wtorek, 16 maja 2023

Od Kawki - „Pierwsze skrzypce” (opowiadanie konkursowe)

UWAGA: Poniższe opowiadanie ma z faktami historycznymi mniej więcej tyle wspólnego, ile chińska zupka z herbatą. Niby coś gdzieś gra, ale w sumie to bzdury powstałe w głowie śpiącej Kawki. Członkowie, którzy dotarli do WSC już po wojnie, proszeni są o nie branie sobie tego bełkotu do serca. Wspólny z prawdą historyczną jest tylko cieniutki jego rdzeń...


W cieniu można było dostrzec zarysy prostokąta. Z daleka nie widać było dokładnie, co to za pudło chowa się na tle potężnych skał, w głębi groty, zagubionej wśród wiekowych borów. Wszystko stało się jasne, gdy nagle uderzenie wilczej łapy w bielący się klawisz, rozniosło po tonącej w mroku sali pojedynczy, mocny dźwięk. Gdy ten ucichł, jeszcze przez chwilę odbijając się echem od skalnych brył, na jego miejsce wkroczył ostry, lecz harmonijny akord. Wybrzmiał jeden, potem kolejny, gdy dołączyły do nich delikatniejsze tony drugiej łapy, błyskawicznie biegnące po klawiaturze starego pianina.
Dojmujący głos instrumentu zagłuszał przyspieszony oddech drobnego pianisty, a być może już tylko jego jeszcze mizerniejszego cienia. Melodia na przemian cichła i uderzała ze zdwojoną siłą; przenikliwe dźwięki etiudy płynęły poprzez głuchy las, wzmocnione przez grotę jak przez muszlę amfiteatru.
Kilkadziesiąt łap zbliżało się do jaskini marszowym krokiem.


Mój dziadek walczył podczas wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u.
Był takim szlachetnym gościem.
Mgliste wspomnienie świetlistego, płowego futra i stroskanych, bursztynowych ślepiów, wypatrujących odległych horyzontów, wpłynęło mi do głowy gdy tylko na chwilę przymknęłam oczy. Stał tam, wypinając pierś ku wstającemu Słońcu i patrząc gdzieś w dal, zapewne ku metaforycznej, dobrej przyszłości dla swoich następców. No zaiste, był takim szlachetnym gościem.
W ogóle, kiedyś były lepsze czasy, lepsze wilki... to znaczy, nie. Kiedyś złe czasy stworzyły lepsze wilki. A teraz, cóż mamy? Dobrobyt i bandę jełopów, którzy wierzą, że potrafią wygrać w każdej grze i uważają, że wszystko im się od życia należy, w jakiejś eterycznej spuściźnie od przeszłych pokoleń; sami niczego dobrego po sobie nie zostawiając.
Taka właśnie refleksja naszła mnie, gdy popijałam łyk deszczówki pachnącej burzą, świeżo rozkopaną ziemią i świeżo zerwaną kępką trawy, z glinianego kubeczka, wylegując się na popękanej, zamszowej kanapie, skrytej w cieniu sufitu i betonowych kolumien. Nasz kawałek podłogi otaczał przyjemny szum późnowiosennych liści, migoczących od kropelek w mętnym świetle pochmurnego nieba. Na całe szczęście pustostan bez ścian, pozostawiony przez ludzi, przed laty, w środku lasu, pozwalał na nacieszenie oczu jeśli nie promieniami największej gwiazdy na niebie, to przynajmniej ich odbiciami na mokrych drzewach. Obróciłam kubek w palcach i wzięłam kolejny łyk, w zamyśleniu przenosząc wzrok na kupę gruzu leżącego pod przeciwległym końcem pomieszczenia, pod kilkoma popsutymi meblami. Połamane krzesło, kredens pozbawiony połowy drzwiczek i jednej z szuflad oraz toaletka z wybitym bocznym lustrem.
No cóż, każdy kiedyś przechodzi swój własny kryzys egzystencjalny. A czy jest ku takowemu lepszy powód, niż deszczowy poranek, gdzieś w okolicach rocznicy wybuchu pamiętnej wojny pomiędzy WSC, a WWN i WSJ?
Popisaliśmy się wtedy wszyscy, nie ma co. A najbardziej stryjek Agrest, układając ten straszny plan wyzwolenia watahy od starych problemów, zastępując je nowymi. Przez to zamiast zająć się nauką czytania i pisania, dałam się pochłonąć politycznym intrygom i pseudo-dyplomatycznym rozmowom. Dlatego nie mogłam nawet skończyć szkoły. No, prawie że jedynie dlatego.
