Niektórzy autorzy zaczynają od życiowych porad i porównań wyciągniętych z głowy, które po kartkach płyną niczym rzeka przez państwa. Inni z kolei preferują stare, dobre rozpoczęcie z kopyta. Akcja i dynamika już od pierwszego słowa. Są też tacy co znacznie bardziej lubią epitetować w swoich rozważaniach nad opisami niesamowitości przyrody, a ich neologizmy zaszczycają swoim widokiem oka czytelnika.
A ja? A ja z gośćmi byłem…
I ja tam z gośćmi
byłem, miód i wino piłem, A com widział i słyszał w księgi mieściłem.
Adam Mickiewicz Pan Tadeusz, Księga XII
Dawno, dawno temu, tam gdzie poprawnie zaczynać się powinny wszystkie baśnie i w czasie kiedy winne im trwać i zostać, żył sobie pewien książę. Nie byle jaki proszę państwa, gdyż wilk był z niego niesłychany. Najbardziej wilczy wilk pośród wilków. A imię jego, Szkliwo. Jego wilcze pióra mieniły się niebieskimi barwami, a odcienie szarości tańczyły na jego lotkach, kiedy wzbijał się ku niebiosom zwiastując światu swoją piękność. Niezastąpiony władca świata można by rzec. Jednak wszystko ma swój początek i koniec, chociaż z tej baśni nie płynie żaden morał. Państwo od zachodu lub wschodu, dokładnie już nie pamiętam, którego władca miał na imię Kaj, ale to tak w skrócie, gdyż prawdziwe imię było zakazane i niedokształceni często bezcześcili te piękne litery swoimi próbami wypowiedzenia tegoż imienia. Dlatego Kaj. I tenże otóż Kaj zamiast jak odważny król, za jakiego się podawał, wolał uchować się za plecami wynalazcy i naukowca o imieniu Kapral. Tenże znamienity wilk przygotował temu bardziej wilczemu ptakowi broń. Ale w baśniach tak to bywa, że zawsze w środku sporu musi leżeć jakieś ziarnko grochu. Kłótnia szła o księżniczkę, wdowę, której oczy zapatrzone jedynie w gwiazdy z utęsknieniem szukały ukochanego, który dawno już się w grobie przewracał. O nią także, ten tego, poszło, zdaje się. Nikt tak właściwie do końca nie wie, czy to nie był tylko przykry pretekst do pokazania siły ze strony Kaja. W każdym razie, broń w gotowości, ruszyli oboje w boje. Szkliwo władca ścisłego słowa i uniku nie był prostym przeciwnikiem do pokonania. Jednak Kronos i Huk litowali się nad tymże biednym Kajem, dając mu Kaprala i jego geniusz. Broń została odpalona, kiedy tenże czerwonawy na piórach ptak miał się kąpać we własnej krwi. Broń uderzyła w ziemię z hukiem. A huk poniósł się po świecie razem z konsekwencjami.
Każda baśń ma swój koniec. Jednak ta baśń się jeszcze nie skończyła.
Bleu prychnął. Pył z uklepanej ziemi wdarł się do jego nosa
nieprzyjemnie go drażniąc. Przed sobą usłyszał tylko ostrzegawcze warknięcie,
tak ciche że ledwo słyszalne. Od razu jego brzuch przywarł do popękanego
traktu. Przyroda wokół nie była im przyjazna, o ile jakąś było się w stanie
spostrzec w pobliżu. Po dawnym świecie pozostała tylko pamiątka w postaci
ludzkich książek w opłakanym stanie i wspomnień pradziadków podających sobie
zbitki legend w dół przez pokolenia. Jednak nie to się liczyło, ważne było aby
przetrwać, bo inaczej następnych pokoleń nikt nie spotka. Wiatr poruszył
piaskiem, ziemia zagruchotała niedaleko zapadając się pod sobą. Wrak drzewa,
skamieniała pamiątka przeszłości, zsunęła się do niewielkiej dziury. Huk trwał
ułamek sekundy, a jednak wzbudził wiele niepokoju w sercu trupy. Bleu przyjrzał
się temu zjawisku, unosząc oczy nieco wyżej niż powinien. Jego niebieskie
tęczówki ujrzały bowiem nie tylko unoszący się wysoko pył, wypchnięty przez
Impakt upadku, ale także skrawek słońca. Jego instynkt kazał mu od razu zamknąć
ślepia. Ten parszywy „życiodajny” mutant na niebie sprawiał wiele kłopotów. Tak
niewiele zwierząt było w stanie w ogóle myśleć o przetrwaniu na tym
spustoszałym świecie. A słońce było jednym z powodów.
Widzicie. 450 lat temu, dokładnie w dzień przesilenia letniego stała się pewna
katastrofa. Sam Bleu znał ją tylko z opowiastek i bajek, którymi wojownicy
zadowalali swoje zmęczone umysły przed snem. Katastrofa Koyaanisqatsi. Nazwa niewypowiadana dla wilków, które o dawnym języku już
zapomniały. Co dokładnie się wtedy stało, nikt nie wie. Te bujdy jakie każdy
koloryzuje na swój sposób, sprowadzały się do jednego wspólnego punktu.
Wybuchu. Co wybuchło? Jedni mówią, że bomba. Drudzy, że elektrownia ludzka. A
jeszcze inni mówią, że to wybuchła magia, dlatego nie ma jej już teraz nigdzie.
Wiele z tych dyrdymał zakłada też, że to magia czyniła świat pięknym i
pozwalała mu rosnąć. Bleu jakoś nie sądził, że to była prawda. Słuchał tych
słów z zaciekawieniem, to przyznać musiał. Ale wyłącznie dlatego, że
fascynowało go jak wiele różnych wersji może mieć jedno kłamstwo. Chociaż, jak
to mówili, legenda ma w sobie ziarenko prawdy. I co by się nie działo, tragedia
nastąpiła zmiatając kawał świata z powierzchni. Drugi dość szybko nadganiał
rozpadem kontynentów i przesuwaniem się płyt tektonicznych. Nagłe wybuchy
wulkanów, wzrost gazów w powietrzu i szybka śmierć roślinności pozostawiła
tylko najsilniejszych przy życiu. Podobno jeszcze 100 lat po katastrofie żyć
mieli ludzie. Ostatni, który byli w stanie przetrwać ten tragiczny obrót
wydarzeń. A potem słuch po nich zaginał, zostawiając tylko puste betonowe
metropolie, w których zamieszkały spazmy. Pozostawiając jednak kwestię tych
potworów na boku, pytanie czy udało określić się przyczynę tego zjawiska? Bleu
uważał, że nie, chociaż są tacy co by się z nim kłócili. Baśń jaką opowiada się
szczeniakom, aby wytłumaczyć im dlaczego muszą chować się pod skałami, głęboko
pod ziemią, była brednią na bredniach. Żaden Szkliwo i żaden Kaj nigdy nie
istnieli. Przynajmniej nie w głowie tego młodego żołnierzyka.
—Halt. — przewodniczący im wilk nagle przystanął. Jego trzy łapy ugięły się
stawiając ciało nisko. Trójka jego podopiecznych uczyniła to samo. Niedaleko
nich w pełnym słońcu przemknęła Lamia. Parszywe stworzenie, część przetrwałego
okazu przystosowanego do tych nieznośnych warunków. Długi ogon, niczym u węża i
ciało jak u syrenki, od tułowia w wzwyż przypominało coś, co niegdyś mogłoby
ujść za człowieka. Tyle że deformacje skażonego świata pokrzywiły górne
kończyny, stopiły wyraz twarzy w jedną maskę bez wyrazu, pozbawiły włosów i
skóry, pozostawiający tylko krwawe ślady tam gdzie kiedyś było mięso. Potwór
nie widział i nie czuł, ale słuch miał dobry. Dlatego tak istotne było aby
nawet oddech siedział cicho, zamknięty w czeluściach płuc.
Gdy tylko zagrożenie oddaliło się na bezpieczną odległość wilki mogły
odetchnąć. Wnętrza ich ciał powoli zaczynały domagać się powietrza, chociaż
tlenu było w nim mniej niż by się chciało.
—Ruszamy. — starszy szeregowy machnął na nich ogonem. Bleu dość niechętnie
przestąpił przez kawałek kamienia leżący na jego drodze.
To nie była jego
pierwsza wyprawa i pewnie nie ostatnia. Na tym świecie przeżyło niewiele
gatunków, które pozostały niezmienione przez ciężkie warunki pogodowe. Ludzie
poginęli lub zmutowali w coś nazywanego spazmą, co przypomina bardziej breję
czerwonego mięsa i paru kości, ciągnącą się po dawniej szumnych ulicach. Były
powolne, ale nie dało się ich unicestwić inaczej jak ogniem. Rozmnażały się jak
szalone i zjadały siebie nawzajem. A skoro siebie to i innych. Obezwładnione
przez własne instynkty. I ani tego postrzelić, a i ogień nie łatwo się pali w
tej atmosferze. Są wspomniane Lamie, które niegdyś były mieszanką człowieka i
węża, jednak teraz przypomniały tylko zmutowane gówno sunące po pyle. Były
także Rogi, nazywane tak potocznie ze względu na swoje poroże. To były pierwsze
stworzenia, które stanęły na dwie nogi i były na tyle inteligentne aby stworzyć
swojego rodzaju społeczeństwo i koalicję. To w ich kierunku przesuwał się mały
odział wilków, wyposażony dość biednie. Małe bukłaczki z wodą, każdy po broni
palnej i białej, a do tego po trzy naboje, ponieważ bieda i tu w zęby
zaglądała. Lepsze to jednak było niż nic. Trzy nabije w rękach doświadczonego
strzelca wystarczyły aby powalić Trolla lub inne zjawisko legend.
Do Rogatych szli po jakieś zapasy i broń. Nikt do końca nie wiedział po jaką,
jednak jaki był sens pytać. W tym świecie albo się słuchasz, albo giniesz
gdzieś wśród pustkowi. Doprawdy depresyjny obrazek, jednakże niemiłościwie
prawdziwy.
Na ostatnim kawałku,
Lucka, wlekący łapy za Bleu, odetchnął głośno. Jego krtań wydała dziwny
kaszlący oddech, jakby zakrztusił się dymem. Wszyscy obejrzeli się na niego,
patrząc jak powoli upada ku ziemi. Panika wdarła się w serca, jednak ciała
pozostały w bezruchu. Gdzieś w oddali od skał odbił się dźwięk strzału. Bleu
jako pierwszy przyjrzał się umierającemu znajomemu. Jego ciało powoli
przeciekało, a krew wlewała się pomiędzy pęknięcia ziemi. Kolejny strzał trafił
drzewo niedaleko nich, rozbryzgując starą korę. Ta uderzyła w ich futra.
Automatycznie sięgnęli po bronie ładując je. Niechętnie ich przewodnik zajrzał
ponad ochronną warstwę stworzoną z naturalnego kamienia. Momentalnie jego
czaszka została przeszyta przez kulę. Potem ktoś oddał jeszcze dwa strzały,
chybiając. Wilk zawył i upadł na ziemię momentalnie tracąc przytomność, tym
samym i szansę na życie. Bleu odetchnął. U jego boku jego komrad na trzęsących
się łapach próbował odblokować swoją broń od paska. Zostało ich dwóch. Trzeci z
nich właśnie został położony do ziemi razem z innymi. Dwa strzały przeszyły
czerwone niebo. Oboje się bali, jednak po niebieskawym wilku słabo było to
widać. Wielokrotnie był jedynym, któremu udawało się zbiec od śmierci. Zgarnął
naboje do broni, co by nie marniały przy trupach i zgrabnym ruchem rozgrzebał
odrobinę ziemi pod sobą. Szukał dobrego miejsca, aby…
Ziemia zadrżała kiedy nacisnął na większy kamień w pęknięciu jakie znalazł. To
rozlazło się, przestając być tylko powierzchowną raną ziemi. Wszystko wokół
zaczęło opadać do wewnątrz rozstępując się i przekształcając w kanion. Bleu nie
opierał się. Jedynie zgrabnie przeskakiwał z drogi kolejnym gruzom. Kawałek
dalej od nich było słychać paniczne krzyki. „Jak ktoś nie umie używać świata do
swojej pomocy, ten sam świat go zabije.” Pomyślał, patrząc jak Rogacze opadały
na samo dno szczeliny.
—Czekaj, czy to? —
—Nie pytaj, tylko skacz.— Bleu warknął na kompana przeskakując wyżej i unikając
wielkiego kamienia. Jego znajomy nie miał tyle szczęścia. Młodzik wspinający
się w górę usłyszał tylko głuche chrupnięcie kiedy ziemia pochłonęła kolejną
duszę.
Z chwili na chwilę
robiło się coraz zimniej. Bleu niechętnie obrabował trupy, które udało mu się
wygrzebać spod gruzu. Te Rogacze miały im pomóc, a okazały się tylko zwykłymi
szujami. Jak zabrakło im wody i pożywienia rzuciły się na własnych sojuszników.
Cóż. Ten świat nie wybiera dobrych i złych, a moralność nie istnieje. Nie
teraz. Musiał się spieszyć, więc nie zebrał wszystkiego, gdyż hałas przyciągnie
potwory. A potwory nawet dla niego oznaczały śmierć. Wyskoczył z dziury i
puścił się biegiem w kierunku, z którego przybył.
Kawka stanęła na zielonej trawie. Obok niej
stał Agrest podziwiając piękno zielonego lasu. Oboje oddychali głęboko,
zziajani ale szczęśliwi. Udało się im zbiec z pola bitwy, niezauważonym.
Jednak nie tyle szczęścia było dla Wrony. Jej łapy próbowały nadążyć za
rodziną. Niestety, dwa strzały powaliły ją na ziemię, a sama ostatkiem sił
wołała za nimi. Zwracając na nich uwagę.
Dwie kule prosto w pierś.
—Parszywce. —
Admirał prychnął głośno. Jego łapy zaczęły krążyć kółeczka w wydeptanym
gruncie. Ich mała baza licząca niewiele, bo tylko 45 wilków, mieściła się
niedaleko Starego jeziora. Koryto jego przeszłości było odrobinę wilgotne,
dając wilkom możliwość częściowego zaspokojenia pragnienia. Mogli chociaż lizać
grunt. Obudowani byli skałami i drewnianymi palami. Na więcej bezpieczeństwa
liczyć nie mogli.
—W każdym razie. Broń, jaką znalazłem taką mamy. — Bleu zakończył streszczanie
całej tej historii swojemu dowódcy. Szary, potężny wilk odetchnął ciężko.
—Hyarinie. Musimy coś z tym zrobić! — Admirał zawsze był w gorącej wodzie
kąpany. Ale był silny i dość sprytny. Gdy Bleu był jeszcze mały, ten dziwny
wilk uratował mu tyłek, przed spazmą. Niezwykle ciążka to była walka o jedno
marne życie, ale się udało. Admirał stracił wtedy ucho i ogon, ale powtarzał
każdemu, że było warto. I miał rację. Do tej pory Bleu był jednym z najlepszych
ze zwiadowców. Jego umiejętność wykorzystywania terenu i spostrzegawczość
czyniły go świetnym w terenie.
—Nie. Nie ma sensu tego drążyć. Nie wiedzą gdzie jest nasze siedlisko, niech
więc umierają z głodu.— zadecydował wilk. Kiwnął głową pozwalając żołnierzom
rozejść się.
Bleu usadowił się
niedaleko jednego z ognisk. Podano mu kawałek mięsa. Prawdopodobnie z Lamii
,patrząc na jego niebieskawy kolor. Nie narzekało się tu jednak. Jadło się jak
najmniej się mogło. Z racji jego ran, powstałych przy okazji bójki i walki z
kanionem, otrzymał wyjątkowo dużą porcję. Podziękował i pochwycił pociłem w
pysk przemieszczając się.
—Jak się czujesz? — zapytał kiedy usadowił się przy jednej z kryjówek. Nory
były jednym z najlepszych łóżek możliwych. Poza tym , że zapadały się dość
często, jeśli były płytkie były w miarę bezpieczne. A Lamie i ptaki drapieżne
nie dostrzegały wilków lub szczeniąt.
Jego siostra wyłoniła się z ciemności. Jej oczy były podkrążone, ciało
poobijane. Prychnęła tylko w odpowiedzi na jego pytanie. Tijadea nie była w
najlepszej sytuacji, jednak sama sobie na nią zapracowała. Podczas kiedy Bleu i
Pelasza ciężko trenowali, ona raczyła puszczać oczka do basiorów. Może dlatego,
że matka zawsze dawała najwięcej atencji ich największej siostrze. Ta samica z
pewnością zasługiwała na to miano, bo pomimo niewielkiej różnicy wzrostu, miała
więcej siły od basiora. Z kolei on nadrabiał swoją zwrotnością. A ta nędzna
kulka osowiałego nieszczęścia przed nim, nie trenowała wystarczająco. Niewiele
brakowało, a nie przeszłaby minimum punktów aby w ogóle pozostać pośród ich
stada.
—Widzę, że nie najlepiej. Znowu byłaś u Barona, co? — odetchnął. Jego siostra
się puszczała. Po prostu. Puszczała się. Przyjęła na siebie tą zaszczytną rolę
dawania dupy wilkom, aby nie ginąć na froncie. Przynosiło to wielkie
rozczarowanie jej rodzinie. Nawet Bleu nie cierpiał patrzeć na jej wyczyny, a
często zdarzało się, że nikt się z tym jakoś nie krył i brał ją na środku
dziedzińca.
—Co ci do tego?—
—Jesteś w ciąży. Nie powinnaś się szlajać. — odparł. Nie był zadowolony z
poczęcia dzieciaków. Nikt nie był. Nie potrzeba im więcej dzieci. Zwłaszcza nie
mioty od Tijadei, której geny uznawane były za godne wyginięcia. Były takie
osoby. Bleu i Pelasza się do nich nie kwalifikowały. W końcu mieli już
przeznaczonych partnerów, aby ich potomstwo osiągało odpowiednie wyniki, było
silne i zdolne do wytrzymania ciężkich warunków.
—Nie obchodzi mnie to. Tak samo jak was. — mruknęła i zniknęła w norze innego
wilka. Prawdopodobnie Barda. Zabawiacza czasu watahy. Jedyny wilk, który żarcie
dostawał za poprawianie im humorów. Normalnie dawno byłby powieszony na
wieszakach do suszenia mięsa, ale odkąd zaczął swoją pracę wszystkim było jakoś
tak lżej. Czasem nawet radośnie, więc dowódca postanowił darować mu życie w
zamian za tą usługę. No.. i kwestia też taka, że nie tylko te usługi wydawał
wilkom. Oboje byli siebie warci.
Bleu odetchnął. Zjadł swoją porcję pożywienia i przemieścił się na swoje łóżko.
Hierarchia działa w ich stadzie trochę inaczej niż kiedyś. W bajkach były alfy
i bety. Nie. Tutaj by to nie przeszło. Jest dowódca, kapitan i przewodnik.
Dowódcy każdy się słucha, gdyż świeci mądrością i organizuje im świat. Kapitan,
a w ich przypadku dwóch, zajmuje się treningami i przydziałem wilków do wypraw.
A przewodnicy, przewodzą wyprawom. A każdy kto jest za słaby żeby przeżyć lub
się przydać ląduje na suszeniu. Martwy. Kanibalizm nie jest niczym
przerażającym w tym świecie. Wilcze mięso nie jest wcale takie złe. W końcu nie
łatwo wykarmić 45 wilków. Pomimo, że w porównaniu do innych stad jest ich
niewiele, nadal było to ciężkie. W końcu najprostszym sposobem na przeżycie
jest trzymać się grupy. Dodatkowo im wyżej się spało tym więcej miało się
zaufania i szacunku. Miejscówka Bleu mieściła się na jednej ze skalnych półek,
prawie przy samej górze. Stamtąd w nocy przyglądał się ich obozowisku. Pilnował
swoich wilków, pomimo, że to nie było do końca jego zadanie. Ale za to wilki
kochały silniejszych i tych wysoko. Najczęściej brali oni tury na obserwację otoczenia.
Oczywiście. Ścianka nie była bóg wie jak wysoko, ponieważ byłoby to zbyt
niebezpieczne. Naturalna konstrukcja została skrócona w połowie.
Agrest sapnął. Widział z krzaków, jak Kawka
kręci tyłkiem i mruga oczami. Basior z jakim rozmawiała zaśmiał się nerwowo,
speszył się. Jej urok zawsze działał. Jednak to było niepotrzebne. Nie teraz.
Wadera nie zawsze taka była. Pamiętał kiedy miała swojego partnera. Mundusa,
nieszczęśnika martwego pod ziemią. Zabił go inny wilk, ku zgrozie młodej
wdówki. Teraz szukała miłości i akceptacji, której Agrest nie umiał jej
przekazać. I pomimo, że jego serce chciało i wołało o to, samica nie potrwała
czytać w myślach. Dlatego często wpadała w nieodpowiednie łapy. Agrest tylko patrzył. Z daleka. Jak jej ciało
pada przebite nożem.
Szukała miłości w złym miejscu.
Noc przebiegła
spokojnie. Jak i kolejne dni. Wyprawy zostały na razie zatrzymane, więc Bleu musiał odnaleźć dla siebie inne zajęcie.
Dowódca nie miał dla niego zadań. Kapitan zajęty był czymś innym, a szczenięta
miały dzień wolny od treningu. Jeden, jedyny w tygodniu. Dlatego kręcił się
pomiędzy wilkami. Widział swoją siostrę, ciężarną samicę w 7 miesiącu, okrągła
i prawie gotową do pęknięcia, jak podnosiła ogon dla jakiegoś wilka. Przewrócił
oczami. Nie miał też ochoty słuchać występów Barda. Nudziło go to
niemiłosiernie.
Następnego dnia
przyszedł deszcz. Coś rzadko spotykanego w tym świecie. Chmury zasłoniły
horyzont, przez co przy ziemi zrobiło się duszno. Kiedy tak się działo, pyły i
gazy opadały ku ziemi, podduszając osoby o słabszych płucach. Dwa wilki padły z
samego rana. Jeden wieczorem. Wszyscy byli przemoknięci, ponieważ futra
przystosowane do nieustannego gorąca i duchoty nie przyjmowały wody najlepiej.
Jednak ten opadł był zesłannikiem niebios. Wystawiono wiadra i gliniane wanny,
aby napełnić je deszczówką. Każdy miał też szansę zmyć z siebie brud ostatnich
miesięcy i trochę się przeczyścić. Szczenięta zamknięte zostały wysoko, z
zakazem poruszania się gdziekolwiek. Nie mogli ryzykować ich chorobom. Delta i
tak miał łapy pełne roboty z rannymi od postrzałów i polowań.
—Cóż za piękne zjawisko. — mruknął do siebie widząc jak Bard przewraca się
podczas kopulacji z jakimś basiorem. Oboje wylądowali w błocie jakie powstało z
połączenia wody i pyłu. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Bleu słyszał kiedyś o tym,
co przodkowie nazywali burzą. Nigdy jednak nie widział jej na własne oczy.
Wiatr nagle się wezbrał na sile. Coś niesłychanego przy deszczu. Świat
błyszczał i świecił się. Jednak serce Bleu było jakieś niespokojne.
Agrest odetchnął. Jego łapy powoli przesunęły
się po błyszczącym nożu. Miał go ze sobą wszędzie, zawsze. Jednak nigdy go nie
użył. Do teraz. Wilk jaki go zaatakował leżał martwy obok niego, a on sam
dyszał ciężko. Oczy miał zapłakane. Jego rodzina… Wrona… Kawka… Gdzie oni
wszyscy się podziali? Gdzie ich obietnica, że już zawsze będą razem?
Zawiedziony własnym zakrwawionym obliczem raczył wbić narzędzie zbrodni we
własne, złamane serce.
I pożegnał go tylko huk jego
ciała uderzającego o ziemię.
Wszystko działo się
szybko. Bleu i Pelasza byli pierwszymi, którzy wznieśli alarm. Woda przybierała
na mocy i intensywności. Powoli zapełniała dno jeziora i wylewała się z niego w
pęknięcia w ziemi. Deszcze nie ustawał od wielu dni. Wilki panikowały. Szczenięta
wynoszone były z nor na gwałt. Budowano tratwy z nadziei, że nie będą
potrzebne. Bleu zawiedziony tą nagłą zmianą podjął samolubną nieco decyzję.
Jego łapy wymknęły się poza ramy obozu. Bez rozkazu, bez pozwolenia. Poczuł się
znowu jak ten mały szczeniak, któremu nagle dano odrobinę wolności. Jednak nie
po to szedł. Jego łapy rozpędziły się w kierunku znanym tylko jemu.
Wpadł do małej nory.
Jego łapy zanurzyły się w błocie, jakie sięgało jego kolan. Parsknął. Duchota
jaka tu panowała była koszmarna. A pośród tego wszystkiego pochylał się ptak.
Jego szare pióra, spłowiałe od braku słońca były oblepione. Jego dziób
pobielał, niegdyś jaskrawo czerwony. Miał problem z poruszeniem się.
—Pustelniku. —
—Ah. Bleu. — jego głos był melodyjny i łagodny jak na żyjącego całe swoje życie
pod ziemią ptaka. Wilk pokręcił głową w niedowierzaniu. Na szczęście się nie
spóźnił. — Przyszedłeś po mnie. Gotowy już byłem tu umrzeć, musze przyznać.—
Basior pochwycił go za co mógł i z trudnością wydobył ich oboje na ulewę.
—Dziękuję ci, mój drogi. Taka to miła… —
—Zamknij się i czytaj niebo. — wilk pospieszył pustelnika. Bowiem miał on
niezwykłą umiejętność. Zawsze wiedział co nadchodzi i co przychodzi. Z jakiegoś
powodu znal też bardzo dobrze przeszłość tego świata. Dlatego wilk pozostawił
go przy życiu.
—No dobrze, już dobrze. Nawet podziękować nie można. Zobaczmy. Co my tu mamy. —
pokręcił się mrucząc coś pod nosem. Woda powoli zmywała błoto z jego ciała
ukazując jak pięknie błyszczą się jego pióra. Jego ogon, uszczerbiony w jakieś
walce, machał na boki dla lepszego łapania równowagi.— No tak. No tak. Ulewa. —
—Tyle to i ja wiem.— odparł wilk po chwili ciszy.
—Zabójcza ulewa. Oi ten deszcz wróży dobroci, ale dla świata nie dla nas.
Trzeba uciekać na południe, z dala od starego jeziora. Ono było kiedyś w
dolinie morza. Bo padać będzie jeszcze wiele miesięcy. Tak przynajmniej mówi
niebo. —
—Cholera. — prychnął Bleu. Broń na jego plecach trafiła w jego łapy. Jeden
strzał powalił pobliskiego potworka, nieznanego gatunku. Był sam, ale czaił się
na nich, parszywiec. Krew wlała się od razu w szpary, które zasklepiały się
powoli, zalepione błotem jak klejem.
—Dobra. Idziemy. —
—Oh.. Ja także. —
—Zamknij mordę Szkliwo. Idziemy. —
Baś ta nigdy się nie skończy. A
więc i morał nigdy nie zostanie poznany.
CDN?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz