Variaishika doskonale wiedział, kiedy śnił. Wiedział też, w jaki sposób manipulować swoimi snami, kiedy tylko chciał. Nauczył się tej umiejętności naturalnie, tkwiąc w tubie jeszcze w laboratorium. Śnił wtedy o świecie na zewnątrz, o drzewach i łąkach, które wspominali naukowcy, o innych wilkach, które domyślał się, że istniały, bo przecież skądś jego DNA musiało się wziąć. Na tych wyśnionych łąkach ganiał się z wiatrem, śpiewał wraz z ptakami niczym nie przypominającymi tych prawdziwych, czasem nawet odważył się przywołać obrazy swoich ojców, dawców genów, którzy zapewne w rzeczywistości wyglądali zupełnie inaczej, jednak Vari nie miał okazji się o tym przekonać. To wszystko były marzenia senne istoty stworzonej w laboratorium, przekonanej, że nigdy się stamtąd nie wydostanie, o ile nie zdarzy się żaden cud.
A jednak się wydostał. Poczuł prawdziwą trawę opuszkami swoich łap, wysłuchał pieśni wiatru własnymi uszami, zamiast opierać się na wyobrażeniach i opowieściach naukowców dookoła niego. Świat był o wiele piękniejszy w rzeczywistości, gdy można było go podziwiać własnymi zmysłami.
Umiejętność świadomego snu pozostała jednak Variemu nawet po wydostaniu się z laboratorium. Gdy nadarzała się okazja, wilk zapadał się w stworzony przez własny umysł świat, pragnąc zobaczyć nowe miejsca, poznać nowe osoby, albo zobaczyć te już znane z innej strony. Zdarzało mu się śnić o własnej rodzinie, wtedy wyobrażał sobie, jak spędzają razem czas, a on jest normalnym wilkiem, a nie wynikiem eksperymentu, gdzie ludzie próbowali posiąść tą samą potęgę, którą odznaczali się bogowie. Bawili się wspólnie, nikt nie patrzył na niego spode łba, nawet Pinezka uśmiechała się przyjaźnie, szczerze, w przeciwieństwie do wymuszanego uśmiechu, którym zawsze się do niego zwracała. Way nie czuł się przy nim nieswojo. Te sny były piękne i Vari zawsze oczekiwał ich z wytęsknieniem, a przynajmniej odczuciem, które je przypominało
Innymi razy wilk śnił o swoich ojcach. Nie rozumiał, dlaczego mózg podsuwał mu te obrazy, dlaczego był zmuszony rozmawiać ze swoimi rodzicami, których nigdy nie poznał. Wiedział tylko, że ilekroć próbował odejść, budził się w zimnych dreszczach, z sercem uderzającym w jego piersi niczym dziki rumak pragnący wydostać się z ograniczającego boksu. Rozmowy też nie przynosiły czegokolwiek wartych rezultatów, Variaishika nie dowiadywał się nowych rzeczy, a gdy zadawał pytania sięgające głębiej, jego rodzice odchodzili bez słowa, powodując tą samą reakcję, co jego własne odejście. Vari nie wiedział, czy właśnie odczuwa strach, był za to pewien, że nie lubił tego uczucia. I dlatego nie lubił tych snów. Do licha z nimi, i niech nigdy nie wracają.
Tej nocy księżyc widoczny był idealnie w połowie, więc Variaishika spodziewał się jakiegoś snu. Większości nocy były one losowe, czasem przychodziły, czasem nie, jednak gdy księżyc był w kwarcie, nieważne, czy była to pierwsza, czy ostatnia, rudzielec mógł być pewien, że coś mu się przyśni. W wieczory poprzedzające te noce odczuwał coś, co zwykłe wilki nazwałyby stresem, ale on nie był pewien, czy to to samo. Żeby się uspokoić chwytał gitarę ukradzioną od ludzi (bo wilki miałyby spore problemy z wykonaniem tego instrumentu ze względu na słabą dostępność strun) i grał na niej dosłownie cokolwiek. Czasem przeglądał cały znany sobie repertuar, czasem tylko brzdękał losowe dźwięki, by poczuć drżenie pudła rezonansowego na klatce piersiowej. W jakiś sposób działało to na niego uspokajająco, być może z tego samego powodu Paketenshika nauczył się, jako pierwszy wilk w Watasze Srebrnego Chabra, grać na klasycznej gitarze.
Po swoim wieczornym koncercie Variaishika ułożył się do snu z uczuciem podobnym do nadziei, że tym razem nie przyśnią mu się jego rodzice, a jakaś nierealistyczna, dziwaczna scena, łamiąca zasady zdrowego rozsądku, która byłaby całkiem normalnym snem.
-O-
Kiedy wilk otworzył oczy, zobaczył nic więcej, jak czerń. Z początku zgupiał. Śni? Nie śni? Nora się zapadła? Jego sen był po prostu czarny? Próbował wyczuć na skórze, czy jest zimno, czy ciepło. Nie czuł nic. Nie czuł też żadnej ziemi, która mogłaby go przyciskać. Wychodziło na to, że faktycznie śni, tylko że absolutnie nic nie widzi. Czuł, że leży na ziemi, na boku, pośrodku... czegoś. Podświadomość podpowiadała mu, że znajduje się pośrodku pustej przestrzeni, coś w stylu leśnej polany albo pola, choć gdy podnosił głowę i próbował się rozejrzeć, totalnie nic się nie zmieniało. Ten stan rzeczy bardziej go irytował, niż martwił. To tak jakby komuś zaczął psuć się ekran od komputera i zamiast martwić się, że coś jest nie tak, irytuje się, że nie może w spokoju oglądać kreskówek. Ta irytacja stanowi wystarczającą motywację, by udać się do serwisu komputerowego, żeby naprawili ten komputer. Irytacja Variaishiki wystarczyła mu, żeby się podnieść, potrząsnąć głową i wysilić wszystkie gałki oczne, by łaskawie postanowiły zacząć działać. Był nad wyraz ciekawy, gdzie tym razem wylądował w swoim śnie.
Ha! Udało się! Przed jego oczami zaczął pokazywać się krajobraz. Dość ponury krajobraz. Wszystko było mroczne, wyblakłe z kolorów. Choć pieśń trwała w powietrzu, była ona niesłyszalna dla zwyczajnego ucha, w tym dla ucha Variego, który słyszał zaledwie jej szepty. I w miarę, jak mgła ustępowała z pola widzenia rudego wilka, zauważał on coraz więcej martwych ciał leżących wśród wyblakłej trawy, tak surrealistycznie zielonej w tym całym momencie, że aż miał ochotę się śmiać. Ale nie mógł. Wiedział dobrze, że jest to bardzo poważna chwila, jedna z tych, gdzie uniesienie kącików ust w próbie powstrzymanego uśmiechu było oznaką absolutnego braku szacunku. Choć nie był wilkiem, który przejmował się tradycją i powszechnym rozsądkiem, nie chciał się w tym momencie uśmiechać, choćby miał sobie odciąć całą kufę, by temu zapobiec.
Ciała, które widział, były mu w pełni znane. Rozpoznawał umaszczenie, budowę, widział w nich swoich towarzyszy z watahy, z którymi zamienił chociaż kilka słów. Widział, że były martwe. Że życie wypłynęło z nich niczym z pękniętego naczynia, gdzie zostało uszkodzone samo dno, więc nie było szans, że cokolwiek z zawartości się ostanie. Wiedział też, że nie rozumie, dlaczego umarli. Ani że w ogóle umarli. Było to takie dziwnie uczucie, wiedzieć, że ktoś odszedł na zawsze, ale jednocześnie tego nie rozumieć. Mieć nadzieję, że zobaczy się tego kogoś w pełni żywego następnego dnia, porozmawia z nim, rzuci pojedynczym żartem tylko po to, by zobaczyć jego uśmiech. Variaishika w tym momencie nie był pewien, czy nie rozumie śmierci, czy po prostu nie chciał przyjąć jej do świadomości, jak wiele załamanych nagłym odejściem bliskich osób.
Wśród leżących ciał zauważył jedno szczególnie charakterystyczne. Znał je nie tylko ze swoich snów, ale także z prawdziwego życia, gdyż widywał je po kilka razy w tygodniu, i to kiedy miał pecha, bo przy szczęściu miało to miejsce kilka razy dziennie. Ciało to miało w przewadze białe futro, jednak łapy, ogon oraz grzywka były zdecydowanie bardziej kolorowe, co nadawało tej waderze wrażenia buntowniczki, chociaż w rzeczywistości była bardzo ułożona i dobrze wychowana. Co więcej, była jedyną osobą, którą Vari szczerze mógł nazwać swoją rodziną, gdyż nosiła te same geny, co on, chociaż wyglądała zupełnie inaczej. Wynik eksperymentu podszedł do swojej siostry, wykorzystując całą siłę, jaką miał zgromadzoną w mięśniach, po czym upadł tuż obok niej niczym Jezus sromotnie upadający pod krzyżem. Rudzielec miał wrażenie, że sam niesie krzyż, potężny i niezwykle ciężki, jednak powód jego założenia nie był mu znany.
Variaishika przemyślał dokładnie, od czego powinien zacząć rozmowę ze swoją umierającą siostrą. Wiedział, że śni i może powiedzieć cokolwiek, co zapragnie, ale chciał, by ten sen choć trochę przypominał prawdziwy, nienaruszony, dziwaczny i bez sensu. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo mu zależało, żeby ten sen nie miał większego sensu, nie mógł się powstrzymać od najbardziej rozsądnego w tej sytuacji pytania.
– Co tu się stało?
Pinezka podniosła w jego stronę głowę. W miejscu, gdzie powinny znajdować się różowe oczy, widniały dwie świeże dziury powstałe w wyniku usunięcia gałek ocznych. Variaishika poczuł zimny dreszcz przebiegający po grzbiecie i dobrze wiedział, że jego fizyczne ciało znajdujące się po drugiej stronie też je odczuło. Choć wadera została oślepiona, bezbłędnie skierowała głowę w stronę swojego młodszego brata, jakby jednak na niego patrzyła.
– Wojna się stała, braciszku – wyszeptała. – Powybijali nas. Byliśmy tacy przyjaźni. Gościnni. Śpiewaliśmy im nasze pieśni, graliśmy na naszych instrumentach, a oni nas zabili. Wadery i dzieci gwałcili, basiory torturowali, aż nie zdechły z wycieńczenia. Wydłubałam sobie oczy, by nie patrzeć na to cierpienie. Ale jestem ciekawa, jak to wygląda. Jak to się skończyło. – Szept wadery przypominał Kostuchę przemawiającą ustami strażniczki. Był stabilny, jak gdyby wadera wcale nie umierała, a tylko układała się do zwyczajnego snu i nie miała ochoty wysilać się, by coś powiedzieć. – Nie mogę sobie wybaczyć tej ciekawości, czuję się jak grzesznik. Ale opowiadaj, drogi braciszku. Jak to wygląda? Co widzisz?
-O-
Vari opowiadał. Opisywał porzucone ciała bez życia, sztywne, z których wyciekała ciemna, lepka posoka, zalegająca na czarnej ziemi, która nie miała już miejsca na wchłanianie całej tej krwi. Niektóre truchła wydawały się nienaruszone, one nie wymagały swoich opisów. Jednak ofiary tortur były tak charakterystyczne, że dało się je poznać z daleka. Połamane kończyny wystawały pod nienaturalnym kątem, niektóre były wręcz pokruszone tak, że nawet gdyby miały jeszcze jakąkolwiek szansę, nigdy by się nie zrosły. Częściowo zdarta skóra zwisała z grzbietów wilków niczym obrzydliwa peleryna, zbyt mała, by zakryć ciało i za bardzo poszarpana. Czasem trzymała się dość stabilnie, u niektórych wisiała na strzępkach, trzymając się z całych sił, by nie odejść od swojego właściciela. Zbite, podrapane ciała. Jeden z wilków, Variaishika był przekonany, że był to Agrest, miał rozcięty na oścież brzuch, z którego wysypały się wszystkie wnętrzności. A raczej zostały wyciągnięte na siłę, gdyż leżały za daleko od ciała, by było to naturalne wypadnięcie. W jednym miejscu jelito było całkowicie rozcięte. Czaszka basiora została rozbita, by stworzyć otwór prowadzący do mózgu. Prawdopodobnie tego organu już tam nie było, bo w jego miejscu zostało wciśnięte serce. Pinezka płakała po cichu, wciskając głowę w klatkę piersiową swojego brata, ale wciąż namawiała go, by kontynuował opisywanie.
– Dziękuję – powiedziała w końcu. – Mam nadzieję, że wszyscy są już po drugiej stronie i na nas czekają. Bo my też umrzemy, braciszku, prawda? Wkrótce będziemy tacy jak oni, zimni, sztywni. Być może uda nam się zobaczyć rodziców... Tęsknię za nimi. Papa Yir był zawsze taki kochany i troskliwy. Zawsze mnie trzymał na sznurku, gdy byłam mała. Szkoda, że nie udało ci się go poznać, gdy jeszcze żył.
– Tak, szkoda.
Leżeli przez jakiś czas otuleni sobą, wynik eksperymentu wykorzystujący swoje trzy ogony jak koc, by nie tracili tak szybko ciepła. Była to cisza bardzo zabójcza, wręcz niechciana, jednak żadne z nich nie miało pomysłu, jak ją przerwać. Variaishika musiał sporo się wysilić, by na coś wpaść.
– Nie lewitujesz – skomentował. Było to wręcz idiotyczne spostrzeżenie w tak ponurej chwili, ale gdy potrzebujesz coś powiedzieć, wykorzystasz nawet najgłupsze coś. Zupełnie tak jak tonący w przypływie chwili chwyciłby się nawet paskudnie ostrej brzytwy.
– Uziemili mnie. Nie wiem, co mi zrobili, ale gdy się do mnie dorwali... przestałam czuć się lekka. Coś we mnie pękło i opadłam na ziemię. Proszę, nie mówmy o tym. Opowiedz mi za to jakąś historię.
Historia nie była długa, ani za bardzo ciekawa. Bardzo standardowa, zaczęła się od "za siedmioma górami, za siedmioma lasami" i opowiadała o historii pewnego basiora, który urodził się malutki i taki pozostał do końca życia. Była w tej historii wilcza królewna i wilcza zła czarownica, która rzuciła klątwę na królewnę i powiedziała, że zdejmie czar dopiero, gdy ktoś zdoła ukraść jej specjalną monetę. Wielu próbowało, wykorzystywali różne metody, ale nikomu nie udało się wejść w posiadanie monety i się z nią wydostać. Aż w końcu pojawił się mały basior, tak mały, że przemknął tuż pod nogami złej czarownicy, gdy ta gotowała magiczny wywar i nawet nie został zauważony. Chwycił magiczną monetę w zęby i wymknął się z domu w dokładnie ten sam sposób. Czarownica była wściekła, ale o wiele bardziej na siebie, niż na bohatera, gdyż była za bardzo nieostrożna. Uratowana królewna poślubiła odważnego basiora, który stał się księciem i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Pinezka zachichotała na to ostatnie zdanie.
– Wszyscy zawsze żyją długo i szczęśliwie. Chciałabym, żeby nasze życie okazało się taką bajką. Żeby teraz przyszła wróżkowa matka chrzestna i uratowała całą naszą watahę. I wtedy i my moglibyśmy żyć długo i szczęśliwie. Jaka szkoda, że nie żyjemy w baśni.
– Nie, ale żyjemy we śnie – podsunął Vari, sam nie wiedząc, dlaczego. Jego siostra się uśmiechnęła, ale jej kolejna wypowiedź nie miała żadnego związku z tym stwierdzeniem.
– Mogę mieć jeszcze jedną prośbę, braciszku? Ostatnią.
– Tak?
– Zaśpiewaj mi. Zaśpiewaj to, co śpiewaliśmy zawsze wieczorem, niedługo przed odejściem Wayfarera na południe. Boję się odejść na drugą stronę. Ta piosenka mi pomoże.
Rudzielec poczuł, jak ściska mu się gardło. Słona kula stanęła w przełyku, nie pozwalając mu odezwać się choćby jednym słowem. Wiedział, co to za piosenka, choć w rzeczywistości nigdy jej nie śpiewał. Znał jej słowa, melodię. Ale nie potrafił jej zaśpiewać. Nie w tym miejscu, nie w tej chwili, gdy oboje leżą wtuleni w siebie, oczekując nadejścia Śmierci. Ta pieśń wydawała się tak bardzo nie na miejscu. Ale Pinezka o nią poprosiła i w głębi duszy Vari wiedział, że jemu też pomoże. Pomoże się mniej bać i oczekiwać w pokoju, aż jego serce zabije po raz ostatni. Wilk zapomniał, że to wszystko to jest sen. Być może od początku nie miał nad nim władzy. Teraz chciał tylko śpiewać, póki miał wystarczająco siły w płucach.
Delikatny wiatr, który postanowił znikąd się pojawić i roznieść zapach posoki, by zwabić padlinożerców, przyniósł ze sobą dźwięk tradycyjnych instrumentów. Mazanki ponuro podawały melodię pieśni, podczas gdy burczybas narzucał rytm niskimi dźwiękami. Vari nie chciał, ale musiał śpiewać. Jego usta ostatecznie same się otworzyły.
Jutrzenka zabierze nas stąd
Zostawimy swój dom
Nasze miana w piachu rozejdą się
Ale pieśni zostaną me
Jutrzenka zabierze ten strach
Dzisiejszego dnia
Opuści nas
Gdy pieśń w sercu zagra
Gdy skończył, Pinezka leżała nieruchomo, sztywna, z pyszczkiem zastygniętym w wiecznym uśmiechu. Wilk nie zmartwił się tym widokiem. Wiedział, że za niedługo do niej dołączy i będą mogli wspólnie zaśpiewać, nie tylko w dwójkę, ale także ze swoim tatą Paketenshiką, który za nimi czeka. Wiatr odszedł, a wraz z nim ostatnia pieśń, jaka tkwiła jeszcze w sercu rudego wilka. Gdy serce Variaishiki przestanie bić, imiona wilków z Watahy Srebrnego Chabra przepadną na zawsze. Melodie grane na tych ziemiach zakopią się w piachu, by już nigdy się nie wydostać. Nikt nie będzie pamiętać zabarwionych posoką srebrnych chabrów, watahy pełnej dobrych dusz, które tylko chciały być przyjazne. Dlaczego za dobroć trzeba tak słono płacić?
-O-
Variaishika obudził się z łzami cieknącymi po policzkach niczym słony wodospad. Zaraz obok niego lewitowała Pinezka, całkowicie żywa, patrząc na niego swoimi różowymi, przyjaznymi oczami. Na jej pyszczku malowało się zmartwienie, całkowicie szczere, jak u starszej siostry, która wystraszyła się o swojego brata.
– Szeptałeś moje imię przez sen. Wszystko w porządku?
Wilk zastanowił się przez chwilę.
– Nie.
Rodzeństwo przytuliło się bez słowa. Każdy miał swoje wewnętrzne rozterki, nie ważne, jak dobrze je ukrywał lub przekonywał się, że nie istnieją.
<Końec>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz