Akt czwarty i pół
Jak to wszystko się stało, skąd wynikło każde z szaleńczego łańcucha zdarzeń? Dziś z perspektywy czasu staram się ułożyć to w głowie, sklecić z wyrwanych z kontekstu kawałków spójną całość. Niczego wielkiego jednak nie potrafię wymyślić. Dopisać wytłumaczenia do niektórych, zdaje się, losowych wypadków, nie chcę i nie umiem. W chwilach takich jak ta, moja opowieść jest jedynie wyblakłym wspomnieniem, które przynosi ze sobą mieszankę uczuć: splątanych przez macki czasu, zniekształconych od nieustannego rozpamiętywania, chwilami niesmacznych od wybijającej się ponad wspomnienia nuty poczucia winy.
Opowiem jednak co do złamanego szczegółu, te wspomnienia, splątane, zniekształcone i chwilami niesmaczne, jako swoje ostatnie zeznanie, by, spisane na pachnących kurzem kartach historii, ocenione być mogły przez kolejne pokolenia, a może przez pojedynczych, zagubionych czytelników. Po co? Być może tylko po to, bym wreszcie poczuł spokój, za którym goniłem przez całe życie, lecz którego nie potrafiłem osiągnąć aż do dziś. A być może kiedyś ów zagubiony czytelnik odnajdzie w mojej historii kawałek swojej i wyciągnie z niej własne wnioski. Może umrze mądrzejszy, niż Agrest, gdy umierał.
Może to wszystko właśnie jest moim piekłem.
Pobielone gałęzie berberysu chybotały się w nikłym świetle księżyca. Delikatne ździebełka popielatych traw bezgłośnie uderzały o siebie się na skraju polany. Poza nimi, wszystko co żyje było nieruchome, jak martwa konstrukcja, skrupulatnie złożona w nicości boską ręką.
Kawka otworzyła oczy i wyciągnęła tylne lapy daleko za siebie, wtulając się w jaśniejącą w mroku, lodową pierzynę. Wygnieciony w świeżym śniegu kształt powoli zasklepiały nowe płatki, jeden po drugim urywające się z niebieskiego sklepienia.
- Jak myślisz - podniosła głos, zwracając się do rozmówcy przysypiającego na sąsiednim posłaniu. - Gdy WWN wejdzie na stepy, a zrobi to prędzej czy później, wszystkich ich w końcu zabije, prawda?
- Zabije? - W ciemności błysnęły tęczówki Szkliwa. - Nie, WWN raczej nie działa w ten sposób. Admirał wszedł z nimi w zwykły konflikt. Ten konflikt trzeba rozwiązać.
- Po której stronie staniesz? - zapytała wprost. - To twoja wojna, Szkliwo?
„Wiesz po której”, odpowiedziały jego oczy.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek z nas brał w tym udział - dodała głucho.
- Ty sama jeszcze nie wiesz, Kawko, po której stronie byś stanęła.
- Nie chcę stawać po żadnej. Czy to dziwne? Jestem... Bo jestem tylko mała, słaba Kawka, która ma za wielkie ambicje... i zbyt bezsensowne marzenia. Polityka to bagno, do którego się nie nadaję. Mówi mi to każdy kolejny dzień, spędzony w tym chlewie. - Gdyby przy ostatnich słowach jej podbródek nie zadrżał znikomo, to dynamiczny sposób, w jaki zwinęła się w kłębek, mógłby wydać się niemal demonstracyjny.
- Nadajesz się. Nadajesz, tak samo jak Agrest.
Przywarła do śnieżnego posłania, jak do pocieszycielskiego ramienia najlepszego przyjaciela. Tuż przy jej pysku topiło się pod wpływem ciepłego oddechu, wnet marznąc ponownie.
- Tak kiedyś mówił Mundek. Ale on miał powód. Tak... tak kiedyś myślałam. Zawsze we mnie wierzył. Że mogę osiągnąć więcej, niż bycie córką swojego ojca, czy asystentką Agresta. A dziś? Nie wychodzi ani jedno, ani drugie. Wiesz, gdy byłam mała, przychodziłam do jaskini stryjka i tam uczyli mnie pisać. Potem Mundek załatwił mi praktyki u Sekretarza. Na co poszło to wszystko? Mam wrażenie, że prawie niczego już nie pamiętam, oprócz zapachu zakurzonych dokumentów i migawek pysków wilków, które tam poznałam. Niektórzy z nich już nie żyją...
- Wojna wszystko zmieniła, ale zobaczysz, niczego nie zniszczyła bezpowrotnie.
- Zniszczyła. Mi odebrała moją drugą połowę.
- Mój Boże. Tyle czasu minęło. Dwa lata, od poprzedniej zimy. I nadal wspominasz. Szczęśliwy musiał być ten twój Mundek. - Lekki szelest materiału zesztywniałego od mrozu jako pierwszy powiadomił, że ptak obrócił się na grzbiet. Powietrze, nabierane nieco zbyt gwałtownie, zasyczało w jego gardle. - Bardzo szczęśliwy.
- Wojna, Szkliwo. Widzisz? Wojna wszystko zmieniła, obróciła to co znaliśmy w cienie. Można na nie patrzeć, ale nie można niczego z nich odbudować.
- A ty...? Kawką jesteś, czy tylko cieniem dziewczyny, którą zostawił w domu?
Nie odpowiedziała, powoli odpływając myślami gdzieś daleko i tracąc sens każdego ze słów.
- Wszystko to już tylko... cienie. - Tylnymi łapami kopnęła mroźne powietrze, układając się wygodniej. Wraz z odpływającą chęcią do mówienia, odpłynęła towarzysząca jej nieśmiało chęć do prowadzenia rozmowy w ogóle. Przymknęła oczy.
Gdy znów je otworzyła, jeszcze półprzytomna, przed sobą widziała tylko ciemność. Wokół, ciemność. Wciąż trwała noc, a więc coś wymusiło na niej przebudzenie. Nie poruszając się, mętnym wzrokiem odszukała po drugiej stronie polany sylwetkę śpiącej Wrony. Odwróciła się na drugi bok, podparła głowę łapą i popatrzyła na niknące w mroku zarysy leżącego nieopodal Szkliwa.
Jego palce podrygiwały miarowo. Z początku zdawało jej się, że widzi objawy zwykłego snu paradoksalnego, jaki jest chlebem powszednim każdej nocy, ale im dłużej się przyglądała, tym więcej towarzyszyło jej niepewności. Klatka piersiowa, skryta pod bordową narzutką, poruszała się szybko. Ciałem wstrząsały tłumione konwulsje, jakby próbowało wyrwać się z niewidzialnych sideł; na przemian walczyło z czymś i sztywniało. Każdy z ruchów ociekał lękiem.
Wadera zdała sobie sprawę, że chłonie oczyma scenę niemej tragedii. Pytanie „Co robić?” ogłuszyło ją jak uderzenie. Rozdarta pomiędzy reakcją - wybudzeniem towarzysza, choćby siłą - a jej brakiem, z nadzieją na bycie wyręczoną przez czas, z każdą sekundą coraz niecierpliwiej wyczekiwała ostatniego mocniejszego oddechu, spokojnego rozprostowania mięśni, stężałych w niewygodnej pozycji. Minuty płynęły okrutnie wolno. Miała ochotę odwrócić wzrok, zasłonić uszy łapami. Zapaść się pod ziemię, byleby nie być obok. Nie myśleć, o czym on śni.
Obudź się, obudź...
OBUDŹ SIĘ DO DIABŁA
Panująca wokół nich głusza potęgowała każdy oddech. Kolejny nagły spazm i impulsywne westchnienie w jakiś sposób rozdarły serce Kawki.
A wtedy napięte mięśnie rozkurczyły się. W ledwie sekundę wszystko ucichło, tak jakby nigdy się nie wydarzyło. Wadera wyprostowała kończyny i z nagłym ukłuciem ulgi wzięła głęboki oddech, wbijając wzrok w niebo, zlewające się z czarnymi gałęziami.
Czuła, jak jej ulotny strach krzepnie; przeobraża się w niepokój. Pełznie po ziemi, ściska ją za szyję. Rozpiera krtań, a potem wkrada się do środka, by znaleźć uchylone wrota do jej duszy. Najgorsze było poczucie winy, które wyciekło ze straszej paszczy, podeszło pod samą granicę wytrzymałości i choć wraz z kolejnymi chwilami spokoju zaczęło słabnąć, pozostawiło po sobie przerażające wspomnienie. Bo to męka, gdy widzisz cierpienie przyjaciela, a wiesz, że nie możesz mu pomóc. Nigdy nikomu nie życzę podobnej.
Spod jej powieki wypłynęła szklista łza, a serce biło mocniej niż powinno, gdy zwinęła się w kłębek na swoim posłaniu.
Tymczasem wzeszło słońce i oto rozpoczął się nowy dzień, na północy i na południu.
Ponieważ nie czułem się ni w procencie godzien rozpoczynania zebrania dotyczącego Watahy Wielkich Nadziei, zwłaszcza zebrania w sprawie zmarłego dzień wcześniej sekretarza, odczekałem, aż wszyscy rozsiedli się na swoich miejscach i zajęli się pogawędkami. Jako ostatni, swoją pozycję zajął młody generał watahy, Dreniec. W wojskowych, lakonicznych słowach powitał uczestników narady, lecz nie kwapił się, by jako pierwszy podjąć temat. Po kolejnej, dłuższej chwili ogólnego rozprężenia, inicjatywę na moment przejął wartownik jaskini Sekretarza, który nieśmiało zbliżył się do szczytu zgromadzenia i położył na kamiennej ławie kartkę z krótką i, moim zdaniem, niespecjalnie potrzebną listą spraw do poruszenia. Wreszcie wykorzystałem rozciągającą się wokół, merytoryczną pustkę i powstałem.
- Przyjaciele - zwróciłem się do nich łagodnie. - Czuję się w obowiązku powiedzieć o tym, co leży mi na sercu: wyrazić ogromny żal z powodu straty, która spotkała Watahę Wielkich Nadziei. Sekretarz był nie tylko przywódcą najdłużej panującym w Watasze Wielkich Nadziei, ale i zapamiętanym, zarówno przez sojuszników jak i nielicznych przeciwników, jako wilk doskonale spójny ze stanowiskiem, które piastował, i ze światopoglądem, który przedstawiał. Był oddany Watasze Wielkich Nadziei całym sercem. Wszyscy którzy dobrze go znali, wiedzieli, że nie pozostawiał poza tym żadnej reszty. - Zakończyłem nieco mgliście, tocząc chmurnym wzrokiem po zebranych. Moje wargi zadrżały, z napięcia przemową, a przy tym w obliczu wspomnień. Ten i ów delikatnie kiwał głową. Czekali na ciąg dalszy. Subtelnie podniosłem głos. - Bardzo chciałbym w spokoju, na zakończenie powiedzieć, że odszedł przede wszystkim nasz przyjaciel i życzyć jego duszy wiecznego odpoczynku. Na tym zakończyć jednak nie sposób, w tym wszystkim zostaliśmy bowiem my: sojusz watah. A dla nas ta strata jest nieodżałowana.
Jakiś wilk pośród grupy poruszył się niespokojnie.
Siedzieli i słuchali. Cisi. Posępni. Stadko, które opuścił przywódca. Był tam wartownik jaskini sekretarza, generał, śledczy, kilkanaścioro strażników i chyba jeszcze jakieś wilki. Zaproszono wszystkich, którzy mogli uradzić coś mądrego, i nikt nie był w tym gronie wyróżniony. Każdego powstrzymywała zawieszona wokół nich aura równości.
- Czy coś jeszcze chcesz dodać, Agreście? - zapytał wartownik stosunkowo uprzejmie. Przyglądając się im musiałem chyba zrobić zbyt długą przerwę.
- Tak. Niełatwo mi teraz nawiązać do tej kwestii. Jeszcze niedawno nie przypuszczałbym, że przyjdzie mi to zrobić w takich okolicznościach, jednak zmuszony jestem właśnie przez te okoliczności. Jak wiecie, nasza wataha, wraz z waszą, została pozbawiona przywódcy. Powinienem wrócić na swoje stanowisko tam, na miejscu, by nie zapanował chaos.
Kilkoro z uczestników spotkania popatrzyło po sobie.
- Nikt z nas teraz... chyba nie ma władzy, by ci tego zakazać. - Wartownik bezradnie rozłożył łapy. Wokół dostrzegłem nieme potwierdzenie jego słów.
- Chwileczkę! - Ktoś podniósł łapę, prawie podrywając się z miejsca. - Czy umowa tego nie zabrania?
- Nie - odrzekł krótko jeszcze inny basior, którego nie znałem nawet z widzenia. Z jego błyszczących ślepiów biła pogodna oficjalność. - Zatrzymanie alfy WSC było decyzją Sekretarza. Nikt z nas nie był wtajemniczony w jego plany, a przede wszystkim nikt tutaj nie stoi na równi z alfą. Jesteś więc zwolniony do domu, Agreście, musisz się jednak liczyć z tym, że nowo wybrany sekretarz wyda nowy nakaz. A póki co czas przejść do kluczowego aspektu naszego zebrania.
Z wolna skinąłem mu głową.
- Pozwolę sobie - wtrącił nagle śledczy Brus. - Chyba jasne, dlaczego świętej pamięci Sekretarz wydał nakaz jaki wydał.
- Możemy się tego domyślać, ale nie zmienia to faktu, że nie jest w naszej kompetencji podważenie go. - Basior nie ukazał ni cienia emocji, lekko tylko przechyliwszy głowę i opuściwszy powieki, by spojrzeć na przedmówcę.
- Nie jestem zwolennikiem skakania na główkę. Po prostu.
Zdaje się, że moja obecność trochę krępowała im języki, choć poprzedniego dnia zaproszony zostałem jako uczestnik, którego podobno nie mogło zabraknąć. Cóż, w gruncie rzeczy nie obchodziły mnie zbytnio ich wewnętrzne niesnaski. Przemiłe lenistwo i zmęczenie krótką lecz emocjonalną przemową podpowiadały mi, by usiąść wygodnie i już niczym więcej się nie przejmować, najważniejszy cel uznając za wypełniony. Gdzieś w tym wszystkim znikłaby mi jednak o wiele milsza świadomość siły sprawczej w kwestiach o stokroć mniej oczywistych. Takich wychodzących poza własne podwórko, które, podjęte ze zręcznością, z jaką rzuca się bumerang, wrócą prędzej czy później.
- Proszę jeszcze o ostatnie słowo, zanim przejdziecie do bieżących spraw watahy. - Uśmiechnąłem się łagodnie, szybko dostrzegając spodziewane skinienia głowami. Tyle wystarczyło, bym zabrał głos. - W obliczu zaistniałej sytuacji, kryzysu, wojny, która pochłonęła tak wiele istnień, rozdarcia wśród Wschodnich Ziem NIKL-u, które z początku doprowadziło do zerwania sojuszu WWN i WSC, a potem wymusiło istotną zmianę prawa, nie wspominając o WSJ, nad którą w tym czasie straciliśmy wszelką kontrolę, aż wreszcie, na przypieczętowanie całego tego chaosu, śmierci naszego autorytetu i przyjaciela, Sekretarza... - Następne zdanie miało być najtrudniejsze. „Jak je przyjmą?”, myślałem. „Jakich słów użyć, by były odpowiednie?”, pytałem się w duchu, choć wcześniej przygotowałem sobie w głowie prowizoryczny zarys wypowiedzi. Przełknąłem ślinę. - Moja propozycja jest następująca.
Słońce niestrudzenie spacerowało po niebie, ze wschodu wprost na zachód.
- Kawko, wychodzisz? - Szkliwo obejrzał się przez ramię, napotykając spojrzenie wilczycy w ostatniej chwili, zanim zdążyła opuścić polanę.
- Tak, i zanim spytasz, dziś nie wracam. Powiedz Wronie, żeby nie czekała z kolacją, jeśli coś przyniesie. - Suchy głos odbijał się od gołych pni drzew, pozłacanych chylącym się ku odległemu horyzontowi słońcem. - Zjedzcie sami, ja będę spać dziś na stepach.
- Jeśli w ogóle wróci na noc. Kaj na przykład od przedwczoraj zwiedza WSJ. Na pewno wszystko w porządku?
- Tak, naturalnie. Muszę odpocząć.
- Odpocząć na stepach? Toż to prawie jak urlop w stolicy.
- Nieważne. Po prostu nie wracam dziś na noc i tyle.
Niepokojące mrowienie między gardłem a piersią zmusiło ptaka do przełknięcia śliny.
- Dlaczego - zapytał jeszcze, wpatrując się w jej grzbiet, za którym kryła się ostatnia szansa na nawiązanie kontaktu wzrokowego. Stojąc na środku ogarniętej przez senną szarość polanki, w silnym, białym świetle, w obliczu tego wielkiego świata wydawał się drobniejszy i bezradny bardziej niż dziecko. Czy to niepokaźna postura, czy odznaczające się na niej, głębokie i błyszczące oczy, skłoniły waderę, by bez protestów odwrócić się w jego stronę, posłuchać, przez chwilę milcząc. - Czy coś się stało? Ale kiedy, dziś rano, wczoraj wieczorem? Jesteś dziś nieswoja. Powiedz coś do mnie, cokolwiek.
Może była zbyt kobieca, przebiegło jej przez myśl. Zbyt łatwo poddawała się opiekuńczym instynktom. Za bardzo czuła, zbyt wiele myślała.
- Daj spokój. Co się miało stać? - zapytała, w żadnym wypadku nie ze zniecierpliwieniem, ale... zupełnie obojętnie. - Tylko... - Co miała powiedzieć? „Zmęczona jestem”? „Źle się czuję”? A potem tłumaczyć kłamstwo naciąganą prawdą? „Boję się”?
- Boisz się czegoś? - Drgnęła na dźwięk słów, które były przecież, celowo lub nie, delikatne jak letni wiatr.
- Tak.
Przez dłuższy czas łączył ich jedynie prosty gest; skierowany na siebie, bezosobowy i bezkształtny wzrok. Szkliwo odetchnął niecierpliwie.
- Czy to ma związek ze mną? Powiedz, co powinienem zrobić?
- Poczekaj. Po prostu bądź cierpliwy.
- O co chodzi, Kawko?
- Mamy zimę. Drzewa w lesie nie umierają, a zasypiają.
- Czuję, że to nie zima. Czuję, jakbyś po prostu poobrywała im liście.
Rozpościerająca się pomiędzy nimi nić porozumienia pękła wraz z zerwaniem ostatniego skrzyżowanego spojrzenia. Odwróciła wzrok i wypuściła chmurkę białego powietrza, słabo, przez uchylony pysk.
- To nie tak. Mi to przejdzie. Proszę, nie pomyśl, że dbam tylko o siebie, że niczego nie rozumiem. Po prostu potrzebuję czasu.
Nadal nie rozumiał, lecz... zabawne, pierwszy raz w życiu czuł się w ten sposób. Był nerwowy, niespokojny; zmieszało się w nim to z przygnębieniem i apatycznym odrętwieniem. Nie chciał żeby odchodziła, naprawdę nie chciał. Przed wieczorem poczuł się samotny. Jeszcze jednego więc nie rozumiał, lecz cóż miał powiedzieć: że sam nie widział, dlaczego boi się zbliżającej się nocy?
Gdyby ten czas, o którym opowiadamy z takim zapałem, był przedstawieniem teatralnym, noc ta musiałaby być punktem zwrotnym w scenariuszu. Napięcie końca czuło się w każdej cząstce ostrego powietrza, w każdym mocniejszym podmuchu wiatru, wyjącego w polach. Nieskończona czerń nieba zasnuta była chmurami, gęstymi i niskimi jak mgła.
Czyjś ciepły oddech siada mu na ramieniu, a on otwiera oczy. Widzi jego twarz... bez twarzy. Czerń, pustka, a w niej puste ślepia. Diabeł. Nie, ułuda. Wytwór wyobraźni. Jest tuż przed Szkliwem.
Halo, Szkliwo?, szczerzy się w uśmiechu.
Znika.
Szary ptak zamyka oczy. Traci połączenie ze sobą samym; nie czuje nóg i skrzydeł, rozpływa się w powietrzu. W miejsce ciepła obcej istoty wdziera się chłód. Nie ma już nikogo.
Podnosi się i wstaje, pomimo mocnych zawrotów głowy. Nogi układają się jakoś krzywo. Na ziemi stoi, czy na pniu przewróconego drzewa? Na pniu; czuje chropowatą strukturę kory. Ale to drzewo nadal rośnie; pionowo w górę wystrzeliwują jego gałęzie.
Przechyla głowę, by się im przyjrzeć. Patrzy i traci pewność: ku niebu rosną, czy w głąb ziemi? A on w chmury na ich tle patrzy, czy tylko w odbicie na jeziorze? To ono, tafla wodnego zwierciadła: obraz zaczyna falować. To w nim zatopione są sosnowe gałęzie. Od lustra odrywają się małe, szkliste kulki. Lecą wprost na niego i kapią mu na czoło. Coraz więcej ich i więcej, wszystkie spadają jak deszcz. Nie widzi już lustra. Pojedyncze krople przeobrażają się w stutysięczną chmarę, a ona pochłania przestrzeń wokół siebie i rozpływa się w ciemności, lub nie... To ciemność rozpływa się w niej.
- Wstawaj - daje się słyszeć.
Jego ciało uderza o ziemię. Coś nadal jest obok. Skrzydlaty kuli się na posłaniu, jak ogłuszony, niezdolny walczyć. Jakieś słowo utknęło na końcu języka.
- Delto. - Wyskoczyło na świat, zanim zdążył je sobie w pełni uświadomić. - Udało ci się uciec.
- Nietrudne, jak na każdym kroku ma się przyjaciół. Siadaj. Słuchaj mnie uważnie, bo... potrzebuję twojej... małej pomocy.
Tak powiedział mu Delta, a on usiadł i słuchał, nie wierząc własnym uszom. Wilk opowiedział o czymś, co zrobił sam, będąc jako ofiara porwania uwięziony na wrogiej ziemi. Oto brakujące ogniwo naszego łańcucha. A potem kazał Szkliwu wziąć się do roboty, więc jeszcze tej nocy Szkliwo wziął się do roboty.
- Co masz ty, czego nie ma Admirał? - Zupełnie już rozbudzony, spode łba spojrzał na medyka, stojącego po drugiej stronie kamienia, służącego im za prowizoryczne biurko. Z szelestem przesunął o kilka centymetrów leżącą przed sobą kartkę.
- Zdobyłem ich zaufanie.
Szary ptak bez przekonania skinął głową.
- Jemu też ufają. Wbrew rozumowi, ale czym jest w tym przypadku rozum?
- Polemizowałbym. - Delta zastukał palcami w szorstką, zimną płaszczyznę. - Wielu z nich dostrzega patologię, która kryje się w rządach Admirała. Wystarczy ich żeby podziałać, trzeba tylko wzbudzić... - Basior uniósł łapę na spotkanie z powiewem mroźnego, północnego wiatru. - Wzbudzić maleńką iskierkę.
- Oczywiście. - Skrzydlaty zastygł w bezruchu, przez dłuższą chwilę, nieobecnym wzrokiem przyglądając się rozmówcy. - Autentyczność. - Zacisnął leżącą przed nim kartkę w dwie, szczelnie przylegające połowy i wręczył ją basiorowi. - Napisz to własnymi słowami.
- Ile jest nas, którzy umieją fachowo walczyć? - Głos Delty niósł się echem po szerokich przestrzeniach stepu. - Admirał zaraz tutaj wróci. Jego czterej przyjaciele, są już... zaopiekowani przez Klaba i jego drużynę. Więc pozwólcie że się was spytam. Chcecie tej wolności?
- Chcemy!
- I nie chcemy Admirała prawda?
- Prawda!
- I ufamy medykowi, że medyk ma plan.
Tak wiele pytań, tak wiele wątpliwości, miało odejść w niepamięć, gdy oddziały przegrupowywały się, by na swojej planszy wykonać ostatni ruch. Wszystko i wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Prawie wszyscy.
„Tańcz. Tańcz, choćby płonął świat”, głosiła prawda niedobitków. „Korzystaj razem z nami z każdej chwili, być może ostatniej w tym miejscu”.
- Co wy tu robicie? - Po tym, w jaki sposób Kawka wycedziła pytanie, można było zauważyć, że nie spodziewała się usłyszeć beztroskiej odpowiedzi, a może i zaczęła już samodzielnie układać sobie w myślach treść tej, którą usłyszeć mogła. Szkliwo niespokojnie podniósł się z miejsca, na tyle, na ile pozwalała zajmowana przez niego dziura między stepowym głazem, a plątaniną suchych gałęzi.
- Co ty tu robisz?
- Zamknąć się oboje, nie mamy czasu - zganił ich Delta. - Na kamień. Kawko...
- Tak?
- Chodź. Mówiłaś, że na własne oczy chcesz zobaczyć jak świat płonie.
Szary ptak, zanim wspiął się również, podążył za nimi wzrokiem. Zakładał, że wilczyca nie do końca to miała na myśli. Jednak patrzyła, a jej oczy zalśniły od jaskrawości płomieni. I dziesiątki innych przenośni, których mógłbym użyć, lecz nie użyję, jako że najtrafniejszym podsumowaniem uraczył ich sam Delta.
- I co teraz, Szkliwo?
A Szkliwo zerknął na niego kątem oka, choć musiał trochę przekrzywić głowę, by objąć wzrokiem mikrego przywódcę przedsięwzięcia. Oto stali ramię w ramię, z wyniosłości patrząc na rozgrywającą się u ich stóp scenę. Tam, kłami wilków Admirała, podzielonych na jego zaciekłych przeciwników i gorących zwolenników, których, nawiasem mówiąc, była, jak się okazało, garstka, pisał się nowy rozdział historii.
- Spokojnie - odrzekł tylko półgłosem, nie mając słów ni przekonania, by dodać coś więcej.
- Potrzebujesz czegoś Brereuno? - zapytał Delta, gdy z rozwiewających się tumanów bitwy, metaforycznych oczywiście, wyłonił się zatroskany obywatel o rozbieganym spojrzeniu.
- Nie udało nam się złapać Admirała. Zbiegł.
- To nie szkodzi. Ważne że nam nie grozi. Już nam nie grozi. - Uśmiechnął się po ojcowsku i powstał ze swojego miejsca, co skłoniło wianuszek otaczających go kompanów do stawiania nowych pytań. Co dalej? Kto dalej? Kto będzie nimi dowodził?
- Może Kl... - Język Delty wyjątkowo okazał się nieostatecznie szybki, by prześcignąć jego skrzydlatego towarzysza.
- Ja zaproponuję Deltę. Przynamniej na jakiś czas. - A temu natomiast wyjątkowo nie zabrakło pewności, by wypowiedzieć myśl do końca, a potem dodatkowo, złączyć spojrzenia z medykiem. Wiedział, że się zgodzi. - W końcu to on o was tak dba.
A co potem? To już pozostawało w ich... naszej wspólnej gestii.
Tak właśnie na stepach załatwia się podobne sprawy. Tak załatwiało się je zawsze, ale to już nic nieznacząca uwaga dla sympatyków skamielin. Któż krążąc tamtego popołudnia po rzeczonej wyspie życia na pustkowiu pamiętał wydarzenia sprzed lat i odległe, opowiedziane dawno historie? Dla istot szczęśliwych jak na uczcie weselnej, pijanych swą wolnością, istniała tylko teraźniejszość. I to było piękne, i to było dobre.
Minęły cztery dni sielanki. Tyle, plus rzecz jasna cały poprzedni miesiąc, potrzeba było naszym potężnym sojusznikom, do zwarcia szyków w stalową pięść prawa.
Dreniec, na czele równego szeregu swoich żołnierzy, zatrzymał się pośrodku niczego. Tak jak się spodziewali, przywódca wyszedł im naprzeciw. Jakimś jednak niesłychanym zrządzeniem losu nie był to przywódca, którego oczekiwali.
- Delto!
- Tak, ja. Po co tu jesteście? W takiej ilości?
- Odbić cię - rozbrajająco wprost oświadczył generał WWN. - Walczyć... z Admirałem?
- Rychło w czas panowie. Rychło w czas.
W ogóle, wszystko co zastali na tym kawałku ziemi, było dziwaczne. Radujące się wilki z ranami ciągnącymi się po wychudzonych bokach, bawiące się i nucące wesołe przyśpiewki bez przerwy od czterech dni, a na ich czele taki mały krasnoludek o srogich oczach i wielkim sercu.
Koniec aktu czwartego i pół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz