—Moja kochana, ty. Nie masz się co bać. W najgorszym
przypadku na nas naplują! — pocieszyła ją. Jej łapa zabrała skrzydło z drogi.
Spotykała wiele watah na swojej drodze i te raczej jej nie atakowały. Być może
nadal była w zasięgu posłuchu własnego ojca lub o zgrozo własnej, gdyż na
swojej drodze kiedyś przypadkiem kogoś pozbawiła życia. Ale to historia na inną
cześć dnia. Teraz powoli zmierzała w kierunku głosów, które powoli acz miarowo przemieszczały
się pośród lasu. Jej towarzyszka bardzo niepewnie podążała za nią w milczeniu.
Ale co innego mogłaby zrobić, zaprzyjaźniły się już w końcu. Taką przynajmniej
Piwonia miała nadzieję. Kroki puszystej samiczki były spokojne, pod nosem
mruczała piosenkę bujając biodrami na boki. Zupełnie nie bojąc się o własną
skórę. W końcu kto nie sprawia wrażenia niebezpiecznego, niebezpieczny
niekoniecznie jest. Pozory trzeba było robić. Zbliżyły się do nich dość mocno
jednak Piwonia niewzruszona nie zatrzymała się nawet na sekundkę, tym razem
zaczynając podśpiewywać pod nosem.
—kto tam idzie? — udając wielce zaskoczoną wystawiła głową z krzaków.
—Dobry. — przywitała się. Jej postura przypominała nieco szczenięcą z takiej odległości,
więc dwa wilki spoglądające na nią nieco odetchnęły. Spięły się ponownie gdy
cała wyszła z rośliny zdejmując z siebie listki. — Jak się macie? — pomachała
im łapą. Jej koleżanka trzymała się w cieniu, pewnie przerażona, lub niepewna
co ma zrobić.
—Kim jesteś?—
—Piwonia miło mi. — dygnęła delikatnie zaraz się prostując i zadzierając głowę
na wyższego od siebie samca. — A tam w krzakach moja nieśmiała koleżanka,
Cykoria. —
—Dobra, dobra. Czego szukacie? —
—Właściwie to nie wiem. Wskazówek na drogę. Trochę zagubione jesteśmy, ale też
nie wiemy dokąd mamy iść. Z pewnością nie na wschód. Tam nie ma już po co,
jednie puste kamieniołomy i wielka woda, ni widu ni słychu lepszego lądu. To
pomyślałam, że może na zachód, ale z całego tego rozgardiaszu nie dość, że
zgubiłam drogę w tym śniegu to jeszcze nie wiemy co tam jest. A wy stamtąd zmierzacie!
— w tle rozległo się skomlenie o skałach, jednak basior przed nią wydawała się
być niewzruszony.
—Daleko na zachód… długo są jeszcze lasy, ale potem przerzedzają się. Zamieniają
się w śnieg. Połacie i łąki śniegu nienaruszone niczym jak paroma krzewami.
Ciężko tam o jedzenie, ponieważ ziemia stwardniała jak diabli. Lód i zimo
wszędzie cały rok, a potem wysokie góry. Ciężko wam będzie przewędrować przez nie.
Jak zboczycie odrobinę z zachodu ku południu, a potem całkowicie w jego stronę
to dojdziecie na tereny gorące, bardzo intensywnie zasiedlone przez ludzi i ich
wymysły. —
—Widzę, że bardzo światowo! — jej koleżanka gdzieś w połowie tej całej rozmowy wysunęła
się odrobinę w przód. Teraz stała w świetle słońca. I Piwonia musiała przyznać,
że miała bardzo ładną koleżankę. Takiej jeszcze nie spotkała, zwłaszcza ze
skrzydłami.
—Tak, tak. A teraz uciekajcie. Przyciągacie oczy, a nam ich nie potrzeba.—
—spoko. Uważajcie na watahę Artura. Jeszcze trochę na wschód i wam ogony
poodgryzają. Nie lubią dużych.. i małych zbiorowisk i przybłęd. Mniej ich od
was, ale więksi są. Pa! — pożegnała się i po prostu odwróciła do nich plecami. — Idziemy dalej prawda? To nie wataha dla
nas, uwierz mi. Za dużo samców, za mało samic. Jeszcze zmusili by nas do
zostania matkami na siłę. Widziałam już takich i spotkałam. — pokiwała głową. —
Na zachód i potem na południe! — podniosła łapę wskazując drogę.
Zapowiadała się długa i zimna podróż, ale jaka przyjemna, wzbogacona o przyjemność przebycia jej we dwie osoby.
<Cykoria?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz