wreszcie zdecydowałem się podejść bliżej. - Wybacz. Coś się stało?
Wilczyca otworzyła pysk i szybko wypuściła powietrze.
- Nic. Nic ważnego.
- Robisz coś teraz?
- W sumie nie - odparła bez ogródek i wzruszyła ramionami.
- Może masz ochotę trochę się dotlenić? To znaczy przejść do WWN i z powrotem.
- Po co tam idziesz? - zapytała wstając i ruszając na ścieżkę. Nie odpowiedziała na pytanie, więc zawahałem się, zanim zrównałem z nią kroku. Chwilę później szliśmy już dalej, w kierunku stepów.
- Po kartki. Znowu się skończyły.
- Stryjek nie mówił nic, że jestem do czegoś potrzebna?
- Byłem tam dziś raptem przez parę minut. Na pewno mają sporo pracy. - Nie miałem pomysłu na ciągnięcie rozmowy i nie byłem pewien, czy w ogóle czuję taką potrzebę. Tak: wiele chciałem jej powiedzieć, o jeszcze więcej zapytać. Ale nie był to czas ani miejsce na rozmowę, której potrzebowałem. Taki czas ani takie miejsce chyba już nie istniało.
Bo co to musiałyby być za okoliczności? Takie, w których nigdzie by się nie śpieszyło, to z pewnością; gdzie nic szczególnego nie zaprzątałoby myśli. Prawdopodobnie musiałbym mieć przygotowaną kartkę, gdzie słowo w słowo miałbym zapisane to wszystko, o czym moglibyśmy wtedy porozmawiać. W innym przypadku po pierwszym zdaniu dotknęłaby mnie niemota. Dokładnie tak, jak... w tamtej chwili, gdy spacerem zmierzaliśmy do WWN. Na szczęście Kawka niebawem przerwała ciszę. Można się było tego zresztą spodziewać: nie spotkaliśmy się przecież przypadkiem. Nie spotkaliśmy się także, by razem wybrać się do sekretarza po kartki dla alfy. Ani, by zamienić kilka zdań o niczym i rozejść się.
- Wyglądałeś jakbyś zaraz miał zejść na zawał. - Nie patrzyła w moją stronę. Jej pysk nie zdradzał też żadnych uczuć. - W nocy. Zresztą teraz jak mnie zobaczyłeś, też...
- Wydaje ci się.
Dopiero po usłyszeniu odpowiedzi, spojrzała na mnie z rezerwą.
- Jeśli tak uważasz, nie będę się kłócić.
- A u ciebie jak tam? Dobrze? - Przeniosłem wzrok pod swoje stopy.
- Czemu pytasz?
- Po prostu, bo cię lubię.
- O tym nie chcę rozmawiać - ucięła ostro. Odwróciłem wzrok.
- Przepraszam - szepnąłem, ale nie jestem pewien, czy mnie usłyszała.
- U mnie dobrze. Za dużo się u mnie nie dzieje. - Znów lekko wzruszyła ramionami. Nie powinno zresztą dziwić, że niekoniecznie chciała mi o tym opowiadać.
- Widziałaś się ostatnio z Ciri albo Admirałem?
- Nie dają znaku życia.
Bez przekonania kiwnąłem głową.
- To po to alfa wysyłał do Jabłoni poselstwo? - Leniwie zgiął dokument z powrotem, dokładnie tak jak go zastał, analogicznym ruchem odłożył na miejsce i wycofał łapę. Wierzchem palców, niedbale rozprostował naruszoną powierzchnię jesionki na mojej piersi. - Dobry piesek. Wracaj do tatki Agresta.
Strażnicy sekretarza zerknęli na nas pro forma i wpuścili do środka, jak dobrych znajomych lub po prostu powietrze. Może to drugie byłoby nawet trafniejszym porównaniem.
- Dzień dobry - przywitała się Kawka. Ableharbin podniósł na nas wzrok znad swojej pracy.
- Ach, witam niezawodnych asystentów alf Watahy Srebrnego Chabra. Co was sprowadza?
Odwrócił się i spacerowym krokiem ruszył swoją drogą. Powoli odsunąłem się od drzewa, stabilnie stając na obu nogach. Na oszczędne pożegnanie w niemej zgodzie, a może jedynie w zawieszeniu broni, raz jeszcze, dwie pary oczu, jak uściśnięte dłonie, nawiązały, trwające przez ledwie sekundę czy dwie, lecz nierozerwalne połączenie o sile wypalającej źrenice.
- Oczywiście. Dostawa papieru. - Ableharbin obejrzał się w poszukiwaniu któregoś ze swoich pomocników lub bezpośrednio materiału. Dostojnym krokiem rozważnego opiekuna podszedł do jednego ze schowków. - Nam też jeszcze nie donieśli. Weźcie trochę stąd. Przekażcie proszę towarzyszu swojemu zwierzchnikowi, aby korzystał rozważnie i pamiętał o priorytetach.
- Wie o tym - wymamrotałem. - Najpierw uroczystość.
- Słusznie. - Sekretarz uśmiechnął się, wręczając mi drobny pliczek czystych kartek. - Im szybciej to załatwimy, tym szybciej będzie z głowy.
- Zamierzacie nas zaszczycić? - zawołałem, gdy zniknął.
- Może - odrzekło echo, odbijające się od sosnowych pni.
- Jasne. Chodźmy - półgłosem odezwałem się do Kawki. Podążyła za mną bez słowa.
- Razem zbudujemy nowy świat. - Przez cały czas się uśmiechał. Przełknąłem ślinę. Nie miałem pojęcia, jaka odpowiedź byłaby właściwa i w gruncie rzeczy byłem wdzięczny, że na odezwy do narodu wybrał akurat moment pożegnania; miałem nadzieję, że po prostu jej nie oczekiwał. Zerknąłem na idącą obok mnie wilczycę, w zadumie wpatrzoną w ścieżkę.
Tylko po co mi ten nowy świat?

Frezji i Puchaczowi nie śpieszyło się, by wrócić do jaskini alf. Z radością spędziliby jeszcze kilka godzin, choćby do północy, w zaciszu szpitala, czy to rozdrabniając świeże zioła, uzbierane przez Deltę rano, czy nawet sprzątając puste sienniki na sali chorych. Gdy słońce uderzyło o korony drzew i od tego uderzenia zaczęło czerwienieć, musieli jednak przystać na propozycję nie do odrzucenia, którą Delta zdawał się wypowiadać równie niechętnie, co oni przyjmować. Otrzymawszy jeszcze po liściu dzikiej pietruszki do żucia na drogę, powędrowali z powrotem do domu, rozmawiając wesoło i podbiegając co kawałek. Ucichli dopiero zbliżając się do celu.
- Nie sądzisz, że miło by było dalej mieszkać u wuj... znaczy tat... Delty? - zapytała siostra. - Nie chciałabym tylko zrobić nikomu przykrości.
- Byłoby. Ale musimy zająć się teraz czym innym - wyrecytował brat, jakby czytał nudny podręcznik.
- Oj, ja tego nie rozumiem. Przecież wszyscy i tak nie zostaniemy alfami. Może Legion się do tego nadaje.
- Rodzice muszą sprawdzić, jakie mamy ku temu predyspozycje. Tata... musi sprawdzić. Oddanie opieki nad watahą to bardzo odpowiedzialna decyzja.
- Wiem. - Frezja spuściła łebek. - Brakuje mi go. Domu w jaskini medycznej - wyjaśniła pośpiesznie. - I... Delty.
Puchacz otworzył pysk, by coś odpowiedzieć, jednak ograniczył się do pokiwania głową. Weszli do jaskini. Siedzący nieopodal wejścia basior od razu nawiązał z nimi kontakt wzrokowy.
- Jak było u medyków? - zapytał. Oboje zawahali się.
- Dobrze. - Frezja odpowiedziała jako pierwsza, chociaż nieśmiało.
- Nie wolelibyście pomagać mi w pracy? Na pewno jakieś zajęcie się dla was znajdzie. Legion był dziś na rozmowie z łowcami.
- Oczywiście jutro mogę zostać zamiast niego - odparł Puchacz bez przekonania.
- Nie chodzi o to, by ktoś zostawał zamiast kogoś. - Agrest najwyraźniej poczuł się nieco urażony, co jeszcze bardziej strapiło dwójkę jego dzieci. - Nie chcecie się uczyć?
- A Legion nie może...? - Frezja uznała za stosowne wesprzeć brata.
- Naprawdę? Nic? Nic was do tego nie ciągnie? - Szary wilk nachylił się nieco w ich stronę, a rodzeństwo popatrzyło po sobie. Odetchnął głęboko. Szukał w ich oczach zapewnienia, że źle zrozumiał każde ich słowo; że po prostu nie wiedzą, jak się za to zabrać. Nie znalazł go. Widział w nich tylko onieśmielenie. - Idźcie. Idźcie do matki. Nie ma sensu to wszystko.

C. D. N.

sobota, 15 lipca 2023

Od Katarakty - ,,Remedium” cz.3

 Jasny kształt przemknął na bezchmurnym niebie. Mknął szybko, zwinnie balansował na fali ciepłych, letnich wiatrów, nie stroniąc od szybkich skrętów i manewrów. Pogoda nad starym kamieniołomem była dziś wyjątkowo przyjemna. Przyroda rozrosła się bujnie, zagarniając coraz bardziej wytrawione ludzką ręką rany w matce ziemi. Strome, żwirowe osuwisko jaśniało w blasku słońca na wschodnim zboczu trawiastej góry. Jasna wilczyca wylądowała gładko na kawałku płaskiego terenu, a w dół stoczyła się lawina drobnych kamyków. Wybrała jedno z tych skalnych półek, na których wyjątkowo mało było miejsca na 4 łapy. Odchrząknęła lęki czające się w głębi krtani i ostrożnie ruszyła w dół stromego zbocza. Łeb trzymała nisko przy ziemi, szukała. Jej podróżny plecak od Bleu grzechotał miedzianymi klamerkami i sprzączkami przy każdym jej kroku. Poprawiła pasek wokół piersi. Nieważne ile razy tu wrócę, pomyślała, za każdym razem znajduję coś wartego zabrania, jakiś skarb. 
Skarbem mogło być wszystko, po kawałki złomu, śmieci z dawnych lat, pognite stroje z których dało się wyrwać guzik albo dwa, stare narzędzia górnicze, czasami nawet samorodki. Katarakta była sroką, sroką kolektorką, nie mogła się oprzeć blaskowi skarbów pośród żwirowych osuwisk. Nikt z jej rodziny jednak nie podzielał jej sekretnego hobby. Żaden z rówieśników w zasadzie też, chociaż Katarki niezbyt to obchodziło odkąd i tak nie jest zbyt mile widziana w grupie. Mówią, że się jej boją, że odstrasza, a wilki czują się wokół niej niekomfortowo, nie chcą się bawić. Problem trochę przycichł odkąd zakrywa się płaszczem, a już kompletnie znikł, od kiedy przestała przychodzić. Teraz szwenda się po samotniach.
Dochodziło południe. Robiło się coraz goręcej, a kawałek bawełnianej tkaniny narzuconej na tył grzał coraz bardziej. Podniosła głowę, szukając w zasięgu wzroku chłodnego błękitu. Po chwili dostrzegła to, czego szukała, więc zamachała skrzydłami w kierunku okolicznego strumyczka. 

Myślała, że to naprawdę były pustkowia. Widok wilka przy wodopoju zatrzymał jej lot. Sfrunęła szybko na ziemię i ukryła się za kawałkiem skały. Dziwny osobnik. Bury, brązowy i chuderlawy, chociaż groźnie wyglądający osobnik. Jej srocze oko nie mogło oderwać wzroku od lśnienia metalu. Basior był pokryty żelastwem, a w miejscu gdzie powinien był mieć brzuch widniała pustka. 
- No wychodź. Nie taki zły kaleka jak go malują.
Katarakta nie wyczuła, czy mówi o niej czy o sobie. Nie mógł jej znać, nigdy się nie spotkali. 
Wychyliła łeb znad kamienia, w gotowości ściskając w łapce kamienia.
- O, tu cię mam.- Basior przestał chłeptać wodę ze strumyka. - Teraz tylko złapać i schrupać.
Waderę zamurowało ze strachu, a starszy wilk tylko zaśmiał się chrapliwie.
- Bachory…- Przeskoczył strumyk i skierował się w stronę kamieniołomu. 
Gdy mijał białą wilczycę, pokazał szereg metalowych zębów, żeby ją jeszcze trochę nastraszyć, na co ona odskoczyła jak oczekiwał, po czym zostawił w tyle. 
C6 tymczasem zmierzał w kierunku ukrytego przed wszystkimi wejścia. Rozejrzał się jeszcze raz czy przypadkiem nikt o nie śledzi i odsunął ciężki kamień z drogi. Do środka szybu wpadł snop światła, w którym zawirowały drobinki pyłu. Wczołgał się przez ciasne wejście, a fluorescencyjny blask jego ciała rozświetlał mu drogę.
Katarka oczywiście nie widziała jak basior otwierał przejście, ale potrafiła go wywęszyć. Tunel był wręcz idealny dla jej wzrostu, a jej potrzeba przygody odezwała się głośnym rykiem w malutkiej głowie.

***

- Widział ktoś Kataraktę?- Smoła wbiła się w grupkę nastolatków.

- Szczura?- Burknął Mordecai, co nie spodobało się czarnej.- Nie, poszła gdzieś rano. Nawet nie odpowiedziała, jak ją wołaliśmy.

Smoła była pewna, że niedokładnie tego słowa by użyła, opisując ich krzyki. Westchnęła ciężko i przepchnęła się przez grupkę.

- Smoła! Zaraz idziemy nad wodospad, chcesz z nami?- Myszka krzyknęła za nią.

- Nie dzięki, idźcie sami!- Zanim dokończyła, już była w powietrzu.

- Niańczy ją, jakby była matką.- Westchnęła Frezja.- Przecież poradzi sobie sama, jest już duża.

- Takiej niezdary chyba nie da się spuścić z oka.-Mordecai poprowadził grupę w kierunku wodospadu.

***

Echo!- Głos białej poniósł się w wysokiej, przestronnej komorze jaskini. Jedynie po dźwięku mogła odnaleźć drogę, gdyż niedowidząc od urodzenia, miała trudności w absolutnej ciemności. - Aaaau! 

Zapach starego czuła dobrze, na ścianach o które się ciągle ocierał, pozostawał swąd piżma i gryzącego w nos fluorowodoru. Trop stawał się coraz silniejszy. 

- Ile jeszcze tego szajsu odkopię…- Usłyszała głos w głębi tunelu.

Za rogiem lśniła zielonkawa poświata, więc Katarka zaczęła się skradać.

C6 odłamał ze skały kawałek złotego kruszcu i wyrzucił go za plecy. Kilofem uderzył znowu w wapienną ścianę. Waderka ostrożnie, ale z rosnącą ekscytacją położyła łapki na złotej bryłce, a jej srocze oczka rozświetliły się iskierkami zachwytu. Powoli zsuwała z pleców swoją torbę, a metalowe  klamerki zaklekotały.

- Kto tam!- C6 wyskoczył w powietrze, kilofem mierząc w szczeniaka. Milimetr dzielił jej pysk od ostrego szpikulca.- Ach…ty. Mogłem się tego spodziewać. Rodzice ci nie mówili żeby nie iść za nieznajomi w niebezpieczne miejsca?

- Em…- Zmieszała się.- Może nie w jednym zdaniu.

- Czyli słuchania ze zrozumieniem też cię nie nauczyli, pięknie.

Cyborg podrapał się po plecach kilofem. Dostrzegł samorodek w łapkach wilczycy.

- Podoba ci się?

- No pewnie!- Pisnęła.- A co to?

- Złoto.

Katarakta aż zaniemówiła.

-Żartuję przecież- Parsknął stary.- To piryt cholero. Weź sobie jak chcesz. Ale jakbyś znalazła żelazo, to wspomnę ci moje dobre serce.

Wilk wrócił do kopania, a że nie odganiał jakoś bardzo szczeniaka, ta postanowiła mu dotrzymywać towarzyszyć.


- To…- Zaczął rozmowę po dłuższej ciszy.- Dlaczego się szlajasz sama? Smarkacze jak ty zazwyczaj trzymają się w kupie.

- Nie mam ,,swoich”

Basior przerwał pracę.

- A to dlaczego?

Biała długo wahała się, co powiedzieć.

- Nie wiem do końca. Po prostu…chyba nie bardzo tam pasuję.

C6 przyjrzał się jej. Może i nosiła plecak i pelerynę, ale widział gorsze przypadki. Może bez nich kłopot by znikł? Podszedł do niej i wyciągnął łapę po jej narzutę, na co ta podskoczyła wystraszona.

- Nie, nie, nie, nie, zostaw!

- Aż tak się boisz że cię okradną? Weź nie zgrywaj głupa.- Dostrzegł w tym pewną zabawę, więc gonił ją dalej. 

Parę razy zakręci się przed zakrętem, zanim ta pognała za róg korytarza. Zniknęła w całkowitej ciemności i tylko tętent łap dało się usłyszeć w ciemności.

- Zgubisz się mała! Wracaj tu,- Zawołał.- zanim zrobisz coś głupiego.

***

Smoła dostrzegła biały punkt na terenie kamieniołomu, gdy szybowała po okolicy. Zapikowała w dół, a gdy metry dzieliły ją od ziemi, rozpostarła skrzydła z impetem. 

- Tu jesteś!- Zawołała siostra.- Znowu jakieś licho cię porwało? Co ty sobie wyobrażasz, gubiąc się w tak niebezpiecznych miejscach! I co ty masz na sobie?

Miała na myśli plecak wypchany skarbami na plecach młodszej. 

- Moje rzeczy, nie widzisz? Dlaczego ty zawsze musisz się o wszystko czepiać! Daj mi chociaż raz święty spokój!

- Siostra…- Głos smoły spoważniał nagle.- Mogłaś coś sobie zrobić, jak miałam się nie martwić? 

- Nie było mnie dzień ledwo. Wyobraźni trochę.

- I kto to mówi! 

Biała warknęła zirytowana, Czarna zjeżyła się w odpowiedzi.

- Nie warczy się na starczych, rodzice cię nie uczyli?

- A ciebie by mogli nauczyć, żeby nie naskakiwać własnej rodziny!- Katarakta rzuciła się z pazurami na Smołę.

Walkę rozdzielił jeden metalowy basior.

- Hej hej hej, co to ma być?- Wpadł pomiędzy nie z nastroszonym grzbietem. - Zostawcie się zaraz, ale już! 

Obie siostry cofnęły się, posłuchały.

- Smarku, to twoja siostra?

- Ty go znasz?- Smoła rzuciła jej kolejnym oskarżeniem w pysk.

- Nie! Nie wiem kto to.

C6 zmarszczył się. 

- Cóż, nie moja sprawa.- Mruknął i poczłapał w swoją stronę.- Nie pozabijajcie się tylko.

Gdy basior odszedł wystarczającą odległość, Smoła syknęła do siostry:

- To ten dziwak z gór. Chodźmy już lepiej.-Złapała ją pod skrzydło i popchnęła w kierunku domu..- Będę patrzeć czy nas nie śledzi.

Dziwak? Pomyślała. Muszę być równie dziwna co on. Albowiem od dawna nie poczuła się tak swobodnie w czyimś towarzystwie.


C.D.N


piątek, 14 lipca 2023

Od Apollo CD Oxide - "Ślepy traf"

Doprawdy zaskakujące są ścieżki tego świata i decyzje przez niego podejmowane. Anubis wiedział to jak nikt inny na tym świecie, ponieważ nigdy się ze światem nie spierał. W jego naturze leżało zgranie z przyrodą i jej rytmem. Wiosna jaka przyszła pełną parą doprawdy zachwycała swoim dźwiękiem. Ptaki powracały w całych chmarach. Klekotanie bocianów z oddala, tych powracających do swoich gniazd, rozpalał w sercu wilka radość. Ciche kwilenie jaskółek na skarpach skał, wróbli pośród poszycia lasu czy chociażby ten przesłodki pisk jastrzębia szybującego ponad chmurami. To była kwintesencja wiosny w jej czułości i miłości, którą otuliła i ślepego wędrowca. Jego noce bowiem zrobiły się cieplejsze i przyjemniejsze. Mógł popatrzeć na te wszystkie dusze, które po zimie zbiegały się ku ziemi, aby kontynuować swoją tułaczkę. Zwłaszcza tam gdzie jeszcze niedawno rozlała się krew niewyszkolonych wojsk w gniewnym starciu o fraszkę polityki.

Trawa połaskotała go po nosie kiedy leżał w porannej rosie, zaspany po nocy błogiego odpoczynku. Jego oczy nie potrzebowały się otwierać, skoro poranne słońce i tak nie docierało do jego świata. Zamiast tego słuchał, jak niedaleko niego świerszczyk skakał ze źdźbła na inne, cichutko szeleszcząc przy tym nóżkami. Doprawdy przyjemne to były dźwięki, przerwane przez tupot stóp. Anubis uniósł uszy wysoko pokazując światu bardzo jasno, że jego umysł nie chowa się za ścianą nocnej nieprzytomności.
—Hej. — ktoś zagadnął. Niebyt pewnie, niezbyt niepewnie. Jednak głos Anubisowi wydał się być znany. Uśmiechnął się szeroko. Drogi tej dwójki przecinały się często przez ostatnie tygodnie, jakby los spychał ich łapy ku sobie. A może Anubisowi jedynie się zdawało i to wadera pchała się ku niemu. Nie miał jednak na co narzekać. Lubił obecność wadery w swoim otoczeniu.
—Miło cię słyszeć Oxide. — basior podniósł się z trawy i otrzepał delikatnie. Jego kości zazgrzytały przy tym. Lata na karku powoli dawały się we znaki, jednak nie w nieprzyjemny sposób. W końcu kto chciałby wiecznie żyć młodo? Na pewno nie Anubis, którego natura pochłaniała i była jak matka. I jak postanowiła, tak go zestarzała. —Cóż cię do mnie sprowadza dzisiaj? —
—Nic… specjalnego. — odpowiedziała. Oboje powoli rozluźniali się w swoim otoczeniu, a ich rozmowy już nie eskalowały do filozoficznych wywodów co piąte słowo. Przynajmniej nie w przypadku wadery. — Poczułam twój zapach niedaleko i … pomyślałam że wpadnę. —
—Wpadniesz. Piękne stwierdzenie. — Anubis miał jednak swoje dni kiedy jego umysł sam postanawiał zbaczać na tory przemyśleń nad własnym bytem. — Hymm. Czy do mnie można tak właściwie wpaść? — zastanowił się na głos. Prawdą było, że wpadanie do kogoś było konceptem słownym społeczeństwa w jakim się żyło mu teraz dobrze. Na pustyni raczej na co dzień używało się słownictwa nieco innego, jednak tamte czasy były już tak dalekie że nie imały się jego duszy zbyt uważnie. Jednak koncept wpadnięcia do kogoś sugerowałby dom, a Anubis takowego nie posiadał. Jego ciało spało gdzie naszła go senność. Jego umysł odpoczywał tam gdzie stanęła łapa. Całe życie balansował pomiędzy kamieniem i ziemią, zawsze bez miejsca do którego mógłby wrócić. Bezdomnym by się nie nazwał, ponieważ pomimo braku stałego miejsca pobytu, natura stanowiła dla niego dom idealny. Jednak bez domu w sensie fizycznym był jak najbardziej.
—Myślę, że można przestać rozmyślać nad tym. Mam ochotę na spacer. — poinformowała go. Basior przytaknął jej.
—Spacer zaiste brzmi przyjemnie z samego rana. — jego łapy przesunęły po rześkiej trawie. Drobne kropelki rosy osiadły na jego poduszkach dodając mu uśmiechu na pysku.

Ramię w ramię przesuwali się w milczeniu po jakiejś ścieżce, na tyle szerokiej aby zmieścili się właśnie oboje. Milczenie pomiędzy nimi było błogie, prawie że ciche. Nie było jednak na co narzekać, gdyż ich spotkania miały właśnie taki charakter. Spacerowali, polowali, jedli i rozmawiali w milczeniu. Jakby ich dusze zgrały się ze sobą i nie potrzebowały słów do komunikacji. Anubisowi wystarczyło wsłuchać się w spokojny bieg serca samicy, aby być pewnym, że i jej nie przeszkadza tor na jaki wpadła ich relacja.  Może i była nieco nudna i monotonna, ale to właśnie powinno cenić się w życiu. Te chwile, które tak cicho przemijają w nieznane, zapomniane siedzą w tyle głowy kiedy myślisz o osobie, którą szczególnie sobie upodobałeś. Czy to syn, córka, żona, wróg czy przyjaciel. Wszyscy tak samo, cichutko budują sobie takimi momentami impresję, nie pierwsza i nie ostatnią.

Któregoś dnia spotkali się nocą. Anubis siedział na kamieniu i z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w plażę. Wieczorna, zimna bryza targała jego futro i drażniła ślepia, a jednak on nadal trzymał je otwarte. Oxide podeszła do niego, a po biciu serca, tak raptownie zmienionego na niesynchroniczne obijanie się o żebra, wyczytać mógł chwilę jej zaskoczenia. Jej oddech się urwał. Fakt, może nigdy nie widziała go kiedy zbliżała się pełnia. Wtedy wszystkie dusze tak pięknie mieniły się w świetle księżyca. Przynajmniej Anubis miał nadzieję, że to rzeczywiście księżyc. Jednak jego ślepe oczy, zazwyczaj szare i mętne, teraz błyszczały jakby przez całe życie widział świat jak inne wilki. A jednak nie.
—Cudowne. — rzekł cicho, jakby bojąc się spłoszyć sytuację przed sobą. Wadera przysiadła obok niego w milczeniu. — Znaleźli się po latach wędrówek. — dopowiedział. Przed nimi rozciągała się plaża i morze. Dwie dusze, nieco zamazane przez wiatr i spaczone przez wodne odbicie w ich bielawych ciałach nachylały się ku sobie, jakby z cichym strachem, pełnym nadziei, że to jednak On. Że to jednak Ona. I tak powoli zniknęły, w nicość. Zapomniane, aczkolwiek spokojne. I tylko bryza poniosła ich zapach szczęścia w kierunku dwóch wilków.
—Kto? —
—Dusze. — powiedział. Krótko. Bardzo krótko, ale dla niego wystarczająco. Oxide mruknęła coś w odpowiedzi. — Czasami przyglądam się ich podróżom po tym marnym świecie. Jak krążą bez ustanku, błądząc jak dzieci we mgle. Ślepe i obdarte z wszelkiej pamięci. I potem takie właśnie momenty zapadają najbardziej w pamięć. Że pośród tego padołu smutku nawet samotna dusza jest w stanie w końcu odnaleźć zagubione szczęście. — uśmiechnął się szeroko. — Ja swoje szczęście znalazłem. A ty Oxide? Znasz swoje szczeście?—

 

<Oxide?>

rychło w czas, czyż nie XD?

 

 

sobota, 1 lipca 2023

Wyniki konkursu "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie", edycja trzecia!

Moi Najmilsi,
oto i one. Urzędowe wyniki konkursu trzeciej edycji konkursu "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie"! Co za emocje, co za ekscytacja, tysiąc uczuć w jednym ogłoszeniu, pucio hendsap!

Uczestnikami byli (według kolejności wysłania opowiadań konkursowych):
Zgodnie z trwającym przeszło miesiąc głosowaniem, miejsce pierwsze zajmują, ramię w ramię, opowiadanie Bleu i opowiadanie Kawki, otrzymawszy po 4 głosy.
Zwycięzcy otrzymują obiecane:
5 ng,
- 6 pkt do dowolnej umiejętności,
- A także 99% pewności, że zwycięzca nie zostanie zamknięty w psychiatryku przez obecnego alfę.

Miejsce drugie zajmują opowiadanie Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezki oraz opowiadanie Rubida, które w głosowaniu otrzymały po 3 głosy.

Na miejscu trzecim plasuje się opowiadanie Harpii, które otrzymało 2 głosy.

Natomiast na miejscu czwartym znalazły się, i tu znowu mamy dwa dzieła, albowiem opowiadanie Delty i opowiadanie Variaishiki, które otrzymały po 1 głosie.

- Każdy z uczestników konkursu otrzymuje spodziewaną nagrodę specjalną, mianowicie wpisanie piosenki ze specjalnie przygotowanym tłem (można przygotować je też samodzielnie) opowiadania konkursowego na Listę Przebojów WSC.

Serdeczne gratulacje! Znów napisaliśmy razem kolejny rozdział historii WSC, i... niech się wstydzi ten kto nie widzi! Nawet jeśli chwilami nie było łatwo w tym gorącym czasie, te wspaniałe opowiadania zostaną już z nami na zawsze. Chyba było warto.

                                                                       Wasz samiec alfa,
                                                                             Agrest

Nasz Głos nr.40 - "Agua mala - powiedział rybak. - Ty..."

Nowości

    Konkurs!! Którego głosowanie trwało do wczoraj. Jakie są wyniki? Sami poszukajcie.

    Ach, i z ogromnym bólem muszę wspomnieć o odejściu Kraski, naszej przyjaciółki.

    Na szczęście nie jest to jedyna zmiana w watasze, gdyż doszły dwie postaci: Xochicoatl oraz Kapral.

Słówko od społeczności


To słówko mogłoby się zmienić na gramofon...

Wiadomości - prawdziwe i nie

Mlecz i Bławatek w... "Góra? Dół?"

Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka jest autorem tego numeru