poniedziałek, 25 grudnia 2023

Od Delty - "Balet nocny" - opowiadanie świąteczne

Śnieg powoli opadał na ziemię, tańcząc na chłodnym powietrzu. Biel pokrywała wszystko jak tylko daleko wzrok był w stanie sięgnąć. Delta uśmiechnął się pod nosem. Jego łapy powoli przesuwały medyczne zapasy z miejsca na ich nowe miejsce. Niby nic wymagającego, a jednak zajmowało mu już dłuższą chwilę. Florka kręciła się gdzieś po sali dzielnie pomagając Tii w opiece nad chorymi, których nagle zwaliła się cała masa. Zimowy czas nigdy nie był odpoczynkiem w jaskini medycznej, nie ważne czy był to jego początek, święta czy zakończenie. Jednak nic nie stanowiło przeszkody aby umilać sobie ten czas. Ktoś podśpiewywał Kolendy w tle, a one rozchodziły się echem po ścianach. W powietrzu unosił się już oddech świąt. Tych pięknych zaśnieżonych po głowy świąt.

Delta nie przepadał za śniegiem. To mogłoby być oczywistością. W końcu dla wilków normalnych wielkości nie stanowił on często problemu. Jednak ta zima była wyjątkowa, usypując zaspy po ich kolana. Medyk stając pysk w pysk z białym puchem mógł spojrzeć mu w oczy, gubiąc swoją drogę niczym w lesie. Dlatego też spędzał swoje dni w jaskini medycznej, niczym w więzieniu. Nie żeby za takowe je uważał. To był jego dom, jego małe królestwo, bez którego nie byłby w stanie normalnie żyć. Zajęcie biegnących myśli. Towarzystwo w samotne dni. Niezawodna pomoc w czuciu się potrzebnym światu. Bez tej jaskini byłby nikim. A przynajmniej czułby się nikim. Teraz za to mógł bezpiecznie wyczekiwać w wejściu do tego pięknego pomieszczona, wyglądając ponad wysoką pokrywę śniegu, opadającą skarpą do ciepłego wnętrza.
—Jeszcze nie przyszli? — Flora przysiadła się do niego. Jej oczy wbite w tańczące śnieżynki, błyszczące w słońcu niczym spadające gwiazdki. Nic tylko wypowiadać życzenia, a może wiatr poniósłby je tangiem gdzieś w dalekie krainy. Ktoś mógłby je usłyszeć. Ktoś mógłby je spełnić.
—Dostali ciężkie zadanie. — Delta pokiwał głową. Ciepły uśmiech ozdobił jego pysk. — Zima to też nie najlżejszy czas dla jaskini alf, bądźmy szczerzy. — Flora tylko przytaknęła.

Niedługo, a może i długo, potem przez wejście wtoczył się puchacz, w jego pysku dwie grube liny. A za nim nic innego jak małe drzewko iglaste, rozrzucające śnieg z polany na chłodnym kamieniu wejścia.
—Proszę. Najlepsze jakie znaleźliśmy! — Legion pchał to cudo, nieco zziajany. Nic dziwnego skoro dostał tyle genów po ojcu. Aż szkoda było chłopaka. Jednak dawał sobie rady z tym przekleństwem.
—Gdzie ją postawić? — Puchacz otrzepał z siebie masę śniegu jaka osiadła na jego karku i plecach.
—Tam w kącie. — Delta wskazał na puste miejsce, gotowe dokładnie na tą okazję.
—Mamy jej nie przeciągać, prawda? — Legion skrzywił się widząc ciepłe futra wyłożone przez część jaskini. Delta tylko przytaknął z ciepłym uśmiechem. Oba basiory pomruczały coś pod nosem, ale posłusznie znalazły sposób aby nie pobrudzić ciepłych futer. I już po chwili drzewko stało ładnie i pełnie w swoim kącie. Oczywiście została mu zrobiona dziurka, Tia grzebała się z nią przez niezłą część dnia, kiedy to Delta doglądał pacjentów.
—Piękna.. — Medyk podsumował kiedy stanęła, przywiązana i zabezpieczona kamieniami na swoim miejscu.— Dziękuję, chłopcy. —
—To Frezja ją wybierała. — Legion mruknął.
—Ale wy ją przynieśliście. — oboje uśmiechnęli się.
—Prawda. Dobrze, ja będę uciekał wujku. Obowiązki wzywają. — Legion wstał po paru sekundach, rozciągając kości przed nachyleniem się do mniejszego basiora, aby dać mu ciepły uścisk. — frezja zajmuje tatę, to jak tylko tam dotrę to wyślę ją do was. —
—Dobrze. Trzymaj się malcu.— Delta poczochrał jego fryzurę.
—Żaden ze mnie malec! —
—Dla mnie zawsze będziecie maluchami. — Delta zacmokał w jego kierunku, kiedy Legion nieco napuszony udawał się do wyjścia.
—Zawsze? — Puchacz przysiadł sobie obok niego. — nawet jak tak nie do końca jesteśmy twoimi dziećmi? —
— Puchacz. Wielokrotnie ci powtarzałem, moje czy nie, byliście dziećmi. A ja byłem wam rolą i modelem, opiekunem, czy nie to czyni ojca? Nie każdy ma dwójkę rodziców, czasem nawet jednego i adopcyjne dzieci nie narzekają na miłość! — Delta zaśmiał się układając głowę na łopatce tego wyrośniętego dzieciaka.
—Ale co z twoimi dziećmi? —
—One.. Mam nadzieję, że mają się dobrze. Moje kochane dzieci, zupełnie kochane jak wy. — Delta odetchnął. List od nich, wysłany za wiosny przylatującym bocianem wpadł w jego łapy. Delta uśmiechnął się gorzko- słodko na wspomnienie swoich malców. Puchacz nie powiedział już nic, jedynie czerwieniąc się nieco i próbując schować zadowolony uśmieszek.

Frezja przybyła z dwoma pudełeczkami pełnymi suszonych owoców, łańcuchów z gałązek drzew liściastych pomalowanych na kolorki czerwone i żółte, szklane bombki kradzione ludziom jeszcze za czasów Wrotycza. Były już poobijane, obdrapane, ale nadal stanowiły miłą pamiątkę po przeszłości.
—Twój ojciec nie chciał choinki w jaskini alf? —  Delta spytał unosząc jedną ze szklanych ozdób na wysokość swoich oczu.
—Chciał. Ba! Nawet jedna już stoi, ale po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że wojskowa i medyczna jaskinia tez zasługują na jedną, więc osoby podzieliliśmy na trzy jaskinie, a ojciec zdecydował się na mniejszą choinkę. — Frezja przewróciła oczyma, na co Delta tylko odetchnął. Nigdy nie chciał aby problemy między dziećmi a Agrestem wyrosły do poziomu, kiedy każdy gest alfy je irytuje, jednak zamiary a realia często odchodzą od siebie w rezultacie.
— Domyślam się że dyskusja to złagodzenie, które stosujesz umyślnie w swojej wypowiedzi, co? — medyk zagadnął wieszając ozdobę na jednej z gałązek.
—Może. — prychnęła. — Ale on znowu zaczął o Tymo tamtym i to Tobie. Jak to nas nie nastawiasz źle, jak ty to zły nie jesteś, może nie tymi słowami… Ale z takim przesłaniem. On zapomina, że nie tylko ty tu jesteś! — młoda wadera pokręciła głową.
—Frustrujące prawda? —
—Prawda! —
—Poczekaj sekundę. — Delta podał jej ozdoby, a ta zaczęła je układać na drzewku. Delta powoli podszedł do półek z medykamentami. Sięgnął po mały słoiczek tego i tamtego, zsypując je do jednego wspólnego. Potem powąchał zawartość oceniając czy proporcje są odpowiednie i zamknął niewielką fiolkę. Mieściła się ona w jego łapie, ledwo, ale mieściła.  —To niewiele, bo potrzeba nam tego też do medycyny, ale… —  Frezja spojrzała na niego, Puchacz także. Ich oczy zabłyszczały ciekawością. — TIA! — Delta podniósł głos. Siedząca niedaleko wadera podeszła bliżej zaalarmowana nagłym wezwaniem. Uspokoiła się nieco widząc ciepły uśmiech Delty.  Ten podał jej flakonik, a ta pochwyciła go ostrożnie w łapki.
— Coś z tym zrobić? — zapytała. Jej oczy skupione wyłącznie na posturze niewielkiego basiora. Ten pokiwał głową.
— Widzisz to piękne ozdobione drzewko? —
—No widzę. Ładnie w środku nam z nim tutaj! — odpowiedziała.
—Nasz drogi alfa dał nam te piękne ozdoby, zanieś mu ten drobiazg w podzięce. Tylko, wiesz, od jaskini medycznej, nie od Delty, ay? —
—Oczywiście! — wadera uśmiechnęła się szeroko. — Romeo na łóżku piątym potrzebuje okładu! — poinformowała go jeszcze zanim wyszła.

Dzień jak każdy inny. Księżyc świecił wysoko, śnieg tańczył delikatnie i niezbyt gęsto w srebrnej poświacie. Delta uśmiechnął się. Boże Narodzenie przyszło może trochę za szybko jak na jego gusta. Wspólna celebracja odbyła się i nie bez niego, jednak mały wilk nie wytrzymał za długo w zgiełku i hałasie, preferując oddalone i ciemniejsze miejsce. Siedział właśnie pośród polany, w tle trwały śpiewy i tańce, uczta jakich mało, w końcu WSC wiedziało jak świętować, nawet takie drobnostki. Medyk odetchnął chłodnym powietrzem, poprawił się na śniegu, którego pokrywa jakimś cudem nie załamała się pod nim, pozwalając mu siedzieć na sobie niczym bogu.
—Znudzony? — zapytał głos zza jego pleców. Śnieg zadrgał pod jego łapami kiedy osobnik, który zadał pytanie usiadł niedaleko. Jego prawa łapa nieco zsunęła się z wygodnego siedziska. Suchego przede wszystkim.  
—Niekoniecznie. Po prostu przytłoczony. —
—Rozumiem.. — i zapadła cisza. Nymeria siedziała w bezruchu i zupełnie jak Delta wpatrywała się w balet jaki przedstawiała im zim, drobnym i delikatnym śnieżkiem jaki spadał ze skąpej ilości chmur tej nocy.
—Chciałam ci podziękować. — Nymeria w końcu się odezwała.
—Za co? — medyk zajrzał na nią, ich oczy spotkały się. Jego zupełnie zagubione w wyznaniu, jej błyszczące w niemym szczęściu i błogości jaką przynosił dzień świąteczny. Wolni od problemów, niesnasek w dzień przebaczania siedzieli razem z dala od tłumów.
—Za dzieci. Może to niesprawiedliwe wobec Agresta, ponieważ jego nieobecność nie była do końca jego winą, ale… za to że miały wsparcie. Że ja miałam wsparcie. To wszystko wydaje się być tak dawno, a to ledwie rok. — odetchnęła. Jej głos uleciał w dal, kiedy przymknęła oczy powracając do przyglądania się księżycowemu blasku.
Delta tylko uśmiechnął się pod nosem.
—Wesołych Świąt, Nymerio. Przekaż je też Agrestowi. Niech się staruch cieszy, chociaż z jednego dnia spokoju ode mnie. — w końcu powiedział wstając. Wadera zaśmiała się ciepło.
— Zanim pójdziesz, zawsze mnie ciekawiło, za co ty go tak nie lubisz? — jej uszy zadrgały, jej uśmiech jednak nie zniknął z pyska, ten sam ciepły i dodający otuchy co zawsze, kiedy jej potrzeba.
—Wojna zmieniła wiele Nymerio. I ja trzymam wiele uczuć wobec tego co Agrest mi uczynił, mało nie pozbawiając mnie życia, przez swoje decyzje. Mnie, moich dzieci,  teraz jeszcze trzymając się za serce po ugodzeniu w jego dumę. Wychowałem jego dzieci, kiedy go nie było. Złamałem sobie wiele kości kiedy on siedział wesoło po wysłaniu Mundusa na pożarcie. Owcę do wilków, jak powtarzam. Potem przesłuchania, Szkło… Do tej pory nie wybaczyłem staremu przyjacielowi. Agrest jest winny większości mojego cierpienia w ostatnich latach. I nie ważne jak bardzo bym chciał, nie umiem mu wybaczyć, nawet w tak piękną noc. On nigdy już nie będzie przyjacielem, alfą czy ojcem. Może to i dobrze. Niech cierpi, chociaż cząstkę tego co ja czułem, kiedy moje dzieci siedziały całe dnie bez ojca z powodu jego rozkazów. — odetchnął.  I odszedł. Świt wkrótce zaglądający na jego sierść. Rzucający cienie na pokrywę śniegu, która zapadała się delikatnie pod jego idącymi łapami. A kiedy zasnął, dwa ciepłe ciała przytuliły się do jego boku. Choinka zamigotała w słabym blasku poranka…

What a wonderful World

It is

Fin.

 

Teraz czas na specjalne życzenia.

Szkliwo — nasz najlepszy admin, niezastąpiony człowiek renesansu, pisarz Rdzeniowy i wspaniały przyjaciel. Tego dobytku nie byłoby bez ciebie, a bez tego dobytku nie byłoby mnie. Myślę że za wszystkich mogę powiedzieć Ci : dziękuję. Dziękuję za ten rok, za te wszystkie opowiadania, za recenzje wszystkich opowiadań, za bycie tu i tam, za znoszenie naszych odpałów i za bycie. Bycie tu. Zawsze dla nas <3

Paki / Pinezko — mój kochany brahu telepato, mój najlepszy przyjacielu, kompanie odpałów załamujących szkliwo i zapadających w historię tej watahy. Co ja bym bez ciebie zrobił, powiedz mi? Byłoby mi tak nudno i samotnie bez osoby czytającej w moich myślach, szamiącej muminkami i innymi serialami. Ten rok był wspaniały, zwłaszcza kiedy udało nam się spotkać, więcej niż raz. Kocham cię brahu, nie zapominaj nigdy o tym , ok?

Espo — Słoneczko watahy. Pomimo, że dano nic nie pisałaś na watasze i tak cię pełno. Ciebie i twoich opowieści, słów potwierdzenia i depresyjnych wywodów. Nie ważne ile razy mówisz coś niedobrego na swój temat ja i tak uważam, że jest zupełnie na odwrót, ty piękności nasza. Bez ciebie ognisko byłoby zupełnie ciche, a twoje rozkminy nie rozświetlałyby nam dnia. Stałaś się ważną częścią tej watahy, nawet jeśli wydaje się, że jesteś na to za cicha.

Domino — kiedy pojawiasz się, po zniknięciach i ciszy, aż miło robi się na sercu. Miło widzieć cię odzywającą się na czacie nawet jeśli tylko od czasu do czasu. Twoje rysunki zawsze poprawiają mi humor, a twoja obecność, nie wiem, jakoś tak wprawia mnie w lepszy nastrój. Nawet jeśli tak od czasu do czasu jesteś, to ja i tak uważam że jesteś niezastąpiona.

Armanii — przyjacielu, tka niedługo z nami jesteś. To twoje pierwsze święta jakie spędzasz w naszym zwariowanym gronie, a mimo to już zdaje się że zintegrowałeś się ładnie w tą rodzinkę. Rozmowy z tobą na każdy temat zawsze są przyjemne, nigdy nie rzucasz się do dram, zawsze słuchasz i wypowiadasz się tak grzecznie, że aż zaskakujesz człowieka. Dyskusje i filozoficzne rozkminy z tobą są cudowne, a twoje „narzekanie” na problemy zawsze miło zobaczyć na czacie, bo to tylko utwierdza mnie w przekonaniu że nam ufasz.  Miło jest mieć cię z nami.

I do całej reszty, do tych których nie miałam okazji poznać za głęboko, ale są częścią tej watahy, częścią tej małej społeczności — miło jest was mieć. Widzieć na dis kordzie, czytać wasze opowiadania i zwariowane pomysły. I nawet jeśli tylko od czasu do czasu, miło jest z wami zamienić słówko lub dwa na ognisku.

 

Wesołych Świąt kochani.


niedziela, 24 grudnia 2023

Nowi członkowie!

Dolly - uczeń

Moss - Elew

sobota, 23 grudnia 2023

Od Almette DC Wayfarera - "Otwarte Szklaki"

Almette odetchnęła głośno, kiedy jej gardło zacisnęło się wokół powietrza. Nie chciała płoszyć tych kulek pełnych życia, które cichutko teraz układały się wokół ognia. Ten bujając się wesoło, aczkolwiek leniwie rzucał blask na zielone i brązowe futra. Wayfarer jakiś czas temu zakończył już swoją piosenkę, a wiatr poniósł ją w ciszę nieba. Serka spojrzała na gwiazdy, ledwie wyglądające zza chmur nadciągających z północy. Jej serce zabiło w piersi, kiedy na myśl wrócił jej dom. Uśmiechnęła się pod nosem. Czasy dzieciństwa, bycia małą kuleczką. Zawsze radosna i wesoła, obecna wszędzie i prowadząca monologi o rzeczach najbardziej trywialnych. Była właśnie szczeniakiem i jak szczeniaki pozostała, idąc w swoje dorosłe życie. Pomimo swojej infantylności Almetka miała w sobie dozę odpowiedzialności. W końcu była już samodzielną osobą. Podejmuje własne decyzje, ponosi za nie konsekwencje, poluje, dba o siebie. Tak dla niej wygląda właśnie dorosłość. Ale te szczenięta, te maluchy kręcące się wokół ogniska, one nie umiały zrobić tego same. Układające się do snu, pozwalały aby ciemność pochłaniała ich oczęta, zapadając w lekkie drzemki zanim zapadną się całkowicie w niewinne sny.
—I co teraz tak dokładnie? — Serka miała tyle wątpliwości w głowie. Jej oczy przymknęły się wracając z nieba do ognia, który przygasał powoli. Wayfarer uniósł na nią swoje oczy.
—Na ten moment – spać. Tą — machnął łapą w kierunku tworzących się kupek szczeniąt. — sprawą zajmiemy się jutro. —
Serka tylko kiwnęła głową, przyjmując tą wiadomość z delikatnym uśmiechem otuchy, która dawno uciekła z jej oczu. Była młodą waderą, otoczoną dwoma tuzinami szczeniąt. Jej mózg nie mógł uspokoić się nawet na chwilę. W końcu Almette nigdy nie zajmowała się szczeniakami pewno nie w takiej ilości. To ona zawsze była tym szczeniakiem, którym trzeba było się zajęć. Lęk wdarł się w jej serce kiedy układała się niedaleko ogniska. Zmartwiona, niepewna rzuciła tylko krótkim „dobranoc”, usypiając kiedy tylko monolog w jej głowie przycichł wraz z postępem nocy.
Czas płynął powoli, ognisko w końcu wygasło, niekarmione drewnem, które mogłoby pochłonąć. Dym ustał, popiół uciekał z wiatrem, a noc robiła się coraz to chłodniejsza. Alemtte, pomimo że jej sierść nie była bardzo długa, spała komfortowo, zakrywając łapy ogonem. A przynajmniej do czasu. Księżyc wisiał niewiele poza swoim tronem, zmierzając ku dniu, ale nadal utrzymując niebo w granatowej ciemności. Samica przebudziła się. Jej wdechy, spokojne, ale jakieś długie, napotykające opór, ciężkość na klatce piersiowej. Serka uniosła głowę, sen jeszcze trzymający jej powieki w przymknięciu. Pod jej brodą ktoś zamlaskał. Szczeniak jaki tam leżał nagle stracił oparcie, teraz przesuwając się bliżej do ciepła. Almette odetchnęła. Kiedy usypiała, czuła jak ktoś przybliża się do niej, jednak nie spodziewała się zastać swojego ciała okupowanego przez małe ciałka. Trzy szczenięta rozłożyły się na jej brzuchu i klatce piersiowej, w kłębkach i rozłożone, pochrapując do wiatru nocy. Pod jej ogonem z kolei spały dwa inne, skryte przed światem, a wystawały tylko łapki, ogonki i noski. Starsza wadera miała także małe kłębki wtulone w jej bok. No cóż. Odetchnęła ciężko, poprawiając zdrętwiałe ciało w delikatny sposób. Nie chciała nikogo obudzić, ale jednocześnie nie zamierzała płacić swoim ciałem i komfortem. Położyła głowę z powrotem, szczeniak który leżał przy niej zakręcił się, cichy oddech uciekający z jego pyszczka. Serka wbiła oczy w niebo. Chmury zasłaniały świat, odcinały gwiazdy od obserwowania pyłków życia pchanych wiatrem życia przez świat. A jednocześnie zabierały drogowskazy, odpowiedzi, których Serka szukała. Sen uciekł od niej na dobre, pozostawiając oczy i umysł szukające zaczepienia, uziemienia. Myśli szalały w monologu żalu i strachu, kiedy kolejne małe ciała poprawiały się na niej. Nie można było zaprzeczyć, ciężkość innych ciał, wtulone w siebie mozaiki sierści były uczuciem przyjemnym. Małe łapki od czasu do czasu przesuwały po jej ciele, poruszając instynktami, o których Almette nie była świadoma. 

Dzień nadszedł dla niej ze zmęczeniem i ciężkością. Jej obolałe mięsnie wprowadzały ją w niebyt przyjemny humor, a jednak uśmiechnęła się pod nosem widząc jak niektóre ze szczeniąt były równie niechętne do pobudki co ona. Delikatnie strącając ze swojego ciała kolorowe futra, w końcu mogła wstać i rozciągnąć swoje zdrętwiałe kości.
—Jak się spało? — Wayfarer zdawał się być równie wyczerpany tą nocą.
—Ciężko. — odparła. Było to dobre słowo, bo ciężko było jej zasnąć, a jak już usnęła to spała pod równie ciężkim przykryciem i świadomością nowych wyzwań. — To co? W drogę? — Otrzepała futro, jej łapy przebierając w miejscu przez chwilkę. Szczeniaki obok gromadziły się i przebiegały pomiędzy łapami.
—Zdaje się, że tak. —
—A my z wami! — jedno ze starszych szczeniąt fuknęło w ich kierunku. Almette tylko przytaknęła, wiedząc że obietnica to obietnica. A przecież im obiecali że się nimi zajmą.
—Znajdziemy wam po drodze jakiś fajny dom, gdzie nie będą wami tak pomiatać po kątach. — Wayfarer poprawił kapelusz na głowie i odetchnął. Szept zaszumiał pośród szczeniaków, a niewypowiedziane nadzieje rozpostarły skrzydła tak dawno podcięte przez innych. Więc ruszyli. Z racji, że prowadzili ze sobą małe przedszkole ich droga dłużyła się i kręciła niczym serpentyny. Góry, doły, nie ważne, postanowili wracać do domu. Do watahy. Do rodziny.
—Ciekawe co się pozmieniało w ciągu tego czasu! — nos Almetki zmarszczył się delikatnie jak pomyślała, że może zastanie nowe rodzeństwo. Że może papciu i mamcia czekają tam na nią ciekawi jej przygód, a może i sami przeżyli jakieś. Kto wie co i jak zadziało się w tej pięknej watasze pod pieczą Agresta.
—Fajna ta wasza wataha? — jeden ze szczeniaków zagadnął wesoło.
—A no ba że fajna! Mamy chabry, wiele gór i bardzo przyjemnego Alfę. Nazywa się Agrest i ma przyjaciela Mundusa. Mamy tez bardzo dużo różnych rodzajów Pucheł i parę szczeniaków w watasze na pewno! Mamy też bardzo ładne tereny, wielkie i nawet dostaliśmy kiedyś jakieś jeszcze od lisów! Bardzo ładne, bardzo piękne drzewa i jeziora. Zwłaszcza Wodospad różany! Różany bo latem kwitnie tam mnóstwo krzewów róż i czasami nawet bławatków. Mamy łosie, jelenie i bardzo smaczne zajączki. Wszystko jest najlepsze w domu. Tam mam tez mamkę i tatę i rodzeństwo. Mam siostrę Ciri, ja byłam w ogóle adoptowana w tą rodzinę i za sobą nie przepadałyśmy, ale nie było tak źle. Została też ciocią. Ciekawa jestem jak te dzieci się trzymają. Pewnie teraz są już dorosłe i mają własną pracę i może własne rodziny, kochające. To może i własne szczeniaki też już, bo przecież trzeba przekazywać krew swoich dalej. Mam też spokrewnienie, częściowe z Alfą, tylko no właśnie jestem adoptowana, ale on chyba mnie lubi. Może jeszcze mnie pamięta! — rozgadała się i tak umilała im drogę dopóki nie trzeba było zatrzymać się na obiad.

Droga niby się dłużyła, a jednak jej ubywało. Taką wielką grupą z pewnością także przyciągali uwagę, jednak mimo to nikt nie chciał przygarnąć takiej ilości obowiązków na siebie. Zdawało się że 24 kłopoty naprawdę stanowiły kłopot i to już nie tylko dla przemierzających świat dwóch towarzyszy, ale także dla każdej watahy którą Alemtte z Wayfarerem mijali. Jedna za druga odmawiała i kręciła nosem.
—Jedno, może dwa jesteśmy w stanie przyjąć. — pokiwali głową.
—No może z pięć. Ale 24! —
—Czy może tylko jeden? —
—Nie. W ogóle, nie mamy miejsca na tyle dzieci, przepraszamy! —
Każde podejście zakańczało się delikatną żałością i goryczą rozlewającą się w wilczych sercach. Zwłaszcza, że te dzieci one były takie piękne i cudowne. Ich zdolności przekraczały normalne. Niektóre były wyjątkowe, ze skrzydłami, niektóre mniej sprawne, ale dzieciaki nadrabiały inteligencją. One wszystkie szybko podłapały od nich jak polować, jak rozpalać ogień, jak bezpiecznie podróżować. W ogóle to cudowne małe aniołki, ale…
Nie dla Almetki. Przerastały ją powoli. Ona nie umiała być mamą, a więc tylko Wayfarer kombinował jak zająć się tymi wszystkimi małymi demonami. Gadatliwe, równie co Serka, rozbiegane i chociaż zamienicie szybko się uczyły, nadal były tylko szczeniakami. Głupie błędy, potykanie się, zabawy. Wszystko to nakładało się na hałas i opóźnienia.
—Nikt nas nie chce? — w końcu któryś, chyba Talerzyk, najmłodszy ze wszystkich, jeszcze sepleniący, spytał z żałością.
— To nie tak. Po prostu tak z Nienacka nie każda wataha może przyjąć dwadzieścia cztery szczenięta, prawda? —
—Prawda. — jej towarzysz podróży przytaknął. Atmosfera pomimo że nadal nieco ponura rozjaśniła się odrobinkę.
—Czyli ktoś w końcu nas przyjmie? — Brzoza, ona dzielnie niosła swojego braciszka na grzbiecie przez wszystkie te kilometry.
—Oczywiście, obiecaliśmy wam to, prawda?

Byli coraz bliżej WSC. Ich dni dobiegały końca, a szanse dzieci na znalezienie rodziny zmniejszały się. Do czasu spotkania Watahy Białego Pióra. Kimże oni byli? Serka nigdy o nich nie słyszała, więc ich nagłe pojawienie się na ich drodze było nieco zaskakujące.
—24 SZCZENIAKI?! — ich alfa, przemiła wadera, aż otworzyła oczęta szeroko. Spojrzała na swojego syna z zadumą.
—Powinniśmy mieć tyle miejsca i mamy tez emerytów. Oni bardzo lubią dzieci. Pewnie damy radę. Ale…—
—Wszystkie albo nic. — Odparła Almetka. Nie miała zamiaru rozdzielać tych uroczych stworków. I szybko tak w ten sposób rozpoczęła się rozmowa o tym co te maleństwa przeżyły już w życiu. To tak bardzo ujęło Alfę i jej syna, że wyjęli otwarte ramiona w ich kierunku.

—to jeden problem mniej prawda? — Almetka odetchnęła z lekkością.
—Problem? —
—No tak. Ja wiem, że nie powinnam tak mówić, ale ja się nie nadaję jeszcze na dorosłego. — pokręciła głową. — Nie mogę zajmować się dziećmi. Są kochane, ale nie radzę sobie z nimi. —
—Z taką ilością to nawet doświadczone matki miałyby problem. — Way próbował ją pocieszyć, uśmiechając się lekko.
—I tak. Czas… wrócić do domu. Wiedziałeś że.. ! — i zaczęła swoje monologi, a wiatr rozwiał dym, który Way puszczał z fajki.

Almette wpadła do watahy z rozpędem, z radością, jednak noc przerwała im słodkie bajanie. Co prawda rozeszli się na swoje strony w ten spokojny wieczór, jednak w przypadku Almetki położyła się ona na jednym z kamieni, jaki był pod ręką. Z westchnieniem opadła na ciepławą jeszcze nawierzchnię kamyka. Jej mięśnie rozluźniły się i wkrótce poddała się morfeuszowi, który otulił ją rękoma niczym ciepłym kocykiem. W chłodną noc, jej było ciepło, i na ciele i na duszy. Tylko.. odrobinę ciężko.
—Almette… — Wayfarer, jego głos był tak wyraźny w jej śnie. — Mamy mały problem… —  Jej oczy uchyliły się, ale świat przesłaniała kępka zwiniętego w jedno futra.
—Hymm? — zaspana podniosła głowę. Jej ciało czuło się przygniecione, jak w noce przez ostatnie tygodnie. Rozejrzała się.— Ale..
—Jednak nas tam nie chcieli… —

 

<Way?>


czwartek, 21 grudnia 2023

Od Kaprala - "Jak bożyszcze na niebie, tak bóg na ziemi" cz. 2

2.10.2 – A

Czas trwania: 10 księżyców

Oczekiwania: Wilkopobodny stwór na wysokich łapach, tyle łapy zniekształcone – wymagają kopyt, brak dolnej szczęki – wymagany implant.

Inteligencja: znikome ślady rozumienia pojedynczych słów, brak świadomego ruchu oczu

 

P — 684

Czas trwania: 20 księżycy

Oczekiwania: Masywny, niedorozwinięte przednie kończyny – oczekiwane kikuty, zalążki skrzydeł – prawdopodobieństwo umiejętności lotu znikome, Wydłużony pysk i brak mięśnia brzuchowo-językowego. Oczy osadzone za płytko.

Inteligencja: śladowa ilość relacji na słowa –oczekiwany brak możliwości rozumienia, oczy poruszają się za wskaźnikiem.

 

#1 — 3.20

Czas trwania: 2 księżyce

Oczekiwania: Masywne ciało, brak kończyn

Inteligencja: brak oznak inteligencji – powód: zbyt wczesne stadium rozwoju

 

Kapral odłożył trzy kartki. Zielona i niebieska poświata jego wynalazków rzuciła się na ściany przylegając do nich jak farba i tylko przemieszczając się wraz z ruchem powietrza wewnątrz tub. Trzy. Były ich trzy. Jego nowe dzieci, kwitnące w sterylnym otoczeniu. Jedne rozwijały się szybciej, drugie wolniej. P — 684 był już na skraju gotowości, jego skóra potrzebowała jedynie porosnąć teraz odrobiną sierści. Kapral jedyne czym był zawiedziony w jego przypadku, był kompletny brak inteligencji, a przynajmniej takie podejrzenia. Stworzenie nabawiło się w ostatnich dniach zeza, więc i poruszanie oczu za przedmiotem zapisane parę nocy temu było tylko smętnym wspomnieniem. Do tej pory jedyną oznaką umysłu w tym padole śrub i cieczy był Karal sam w sobie i Stefan, który ograniczony fizycznie nie za wiele mógł mu pomagać.

Kap, kap, kap

Ściekająca  sufitu woda uderzała w wiadereczko postawione pod jej źródłem. Zapasy wyciekały zupełnie jak ona, a więc Kapral łapał się za wszystkie drogi odkładania potrzeby wyjścia na zewnątrz jakie istniały. A więc zbierał źródlaną wodę okapującą z sufitów jaskini oraz jadł padlinę, którą przynosił mu Stefan.
—Kapral nie wie już co z tym poczynić. — wilk rzucił papierami o kamienny blat. Nie miał powoli już siły i cierpliwości żeby czekać na rezultaty, a jednak nadal spoglądał tak tęsknie w kierunku tub. Do czego on tak właściwie zmierzał. — Na kiego ci to Kapralu? Ty życie tworzysz, zabierasz jak Bóg. — rzekł do siebie. Jego łapa przetarła jego skronie. — A jednak jesteście przyjacielu tak daleko od swojego celu… Te papiery temu świadectwem. Twoje dzieci, Kapralu, dzieci z twojej własnej krwi i żadnej inteligencji za tymi oczyma. Chciałeś wilka stworzyć od zera, na myśl swoją, identycznie ambitnego i z inteligencją, która przekracza twoją, a do tej pory masz papkę i Stefana!—
—Czy coś nie tak ze mną? — Stefan stęknął zza jego pleców, nieco niewinnie i naiwnie, jego ton zupełnie zanurzony w dziecięcej niewiedzy.
—Nie Stefanie, ale też nie do końca. Kapral popełnił błędy w tworzeniu ciebie, a tyś pierwszą oznaką inteligencji skazany został na ciało, które Ci nie służy i służyć nigdy nie będzie. — Kapral pokręcił głową. Kartki złożył w schludną kupkę zaraz przy gęsim piórze zanurzanym w granatowym atramencie, skradzionym swojego czasu z ludzkiego laboratorium. Jego oczy przemknęły po ścianach jego przybytku, zupełnie nowego, jakby los uśmiechał się do niego z tych ścian.

Jam ci dał życie – ja los – i ja dyktuję jak ono przebiegnie.

Ale Kapral wystawił jedynie swoje kły w szaleńczym uśmiechu. Ach, pamiętał on te białe ,sterylne ściany laboratoryjne, przesiąknięte zapachem chemikaliów. Duszące opary, które tłumiło się maskami, a które i tak atakowały płuca po dziesiątkach lat spędzonych przy próbówkach. Kapral, niegdyś Lucius, miał życie jakich mało. Był bogaczem, miał chyba nawet żonę, chociaż bez dzieci. Fascynowały go eksperymenty, ale niektóre zachodziły za daleko. „Zmarnowany potencjał” – tak, w ten sposób nazywali go wszyscy dookoła. A ile razy wylądował w tych bielszych ścianach, kaftan bezpieczeństwa otulający jego zdrętwiałe ręce. Oh Kapral pamiętał. I Kapral nie zapomniał. Teraz nie było wracać do czego ciałem, jedynie myśli czasem powracały w te miejsca, które stanęły w płomieniach i przepadły z czasem. Kapral, przepraszam, Lucius znalazł miejsce wśród ludzi, którzy go szanowali….

----------------★--------------------------------------------------------

Lucius wyklepywał na swoim biurku palcami pewien rytm. Raz, Raz, pauza, dwa, trzy, raz, raz, pauza. Nuta, Nuta, pauza i dwie półnuty. Jakby w transie. Koiło to jego nerwy kiedy czytał kolejny raport oddany w jego ręce przez jednego z „uczniów”. Oczywiście, był pełen błędów – przynajmniej taką nadzieję miał Lucius. W końcu jak inaczej wytłumaczyć, że ich krzyżówka kota z krową zdychała właśnie na wrodzoną chorobę płuc. Ich mieszanka wilka z ptakiem dyszała ciężko, a jej kości uginały się pod ciężarem ciała.
—Trzeba zmienić parametry. — odparł w końcu na głos.
—W czym znowu? — zza jego pleców, z drugiego biurka, odpowiedział mu damski głos. Była to Liliana, jego wierna partnerka w przedsięwzięciach jakie wykonywali z dala od ludzkich oczu.
—Ten ptaszur, jak to tam nazwaliśmy… E404 czy tam Emu404… Umiera na osteoporozę. Za dużo kości złamało się w jego ciele, klatka piersiowa zapadła. Kości były puste, jak u ptaka. Za dużo masy, więc albo musimy zamienić parametry całkowicie i stworzyć ptaka wilka niezdolnego do lotu, albo zdecydować się na inne rozwiązanie. — po wypowiedzeniu swoich słów na głos usłyszał tylko głuche łupnięcie. Kiedy się obejrzał, poprawiając okulary na nosie, domyślił się, że to młoda kobieta właśnie rzuciła książką o biurko.
—Przebrzydłe stworzenie. Jest na świecie tyle wilków ze skrzydłami, które tak łatwo wzbijają się do lotu, a my nie umiemy zrobić własnego! — sfrustrowana wstała z krzesła aby zaczać krążyć po pomieszczeniu niczym sęp. Pomagało jej to. Ruch sprawiał, że myślało się jej prościej, a emocje opadały znacznie szybciej.
—Mamy chyba jakiegoś przymkniętego, prawda? —
—Niewiele nam to daje. My próbujemy stworzyć mieszankę. Ptaka i wilka. Nie wilka ze skrzydłami. One nas nie obchodzą. Nie mówią nam też za wiele, jakby języki im poobcinało, a dobrze wiemy że niektóre potrafią. — jej obcasy stukały rytmicznie o posadzkę, a ta jedna płytka połamana na pół skrzypiała pod jej stopą kiedy po niej przekraczała za każdym razem. W ten sposób Lucius liczył powoli w myślach ile zrobiła już okrążeń, bez spoglądania w jej kierunku. Jego oczy, zza szkiełek, patrzyły się na kartkę.
—Prawda. Te anomalie jakoś latają, ale nasz poleciałby chętnie, tylko jego kości nie pozwalają mu oddychać. —
—ODDYCHAĆ! A po co mu oddychanie do cholery! — fuknęła kobieta, nieświadoma, jak wiele myśli wbiła w głowę swojemu współpracownikowi. Ale to szybko zostało przerwane. Drzwi do pokoiku otworzyły się z hukiem ,a w nich stanął grubiutki i niziutki mężczyzna w kitlu.
—Szybko! Kotoria! Ona rodzi! — żachnął się zadyszany, podpierając jedną ręką o framugę. Lusius i Liliana spojrzeli po sobie, oboje natychmiast udając się w pościg z czasem. Wyminęli swojego towarzysza i ruszyli. Kręte i ponure korytarze o słanym oświetleniu prowadziły w nieznane nikomu miejsce, niczym labirynt wijąc się przez metry podziemnych wykopalisk, z dala od ludzkiego wzroku. Tylko ci którzy je zamieszkiwali doskonale wiedzieli dokąd muszą się udać. Robili wiele skrętów, nabierając tępa, a ich buty pozostawiały za sobą echo. Nieprzyjemny chłód panował w pomieszczeniu do którego wpadli z impetem. Ona na przedzie z długopisem i notatnikiem od razu zakleszczonym hardo w jej ręce.
—Ile minut? — Lucius otworzył parę szafek i wydobył dokumenty jakie mieli na temat stworzenia zamkniętego za kratami. To była ich duma. Jedyna w miarę stabilna duma, którą udało się odtworzyć trzykrotnie, pozwalając na próby przekazywania jej cech na dalsze generacje.
—Niewiele ponad dwadzieścia. Ledwo zaczęła. — oznajmił naukowiec stojący niedaleko, poprawiając okularki na nosie. Te były zdecydowanie za małe, ale przynależały tylko do czytania, więc nie stanowiło to problemu poza śmiesznym dodatkiem do jego wyglądu. To był Asmodius. Bardzo ceniony w ich gronie człowiek o wielkiej wiedzy, chociaż nieprzystępnym charakterze.
—Dwadzieścia minut. — powtórzył Lucius, jakby mantrę jeszcze parę razy. Jego oczy przeszukiwały tekst dokumentów jakie trzymał w rękach. Zapiski prowadzone były starannym i dbałym pismem, zupełnie niepodobnym do jego czy Asmodiusa. Tym samym pismem, które właśnie pojawiało się w ciasnych linijkach w notatniku Liliany.
—Nie szukaj, nic nie znajdziesz. — odezwała się w końcu.
—Znajdę. Np. budowę wewnętrzną. — odrzekł jej od razu. Lucius dumnie rzucił potrzebnym mu dokumentem na mały stolik i wpatrzył się w monstrum z jakim mieli do czynienia. — Kotoria, pół człowiek, ćwierć kot i ćwierć koń. Interesujące połączenie prezentujące nam anomalię życiową…—
—Przynajmniej stabilną, żeby nie załamać się sama pod sobą. — Asmodius odetchnął ciężko.
—Zobaczymy czy nie załamie się pod dzieckiem… — Lucius nie był dobrej myśli. Ich stworzenia nie były przystosowane do takiego wysiłku, a oni nigdy nie mieli do końca pojęcia jak skończą się porody. Zdarzyło się im parę razy, że matki przeżyły ten moment, tracąc życie niedługo potem. — To się nigdy nie kończyło dobrze, a patrząc na skany USG, dzieciak złamie jej miednicę wychodząc. —
—To niedobrze… — Liliana zastukała długopisem w kartkę, jej nogi przeskakując cichutko z miejsca na miejsce.
—Niedobrze? — Asmodius zbliżył się w końcu do nich, jego białka oczu stanowczo zbyt czarne dla normalnego człowieka. — Co macie na myśli? —
—Miednica stanowi jej organ istoty, jak ja to lubię nazywać. Utrzymuje ona wiele innych organów, zwłaszcza wewnętrznych, w tym jej pokrzywiony kręgosłup. Wisi częściowo na miednicy, więc jeśli ona się złamie, będziemy musieli na gwałt operować, jeśli chcemy zachować ten egzemplarz żywy.—
—Ok., w takim razie zlecę salę. — Lucius odłożył skany i dokumenty z głośnym westchnięciem.
—Zgłoś. Zanim wszystko zacznie się na serio mamy jeszcze z dobrą godzinę. — Liliana usiadła na jednym z dostępnych krzeseł, jej ręka powoli masując zmęczone oczy.

Cała ta akcja zakończyła się tak jak wszyscy wiedzieli, że się zakończy. Dokumenty Kotori wylądowały w czarnej teczce, wpakowane jako kolejne martwe „zwierzę” do szafki z zapomnianymi eksperymentami. Może ona zapomniana nie zostanie, bo bliźnięta przez nią urodzone okazały się być znakomite. Zdrowe, silne i tylko ręcznie trzeba było je wykarmić, ale widać było, że genetyka tych stworzeń stabilizowała się dzięki przejściom między generacjami.
—Smutno mi trochę, że odeszła. Była naszym pierwszym udanym wynalazkiem. — Liliana uwiesiła się na ramieniu Luciusa.
—Mi niekoniecznie. Udany czy nie, wyglądała okropnie. Jej dzieci mają znacznie lepszą postawę. — oznajmił, wolną ręką poprawiając okulary.
—Wiem, wiem. Ale i tak. Sentyment pozostaje. — jej ręka zjechała nieco niżej na jego pierś, zaciskając się na kitlu. Mężczyzna odetchnął głęboko pozwalając damskim dłoniom poprowadzić go do ich gabinetu. On kochał tą kobietę. Kochał ją ponad własne życie i wiele by dał aby spędzić z nią wszystkie następne wcielenia. Jej pocałunki zawsze były ciepłe, ręce łagodne ,a głos czuły. Zawsze tez potrafiła pięknie rozdzielić indywidualność od zbiorowości, jak i związek od pracy. Kobieta idealna. I tylko jego.

----------------★--------------------------------------------------------

Kapral czasami mierzył się z demonami przeszłości. Pomimo, że ta była już dawna i niepamiętna, zbudowana tylko z jego wspomnień nadal nawiedzała go w snach i na jawie. Lucius, którego umysł nadal żył zdrowo w nowym ciele o nowym imieniu, unikał tych cieni. Wiedział, że jego eksperymenty skończyły dobrobyt w jego życiu. Że wszystko co wie, jest tylko iluzją, a bezpieczeństwo jakie daje mu ta skryta jaskinia jest tylko ułudą. Oni gdzieś tam nadal byli, żywiąc się nienawiścią do jego osoby, ale jego zadaniem było co innego. Stworzyć ciało, ciało idealne, na mózg, który nadal trzymał żywy w słoiczku. Dla równie idealnej istoty.

On był żywy.

On bawił się w Boga, aby spełnić niewypowiedziane obietnice.

 

k̸͕͕̜̭͍̜̲̗̩̩̟̾̓̆́́̓͌̋́ͅă̸̡̰͇̜̺͖̝̝͔͇͓̾̀̀͊͒̑̀͂͘̚͝ż̶͕̜̰̘̳̙̮͓̞͇̯͙̄̉̓̍͒̋͆̏̓̅̈͗͐ḑ̶̙̫̥̤͙̩̹̞̙̝̒̈́͂̓̔̑̏̈͜y̷̨̨̼͉͕̤͉̐̎̀͆̈́̋͒̇̿̀͗̀̿̚m̸͔͎̹̔͝ ̶̧͈̥̰͙̪͚͓̘̮̬̙̺͐̄͗́̇̓͝ͅk̸̨̨͚̜̥͖̜͊͗ͅǫ̷̙̩̫̣͇̦̹̃̀̍̀́͑̂̎̃̌̕͘͠ͅš̵̬̿̉̈́̅̅̈́͛̓͌͒͠z̸͖̋̒̆̊͌̾̌́̾̊̂́̑t̴̡̬̽͐̊́̚̚ȇ̴̮̫̯̜̩̈́m̴̨͖̙̜̪͕̫͉̎̓͛͜͝

 

CDN 

środa, 20 grudnia 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Po przyszłość”, cz. 2.15

Admirał długo biegł przed siebie, goniąc widma ściganych saren, sam z sarną równając się trzepoczącym sercem i pierzchliwym duchem, co do ostatniego, zjeżonego włoska. Ból dodawał mu mocy, a Ciri z trudem dotrzymywała mu kroku, nie, raczej kilku kroków, pomimo starań pozostając nieco z tyłu. Na próżno krzyczała do jego grzbietu, by poniechał wysiłku. Osiągnąwszy granicę WSJ, a potem przedarłszy się przez nią bezprecedensowo, znaleźli się w strefie względnego bezpieczeństwa. Wilczyca przełknęła ślinę; jej gardło wyschnięte było od łapczywego zasysania potężnych haustów powietrza. Nogi drżały już pod nią, jakby zaraz miały się połamać.
Wreszcie zaczęła zwalniać. Niedaleko mieli już do pierwszych zboczy gór, w których mogli z łatwością się zaszyć i przeczekać najgorsze. Miała tyle pytań, których nie zdążyła zadać, gdy rzucili się do ucieczki, pozostawiając w tyle młodego alfę, zdobytego przecież z trudem i ryzykiem. Basior jednak popędził dalej.
Zdyszana Ciri rozejrzała się wokół. Otoczona przez samotne pagórki, wsłuchała się we własny oddech. Zamiast biec, dalej poszła powolutku. Wiedziała, że ranny Admirał nie ucieknie daleko. Przypuszczała, że ukryje się w pierwszej jaskini, którą napotka. A potem wspólnie pomyślą, co dalej.
W tym samym czasie, w WSC dobiegały już końca porządki Polany Życia. Jako ostatni, honorowy gość, Ableharbin żegnał się z gospodarzami, dziękując za wspaniałą inicjatywę i nie pozostawiające nic do życzenia wykonanie.
- Doprawdy nie chce się wracać do obowiązków - oznajmił, po przyjacielsku klepnąwszy mnie w łopatkę, na co nie zwlekając odpowiedziałem tym samym, choć nie tak dynamicznie.
- Miło było wspólnie spędzić ten wieczór. No, a teraz sprzątanie. - Zaśmiałem się wesoło. - Może i ja się ku temu ruszę, rozgrzać stare kości.
- E tam, stare. Dobrze się trzymają, niech dbają o siebie, a posłużą jeszcze długo - zapewnił promiennie, zanim nasze drogi ostatecznie się rozeszły. Pokazowy uśmiech, goszczący na moim pysku, zgasł.
Admirał drżącymi łapami przyciskał wypłukane w strumyku liście do rany. Nie była bardzo głęboka, ale niezwykle bolesna. Bardziej chyba nawet, niż stracone marzenia. Znacie ten ból, prawda? Każdy z nas zna, wiec wyobraźcie sobie, że skalpel w piersi boli bardziej. Niewinne łezki kapały z jego oczu. Takim zastała go Ciri, gdy wreszcie stanęła u progu jamy, gdzie skrył się jak ścigane zwierzę, którym na dobrą sprawę można było go nazwać, zachowując pełną logikę wypowiedzi. Z troską usiadła przy nim. Zdjęła z jego ramienia pustą, lnianą torbę, o której sam zupełnie zapomniał. Nie mówiąc nic, ujęła materiał w zęby i rozerwała. Nie zdążył zaprotestować. Przy pomocy tego prowizorycznego opatrunku otuliła jego uraz.
- Co się tam stało? - szepnęła mu wreszcie prosto na uszko.
- Ci... nieważne.
Ach, no cóż, wstyd było się przyznać do takiej porażki.
Ja za to już niebawem musiałem szczegółami podzielić się nie tylko z rodziną, ale i śledczymi. Jaskinia przesłuchań Watahy Wielkich Nadziei ożywiła się na chwilę.
- Po prostu... podszedł do nas, w łapie trzymał skalpel i zaczął mi grozić. Jakoś tak to było.
- Co robiliście w tamtym miejscu?
- Byłem w drodze. Szukałem Legiona na własną łapę.
- Rozumiem. - Śledczy Brus zapisał coś na czystej kartce. - I co było dalej?
- Szkliwo mu ten nóż wyrwał, jakoś tak, no i co. No i... To dawno było.
- Dwa miesiące bez mała.
- Na stare lata pamięć wietrzeje.
- Jeszczeście towarzyszu nie tacy starzy - skomentował Brus, nie podnosząc wzroku znad swojej pracy. - Wiem że nie znać tego po mnie, ale widzicie... jeśli rzeczywiście jesteście bratem swojego brata, to ja niestety jestem od was starszy.
Zaraz po moim przesłuchaniu ruszyły kolejne. Zebrały się nam wszak oczywiste zakłócenie porządku publicznego i próba zamachu na rodzinę alf. Zabawne, że jedynym, który ostatecznie nie został przesłuchany w tej sprawie, był sam jej prowodyr. Ale o tym za chwilę.
- Czemu mielibyśmy nie dać mu jednej buteleczki? - Strażnik wzruszył ramionami. - Wszyscy się bawili, to pomyślałem, że każdemu coś od życia się należy. Co może zrobić samotny wilk z flaszką w łapie? On ją ledwo trzyma w tych swoich krótkich paluchach.
- To znaczy, trzymał. Gdy mu ją daliście. - Brus podniósł wzrok, ale jego podbródek cały czas skierowany był na leżącą przed nim kartkę.
- Nie no, że ogólnie wilk, ledwo trzyma takie rzeczy.
- Ach. Więc użyczyliście Admirałowi napitku, nie zważywszy na to, że jest omegą?
- Jakże to, spragnionego nie napoić. Alfa, omega czy inna delta. Swoje niezbywalne prawa ma.
- A on jakoś dał radę tą butelką wysadzić w powietrze jedno z ognisk.
- Jak to mówią, co się stało, to się nie odstanie. - Strażnik zasępił się tylko. Śledczy westchnął i podpisał zeznanie.
Tak to właśnie szło, to wszystko, Moi Kochani. Kolejne dni i tygodnie po uczcie rozpostarły przed sobą płachtę groteskowej bezcelowości. Minęło coś, na co oczekiwaliśmy od długiego czasu. Pozostawiło za sobą wygrawerowany we wspomnieniach dreszcz. Mój spokój przynajmniej, ilekroć myślami wracałem do pamiętnej nocy, burzony był przez błysk skierowanego prosto we mnie ostrza. A niby złego nic się nie stało. Wszystkie stare porachunki zostały wyjaśnione w skromnej ciszy, raz a dobrze.
- Usłyszałem wybuch. Jak wszyscy na polanie. - Ry mówił beznamiętnie, z dozą własnej, strażniczej powagi. Nieczęsto śledczy przesłuchiwali śledczego. - Zgodnie z procedurami i własnym rozumem poprowadziłem akcję gaśniczą.
- Czy oprócz wiadomej butelki w pobliżu miejsca zdarzenia znaleziono jeszcze coś, co mogło mieć związek ze sprawą?
- Nie, nic takiego.
- Dobrze.
Niedługo cieszył się Admirał wolnością. Zresztą co to była za wolność, gdy żyli tkwiąc w surowych górach WSJ i liżąc rany.
- Ropieje.
- Co z tym teraz zrobić? - Ciri podparła podbródek łapą. - Pójdę do WSJ, poproszę o pomoc.
- Ani mi się waż! - warknął. - Żebym skończył w zamknięciu? Od ropienia jeszcze nikomu się krzywda nie stała.
- Muszą nam dać coś na rany! Zakazisz się, a później sepsa, czy jak to się nazywa, i co wtedy? Co ja zrobię?! - jęknęła.
- Po moim trupie - fuknął basior i odwrócił się do niej swoją mniej przystojną częścią ciała. Wilczyca tylko załamała łapy.
Jak to mawiają, myślenie nic nie kosztuje. A bycie wysoko rozwiniętym gatunkiem powinno zobowiązywać. Zresztą nie znam się na tym. Któż decyduje, kiedy rozdział się kończy, a kiedy zaczyna? Zastanawiam się tylko nad jednym. Czy odnaleźć miłość, oznacza zagubić cząstkę swojego własnego wnętrza?
- Towarzyszu. - Śledczy Brus wskazał miejsce za kamienną ławą.
- A od kiedy my jesteśmy na „Wy”? - Szkliwo, zanim je zajął, przystanął na chwilę. Basior zarechotał.
- To jest teraz u nas w modzie. I w dobrym smaku. No, bez ociągania. Pójdzie szybko, zresztą nikt was za to nie drapnie, co najwyżej dostaniecie pouczenie i do domu. Tym razem sprawa jest prostsza niż motyli czułek, a wy jesteście bez kolegów.
- Czy możecie, towarzyszu, nie posługiwać się aluzjami, na które nie mogę odpowiedzieć? - Szary ptak rozsiadł się naprzeciwko strażników. - Będę wdzięczny. - Śledczy tylko mruknął z konsternacją. Położył przed sobą kartkę do spisywania zeznań, a strażniczka Opal westchnęła frasobliwie. W tej pozycji, za ławą przesłuchań, skrzydlaty nie czuł się pewnie, ale jego umysł był spokojny. Nie miał sobie właściwie nic do zarzucenia; postąpił tak jak należało.
- No dobrze, dobrze. Posłuchajmy więc, co my tu mamy. - Brus uśmiechnął się od niechcenia. - Nieumyślne spowodowanie śmierci. Kto by się spodziewał.
Pochylmy się na chwilę nad widmem nieobecnego. Czapki z głów (jeśli ktoś oprócz mojego bratanka je nosi). Ku pamięci zmarłych, jak zwykle szepnijmy słówko wspomnienia, niczym ulotne epitafium zapisane językiem w powietrzu. Odszedł tak samo, jak żył. Niezbyt mądrze.
Ach, wiecie, co mi się przypomniało, nawiązując do ulotności?
Spazmatyczny śmiech.
Nie ma na świecie bardziej ulotnego stworzenia niż obietnica wyborcza. Jest - i nagle jej nie ma! A znika przy tym, łamiąc wszelkie prawa natury, że nie wolno coś z niczego i coś w nic. W poważaniu ma sentencję „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, bo choć powstaje być może i z prochu, to nie pozostawia po sobie nawet oskarżycielskiego okruszka.
Zupełnie jak scheda Admirała. Gdy przyjrzymy się jego życiu, czy chwilami nie wyglądało ono na doskonale się zapowiadające? Urodził się przecież w spokojnej, przyjaznej watasze. Do jego nauki przykładał łapę nawet ów Achpil, wykwalifikowany biolog z piaskowego wąwozu. Podobno razem pracowali nad stworzeniem szczepionki na VCIG. Gdyby im się udało, to byłoby dopiero osiągnięcie. Ale młody Admirał to zaprzepaścił. Założył rodzinę i na to też był zbyt niedojrzały. Odsunęły się od niego dzieci, a i z partnerką nie wiodło mu się najlepiej. Potem, potem... nie wdając się już w szczegóły...
Chwila namysłu.
Potem stworzył stronnictwo. Nie wiem jakim cudem, ale naprawdę pociągnął za sobą wilki i to w sporej liczbie. Na ileż sposobów mógłby to wtedy rozsądnie wykorzystać! Jednak ambicje w końcu go przerosły. Całe ukryte w nim zło wylazło na wierzch. Każdego przed tym przestrzegam. I tak skończył Admirał na pustkowiu, z jedną tylko przyjazną duszą, Ciri. Chociaż nie wiem nawet, jak to rzeczywiście było z ich przyjaźnią pod sam koniec.
I takem, choć stary, przeżył go. A to przecież syn mojej bratanicy. Dwa pokolenia w dół. Wiecie, że nawet mi tego bachora trochę żal?
- Ostrze przebija skórę na wysokości szczytu mostka. - Głos śledczego był biurokratycznie skupiony, bardziej na dokładnym odzwierciedleniu samej czynności, niż na całych jej okolicznościach. - Wkłuwa się w mięsień piersiowy powierzchowny, wykonuje ruch rotacyjny o około sto stopni, a następnie rozcina skórę w kierunku dogłowowym, nieznacznie naruszając mięsień mostkowo-głowowy. Przyznajecie się?
Okoliczności bowiem najwyraźniej niespecjalnie go obchodziły. Jak zresztą wszystkich. Choć nikt nie powiedział tego na głos, kogóż by nie zapytać, samymi oczyma odrzekłby: „Pozbyto się wszy”.
- Tak.
- Świetnie. Możemy spisać protokół przesłuchania.
Szczery i niewinny, kobiecy szloch rozchodził się po całej jaskini. Gdzieś w surowych, jabłoniowych górach.
Tak. Mimo wszystko to strasznie smutne, samotnie żegnać bliskiego, ze wstrętną w swej namacalności świadomością, że nie ma się już do kogo zwrócić. Nie chciałbym nigdy doświadczyć czegoś podobnego. Mnie na szczęście to ominęło.
- Admirał...! Kochany, co ja teraz zrobię... - Pociągnęła nosem. - Tyle wspólnie przeżyliśmy. To było cholernie trudne, ale dziękuję. Dziękuję ci za to kim byłeś... kiedyś.
- Co... co ty mówisz? - wymamrotał, niewidzącymi oczyma szukając jej pyska.
- Nie chcę żyć dalej. Zasnę dzisiaj, razem z tobą. To moja decyzja - zdawała się mówić z uśmiechem. I niespotykanym u niej prawie nigdy spokojem.
- Chyba żart... żartujesz.
- Nie ma sensu dłużej czekać. Chcę dzisiaj umrzeć. Na samą myśl robi mi się lepiej. Nazbierałam na zboczach trującego ziela.
- Za tydzień ci się odmieni. Zapomnisz o mnie.
- Nie! Nigdy. - Przycisnęła jego ciężką łapę do piersi.
- Teraz tak mówisz.
- Dobranoc, kochany - odrzekła cicho. - Dobrze było mieć cię przy sobie. Chociaż zniszczyłeś nam życie. Ale i tak cię kocham. Chciałabym żebyśmy pożegnali się jakbyśmy wyjeżdżali w różne strony. Tylko tyle.
Przez dłuższą chwilę czekała na odpowiedź. Kilka łez oderwało się od jej oczu, po czym bezgłośnie spadło na ziemię. Wyobrażam sobie, jak jej policzki kraśniały i bladły. Dla niej nie ginęła wesz, a miłość życia.
- Do zobaczenia. Kocham cię - zakończyła, gdy odzew nie nadszedł.
Zapadła cisza. Została sama.
Rozdział zakończył się, by zrobić miejsce kolejnemu. Czas płynął, nikogo nie pytał o pozwolenie. Czy zresztą chcielibyśmy go wtedy zatrzymać? Ja chyba nie. Nie był to bowiem czas beztroski, którą znałem już tylko z odległych wspomnień. Wraz z ostatecznym nastaniem pokoju i przyjaźni, jak i z okrzepnięciem nowej rutyny, na moją głowę spadły nowe obowiązki dnia powszedniego. Ale o mnie jeszcze zdążymy porozmawiać. Czas nie goni.
Ciało Admirała znaleziono kilka tygodni po dniu uczty. Leżało w przesiąkniętej zapachem padliny jaskini, gdzieś w surowych, jabłoniowych górach. Nie trzeba było wielu wysiłków i karkołomnej sekcji zwłok, by domyślić się, co doprowadziło do śmierci. Trujące zioła leżały obok, zupełnie już wyschnięte, lecz Ciri nie odnaleziono. Przypuszczano, że opuściła martwego ukochanego i w rozpaczy zawędrowała gdzieś daleko, być może na same ludzie tereny, gdzie niektóre nieroztropne wilki, nie mam rzecz jasna na myśli nikogo konkretnego, czasem szukały ucieczki od dawnego życia.
Gdy zawierucha minęła, na berberysowej polance pozostała już tylko trójka mieszkańców. A było to mniej więcej tak: Szkliwo postanowił kuć żelazo póki gorące. Otóż z wieczora dnia pewnego przystanął pod drzewem, pod którym biegła dopolankowa ścieżynka, i którą najczęściej wpadali na teren posiadłości zmęczeni ciężkim dniem mieszkańcy. I czekał. Aż wreszcie rozświetliły się pobliskie zarośla od słonecznych piórek.
- Nie boisz się? - Na dźwięk znajomego głosu Koyaanisqatsi napuszył się, nie zdejmując z twarzy swojej dumnej maski. Ich spojrzenia skrzyżowały się. - Zapisywać się na listę samobójców do zeszytu, z którego niczego już nie wykreślisz? Zdrajca jesteś. Myślisz, że wrócisz teraz do domu, zapomnisz o wszystkim i tak to się skończy? Nie muszą nawet przesłuchać ciebie, żeby dowiedzieć się, jak było. Ja to słowo w słowo słyszałem i jak myślisz, co teraz powinienem z tym zrobić?
Kaj z trudem powstrzymał się przed otworzeniem dzioba, z którego nie umiałby wydobyć żadnego sensownego słowa.
- Ja jestem zdrajca, niech będzie. A ty morderca. Morderca! - odburknął wreszcie, odwrócił na pięcie i już go nie było, choć było jasne, że do domu nie wróci, a przynajmniej nie do tego, który do tej pory dzielili.
Szkliwo kopnął kamyk, który z sympatycznym turkotem stoczył się ze ścieżki. Bokiem odepchnął się od drzewa, po czym nieśpiesznie wrócił na polankę.
Pewnymi łapami nie należy sięgać szczytów, bo góry zwalą się na głowę. To mało radosny morał z tej historii. Wszystko jest bowiem dla wilka, ale nie dla każdego. Tak głosi mądrość płynąca ponad czasami, przez kolejne pokolenia, zastępy naszych przodków i potomków. Tylko w teraźniejszości jakimiś cudacznymi sposobami rozmywa się zawsze, tu i teraz każąc wilkowi prostemu porzucić swój zdrowy rozsądek, a w słowy inspirujące wygłosić mowę dla własnej brawury.
- Spójrz, jak to jest - mówiłem, gdyśmy wraz z moim asystentem pewnego pięknego poranka na polance przed jaskinią alf otwierali stanowisko. - Był Admirał, zmiotło Admirała i nic po nim nie zostało. A tak się odgrażał, że świat zwojuje. Tak się to życie układa.
- Dobrze by było, gdyby po nas coś zostało. A czy zostanie? - mruknął Szkliwo.
- Po mnie przynajmniej młode pokolenie. - Ściszyłem głos, by słowa nie dobiegły do jaskini. - A ty nie myślałeś kiedy, żeby sprawić sobie potomków?
- Myślę, że nigdzie się nie wybieram, żeby potrzebni mi byli następcy.
- Ech. Wiem o co chodzi. Uczucia żeś źle ulokował. - Ależ palnąłem. To jakby dobić leżącego, ale nie pomyślałem o tym wtedy. A przecież pamiętałem jeszcze czasy, gdy to ja byłem tym samotnikiem, któremu nie powodziło się w życiu prywatnym.
- Wcale nie. Po prostu nie lubię pisklaków. Zbyt długo rosną. Wy, wilki, macie pod tym względem łatwiej. Zresztą gdzie mi to teraz w głowie.
- Coś się dzieje? - Spoważniałem, nieufnie unosząc jedną brew. Otworzył dziób, ale jeszcze szybciej zamknął go, nie wypowiadając ani słowa. Nerwowo pokręcił głową. - No? - Nacisnąłem, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Czemu cokolwiek miałoby się dziać? Są ważniejsze rzeczy do roboty. Na przedłużanie gatunku jeszcze przyjdzie pora.
- Są? A ja na przykład właśnie się nudzę i dopóki mi się żaden petent nie przyturla, z chęcią posłucham, co ci leży na wątrobie, bo że leży, to widać gołym okiem.
- Nic szczególnego. Po prostu ostatnio nie czuję się najlepiej.
- Hm? Połamałeś się, czy przeziębiłeś? Na przeziębionego nie wyglądasz. Na połamanego nie bardziej niż zwykle. Zatem co się dzieje? Chyba jestem twoim przełożonym i powinienem wiedzieć o wszystkim co się w tej pustej łepetynie wyprawia.
- Nie zrozumiesz.
- Na pewno nie z tych półsłówek.
- Mam takie wrażenie... Jakby jakaś moja część stała nad otwartą trumną i wpatrywała się w trupa. - Nie wiedząc jak odpowiedzieć na takie słowa, umilkłem i pozwoliłem mu mówić dalej. Jego oddech pogłębił się nieznacznie. - Głos rozsądku mówi mi, że on nie żyje. Wszystko na niebie i ziemi powtarza po nim, nie żyje, nie żyje. A jednak wciąż z zapartym tchem patrzę i czekam, jakby miał się poruszyć.
- Tak się przejmujesz tym co się stało? Co to jest za trup?
- Chyba - zawiesił głos na dłuższą chwilę. - Nie. Pewnie nikt konkretny, a już na pewno nie ten, o którym myślisz. To raczej... ktoś bardzo bliski. A w ogóle to takie tam po prostu wrażenie.
- No tak, kto czasem tak nie ma, co nie? - Śmiałem się. Niewiele rozumiałem. Żadnych czerwonych lampek. Pełna beztroska i wesół wilk w świetle spokojnego dnia.

Cdn.

poniedziałek, 18 grudnia 2023

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 2

Tegoroczne Hellelujah przyszło raz ze wschodem pierwszego letniego słońca. Zignorowało zimowe narodziny swojego pana, pominęło cudowne powstanie zza światów, jakby gotowe nadać światu nową drogę. Przybyło i do watahy jako pomruk wiatru pomiędzy trawą, strącając poranną rosę w krople rozpuszczające się w locie do gruntu, błyszcząc w świetle porannych promieni, odbijając się od zielonych drzew kryjących zwierzęta w swoich długich jeszcze cieniach. Nikt się go nie spodziewał, jednak nikt nie był też zaskoczony.
—Powiadają, że to będzie coś wielkiego. — Dante mruknął do Delty, który właśnie powoli zawijał bandaż wokół jego łopatek. Chłopczyna spadł z niewielkiej wysokości do wody przy treningu i niestety rozszarpał sobie kawał skóry. Nic czego odrobina czasu nie sklei do kupy.
—Alfa… Ten wasz alfa zawsze potrafił głośno szczekać o dawaniu. A co się z tego szczekania zobaczyło to już inna sprawa. — medyk mruknął gardłowo łapą ocierając siwiejący powoli pyszczek. Jego pazury ostatni raz podciągnęły bandaż aby sprawdzić czy się trzyma. — Jesteście zwolnieni szeregowcu. Nie przemęczajcie tego i zagoi się w parę dni. Potem tylko ślad zostanie na miesiąc, może dwa aż sierść nie zarośnie. — powiedział dość pewnie poklepując ramię zranionego wilka.
—Dziękuję. —
—Mój obowiązek i moja przyjemność. — medyk wstał i powolnym krokiem odszedł w głębię jaskini. Jego łapy przesuwały po starym kamieniu bezdźwięcznie. Kości skrzypiały, zasiedziałe w jednej pozycji, w której Delta niedawno mielił zioła. Tia krzątała się przy większości pacjentów wesoło przyśpiewując. Delta uśmiechnął się szeroko, widząc jej zaangażowanie. Co prawda na emeryturę nie wybierał się z najbliższych latach, ale życie ma swoje niewiadome ścieżki. De facto przesłało go przez nie w ciągu życia, brutalnie rzucając o kamienie, ziemię i tarzając w błocie. Jego skóra przeżyła swoje, umysł nasiąknął goryczą, zwłaszcza ostatnimi miesiącami nieustannej walki o spokój. I kiedy wszystko powoli statkowało się w jego łapach, politycy jak zwykle postanowili zburzyć ten domek z kart. Ich głębokie, głośne oddechy powodowały burze, nawet w jaskini medycznej, gdzie powinien panować największy spokój. I jak mantra, jak modlitwa, jak „hallelujah” w Wielkanocny poranek od ścian odbijała się UCZTA. Uczta to, tamto. Agrest organizuje ucztę. A Deltę uszy już bolały od nieustannego słuchania o tym jak to nie miłe takie, że po tym wszystkim stary alfa chce zorganizować coś takiego, jakby wszyscy nagle zapomnieli kto winny jest ciałom wiele dusz straconych podczas wojny. Kto winny jest porzucenia własnych dzieci i rannej żony. Kto winny jest zamieszania z Sekretarzem, starym i pewnie niedługo i nowym, bo z tego co Delta nasłuchał się już o Ableharbine i o tym kim to on nie jest i kim nie będzie. Jaki to dobry przywódca, pomimo że niewiele stażu ma za uszami. A Agrest plątał się w jego sprawy, jakby zaraz nie miał doprowadzić do kolejnych strat.
—Frezja, skarb… — Delta podszedł do młodej wadery wyraźnie marszczącej pysk nad jakąś kartką papieru. — Coś cię dręczy? —
—Ojciec jak zwykle. Stary zgred. — prychnęła, jakby to wszystko było najjaśniejszą oczywistością. Delta jedynie głęboko odetchnął.
—Coś dokładnie… konkretnego? — pytając stanął na tylnych łaach aby sięgnąć jeden ze słoiczków z wyższych półek. Samiczka milczała dłuższą chwile, pomagając mu ściągać rzeczy, których potrzebował mniejszy. Jej oczy wyraźnie błądziły po ścianach, zagubiony w swoim własnym życiu i problemach skrytych głęboko w sercu.
— Jest zawiedziony. — przyznała w końcu. Niewiele więcej mówiąc na ten moment. Jednak medyk przypuszczał, że to nie wszystkie słowa jakie jeszcze z niej wyjdą. Znał ją już trochę i dorosła wadera z pewnością lubiła przeciągać ważne rozmowy na kilka małych. Trawiła swoje emocje głęboko w żołądku pozwalając aby jad i gorycz rozrzedzały się z czasem. Puchacz był do niej podobny pod tym względem, tyle że młodzik wyrzucał z siebie problemy za jednym razem i z pewnością nie analizując przy tym świata wokół. Natomiast jedyna siostra tej dwójki szczerych basiorów miała zawsze cichą naturę, nieśmiała, trzymała o w sobie i teraz dopiero czasami otwarcie szczekała po parę słów niezadowolenia, preferując analizę swoich problemów w samotnej frustracji. Przypominała trochę chłód swojej matki, zawsze wyrafinowanej, z pozoru twardej jak kamień, pełnej niezrównoważonego spokoju.
Chwilę Delta przemielał miętę na drobny maczek, aż Frezja nie usiadła znowu u jego boku.
—Nie chce żebyśmy tu… przyłazili, jak to mówi. Nie lubi cię. — westchnęła ciężko.
—Z wzajemnością, tylko pewnie z dwóch różnych powodów. — Delta prychnął pod nosem, odkładając swoje narzędzia na kamienny stolik. Moździerz zaklekotał cichutko. — Powiem ci tak. Polityk jest trochę jak mięta. Pachnie ładnie z pozoru, ale jak nawąchasz się za dużo to aż mdli. Agrest jest podobny. Dużo szczeka, dużo by chciał, ale czasami to dużo to i za dużo. Ten staruch, może i ma w sobie krztę dobrego, której nie zabraniam wam widzieć, ale  zdarza się dość często, że swoje ambicje przekłada na innych. Przykładem jest Mundus. —
—Mundus? —
— Nikt inny. Pierwsza ofiara wojny. — Delta odetchnął. — Kto wie, może i nie ofiara, ale pomińmy te podejrzenia. Mundus umarł, bo twój ojciec nie umiał wziąć na bary tego co szczekał, więc wysłał swojego mówcę. Owcę wysłał co by z wilkami pogadała i skończyło się jak skończyło. On zawsze był ambitny, odkąd pamiętam. I pomimo że nie znam go od małego, jestem też pewien, że był ambitny jako mały polityczek. Myszka pośród tych szczurów. I mając dzieci, waszą piękną trójkę, pewnie oczekiwał… trochę innego wyjścia tej sytuacji. —
—Porzucił nas. — prychnęła.
—Może tak, może nie. Nikt do końca nie wie co dokładnie się wydarzyło, a wy za młodzi jesteście żeby żyć przeszłością. Agrest w tej swojej ambicji chce dla was przyszłości. Ale takiej jaką on sobie zamarzył i nie do końca rozumie, że możecie mieć ambicję równie wielką co on, tylko gdzie indziej. —
—I co ja mam niby z tym zrobić? Nie kocham go jak ojca, a każą mi z nim żyć. Wrócił do nas jakby nigdy nic, kiedy byliśmy już prawie dorośli i oczekuje, że będziemy jak on? —
— No.. tak trochę to wygląda. Ale przypuszczam, że wystarczy z nim trochę popolityczyć i jakoś mu to wytłumaczycie. Że to nie wasza ambicja. —
—A co jeśli nie? Jeśli ten stary uparty dziad nie zrozumie. — wadera odwróciła głowę w kierunku wyjścia. W jej oczach zakręciła się łza frustracji. Jej ściśnięte brwi nie rozluźniały się ani na sekundę.
—Może go nie lubię. Może i nawet go nienawidzę za krzywdy jakie przyniósł na tą watahę ,ale też wiem, że to nie do końca aż taki idiota na jakiego się maluje. Ale to nadal polityk, więc ubierz swoje marzenia w ładne słowa, z bezpośrednim przekazem i wytłumacz mu co siedzi ci w sercu. Zrozumie, niekoniecznie zaakceptuje. —
—i co? Rodzina się rozpadnie? —
—To jego decyzja czy chce żyć do końca swoich dni polityka jako ojciec z jednym synem, czy przełknie dumę chociaż trochę. —
—Oczywiście… — jej głowa opadła na niskie niebieskie ramię. Łapa Delty powoli przesunęła po gęstych brązowych lokach samiczki.
—To idiota… Ale trochę jak twoi bracia… Uparty, ambitny, ale rozumie… —

Hallelujah rozbrzmiewało jako coraz to większa burza, która przewracała drzewa. Huragan niewypowiedzianych oczekiwań i miłościwych podziękowań za spędzone wspólnie lata, zabierający resztki życia z wilka. Delta odetchnął. Lato żyło pełnią swojego letniego płuca, oddychając niczym nowo narodzone dziecko. Na długich sznurach ponad jaskinią medyczną powiewały zioła, które Tia skrupulatnie zbierała z Miką i Lato. Zawiniątka wisiały ponad głowami przechodzących, nabierając w siebie suchości od wysoko wzniesionego słońca, aby do końca lata uschnąć na wiór. Przy tym sypały się odrobinę ku ziemi, jakby śnieg pachnących przypraw. Drzewa szumiały rześko na tym samym wietrze który bujał sierścią. Delta siedział w wejściu, z niepokojem w sercu. Jego oczy uważnie wbijały się w las oddalony o parę metrów, jakby spomiędzy liści miała zajrzeć na niego zaraz jego dobra znajoma i oznajmić mu, że przyszła nie po niego, a po jego bliskich. Jakby przeżyć miał wszystkich tych, których kocha.
— Wujku. — wesołe zawołanie wybiło go nieco z tych pesymistycznych myśli, kiedyś pysk ubarwił szeroki uśmiech.
—Legion. Co cię tu sprowadza o tej pięknej porze? Nie z Agrestem? —
—Nie teraz. Przyszedłem zobaczyć jak się czujesz i po Puchacza. Tatko ma dla niego jakąś sprawę. —
—Ah. Je się miewam dobrze, trochę rozproszony przez tą całą ucztę. — Delta wstał i kiwną głową do środka. Weszli wspólnie do dusznego pomieszczenia, Legion wysoki jako młody basior, a Delta ten sam, niewielki wilk jak zawsze. — Powiedz mi za to jak podoba ci się alfowanie! —
— Alfowanie? Serio… — Legion zaśmiał się szczerze pod nosem.  — Jest świetnie. Czuję się jak wolny duch mogąc rozmawiać z politykami o militariach, walkach, ale też o traktatach i prawie. To wszystko jest takie fascynujące. A o i moje pismo podobno poprawia się coraz lepiej. Tatko mówi, że niedługo będę piał równie pięknie co on. —
— Cieszy mnie to niezwykle. — Delta uśmiechnął się szeroko.
— Serio? —
—oczywiście . Czemu miałbym kłamać? —
—Nie lubisz go za bardzo. —
—To czy go lubię czy nie, nie powinno wchodzić w fakt, że ty czujesz się szczęśliwy tam gdzie jesteś. Lubisz być politykiem? —
—No lubię. —
— I to wszystko co muszę wiedzieć, żeby czuć z ciebie dumę. — Delta poklepał młodzika po łapie. — PUCHACZ! — wydarł się. Wilk wystawił głowę zza żywopłotu oddzielającego salę główną od psychologa.  — Legion cię szuka. —
—A po co? — Puchacz podszedł witając się z bratem uśmiechem i kiwnięciem głowy.
—Nie wiem, stoi tu to się go spytaj. — Delta odpowiedział sarkastycznie, ale z czułym uśmiechem. Puchacz jedynie przewrócił oczyma.
—No to się spytam, spytam… A teraz Flora cię chciała widzieć. Jest u Frezji. —

Delta zajrzał w oko Flory.
—Moja droga, nie jesteś taka stara, żeby zaraz przepowiadać sobie śmierć. To nic wielkiego, zapewniam cię. —
—Oh Delto, nie rozumiesz, ja już mam dziesięć lat! — wadera westchnęła.
—Oh doprawdy…  — basior podparł się łapami pod boki mrużąc na nią oczy. — Cóż za spostrzeżenie.—
— No dobrze.. może odrobinę dramatyzuję… —
—Po prostu nudzisz się na emeryturze, tyle… — Delta pokręcił głową. — Jak idzie ci z Ry? Słyszałem, że planujecie jakąś głębszą relację! —
—Jakby ta nie była wystarczająco głęboka! — wadera odetchnęła ciężko. Łapy Delty spoczęły na jej plecach powoli przesuwając się wzdłuż kręgów. — Ten basior doprowadza mnie do zielonej gorączki, a zarazem jest… taki kochany. —
—Ach czyż nie to nazywają miłością? —
—Jakbyś ty coś o tym wiedział, stary kawalerze. Auć.. — Delta skubnął ją zaraz nad ogonem na ten komentarz. Oboje spojrzeli na siebie z uśmiechami.
—Rozumiem, że mimo wszystko są jakieś głębsze plany, tak? —
—Jeszcze przed ucztą, jutro dokładnie, chcieliśmy pójść do Agresta rozmówić się co do nadania nam tytułu pary. —
—Nazywajmy rzeczy po imieniu, wy ślub chcecie wziąć ! Na stare lata i jeszcze z panny na panią przejdzie … AUĆ! — Delta chwycił się za głową. Stał od Flory już parę kroków, a drewniana miska jaką dostał odbiła się od kamiennej podłogi.  — Nie powiedziałem że to źle!
— Insynuowałeś! — basior pokręcił głowa, masując jeszcze obolałe miejsce na czaszce.

— Puchaczu kochany, co do diaska te twój ojciec chce ode mnie ze wszystkich wilków. —
—No wiesz… odrobinę ziół… i wódki.. — basior zmarszczył nos.
—wódki?! Jak ja nie umiem przecież wody w wódkę zamieniać! Skąd ja mam mu to wziąć. Poza tym jeśli chce to niech sam swoją dupę tutaj przygramoli! —
—Jak agresywnie Delto… — spokojny głos nieco wybił Deltę z uczucia gorącej nienawiści.
—Ah, Nymerio! — wadera uśmiechnęła się do niego. Jej boki przepasane były dwiema torbami.
—Mój mąż, ten idiota kochany i znienawidzony, nie ma za bardzo odwagi, żeby się z tobą zmierzyć. Za bardzo przypominasz mu o bólach i dziurach w dumie jakie musi znosić. Ale ja nie o tym. Czy na moją prośbę przygotowałbyś nam naparów ziołowych z odrobiną… hymn… —
—Prądu. — Puchacz wyszczerzył swoje piękne białe kły.
—Tak, dokładnie. I tą wódkę co przyniosłam ,tą z wrotyczu, przyprawił jeszcze jakimiś ziołami. — samica poruszyła biodrami, a w torbach zabrzęczało szkło. Delta odetchnął. Jego oczy przez chwilę wędrowały po pustych łóżkach w jaskini. Niewiele się działo i tylko wiatr powiewał pomiędzy schnącymi ziołami. Tylko gdzieś tam przy jednej z leżanek podnosił się zapach Konstancji, która codziennie przychodziła na maść na nos i stawy oraz plotkę. Zawsze najjaśniejsza  duszy i światełek w tym ponurym miejscu. Smutno będzie gdy jej zabraknie.
—O ile Tia zgodzi się pozbierać zioła i za mnie, te medyczne. Te do wódki pozbieram z Puchaczem  osobno. — Delta wyparł z głowy myśl o Agreście. Nymeria była wilczycą zupełnie różną od niego i jego winy nie były jej, nie ważne jak blisko spajali się w ciemne noce na jednym legowisku.
— Oczywiście, że uzbieram. Tu i tak niewiele się dzieje, na razie! — Tia zawołała przez pół jaskini, no bo oczywiście wciskała swoje ucho w konwersację. Ale Delta się nie dziwił. Jaskinia miała doskonała akustykę kiedy nie było w niej futrzastych ciał aby wsiąknąć dźwięk jak krople deszczu w burzowe poranki.
—No, to mamy ustalone. — Delta odetchnął. — Rzuć te butelki tam przy stole, i niech ktoś załatwi mi trzecie tyle, tylko pustych. Zrobię wam takich nalewek, że dwa łyki was powalą. —
—Może nie aż tak! — Nymeria zaśmiała się wesoło. — Mimo wszystko przy tych ogniskach musimy chwilę pogadać! — Delta pokręcił głową z udawaną goryczą nad straconymi planami.  — Butelki ktoś przyniesie, niedługo! Obiecuję! —
—Przynajmniej na twoje obietnice można liczyć Pani Alfo! —

Puchacz kichnął doniośle. Delta mało nie wyskoczył z własnej skóry. Ich pyski schowane były pomiędzy trawą, skrupulatnie zbierając mlecze i inne części mniszka lekarskiego. U brzegu polany leżały dwa wielkie kosze pełne innych ziół.
—Na zdrowie. — basior zaśmiał się z młodszego.
—Dziękuję. Nie spodziewałem się, że wezmę taki potężny wdech. — samiec przetarł nos łapą, a kawałek zagubionego nasionka na lotce został na jego sierści.
—Wielki wdech, dla wielkiego basiora. —
—Czy ja wiem, nie jestem taki duży. —
—Oi, w porównaniu ze mną jesteś górą., a i względem innych wilków nie brakuje ci porównań, kto niebyły większy. —
— Nie jestem tak duży! — kłócił się dalej.
—Do ciebie to czasem jak do twojego ojca. Mówisz, a on nie słyszy. — Delta odetchnął.
—Mój ojciec to za Tobą za bardzo nie przepada, jak za tym, że w ogóle ci pomagam, zamiast interesować się polityką jak on. —
— Bo to twój ojciec, ambitny… —
—Ale szczeka za dużo. Frezja mi to już opowiadała. — Przyznał. Ich oczy się spotkały. — Więc ja wiem co chcesz powiedzieć. — dodał po sekundzie. 
—To dobrze. Jednak ja widzę jeszcze jedną rzecz, względem tego jak różnicie się. I to trochę na niekorzyść dla ciebie. —
—Co? Gorzej od ojca? Nie żebym ja robił wszystko idealnie, ale w czym ja mogę być gorszy od ojca, poza polityką i byciem ojcem? —
—Po pierwsze ojcem jeszcze nie jesteś i mam najdzie, że to nie jest przekaz że Agrest i ja zostaniemy w tej pojebanej sytuacji dziadkami. Po drugie, widziałeś kiedyś jak Agrest, twój ojciec rodzony przyjmuje komplementy?—
—A no widziałem. Puszy się jak paw! —
—No właśnie. Jak polityk, puszy się jak paw kiedy trzeba, jak i macha łapą kiedy trzeba udawać skromnego. Ale jak mu powiesz, że świetny z niego polityk to ci przyzna rację.— Delta odetchnął ciężko. Ostatnio nic tylko mówi o tym starym pryku, który zawinił jego prawej nodze, że teraz taka skrzywiona. Złamana za czasów wojny.
—A ja? Co ja mam do tego wszystkiego tam? —
—Jesteś świetnym zielarzem wiesz. I pomocnikiem, bardzo szybko się uczysz, a jaki wielki jesteś. Najwięszy w rodzinie, przypuszczam, że może nawet większy od twojego świętej pamięci wujaszka. —
—Nie prawda. Ani ze mnie świetny zielarz, ani uczeń. Wiele mam do poprawienia. AUĆ— Puchacz złapał się za czoła kiedy uderzyła w nie niewielka łapa. Delta może i rozmiar miał jaki miał i musiał wspiąć się na tyle łapy aby sięgnąć tego rozgadanego pyska, ale jak uderzyć chciał to i bolało potem dłuższą chwilę.
—Posłuchaj że siebie. Znasz ty tyle ziół co ja i Tia, a Legion nawet dwóch nie umie wymienić. Ty nie umiesz za to przyjąć komplementu. Nawet jak polityk, na udawanie! — Delta pokręciła głową. — To chyba twoja największa wada, zaraz obok tej twojej gorliwości do pomocy, która wplącze cię kiedyś w kłopoty! — pomachał mu łapą ostrzegawczo przed pyskiem. Jego uwaga potem wróciła do zbierania ziół i rzucania ich na zgrabną kupeczkę. Puchacz zamilkł, zajmując się pracą i własnymi myślami.  Czy to ujma być gorszym w czymś od polityka?

Delta westchnął. Jego jaskinia była pusta i cicha.  Jedyne co było czuć to zioła i myszy. W oddali ku ciemniejącemu niebu unosi się dym i pomarańczowa aura zabawy i radości. Podniesione głowy dochodziły nawet do medyka, który pozostał w ścianach swojej świątyni.
—Na pewno nie chcesz iść?  — Tia spytała się go wcześniej tego dnia.
—Nie sądzę, że bawiłbym się tam dobrze. Poza tym, medyk na swoim miejscu to zawsze dobre zabezpieczenie jakby się coś stało. —
—To ja zostanę! —
—Ty, to jesteś jeszcze młoda wadera i widziałem jak i słyszałem jak nic tylko ćwierkolisz o tej uczcie. Najedz się i napij. Potańcz. Ja odpocznę. Pusta jaskinia, zioła pozbierane. Mogę i je odetchnąć z okazji dnia wolnego. — odmówił jej od razu. Tak się nakręciła na ucztę. A Delta wiedział i widział jaka ona czasami była niezdecydowana i nieśmiała. Aż żal mu było ją zatrzymywać, bo on chciałby się pobawić w bycie młodą duszą ponownie. A broń Huku żeby wpadł tam w Agresta!
—No dobrze. Przyniosę ci jakiś kęs mięsa. Znajdę najlepszy! — Delta pokiwał głową z rozbawieniem. Tia była przykładem medyka idealnego. Troskliwa i stawiająca innych ponad sobą. Zupełnie jak Delta niegdyś, kiedy jeszcze ledwie parę lat wisiało mu na karku i brał na siebie tą pozycję.
Teraz wpatrywał się w niebo rozrywane przez duszące opary, zanikające za nimi gwiazdy i tą poświatę. Jakby nie wszystko było dokładnie na swoim miejscu. Ale to nie było jego zmartwienie.
Minęła północ przynajmniej, a głosy wezbrały i opadały co jakiś czas, kiedy Delta w spokoju popijał nalewkę, którą zrobi dla siebie. Była spokojniejsza w smaku, mniej alkoholowa, właściwie tylko ozdóbka do herbatki.  Wtedy też u jego boku usiadł ktoś. Delta nie spodziewał się gości, a do powrotu Tii i dzieci jeszcze pewnie kawał czasu.
—Mogę ci w czymś pomóc? — jednak w jego sercu panował spokój jakiego nigdy wcześniej nie doznał.
—Tak. — Sohea odrzekła cichutko. — Możesz… —
—Powiedz jak.. —
—Potrzebuję ci przebaczyć, żeby móc iść dalej. Wiesz… odrodzić się na nowo czy coś podobnego. —
—I do czego jestem ci potrzebny w tym ja? —
—Pomyślałam, że zrobię to pysk w pysk. Skoro i tak żegnam się z tym światem, wypadałoby zrobić to przy powodzie mojego istnienia, czyż nie? —
—Ja nadal nie rozumiem do końca jak powstałaś. — przyznał Delta podsuwając jej drugi kubeczek z nalewką, którą jej właśnie polał.
—Z nienawiści. Sama nie do końca wiem też skąd. Ale z czasem, jak nawiedzałam cię z snach, wizjach, a i nawet mało nie spowodowałam śmierci twojego dziecka… to wszystko tak zaczęło gasnąć. Coś wydaje mi się,że nienawiść i gorycz powoli się … ulatniały. A wraz z nimi ja. —
—Nastaje spokój dla duszy. Przyjemna rzecz prawda? —
—Skąd ty możesz o tym wiedzieć, śmiertelniku? —
— Spokój duszy nie zawsze łączy się ze śmiercią. —
—Może to i prawda… Żegnaj w każdym razie. — wypiła kubeczek w jednym łyku i wstała. — Nie zobaczymy się już, raczej… chyba. —
—Życie ma swoje dziwne ścieżki jakimi nas wysyła. —
—Ty zawsze taki filozoficzny? —
—Czasem… — Delta odetchnął.  — Ale najczęściej po alkoholu właśnie… —

Deltę obudziły zimne nosy i ruch przy jego boku. Ściszone głosy spowodowały, że uchylił oczy z niepokojem ,ale napotkał znajomy widok Frezji i Puchacza. Nadal leżał w wejściu do jaskini, ale tym razem otoczony dwoma znajomymi ciałami.
—Dobrze się bawiliście?— spytał cicho. Noc zawtórowała mu wiatrem i cichym rykiem sowy w oddali.
—Było cudownie. Tylko Legion gdzieś się zagubił na dość długi czas, martwimy się. — Puchacz odetchnął ciężko.
—Legion? Zaginął? —
—Tak. Szuka go cała straż, od długiego czasu. Ale on się znajdzie, na pewno! — Frezja uśmiechnęła się niepewnie.
—Boicie się o niego, prawda? —
—Prawda. — Puchacz powiedział, a jego siostra tylko pokiwała głową.
—Och.. Chodźcie tutaj… Na pewno się najdzie. — powiedział delikatnie przytulając do siebie obie, wielkie głowy tych dzieciaków. — Opowiecie mi wszystko rano.. Teraz prześpijcie się. Impreza na pewno was zmęczyła, a tacy na nic zdacie się przy pomocy szukania go, jeśli do tego przyjdzie. — Już po Hallelujah. Po tym nieszczęsnym obiedzie.

Ale to filozofowanie robi się stare.  Lepiej nie mówić o tym co może być, tylko czekać na to co będzie. 

<CDN>


Od Agresta - „Rdzeń. Po prawdzie”, cz. 1.9

Słomiany chochoł samotnie stał w szczerym polu.
Mgła zasnuwała nagą ziemię.
Opuścił głowę, ciaśniej otulając swój największy skarb.
Ostatnią, pąsową różę.

Blask i ciepło licznych ognisk hipnotyzowało. Trzask zwęglonych gałęzi grał w duecie z cykaniem świerszczy. Wiatr za to nie poruszył nawet najlżejszym listkiem. Jednolity gwar zastępował go, akompaniując przedstawieniu złotych i rudych ogników. Właśnie zjedzono kolację i wrócono do bardziej i mniej pogodnych rozmów. Jedną z takich prowadził Agrest z Ableharbinem. Kolejne słowa ulatywały na wiatr, wzniecone drobnym płomykiem wesołości i zaraz znikały zapomniane, nie zmieniając przy tym świata ani na lepsze, ani na gorsze. Ogromnie przyjemnie było raz na jakiś czas mieć możliwość porozmawiać w ten sposób. Zwłaszcza, że sekretarz i alfa nie znali się prawie zupełnie.
- Dziewonia? Niestety, nie miałem okazji. - Agrest zamaszyście pokręcił głową. - Może jeszcze się nadarzy.
- Nie żyje od przeszło dwóch lat.
- Ach... Zatem moje kondolencje.
- Teraz to wiecie: co miało przeminąć, to przeminęło. - Ableharbin uniósł łapę i machnął nią oszczędnie. - Szkoda mi tylko czasem, że nie zdążyła zobaczyć, jak sojusz odradza się. Na pewno by się ucieszyła, wszak wychowywała się w czasach, gdy przyjaźń kwitła. Niezwykle zmartwił ją rozpad przyjaźni między WSC a WWN. Zwłaszcza, że stało się to tak nagle.
- Racja. - Alfa, odwracając pysk, potarł wąs jedną z przednich łap. - Nikt się nie spodziewał.
Na pysk nowego sekretarza wkradł się uśmiech.
- Chciałbym o to zapytać. Ale chyba nie wypada w tak nieoficjalnych okolicznościach.
- Możecie pytać, a jakże. Tyle że wam nie odpowiem. - Szary wilk bezradnie rozłożył łapy. - Niestety gdy zaczynam o tym mówić, nawet jeśli mówię najszczerszą prawdę, czuję się jak kłamca. Dlatego postanowiłem oszczędzić sobie tej przyjemności i w obliczu szczęśliwego zamknięcia tego tematu raz na zawsze, po prostu więcej do niego nie wracać.
Ableharbin roześmiał się serdecznie.
- Asystent alf WSC to niezwykle ciekawy osobnik. A tu proszę, sam alfa okazuje się jeszcze bardziej intrygujący. Jakie tajemnice jeszcze skrywacie? I jak to w ogóle robicie w tej watasze? Nasz świat przy waszym wydaje się absurdalnie prosty.
Pomiędzy wilkami rozległo się stukanie naczyń. Kolejna porcja ostrego płynu rozlewana była do każdego z kubków. Młody alfa, siedzący tuż obok ojca, nachylił się, by jego zniżony głos został wyraźnie usłyszany.
- Tato - zagadnął. - Koyaanisqatsi prosi mnie ze sobą. Czy to w porządku, żebym teraz opuścił stanowisko?
- A co on tam chce?
- Nie wiem.
- Idź, Legion. Idź, synu. Ucz się rozwiązywać sprawy ludu. Dobrze mieć w tobie pomoc.
Więc Legion poszedł. A pieśniarze nadal śpiewali, blask ognia tańczył po tafli jeziorka położonego w samym sercu Polany Życia. Falowały w nim także obrazy wilczych ciał, które pozrywały się z miejsc, przy co żywszych nutach, wspólnie kołysząc się w takt melodii. Tymczasem z drugiej strony polany rozmowy także trwały w najlepsze. Strażnicy z WWN w każdym razie bawili się wyśmienicie.
- Dwukrotny zwycięzca konkursu skoku wzwyż, a ostatnio wygrał w konkursie literackim! - Śledczy Silwestr uderzył łapą w ziemię.
- Aj, przestańcie. - Śledczy Brus żachnął się.
- Swoją drogą świetny pomysł. W WSC też powinniśmy mieć coś takiego. - Kamael zacisnął szczęki na sarnim udźcu.
- Szkoda że nie dodasz Silwestr, że głosowanie było oszukane! - warknęła strażniczka Opal.
- A co, zazdrościsz? - Basior opuścił głowę, by zajrzeć jej w oczy. - Proszę bardzo, organizujemy kolejny konkurs, choćby i jutro! Ten może być na najbardziej marsową minę, będziesz bezkonkurencyjna. Czekaj. Oceńcie sami. Ten wiersz był tak dobry, że prawie nauczyłem się go na pamięć.
- Był po prostu krótki! - przerwała wściekle wadera.
- Hebanowa nocy, która swym rumieńcem wszystkich chłopców mamisz...
- Silwestr, przestań! - Do towarzyszki dołączył Brus. - I nie drocz się z Opal.
- A cienie twoich oczu zwodzą nas jak marynarzy...
- Palnijcie go czymś w ten głupi łeb! - Śledczy poderwał się z miejsca i lada chwila miał sięgnąć ponad potrawami, by własnoręcznie dopełnić groźby.
- Kto rozświetli mroki, a w ogniu wszystkie ćmy spali! - wykrzyknął Silwestr prędko, urywając gwałtownie, i pochylił głowę, by uniknąć ciosu. - Głupiś, fałszywy skromnisiu! Facet jest serio zdolny. Dalej było o żelaznych łapach prawa i naszej jaskini przesłuchań. Ale proszę bardzo, nie to nie. - Właśnie wtedy nieco naburmuszony wilk wychwycił moją obecność nieco rozbujanym wzrokiem. - O, a to heca, kto do nas zawitał. Siadajcie. A kieliszek asystent sobie życzy?
- Dziękuję, może później. Kamaelu, gdzie są nasi strażnicy?
- Poszli tańczyć. Ja właściwie przysiadłem się tylko na chwilę.
- Trudno. Mogę cię prosić? Byle szybko.
Obrońca westchnął, przeciągnął się na miejscu i podniósł ciężko.
- Oczywiście. Zasiedziałem się trochę.
Wiatr zawiał w gałęziach, potem ucichł znowu. Na skraju lasu, w cichości nocy, szeleściły tylko czasem sierść zająca przedzierającego się po krzewach i raciczki saren, które sprawdzały, co też nadzwyczajnego dzieje się o tak nietypowej porze, w tym zazwyczaj spokojnym miejscu. Im dalej odchodziło się od światła i śpiewu, tym uczciwiej przypominał mrok, żeśmy wszyscy byli dzikimi zwierzętami; trochę już zmęczonymi.
- I gdzie oni są? - Postawny, skrzydlaty wilk niespokojnie machnął ogonem, aż całe jego ciało zakołysało się.
- Tu byli, w tym miejscu.
- Nie zbierali się gdzieś?
- Nie, zdaje się że mieli czekać.
- Czuję zapach Ciri. Poszukam jej.
- A co z Admirałem?
- Chyba też. Ale trochę słabszy. - Basior zaciągnął się wonią letniej nocy.
- Może mi z góry się...
Rozmowę zagłuszył wybuch, przytłumiony przez gęstą ścianę roślinności, niemniej soczysty i niepozostawiający wątpliwości. Błyskawicznie odwróciłem się w stronę Polany Życia.
- Poradzę sobie. - Za sobą usłyszałem oddalające się kroki Kamaela. - Lepiej sprawdź co się tam dzieje.
Bez wahania kiwnąłem głową i rozeszliśmy się. Rozsądek podpowiadał mi, że coś lada chwila się wyjaśni.
Gdy wróciłem na polanę, duża część gości stała już zbita w mniejsze i większe kiście, skupiona na jednym z peryferyjnych ognisk, które właśnie powoli dogasało, oblewane kolejnymi wiadrami wody, przygotowanymi na każdą ewentualność już z początku uroczystości. Wokół niego widać było jednak dymiącą, czarną plamę wypalonej trawy, świadczącą o tym, że jeszcze chwilę wcześniej ogień złocił się w promieniu kilku metrów.
- Proszę zachować spokój. - Śledczy Ry jako pierwszy wziął sprawy w swoje łapy. Choć jego głos nosił jeszcze ślady zadyszki po tańcu, jego ślepia z godnością odpowiednią funkcjonariuszowi publicznemu kierowały tłumem. Chyłkiem przedzierając się pomiędzy wilkami, zbliżyłem się do niego. - Wszyscy, którzy zostali ewakuowani z tego miejsca, proszeni są o zajęcie miejsc przy pierwszym i trzecim ognisku od strony ścieżki górskiej.
- Co tu się stało?
- Ognisko wybuchło.
- Dlaczego?
- Bóg raczy wiedzieć.
- Szukaliście w popiele?
- Nie było czasu. Zaraz przyjdzie Mitriall i...
- Co tu się stało? - Pomiędzy nas wkroczył Agrest. Oblizał dwa palce, pysk, i uważnie przyjrzał się miejscu zdarzenia.
- Ognisko wybuchło - odrzekliśmy obaj.
- Śledczy! - wykrzyknął nagle jeden z wilków, który pełne wiadro wody uczynił właśnie pustym, pozbywając się życiodajnego płynu na rzecz pogorzeliska. - Tu coś jest!
Pomiędzy gałęziami rzeczywiście lśniła jeszcze mokra, zwykła, szklana butelka. Można było przyjąć, że to tylko element uczty, który został pochłonięty przez pożar, gdyby nie to, że w jej środku zamiast tego, co zazwyczaj spotyka się w butelkach, tkwiły spalone szczątki jakiegoś materiału.
- Ktoś mądry wrzucił do ogniska koktajl Mołotowa - stwierdził Ry. Trudno było nie przyznać mu racji.
- Czyli Admirał się znalazł. - Chrząknąłem.
- Ten Admirał to dla ciebie trochę jak dla mnie Eothar, czyż nie? - Alfa zachichotał beztrosko. Pokręciłem głową.
- Admirał jest w WSC. Widziałem go. Kazał przyprowadzić sobie młodego alfę.
- Chwileczkę, chwila. Zaraz, przesłyszałem się? Dlaczego nie zawiadomiono straży?! - Agrest wyglądał, jakby nagle zdał sobie sprawę z oczywistej rzeczy. - Kaj zdrajca przyszedł po Legiona. Zaprowadził go do Admirała. A ja mu pozwoliłem iść samemu. Trzeba ich szukać! Co ten sukinsyn znów kombinuje?
- Obrońca już ich szuka. Jeśli rzeczywiście ognisko to jego sprawa, nasz sztandarowy złoczyńca nie może być daleko.
- Mój syn jest w łapach tego wariata!
- Uspokój się, masz ich w zasięgu łapy.
Alfa bynajmniej nie był spokojny, ale umilkł na chwilę. Wreszcie ściszonym głosem wydał dyspozycje.
- Niech goście wracają do ucztowania. Wszystko jest w najlepszym porządku. Strażnicy niech przetrząsną las. Gdzieś muszą znaleźć Admirała, a jak znajdą, niech obezwładnią bez rozmowy i dadzą mi znać.
- Dalej rozlewać?
- Rozlewać.
- A muzykanci?
- A co z nimi? - Alfa, nieco zniecierpliwiony, odwrócił się wpół kroku, donośnie kończąc myśl i ruszając przy tym rakiem. - Grać. Muzykanci mają grać!
Odwrócił się i odszedł, jednak z jego kroków wyliczyłem trasę cokolwiek inną niż ta, której powinienem był się spodziewać, sugerując kontekstem jego słów. Jeszcze raz omiotłem wzrokiem zebranie wokół wygaszonego ogniska, a nie wiedząc do czego mógłbym się tam jeszcze przydać, albo po prostu myślami będąc już gdzie indziej, podreptałem za Agrestem.

Wiatr zawiał leciutko.
Zagwizdał gdzieś w dole, między zmarzniętymi grudami ziemi, i ucichł.
Słomiany płaszcz rozchylił się delikatnie.
Popatrz, jest tu, w środku.

- Dokąd idziesz? Zostawiasz gości?
- Muszę sam sprawdzić, co się dzieje. Legion poszedł z Kajem i do tej pory nie wrócił.
- Jak zwykle pchasz się w największy bajzel. - Podążałem kilka kroków za Agrestem, ale już nie liczyłem, że posłucha. Postanowił szukać kłopotów i całym sobą dawał znaki, że jego decyzja jest ostateczna.
- Nie musisz za mną iść. - Przy ostatnim słowie jego gardłem wstrząsnął kaszel. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Poczekałem, aż złapie oddech.
- Jaki ma cel twoja wyprawa? Strażnikom mówiłeś, żeby sami szukali - zapytałem, gdy wilk na nowo ruszył dziarskim krokiem.
- Taki, że jak ktoś jest ciężkim i grubym buldogiem, a próbuje podgryzać jak mały, zwinny szczur, to prędzej czy później od szczura dostanie taką samą odpowiedź.
Skrzywiłem się nieznacznie; jego wyjaśnienie wzbudziło we mnie mieszane uczucia.
Pomyślałem, że jeśli już Agrest czuł tak silną potrzebę uczestniczenia w patrolu, rozsądniej byłoby wziąć ze sobą jakiegoś szeregowca w ramach obstawy. Ale intuicja zakazywała mi w tamtej chwili zostawiać go samego choćby na krótko. Admirał miał jakiś plan; lepszy czy gorszy, ale póki co pomyślnie wypełniany. Zniknięcie młodego alfy niewątpliwie było jego częścią, jednak mogliśmy się tylko domyślać, co miało na celu. W każdym razie dość prawdopodobną, a przynajmniej godną rozważenia opcją, wydawało mi się zwabienie Agresta do lasu. Bo czy rzeczywiście mogło chodzić o dzieciaka? Przecież alfy miały w zapasie jeszcze dwójkę. Chyba że miał zamiar wyłapywać je po kolei. Nagle moje rozmyślania przerwał głos basiora. - To moje dziecko. - Zatrzymał się znowu i na chwilę odwrócił ku mnie. - Nie rozumiesz tego, prawda? Wiem że nie rozumiesz. Dlaczego niby byś miał.
Nie odezwałem się. Coś ukłuło mnie w środku, tak samo jak wtedy, gdy postanowiłem przysiąść się do Kawki, Wrony i Kaja. Dziwne uczucie doścignęło mnie po raz kolejny, a ja zdałem sobie sprawę, że nie umiem go zdefiniować. Zdawało się obce, przynajmniej dla mojej pamięci. Coś jednak kazało mi je odczuwać. Miałem wielką ochotę dodać coś o kierowaniu się nieracjonalnym roztkliwieniem, ale w porę ugryzłem się w język. Niedosłownie oczywiście. W każdym razie każdy z nas prawdopodobnie zrozumiałby te słowa inaczej.
Jak by nie patrzeć, alfa powinien wracać na miejsce uczty, pilnować siebie i rodziny (jej reszty...), a poszukiwania zostawić wojsku. Jak każdy normalny wódz. Sekretarz na pewno tak by zrobił. Ale nie, Agrest wolał szukać przygód.
- Słyszysz? - Raptem zastrzygł uszami. Zwolniłem, by moje kroki nie zagłuszały otoczenia.
- Ktoś coś mówi.
- Chodźmy.
- Agrest, czekaj...
- Och! - Gdy ktoś wtrącił się w naszą rozmowę, moje mięśnie napięły się odruchowo. Głos był jeszcze dość oddalony, bo jego twórca dopiero wychynął z okrzewionego korytarza leśnej ścieżki, lecz jego barwa dawała się poznać jako na swój unikalny sposób ordynarna. - To wy, kto by się spodziewał?
- Wyśmienicie, właśnie cię szukałem. - Agrest zatrzymał się i frontem zwrócił ku rozmówcy. - Kazałeś sprowadzić sobie mojego syna?
- Nie wiem co z nim w tej chwili. Mój adiutant odprowadził go do Ciri i ani chybi szuka ich teraz pół lasu strażników. - Bordowy wilk zachichotał. Dumnie stąpał w naszą stronę, a z jego ślepiów biła pewność siebie.
- A więc ty tu po co?
- Ja do ciebie.
- Słucham, mów. - Szary wilk wyprężył chudą pierś i zakołysał długim ogonem. Nie podobała mi się ta sytuacja.
- To nie będzie konieczne. - Admirał prychnął, schylając głowę, by sięgnąć do wiszącej na swojej szyi i spoczywającej na łopatce, lnianej torby. Wyjął z niej cienki, metalowy skalpel.
- Oho, on ma nóż - zauważył alfa.
- No i co. Ty masz przewagę liczebną - mruknąłem. Nasz przeciwnik był co prawda większy od nas obu razem, być może nawet z kilkukilogramowym zapasem; prócz wyszczerzonych w szyderczym uśmiechu kłów, których czuły dotyk dobrze znałem, miał również broń białą. No i był nieprzewidywalnym wariatem, który nieraz porywał się z motyką na Słońce i zwyciężał, tylko dzięki szczęściu i zaskoczeniu gwiazdy swoim abstrakcyjnym wręcz kretynizmem. Ale to wszystko. Jeszcze bardziej ściszyłem głos. - Jednak stchórzyłeś? To rychło w czas. Trzeba było myśleć gdy była pora.
- Ach, Agrest. - Z gardła Admirała wydobyło się co pomiędzy warknięciem a rozkosznym pomrukiem. - Wyobrażałem sobie nasze ostateczne starcie zupełnie inaczej. Liczyłem na tłumy publiczności, a tymczasem sam musiałem podkradać się do ciebie jak szakal. Zamiast triumfalnych fajerwerków, puściłem z dymem pięć metrów kwadratowych łąki. To bardzo skromnie. Ale odbiję to sobie jako prawdziwy przywódca.
- Czego chcesz? - Podbródek Agresta wykonał lekki, ponaglający ruch w górę i w dół. We trzech staliśmy naprzeciwko siebie jak trzech rewolwerowców, albo jak 3x, 4x i 5x w trójkącie pitagorejskim, a gałęzie drzew wokół wystukiwały rytm budujący napięcie. W zasadzie nie powinienem chyba z tego żartować. Ale wiecie, jakoś mnie to śmieszy. Sprawa wyglądała dosłownie śmiertelnie poważnie.
Admirał nie odpowiedział na proste pytanie, za to zrobił krok naprzód. Zrobiłby zapewne i kolejny, a Agrest już podniósł jedną z nóg, gotów o krok się cofnąć, gdybym bezczelnie nie wcisnął się pomiędzy nich. Mięśnie wszystkich moich kończyn zesztywniały ze strachu; wrażenie stania na celowniku okazało się bardziej paraliżujące niż przypuszczałem. Zawahałem się, na ledwie ułamek sekundy. Świadomość, że nie mogłem pozwolić sobie na niezdecydowanie, kierowała moimi ruchami i, o Przyjaciele, nie zawiodła. Przez myśl przemknęło mi jeszcze negocjowanie, ale adrenalina pochwyciła ten pomył w locie i wyrzuciła przez okno.
Moje szpony zacisnęły się na ostrzu noża. Poczułem tylko krótkotrwały ból. Gdy wilk okrągłymi oczyma popatrzył na swoje narzędzie, do połowy przeze mnie przejęte, choć w jakiś dziwny sposób, jego łapa odruchowo poluzowała i tak nie najlepszy chwyt. Wykręciłem skalpel z jego palców i szybko obróciłem, łapiąc za rękojeść.
To była stanowczo ta chwila, w której według Prawa Wszechwatah należy zakończyć samoobronę, przeciwnik jest bowiem rozbrojony i pewnie lada moment zacznie uciekać w popłochu, przerażony potęgą swojej niedoszłej ofiary. A jednak nie zrobiłem tego, co nakazywało Prawo Wszechwatah. Nie zrobiłem chyba niczego, co nakazywało prawo jakichkolwiek watah.
Wyprostowanie kończyny było dziełem impulsu; dopchnięcie do oporu puszczeniem hamulca. Moja noga po prostu zetknęła się z przedpiersiem Admirała, a skalpel przeciął jego skórę. Ostrze było malutkie. Zatopiło się w sierści, potem obróciło, łatwo, jakbym przekręcał klucz w zamku. Szczęki wilka już leciały mi na spotkanie, lecz chybiły. Włożyłem w kolejny ruch jeszcze więcej siły; pociągnąłem ostrzem w górę, rozcinając tkanki u nasady szyi basiora. Właśnie wtedy skalpel opuścił ciało, nie jestem pewien, czy bardziej za sprawą mojego rozmachu, czy jego uniku. Admirał zatoczył się histerycznie, zabuczał coś niezrozumiałego i na oślep popędził w las.
Zastygliśmy jak dwa słupy soli. Wreszcie Agrest przestąpił z łapy na łapę.
- Trzeba... - Jego nogi przybrały nagle sprężystość waty. - Powiadomić straże. Niech go gonią!
Spojrzałem w dół. Nożyk, na którym wciąż zaciskały się moje palce, leżał na ziemi, częściowo powleczony plamami świeżej krwi. Chciałem odsunąć się od zdobiącej trawę plamy krwi, ale zakręciło mi się w głowie. Stałem więc nadal w bezruchu.
Dalej wszystko potoczyło się szybko. Agrest, gdy wziął się już w garść i wyruszył ku nowym rozkazom, nie wyglądał na szczególnie przejętego tym, że polała się krew; pragmatycznie zareagował na fakt, że on sam wyszedł cało z zagrożenia. W mgnieniu oka znów oblały nas światła ognisk płonących na Polanie Życia. Alfa mógł teraz przekierować poszukiwania Admirała, który sam postanowił dać o sobie znać, a swój ślad, od czasu gdy nasze drogi się rozeszły, znaczył świeżą krwią.
Wróciwszy do gości, zastaliśmy atmosferę nieróżniącą się wiele od tej, którą pozostawiliśmy. Było tylko trochę ciszej i nie dziwota, jeśli wszyscy byli już krztynę zmęczeni i pijani.
Frezja z Puchaczem zniknęli, najpewniej już dawno wykorzystując nieobecność ojca by ruszyć do tańca, co potwierdzały radosne okrzyki dobiegające z serca polany. Nymeria nadal trwała samotnie na swoim miejscu, jak struta, choć z jej pyska nie znikała duma i powaga. Zrobiło mi się jej trochę żal. Nie dość że musiała okropnie się nudzić, to nie byłem pewien, czy ma pojęcie, że jej syn zaginął. Rozwiązywanie rodzinnych niesnasek zostawiłem jednak Agrestowi. Wystarczająco trudne wydawało się oderwanie już drugiej alfy od uczty tak, by nie zwróciło to niczyjej uwagi, a opowiadać jej o tym wszystkim przy jedzeniu zdawało się, mi przynajmniej, czystym i niepotrzebnym okrucieństwem. Dergud przysypiał, a u jego łap stał kubek z resztą napitku. Ableharbin ściszonym głosem rozmawiał z jakimś swoim poplecznikiem. W tym ostatnim rozpoznałem Piskacza, jednego z przyjaciół, stronników, czy też doradców młodego sekretarza. Zanim zbliżyłem się do towarzystwa, zerknąłem raz jeszcze na swoje palce, by upewnić się, że nie ma na nich krwi.
- Niesłychane - dosłyszałem, zanim Ableharbin zmiarkował, że jesteśmy już obok nich. Wtedy od razu zwrócił się do nas, a raczej do alfy. - Długo kazaliście na siebie czekać, towarzyszu Agreście. Czyżby niespodziewane okoliczności?
- Wszystko jest tak jak być powinno - odparł szary wilk, tonem pozbawionym szczególnej namiętności. Sekretarz bardzo wolno kiwnął głową.
- Macie świadomość, że najlepiej jeśli będę wiedział o takich rzeczach.
- O jakich rzeczach się dowiedzieliście? Nie ma o czym mówić - uciął Agrest.
Drużyna poszukiwawcza zataczała coraz większe okręgi wokół Polany Życia, a specjalnie wydzielone zespoły podążały wprost po śladach. Nawet gdyby sekretarzowi nie doniesiono o sprawie zaginięcia młodego alfy, co bez cienia wątpliwości nastąpiło, przy odrobinie sprytu nawet patrząc na samą Polanę Życia nietrudno było zorientować się, że tłum trochę się przerzedził, chociaż w poszukiwaniach brały udział wyłącznie służby WSC. Reszta gości nadal szalała na parkiecie lub zajadała się pysznościami.
Mimo podjętych działań, ani Admirała, ani Ciri i Legiona nie odnajdywano przez kolejne godziny. Mimo że uciekinier najwyraźniej skutecznie zatamował krwawienie, zapach krwi wyraźnie prowadził do pewnego momentu, ale dalej rozmywał się nieco wśród wiatru i sugerował tylko, że basior uciekał zakosami. W międzyczasie przyłączyła się do niego słodka woń Ciri, ku ogólnemu zdziwieniu ciągnąca się z północy terenów watahy.
Z pyska Agresta nie znikało strapienie, ale pozwalał delikatnie uspokajać się przypomnieniami, że sprawą zajmują się odpowiednie wilki. Świtało, a wyczerpane ucztowaniem wilki zaczęły powoli rozchodzić się do domów, gdy poszukiwania przyniosły częściowy, choć radosny skutek. Oto na północy, nieopodal jaskini alf, dokąd doprowadził ślad wsteczny wilczycy, na spotkanie drużyny poszukiwawczej wyszedł Legion. Na wszystkie pytania odpowiadał niepewnie, jakby dla niego samego plan Admirała pozostawał niejasny.
- Tak, chciał mnie zabić. Na to wygląda. - Młody alfa, w towarzystwie zespołu kilku szeregowców, którzy mieli szczęście natknąć się na niego i móc z dumą zameldować wypełnienie zadania, w oddaleniu od ognisk relacjonował ojcu swoje przygody. - Gdy się spotkaliśmy, odprawił Koyaanisqatsi'ego, którego nazwał adiutantem, i zaprosił mnie do jaskini alf. Kategorycznie odmówił załatwiania swojej sprawy na leśnej ścieżce. Zgodziłem się. Chciałem porządny być, jak ojciec, no i okazać interesantowi szacunek. Nie chciał powiedzieć, po co mnie wzywa i to już samo w sobie wydawało mi się podejrzane. Prosił, abyśmy z Ciri poczekali w jaskini, a sam zniknął gdzieś na dłuższy czas. Wrócił roztrzęsiony, z zakrwawioną piersią. Rzucił się na mnie bez zdania racji. Podejrzewam, że to po prostu planował, ale nie udało im się mnie zatrzymać. Uciekłem. Nie ścigali mnie. Pewnie wiedział, że z tą raną nie zdziała wiele przeciwko wilkowi w pełni sił.
- Synu. - Agrest zamrugał kilkukrotnie. - Omal cię nie... No już, mniejsza. Mniejsza.
Uścisnął go tak czule, jak potrafił.

Wyciągam rękę.
A róża sztywna.
Poczerniałe płatki, pod nasiekiem troskliwego dotyku koniuszków palców, ugięły się o milimetry...
Potem poleciały w dół.

Wreszcie, przy granicy z WSJ, postanowiono przerwać pościg. Schwytanie Admirała okazało się nie aż tak istotne, jak zachowanie względnej poufności. Pogoń ziemiami Jabłoni, po których kręciło się właśnie stado nieprzytomnych wilków opuszczających uroczystość, była niemożliwa.
Słońce wychyliło się zza odległego horyzontu. Wśród zamieszania umknęło nam trochę zakończenie całego przedsięwzięcia. Ucichło ono i rozpłynęło się w powietrzu, wraz z wilczymi krokami wśród traw i trzaskiem blednącego w świetle dnia ognia.
Uczta, uczta. I po uczcie. Na pierwszy rzut oka wszystko przebiegło bez żadnych poważniejszych konsekwencji.

Stary kwiat rozsypał się, jak szkło rozbite na setki kawałków.
Martwa roślina obróciła się w proch.
Nim powiew słabego wiatru przeleciał przez puste pole, nie było już róży.

Otworzyłem oczy.
Czas i przestrzeń na chwilę się zamazały. W pamięci miałem tylko jeden obraz: pąsowa róża. Dlaczego róża? Zawsze nieszczególnie lubiłem te kwiaty; były zbyt wykwintne, a jednocześnie wymagające. Chabrów... nie trzeba okrywać słomą, żeby przetrwały mroźną zimę. Ale przecież lato było w pełnym rozkwicie. Skąd tu róża, skąd tu zimny wiatr?
Uczta. Wspomnienie brzęczących kubków i blasku płomieni otrzeźwiło mnie trochę.
A więc róża to sen. Rzeczywiście, jak mogłem w ogóle mieć wątpliwości? Przecież gadający chochoł jest czymś zupełnie nierealnym. Co innego przyjęcie na Polanie Życia i gadający Agrest. I jego syn. I Ableharbin. Teraz pamiętam, wszystko składa się w całość. Kiedy to było?
Admirał. Koyaanisqatsi. To wszystko było prawdziwe.
Może po prostu wypiłem trochę zbyt dużo. Nie, ledwie kieliszek. Albo jeszcze nie do końca się obudziłem.
Okropne uczucie.

Cdn.