Moja porażka edukacyjna po części była wynikiem kłopotów rodzinnych. Tęskniłam za mamą i odeszłam za wcześnie. Ale cóż poradzę, że była głupia i podążyła za swoją głupią, młodzieńczą miłością, a ja byłam głupia i podążyłam za nią. Nie mogłam zostawić jej samej sobie, przynajmniej tak myślałam, dopóki obie nie skończyłyśmy osadzone na pustkowiu, razem ze stadem mądrych inaczej żołnierzy dezerterów.
Iiiiiiiiiiieeeeaaeaeaeaaa...!
O nie.
Dźwięk końskiego włosia przesuwanego po najcieńszej ze skrzypcowych strun, niepowstrzymany przez gęstwinę koron rosnących wokół drzew, niósł się daleko i powodował ciarki na grzbiecie. Zacisnęłam łapę na skórzanej powierzchni mojego legowiska.
To znowu ten debil z góry.
Jjjiiiiiiiiiiii...
Odetchnęłam głęboko i w nieoględnych słowach zawołałam, unosząc pysk ku betonowemu stropowi:
- Normalny wilk chce sobie odpocząć po pracy, z takimi piskami to wara na stepy!
Zgrzytliwy dźwięk skrzypiec na chwilę umilkł; nie byłam pewna, czy z powodu mojego apelu, czy po prostu smyczek był za krótki żeby dalej ciągnąć ruch. Nastała chwila złowrogiego napięcia.
- Sąsiedzi z piętra wyżej - wymamrotałam. - To już chyba legenda. A ten, ten, co to w ogóle za agent? Przecież tam już nawet schody się kończą na półpiętrze. Stryjek mówił, żebyśmy brali to mieszkanie, bo i tak nikt nie będzie chciał nad nami zamieszkać. Specjalnie zdecydowałam się dzień w dzień włazić na czwarte, żeby żaden przypadkowy wilk mi tu już głowy nie zawracał. Ale nie, psia jego mać. Jak da się życie uprzykrzyć, to zawsze jakiś himalaista taternik mocny w barach się znajdzie. I co? I mam skrzypka na dachu, do diabła.
Zza stojącej pośrodku podłogi toaletki wyjrzała para zaspanych oczu.
- Córciu? Czemu krzyczysz?
- Nie przeszkadza ci to zawodzenie? - burknęłam w stronę matki, nieprzytomnie przecierającej ślepia.
- Nie słyszałam. Pośpię jeszcze chwilę, dopóki tata nie wróci z pracy, dobrze?
„Jeśli w ogóle dziś wróci”, dodałam w myślach. Zakładać, że tego dnia, po tygodniu, w końcu oderwie się od butelek z winem, które zdobył w kolejnym łupieżczym najeździe, a które od czasu wyprawy obala jedną za drugą wraz ze swoimi wszystkimi prawymi łapami? Odważne.
Iiiiiii iiiiiiijjjjjjjjjjjjjjjjjjj...
Zerwałam się ze swojego wygrzanego miejsca, a moje stopy same zaprowadziły mnie ponad krawędź metrażu.
- Czy ty tam zabijasz te skrzypce?!!!
- Córciu, błagam... - dobiegło zza ściany ze starych mebli. - Wiem, że nie lubisz grania, ale czy trzeba ogłaszać to całemu światu?
- Stroję! - odpowiedziano mi gdzieś z góry.
- Cokolwiek do cholery robisz, skończ!
- Dajcie spokój, jest prawie wpół do dziewiątej!
- Ach, no jasne - zwróciłam się już sama do siebie i z niezadowoleniem trzepnęłam ogonem wilgotne, poranne powietrze. - Bo jak nie ma ciszy nocnej, to można robić co się chce, tak? - pytanie umknęło w ciszę, która po chwili została drastycznie przerwana.
Jiiiiieeaaaaaaaaaooooooooooooooooouuuuu...
Iiiiii  aaaaaaaa  oooooo uuuiuuuuuuuuuuu...
Zgrzytnęłam zębami. Jedynym słusznym wyjściem wydawało się wyjście z domu. Już po chwili zbiegałam więc po cementowanych schodach bez poręczy, omijając kałuże pozostałe po nocnym deszczu i odłamki schodowej struktury.
„Mój dziadek to jednak był ktoś”, dopadło mnie jeszcze na schodach. „Gdyby takie wilki żyły i dziś, świat bez wątpienia byłby lepszym miejscem. Ale wszystkie zginęły na wojnie”.
A kim był jego tata? Nie wiem. Ale mógłby być na przykład strażakiem. Walczyć z pożarami tak brutalnymi...
Moja stopa z hukiem wylądowała na rozciągającym się pod naszym domem chodniku. Tuż po niej druga, trzecia i czwarta. W podskokach ruszyłam przed siebie, po równej powierzchni.
- Domi! - Energicznie machnęłam łapą, kilkadziesiąt metrów przed sobą widząc znajome łaty. - Poczekaj na mnie!
Gdybym w tej zepsutej rzeczywistości miała zaufać komuś bez reszty, byłaby to Domino. Wadera jakby urwała się z innego świata; pełnego bezinteresowności i honoru.

Po wojnie nic już nie będzie takie samo.
Ze znudzeniem poprawiłam podbródek na zdrętwiałej łapie. Śpiew szpaków w gałęziach rosnących wokół kawiarni krzewów rozproszył moje myśli na kilometry od miejsca, w którym się znajdowałyśmy. Skrzydlata wilczyca, siedząca naprzeciwko mnie, bez pośpiechu dopiła swoją filiżankę kawy.
- Jakaś jesteś dziś nieswoja - oświadczyła. - No, i co z tymi twoimi skrzypcami?
- Co... - Kontekst na moment wymknął mi się z pamięci. Wahałam się przez dłuższą chwilę. - Piszczały dzisiaj jak najęte.
- Piszczały... Tak same?
- Wydaje mi się, że znowu cię zanudzam.
- O nie, ależ skąd! - zaprzeczyła, w pysku wciąż mając resztki ostatniego łyku kawy, po czym gwałtownie pokręciła głową i nerwowo stuknęła filiżanką o drewniany pieniek służący za stolik.
- To takie szalone. O Boże, ale wstyd. - Moja druga łapa powędrowała ku pyskowi, w ślad za pierwszą, a czoło zsunęło się w ich objęcia. Wcisnęłam głowę pomiędzy przednie kończyny, pokładając się na stole. W przelocie zobaczyłam jeszcze tylko, jak oczy Domino otwierają się szerzej, a jej łapa leci na powitanie mojego barku. Zaraz po tym poczułam, jak delikatnie ląduje.
- Wstawaj, jeszcze pomyślą że pijemy przed południem. - Pochyliwszy mi się nad uchem, subtelnie poklepała mnie po łopatce.
- Trudno. Kiedyś piło się od rana do wieczora, a potem szło się klepać Watahę Zgniłych Jabłoni.
Stara wilczyca, kawiarka z owej kawiarni, krzątająca się gdzieś wśród swoich towarów, spojrzała na nas spode łba. Siedzący nieopodal basior, futrem zlewający się z leśną ściółką, a oczyma z liśćmi rosnących wokół krzaków, powtórzył jej gest. Powoli położyłam uszy po sobie.
- Ciszej, nie zapominaj na czyich terenach się znajdujemy! - Towarzyszka zgromiła mnie spojrzeniem i rozejrzała się dyskretnie.
- Może, a, potrzebujecie pomocy... w zamachu sanu?! - wykrzyknął w naszym kierunku drugi gość kafejki.
- Mówiłaś coś o piciu przed południem? - mruknęłam.
- Ciszej, Rubid, bo zawołam strażników! - Sierść na karku Domino zjeżyła się groźnie.
- Ale ja nic nawet nie mówię... Tylko mam plan. Jak zwykle wykonam go sam. Po nic mi niedowiarki... - Machnął łapą i coś jeszcze mruczał, kiwając się lekko, ale chyba postanowił nie zaszczycać nowymi ideami naszych uszu.
- Domino, przegraliśmy tę wojnę! - zaskamlałam. - Pomarli wszyscy czegoś warci... Znaczy z całym szacunkiem, ty jesteś spoko. Ty jednaaa! Przy nich, moje osiągnięcia nie wydają się takie wielkie. Ale nic nie poradzę, że czuję się źle! Tym bardziej, gdy nowy sąsiad z góry molestuje te cztery struny od rana do południa, nie mogę już tego wytrzymać!
- Aleście się dobrali - mruknęła. - Posłuchaj, a może i ty... Zresztą nie. Myślę, że można dopowiedzieć tu dwie rzeczy. - Głos Domino rozległ się nieśmiało gdzieś pomiędzy moimi jękami.
- Te cholerne skrzypce...
- Naprawdę potrzebują publiczności.
Podniosłam się jednym ruchem, jakby ktoś podciągnął mnie do góry na niewidzialnej sprężynie.
- Co to niby znaczy?
- Chciałabyś zrobić coś dobrego, dla krzewienia kultury w narodzie? Czujesz, że twoje życie nie przyczynia się do niczego dobrego? Że na wojnie zginęły wszystkie szlachetne wilki, a z pozostałych wypłynęły wszystkie uczucia wyższe, jeśli kiedykolwiek je miały? - Mówiła jak wprawiony reklamodawca, a moja głowa prawie urwała się od namiętnego kiwania. - Mam pomysł, posłuchaj.

Tu zróbmy dramatyczną przerwę, jedną z rodzaju tych, które pojawiają się w filmach przygodowych, gdy dwójka głównych bohaterów zaczyna knuć jakiś przełomowy plan. Oczywiście, jak się pewnie domyślacie, już chwilę później każdy z widzów ma okazję dokładnie się z nim zapoznać; w praktyce.

Ze spotkania z Domino pędziłam prosto do jaskini medycznej. Gdzie jak nie tam znaleźć mądre głowy, które pomogłyby mi w realizacji pomysłu.
„Więc jeśli wkrótce kogoś nie znajdę, wybuchnę na małe kawałeczki. I wyrzucę z siebie moją maleńką symfonię”.
Wśród leniwego bezgłosu spokojnego przedpołudnia, drżące łapy medyka trzymały przeźroczysty pojemniczek, po którego krawędziach tańczyły świetliste refleksy. Klatka piersiowa zaczęła poruszać się nieco szybciej, gdy usłyszał kroki, zbliżające się leśną ścieżką.
- Delto! Grasz na pianinie! - Wparowałam do siedziby medyków i bez dłuższych wstępów przeszłam do rzeczy. Siedzący w środku kilkoro wilków popatrzyło na mnie ze zdumieniem.
Mój dziadek walczył podczas wojny. Był takim szlachetnym gościem. A ja czuję, że jestem strasznym głupkiem. Jeszcze tyle muszę udowodnić.
- Przesłyszałaś się. - Niskiego wzrostu basior o ciemnym futrze, odwrócił się przodem do ściany, z zacięciem wycierając szmatką stojące na półce, szklane pojemniczki. - Sprzątam.
- Nie chodzi mi o to. Tylko o to. - Skinęłam głową na zakurzone pianino, stojące w kącie, skryte od światła słonecznego.
- Ach, to. Ale to było jeszcze w czasach wojny. - Jego grzbiet znieruchomiał. Subtelnie dało mi to do zrozumienia, że przerwał sprzątanie. Delta umilkł, o nic nie pytając i niczego nie sugerując.
- Potrzebuję twojej pomocy! I nie tylko twojej. I w tym też potrzebuję twojej pomocy. Bo nie wiem, czyjej jeszcze pomocy dokładnie potrzebuję...
Tak się boję, że się złamię. Czy to już jest zabawne?
Po drodze ze szpitala do domu stryjka, to jest, najjaśniej nam panującego alfy, choć było mi zupełnie nie po drodze, postanowiłam zahaczyć o norę dobrych znajomych. Okazało się, że nim osiągnęłam cel, natknęłam się na jednego z nich, właśnie tego, którego poszukiwałam. O tej porze roku zdążył już wrócić ze swoich wędrówek.
Gdzieś we wszechświecie, gdzieś tam komuś się pogarsza. Chciałbym, żeby przez to było mi łatwiej. Chciałbym nie czuć się skrzywdzona.
- Way, Way, pomożesz mi? - Uśmiechnęłam się promiennie. 
- Czego potrzebujesz, eh?
- Jest wielu z nas, którzy mają poukrywane w domach coś, o czym się zazwyczaj nie mówi. To i owo, które tylko czeka, żeby wyciągnąć je na światło dzienne.
- Ja też? Masz na myśli... - Basior zrobił zdumioną minę. Rzuciłam mu porozumiewawcze spojrzenie. - To znaczy, eh. Różne rzeczy się uzbierało w podróżach, ale jestem przeciwny przelewowi krwi. A już na pewno nie w imię instytucji państwa. - Przy ostatnim słowie ściszył głos.
- Kiedy ja nie o tym! - Gwałtownie pokręciłam głową. - Jasne, niejasno się wyraziłam. Miałam na myśli twoją gitarę, Way.
- Ach tak, co z nią?
- Równo za tydzień. Nie wiem jeszcze gdzie, ale to wyjdzie w praniu. Potrzeba nam muzyków. Mogę na ciebie liczyć?
Basior zawahał się. Po chwili jednak z niemym zacięciem, uroczyście kiwnął głową. W dzikiej radości rzuciłam się mu na szyję.
- Agrest! - zawołałam już w progu. - To bardzo ważne, umiesz na czymś grać?
- Bardzo możliwe, że na giełdzie - odpowiedział dżentelmen w nieco wyżej niż średnim wieku, nie unosząc oczu znad podartej gazety. - Ale nie jestem pewien. Okaże się jak Kaj przyniesie czwartkowe wieści. Chociaż niech mnie! Z przyjemnością zobaczyłbym ten parszywy pysk Derguda, upijający się z żalu po stracie połowy swoich aktywów. Pamiętam jak parę lat temu dorobił się na sprzedaży udziałów Ruchu Starych Zasad na rynku wtórnym, cholernik zawsze ma szczęście! Dasz wiarę, że niejaki Eothar, poseł z jego watahy, ponoć stracił w tym układzie cały majątek i popełnił samobójstwo? Wszystko kiedyś do niego wróci, do tego jaszczura. Zaiste, w przyszłym tygodniu muszę zaprosić go na kieliszek Belugi.
Słuchałam grzecznie, dopóki nie skończył. Wszyscy moi przyjaciele znają kogoś, kto pije wódkę. Są tacy dobrzy w poznawaniu nowych ludzi.
- A na jakimś... instrumencie muzycznym? Potrafisz?
- Nie zajmowałem się takimi rzeczami. Ale na pewno poradziłbym sobie co najmniej nieźle z grą na trójkącie. Tak podejrzewam, bo trójkąt ze swoim metalicznym blaskiem wyśmienicie współgrałby z moją sierścią.
- O tak, to wspaniały pomysł! Trójkąt należy do idiofonów. Świetnie dałbyś sobie z nim radę.
- Co masz na myśli?
- Idiofony to takie instrumenty, w których źródłem dźwięku jest ciało stałe, mającą niezmienną sprężystość. Wysokość dźwięku zależy głównie od masy samego instrumentu. Ponadto trójkąt to instrument perkusyjny. To wszystko znaczy, że nie trzeba przy nim mocno manipulować.
- Jesteś bardzo mądra, Kaweczko, chociaż, no wiesz, co jak co, ale manipulowanie idzie mi całkiem nieźle. - Basior wyraźnie się naburmuszył, choć wiedziałam, że nie potrafił długo się na mnie gniewać. - A po co ci to wszystko wiedzieć?
- Jak dobrze pójdzie z trójkątem, nauczymy cię grać nawet na akordeonie! A teraz, stryjku, na gwałt potrzebny mi rozległy plac. Rocznica wybuchu wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u już za kilka dni!
- No dobrze, ale co z tego? Będziesz zbierać tam armię i wyruszać na odwet?
- Urządzimy uroczystość upamiętniającą bohaterów. Co z tego? Co z tego? Agrest, właśnie przez to, że nie pamiętamy o wojnie, o poświęceniu, o tym jak wiele wilków umarło, byśmy dziś mogli żyć w pokoju, to wszystko w końcu wróci.
- Może masz rację. A może właśnie bardzo się mylisz. - Basior wyciągnął łapę w moim kierunku, poniekąd oskarżycielsko. - Czy naprawdę chcemy to rozgrzebywać? Pod nosem WSJ i WWN opowiadać o naszej klęsce?
- Nie! Będziemy... grać. Opowiemy o wojnie, bez ani jednego wspomnienia o tej wojnie. Muzyką.
Najmniejsze na świecie skrzypce naprawdę potrzebują publiczności. Więc jeśli wkrótce kogoś nie znajdę, wybuchnę na małe kawałeczki i wyrzucę z siebie moją maleńką symfonię, całą, w górę i w dół leśnej ścieżki.
- No dobrze, Kawko, urządzimy wszystko na Polanie Życia. Skieruję do ciebie pomocników i będziesz mogła wziąć ze spichrza co będziesz chciała. Tylko proszę, w granicach rozsądku! Ale osobiście nie wezmę udziału: zdobycie trójkąta naraziłoby nas na zbyt duże koszty, włącznie ze stratami w wilkach. Na scenie musicie poradzić sobie beze mnie.
Gdy pod wieczór wracałam do domu, szczęśliwie załatwiwszy wszystkie najważniejsze kwestie, łapy zaczynały mdleć mi z wysiłku. Pomocnicy zostali zwołani, a okolicznościowe racje żywnościowe wstępnie zarezerwowane. Muzycy poinstruowani i poproszeni o wybranie sobie pasującego repertuaru. „No dobrze, została już tylko końcówka”. Z niechęcią pokręciłam czubkiem nosa, zezując na szczyt budynku, który zajmowaliśmy z rodziną.
„Ale najpierw spróbuję oczyścić swój umysł”.
- Mamooo! - ryknęłam już u progu. Wadera, która, nawiasem mówiąc, wylegiwała się na kanapie, podskoczyła jakby była małym kamyczkiem podczas trzęsienia ziemi, a kilka dużych kropel lekko barwnego alkoholu wylało się ze szklanki, którą kurczowo ściskała w łapach.
- Kawko, zabijesz mnie kiedyś...
- Chcesz być pieśniarzem na naszym koncercie, upamiętniającym rocznicę wybuchu wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u?
Decyzja mojej rodzicielki była szybka niczym błyskawica.
- Chcę.
- To świetnie, to został mi już tylko... - Na samą myśl westchnęłam ciężko. - No dobrze, najpierw się napiję. Nalatałam się jak opętana po lesie.
- A zapytasz Deltę czy zagra? On tak ładnie gra na tym fortepianie...
- Pianinie. Właśnie od niego wróciłam. Zagra.
- Aaach, to wyśmienicie! A Ty? - Matka na swoim siedzisku prawie podskoczyła z radości. Mój wzrok znów mimowolnie powędrował w kierunku sufitu.
- Co ja... - burknęłam trochę rozkojarzona. Zamiast w podskokach pobiec ku schodom, po których zresztą nie dobiegłabym na ostatnie piętro, zmuszona do wołania ku górze, zamiast tego, Moi Drodzy, powlokłam się w kierunku naszej kanapy, rozsiadłam na niej wygodnie, obok rodzicielki, chwyciłam do łapy kubek z niedopitą deszczówką i obficie skropiłam nim wyczerpane całym dniem podniebienie. Poduszki kanapy zasprężynowały, gdy wadera wstała, a poduszki jej łap zastukały po wilgotnej, betonowej podłodze. Przeciągnęła się, stojąc na środku pokoju, i ziewnęła rozkosznie.
- Ja wychodzę. Poszukam tatusia. A ty dziś w nocy będziesz w domu...? - rzuciła niby mimochodem. Zmierzyłam ją zimnym spojrzeniem.
- Oczywiście. Nigdzie się nie wybieram.
- Ach... dobrze. To my nie wiem, czy wrócimy.
„A idźcie do samego piekła i bawcie się tam dobrze”.
Stukanie jej łap na podłodze ucichło. Dopiłam ostatni łyk przyjemnie chłodnej wody, delektując się chwilą bezwzględnego odpoczynku.
Wtem, słysząc jakiś ruch przy wejściu na nasze piętro, zjeżyłam się odruchowo. Na chwilę zamarłam, nasłuchując. Matka po coś wróciła? Ktoś rzeczywiście był przy wejściu, na klatce schodowej, ale nie wchodził do środka.
Dało się słyszeć pukanie w ścianę. Podniosłam się z kanapy i z ciekawością ruszyłam w stronę tajemniczego gościa. Musiał być bowiem gościem bez złych zamiarów, jeśli grzecznie ogłosił swoją obecność.
- A ty kto? - Uniosłam brew, stając naprzeciwko przybysza. Szaroniebieski ptak w bordowej jesionce, przypominający bociana, żurawia czy cholera wie co, był ostatnim, kogo się spodziewałam. No, może jednym z ostatnich. Gdy przyjrzałam mu się lepiej, stwierdziłam, że trochę przypominał trochę Kaja.
- Wybacz. Sąsiad z góry. - Uśmiechnął się szeroko. Świadomość uderzyła we mnie jak piorun z jasnego nieba. Rzeczywiście. Poznałam jego głos już po pierwszym słowie. To, że stanęliśmy oko w oko sprawiło, że straciłam wszelką pewność co odpowiedzieć, bo z jakiegoś powodu nie mogłam się zdobyć ani na „No i czego chcesz?”, ani na „To dobrze, bo właśnie miałam cię wołać...”. Ptak jednak wyręczył mnie w dość nietypowy sposób. Zza pazuchy wyciągnął zgrabny bukiecik złoto-bursztynowych narcyzów i wyciągnął go daleko przed siebie.
Wlepiłam w niego pytający wzrok.
- Przepraszam za to moje granie. Wiem że ci przeszkadza, ale na pewno wiesz jak to jest, za nic nie mogę przy tej pogodzie ćwiczyć na zewnątrz.
- A. - Przejęłam od niego kwiaty. Żadne słowo nie wydawało się odpowiednie. - Właściwie to... Nie ma sprawy. Skrzypce to całkiem miły instrument. Tylko strojenie jest upierdliwe. Nigdy nie umiałam tego dobrze zrobić. - Zaśmiałam się nieco niezręcznie. - Posłuchaj, pozwolę sobie dość szybko przejść do rzeczy... - Teraz z kolei to on popatrzył na mnie z pytaniem w swoich błyszczących ślepiach. - Ale czy nie chciałbyś zagrać na koncercie upamiętniającym ofiary wojny na Wschodnich Ziemiach NIKL-u?
- Takiej propozycji nikt chyba nie odmówił. - Jego beztroski uśmiech przybrał nieco enigmatyczny wyraz. Spoważniałam.
- W rzeczy samej.
Przez chwilę milczeliśmy.
- A ja muszę odmówić.
O ile wcześniej milczałam z grzeczności, czekając na jego odpowiedź, tak w tamtej chwili po prostu zaniemówiłam. Nie chciało mi się bowiem wierzyć własnym uszom.
- Jak to? Przecież chyba kochasz muzykę. Nie chcesz wziąć udziału w tej szlachetnej inicjatywie? Potem mamy umówione spotkanie w gronie artystów, i... i dobrą kolację... Jak można nie wesprzeć głoszenia pamięci o naszej przeszłości?
- Źle mnie zrozumiałaś, ja po prostu fizycznie nie mogę pomóc. Jeśli chcesz, zapytaj Agresta o jego pierwszego asystenta. - Coś sprawiło, że od tonu jego głosu zakręciło mi się w głowie. To jakby ktoś błysnął mi fleszem przed samymi oczami.
- Koncert, to wszystko przez twoje skrzypce...
- Byłem pierwszą ofiarą tego konfliktu, Kawko.
Pokręciłam głową, czując jak pod moje powieki napływają krople silnych emocji.
- O czym ty mówisz?
- Nie mogę zagrać dla tych, którzy mnie nie usłyszą.
- Zaraz, chwileczkę! Chcesz mi powiedzieć, że jesteś kim?
- Teraz chcę już chyba tylko podziękować. W imieniu wszystkich, którzy już tego nie zrobią.
- Nie rozumiem. Ty żyjesz, żyjesz!
- Czasem zmarli mają za dużo na głowie, by iść do Raju. - Przy tych słowach, zdaje się, że do mnie mrugnął. - Zwłaszcza niektórzy. Tacy, co najwięcej mają za uszami. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
- To niemożliwe. - Wyszeptały bezgłośnie moje wargi.
- Myślę, że jak najbardziej możliwe. - Wyminął mnie. Nie znalazłszy sił, by protestować, odwróciłam się za nim i tylko tępo powiodłam za nim wzrokiem. Podszedł do naszego starego kredensu i otworzył jedną z szuflad. - Wystąpisz z nimi na koncercie?
Mechanicznym, wypracowanym we wczesnym dzieciństwie ruchem, postawiłam przed sobą jedną nogę. Potem drugą, by zrobić kilka kroków, zbliżyć się do kredensu i stanąć tuż obok gościa. Popatrzyłam w dół.
Instrument był zakurzony; ciut już na mnie przymały. I oczywiście kompletnie rozstrojony. Ale nadal zdatny do użytku.
Zacisnęłam powieki.

Kilkadziesiąt łap zbliżało się do jaskini marszowym krokiem.
Dramatyczna melodia płynęła przez las niczym fale wzburzonego oceanu, odbijając się od drzew. Niskiego wzrostu pianista pochylał się nad klawiaturą, z pasją, jak pochyla się sternik nad sterem okrętu podczas burzy. Potężne basy grzmiały nad jego głową na jedno tylko uderzenie łapy.
Za jego plecami, młodziutka wilczyca, w ciszy i z namaszczeniem smarowała smyczek kalafonią. Gotowy przyłożyła do pierwszej struny, przy akompaniamencie doniosłych dźwięków pianina. Już nie mogła doczekać się zagrania duo, ale pozostała jeszcze sprawa przyziemna, acz konieczna. Powoli przysunęła ucho do otworów rezonansowych i podniosła łapy z instrumentem na wysokość pyska. Zagrała najprostszy dźwięk, delikatnie, by nie interferował on z melodią jej przyjaciela. Odetchnęła i, odkładając na chwilę smyczek, sięgnęła do kołków stroika.
Właśnie wtedy do groty wpadli żołnierze. Skrzypce jęknęły, a Etiuda Rewolucyjna ucichła gwałtownie. Echo ostatnich nut zmieszało się z krzykiem. Tego dnia piękno zostało wydarte z wilczych łap i ostatecznie zastąpione cierpieniem.
To była wojna; wojna, na której bezczeszczono świętości.

- Nie lubię na nich grać. Poza tym nie wiem co mogłabym zagrać.
- To samo, co ja miałbym. Jest wiele pięknych utworów.
Nie potrafiłam i nie chciałam się sprzeciwiać. Odwróciłam się, chcąc ukryć przed nim, a może i przed całym światem, swój pysk, na który wkradł się niepotrzebny sentymentalizm.
Za plecami usłyszałam, że struny zawibrowały przy podnoszeniu instrumentu. Pojedynczy, długi dźwięk.
Iiiiiiiiiiii eeeeeeee aaaaaaaaa ooooooo...
Iiiiiiiiiii...
- Grają prawie zupełnie czysto. Chyba długo nie leżały w tej szufladzie.
Uśmiechnęłam się lekko i przygryzłam wargę. Rozmówca milczał. Chyba czas na mój ruch.
- No dobrze, zrobię to. Więc teraz to ty posłuchasz moich prób. - Uniosłam pysk, zaciągając się chłodem wieczoru. Decyzja, którą podjęłam, wydawała mi się jednocześnie zbawienną i szaloną. Pod palcami, wciąż jeszcze stojącymi na betonowym podłożu, już czułam nacisk na niewidzialnym gryfie. - Po prostu pozwól mi zagrać dla ciebie na skrzypcach.
Ale gdy odwróciłam się z powrotem w stronę kredensu, jego nie było już obok. Szuflada była zamknięta.
Nieśmiałym krokiem wróciłam tam, gdzie przed chwilą staliśmy we dwoje, tak jakbym obawiała się przez przypadek popchnąć towarzysza, czekającego tam nadal. Gdy wysunęłam skrytkę i chwyciłam za gryf, skrzypce brzdęknęły cichutko.
„Przecież to właśnie zrobię. Zagram, dla ciebie... i dla nich. Szkoda tylko, że nawet nie poznałam twojego imienia”.

Zapewne nie spodziewaliście się tu długiego i inspirującego, przetkanego naiwnymi dialogami opisu koncertu, przygotowanego w takich teatralnych trudach, prawda? To dobrze, albowiem nigdy się on nie wydarzył. I to nie dlatego, że obudziłam się zanim ten sen dobiegł końca, a dlatego, że według jego dalszej części, gdy następnego poranka biegłam na złamanie karku ku nowej przygodzie, zebrać pomocników i z ich pomocą doprowadzić do ładu Polanę Życia, zarośniętą i wydeptaną przez łosie, na naszej drodze stanął tygrys syberyjski. W tym starciu zginęliśmy wszyscy. Nawet on.
Żartuję, mordo. Po prostu Wrona kichnęła i się obudziłam.
Tak jak kończę tę melodię. To wydaje się konieczne. Więc to może być koniec mnie, albo może po prostu lepszej mnie. Teraz wjeżdżają Betony, weź kieliszek Wrotyczeusza!
Wiem, że mentalnie mnie tu nie ma, ale to może być lekarstwem.


No i mały dodatek...
Kiedyś usłyszymy to w prawdziwej wersji Betonów WSC, serio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz