niedziela, 4 grudnia 2022

Od Kraski CD Delty (Mezularii) - "Jaspis" cz. 5

 Musiała powtórzyć pytanie, by ożywić skamieniałą Mezularię i otworzyć jej dziób.

— O...oh. - ptaszyna zawahała się na moment. - A... dlaczego bym nie miała? Twoje utknięcie w tym miejscu to hymm... częściowo moja wina. - Kraska uniosła jedną brew, po raz pierwszy obrzucając kurtynę kurtuazji poważnym wzrokiem. Jakie kłamstwo może się za nią kryć? - Jednak to też nie tak, że robię to w ramach zapłaty za wyrządzone krzywdy. Nie, nie! W żadnym wypadku. Chociaż powinno się sprzątać po swoich błędach. Ja po prostu mam dobre serce, dla... niewinnych istot, które utykają za wielkimi drzewami w dziurach, Resko. - zachichotała na koniec, znów spoglądając błyszczącymi oczami w niebo. - I cóż. Nie chcesz mojej pomocy? 

— Nie, nie. - odparła szybko. - Po prostu byłam ciekawa. - rozmówczyni, usatysfakcjonowana odpowiedzią, przysiadła znów obok dziury. 

— Może polecę po jakąś pomoc? - rzekła głośno - Zanim znowu zacznie rzucać żabami. 

— Nie, j-jeszcze nie. Proszę. - mruknęła wilczyca na wszelki wypadek, gdyby to pytanie było skierowane do niej, a nie do wnętrza Mezularii. Coś jej mówilo, że to zły pomysł.

— No dobrze. Skoro tak... 

Przeczucie sprawdziło się, bo chwilę potem dało się słyszeć potężny grzmot, a świat doświadczył kilkusekundowej zawiechy. 

— Nadal pada? - spytała cicho wadera, by upewnić się, że towarzyszce nic się nie stało. To tak na marginesie; po prostu nie miała lepszego pomysłu na wyrażenie siebie.

— Tak. Słyszałaś ten grzmot?

— Słyszałam. 

— Na chwilę rozświetlił świat na ślepo. Podpalił drzewo i uciekł. Fascynujące stworzenie. Tajemnicze zarazem. Ale cóż mu po zejściu na ziemię? Nie sądzisz, że to trochę... bezsensowne. Potężne pioruny gotowe są niszczyć i rozrywać drzewa większe i starsze od nas, a ten uraczył nas tylko paleniskiem do zagrzania piór przy blasku ognia. — Mezularia odetchnęła. — Jak szybko się zapaliło tak i szybko zgasło. Parszywy ten świat. Zsyła mi ciągle metafory śmierci. Jakby chociaż raz nie mogła to być pozytywna wizja! Nie, oczywiście. Eh.

— C-co? - zdołała tylko wydusić z siebie Kraska.

— Co? A. To... em.. Nie przejmuj się. - ptaszyna machnęła lekceważąco skrzydłem. - Nie ma co zaprzątać tak młodej główki sprawami wszechświata. To jego własne sprawy, niezrozumiałe dla nas malućkich, prawda? Lepiej może żeby i takie zostały! Z dala od naszych parszywych niemądrych mózgów, ha? Czyż nie wszechświecie? - niebo znów rozbłysło oślepiającym blaskiem, bynajmniej słonecznym i dobrym. - Ah, tak tak. Widzisz. Nie ma się co przejmować. Chociaż ty tam taka zamknięta, może niekoniecznie widzisz. Nieważne! Nieważne! Raska kochana ty moja, nie ma co sobie tym główki zaprzątać, za mało wiesz, za mało doświadczyłaś. Zresztą, co ja gadam. Wszyscy mamy za mało doświadczenia, ale znowu chyba zbaczam z tematu czyż nie? Haha. Głupiutka ja! Wybacz mi. Czasem za dużo rozmawiam, kiedy jakiś temat mnie pochłonie. Żyjesz tam jeszcze?

— Tak. - potwierdziła wadera, biorąc głęboki wdech, który wstrzymywała do końca monologu. - W-wcale mi to nie przeszkadza, to b-bardzo mądre, co mówisz. Mój brat powiedziałby to samo, tylko wolniej. - jej towarzyszka zaśmiała się dźwięcznie, oglądając się za siebie jakby dla potwierdzenia, że te słowa również nie były jej własne.

— Zabawna jesteś, Rasko. Może to i mądre, ale niemądrze jest dużo gadać. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem, czyż nie? - odparła, machając skrzydłem to w tę, to w drugą stronę. 

— M-milej mi ciebie słuchać, niż tych grzmotów, Mezulario. 

— Och, dziękuję. - może jej się tylko zdawało, czy ptaszyna lekko się uśmiechnęła? Sama nie była w stanie się powstrzymać. Szczere lub nie, było to pochlebstwo. - Ale chyba już naprawdę polecę po pomoc. Czas płynie nieustannie, i nie zna litości dla rozwlekłych gawędziarzy, o nie. A ty chyba nie chcesz tu zostać na zawsze? O tak, burza już się wycofuje, ale i suche to miejsce też nie będzie wygodne, Rasko. 

— Oczywiście! Nie traćmy cz-czasu... - przytaknęła wadera ochoczo. - Dziękuję. - dodała sekundę później. Mogła to zrobić ładniej...

— Do zobaczenia, adios! - jej głos zmieszał się z błotem plaszczącym pod ptasimi stopami, gdy odrywały się od podłoża. Powietrze zaszeleściło dwukrotnie, opływając rozpostarte skrzydła Rublii,  i tyle ją Kraska słyszała.   

Wytrząsnęła wodę z uszu. Tajemniczy kamień zwisający na jej piersi okazał się zaskakująco ciepły, gdy położyła go sobie na łapę. Łapa była taka duża, niezgrabna... Może faktycznie zamieniła się w kreciego wilka? Zaczęła orać pazurami grunt przed sobą. Zagarniała go pod siebie, by ona i ziemia zamieniły się miejscami. Gdyby ją teraz widzieli Indi i Dreniec, do końca życia nie daliby jej spokoju... Wreszcie wypełzła z dziury dorosła wadera, ubłocona od łap do głów i przemoczona do suchej nitki. Rychło w czas, by zobaczyły ją nadciągające wilki.


<Mezularia? Tudzież ktoś z wilków? :)>

Od Sigmy CD Całki - "O Krok Bliżej - do szczytu" 3.1

Ciche śpiewy ptaków gdzieś pomiędzy gwiazdami. Szmery myszy pomiędzy źdźbłami mroku. Cienie drzew rzucane w mdłym blasku słońca. A Sigma stanął pośród nich. Jego głowa powoli uniosła się w górę, pysk ochlapała krew, lecz nie należąca do jego osoby. Kropelki lepiej cieczy powoli spłynęły w dół. Jego niebieskie oczy powoli opadły razem z głową. Niewyraźny zarys wilka spoczął pod jego łapami, a słodki zapach burzy wdarł się w nozdrza. Łapa  przesunęła po zagubionym w oczach pysku, którego wygląd pozostawał jedynie plamą bieli. Kark ofiary przekręcił się nienaturalnie, aby potem odpuścić swoją pracę. Głowa beznamiętnie potoczyła się w dół małego zbocza. Basior podążył za nią wzrokiem, zupełnie niewzruszony. Był zaskakująco spokojny. Serce nie kołatało się jak zazwyczaj na widok krwi. Jego własna powaga przerażała jego umysł, jednak zdawało się że nie miał panowania nad żadnym kawałkiem swojej świadomości. Odetchnął głęboko. W dole, gdzieś pośród różowych mgieł ryzował się budynek, a chmury ponad jego niewyraźnymi zarysami zdawały się być wyjątkowo jasne. Zdawać się mogło, że pośród nocy jaka raczyła panować ponad światem, i której szpony miarowo zbliżały się do Sigmy otaczając jego osobę, przebijały się promienie słońca. Kurz pośród światła wirował, widoczny nawet tak z daleka. Jednak głowa przepadła, ciemność zasłoniła widok. Sigma nagle zakrztusił się własnym językiem, parsknął, a ból w tyle głowy przeszedł przez cały jego kręgosłup.

Granatowy basior poderwał głowę, siadając niemalże od razu.
—W końcu. — Całka westchnęła kładąc łapę w trawie. Rosa osiadła na niej powodując że sierść przemakała coraz mocniej.
—O co ci chodzi? — wilk, po jakże brutalnej pobudce, pocierał swoją potylicę intensywnie.
—Nie mogliśmy cię dobudzić, panie śpiochu. — Mediana parsknęła śmiechem. Jej kły zaraz potem wbiły się w mięso jakie rodzeństwo zdołało pochwycić poprzedniej nocy.
—Co? Ale… —
—Cichaj. Żryj dopóki masz co. — najwyższa z rodzeństwa przekroczyła kość jaka została po jej posiłku. Z jej pyska ściekały resztki krwi, przez co Sigmie przypomniał się jego jakże znamienity sen. Przełknął ślinę i wstał. Jego łapa przysunęła do siebie jakąś resztkę wczorajszej kolacji.
—Jakie plany mamy na dalszą drogę? — w końcu spytał. Czarnołapa podniosła głowę i odwróciła ją w kierunku tylko sobie znanym. Zamyślenie wdarło się w te dwukolorowe oczy.
—Jeśli dobrze mi się wydaje powinniśmy ruszyć w kierunku tamtych szczytów. — jej łapa wskazała na oddalone, zamglone, dwa samotne czubki gór. Rodzeństwo podążyło za jej wskazówką i rozejrzało się w poszukiwaniu swojego celu.
—Sądzisz, że tam coś znajdziemy? — Mediana zapytała nieśmiało. Jako jedyna chyba chciała wracać do domu, do ojca, do słodkiej watahy, jednak jednocześnie tliła się w niej ciekawość. Ciekawość co tak naprawdę kryje się w ich krwi. Kim są? Skąd pochodzą? Jaki jest właściwie cel ich istnienia? Na to ostatnie pewnie niewiele odpowiedzi znajdzie przez całe swoje życie, jednak nawet krok w stronę wskazówek mógłby ją zadowolić. Kto wie. Może już znała zaklęcie jakiego potrzebowała, tylko jej umysł milczał kiedy próbowała przypomnieć sobie czego dokładnie pragnie jej niespokojne serce.
—Nie. To jeszcze nie tu. Jeszcze… tylko kawałek.— zapewniła ich. Uśmiech zawitał na jej pysk kiedy tak spoglądała w tą nieznaną dal. Sigma zastrzygł uchem i sam wyszczerzył się jak głupi. Przez chwilę zdało mu się że mógłby pójść za nią na drugi koniec świata, a potem uderzyło w niego, że de facto właśnie to robił. Zaśmiał się sam do siebie przez co siostry spojrzały się w jego stronę.
—Ruszajmy więc, jeśli chcemy zdążyć. — wstał na równe łapy. Jakaś myśl w jego głowie poruszała niespokojnie nici serca, jednak postanowił zignorować to uczucie. W końcu kiedy są razem, nic nie jest w stanie ich zatrzymać!

—No i nas zatrzymało. — Całka zmarszczyła nos. Rzeka rwała brzeg swoim nurtem tuż przed ich oczyma.
—Za szeroka żeby przejść. — Pi odetchnęła.
—Za szeroka? — Mediana zerknęła z lekkim niedowierzaniem na ten worek bez emocji. — ZA SZEROKA? Widzisz ten nurt? Głębokość? — wskazała z pretensją obiema łapami na prezentującą się przed nimi przeszkodę.
— Pod dobrym kątem nawet najgłębszą rzekę da się przepłynąć. — wyższa odbiła piłeczkę. Chwilę mierzyły się wzrokiem, dopóki Całka nie chrząknęła.
—Wy się kłócicie, a my musimy tam jakoś dojść. —
—Proponuję zwalić drzewo! — Sigma wskazał na las rosnący zaraz przy brzegu.
—Prościej iść w górę jej nurtu, tam będzie cieńsza! — Pi wygłosiła swoje zdanie z nadwilczym spokojem.
— Ja za to proponuję zawrócić i spytać o drogę! Na pewno ktoś nas pokieruje. — i w taki oto sposób rozpętała się kłótnia. Każdy miał swoje zdanie, każdy inne. Całka za to jedynie spoglądała na swoje rodzeństwo z niedowierzaniem. Kochała ich, naprawdę. Całym sercem, jednak czasami zastanawiała się czy to ona serio była z nich „najspokojniejsza”. Chociaż nie miała odwagi tego o sobie wspomnieć. W końcu to jej impuls pociągnął ich tak daleko w świat.
—Myślę, że pójście w górę rzeki jest dobrym rozwiązaniem. — w końcu odetchnęła. Wilki kłócące się przed nią przymknęły się na ułamek sekundy.
—Co? Ale czemu?! — jej brat nadął poliki.
—Jak to czemu? Cofając się niczego nie osiągniemy, zrzucenie dorodnego dębu zajmie nam wieki, a rzeka zawsze ma gdzieś swoje źródło. Może to nie jest… idealne rozwiązanie, ale nie jest … tak… niepewne jak reszta.— Całka skrzywiła się nie bardzo umiejąc ubrać swoje myśli w słowa.
—Ja uważa, że to tak samo niepewne rozwiązanie jak pytanie się o drogę. W końcu w górę rzeki możemy iść dniami i nie dojść do jej źródła! Może nigdy się nie zwężyć. — Mediana tupnęła noga niczym małe szczenię. Krew w jej żyłach zawrzała.
—Czemu to ja musze tu myśleć. — dwukolorowe oczka zadarły się do nieba. Mrugnęły dwa razy i przymknęły znowu.  — Rozdzielmy się. — zaproponowała w końcu.
—i co? Każdy zrobi swoje?! —
—Nie. UGH… nie wiem, ok! Nie zawsze mam gotową odpowiedź, tylko że ja w przeciwieństwie do was przynajmniej staram się znaleźć jakieś rozwiązanie zamiast się kłócić! — prychnęła. Jej ogon zabił o ziemię. Mediana zmrużyła oczy.
—Ah tak.. — i zaczęło się n nowo. Tylko tym razem to Sigma i Pi obserwowali jak dwie wadery wydzierają się na siebie.
— Ironicznie, czyż nie? — spokojniejsza zerknęła na brata.
—Ale czy to nie urok naszej rodzinki. — jasny uśmiech brata zaszczycił oczy samicy. Ta odetchnęła jedynie. I wtedy ich uszy zastrzygły, zapadła cisza. Wszystkie wilki zwróciły głowę w jednym kierunku nasłuchując. W oddali ludzkie głosy skandowały nieznane im słowa, a ich rozmowie towarzyszył rytmiczny stukot.
—Ludzie. — Całka sapnęła poruszając się w kierunku dźwięku.
—Czy ty oszalałaś? — Mediana pisnęła w jej kierunku. Jej małe ciało stanęło przed siostrą. —Co jeśli mają strzelby?! — jej pysk wykrzywił się w przerażeniu.
—Przecież nie będę pchała się im pod nogi! — Całka syknęła. — Ale jeśli idą w tym kierunku, mogą znać drogę. — wyminęła siostrę i zniknęła w lesie. Drzewa mogły ją przykryć. Tuż za nią pomknęła najniższa.
—To co? Idziemy? — Sigma uśmiechnął się. Pi zmierzyła go swoimi słodkimi oczkami.
—Ty lepiej żebyś tu został. Za bardzo rzucasz się w oczy ze swoim niebieskim ubarwieniem. Zwłaszcza w środku dnia. — mruknęła i porzuciła go pośród krzewów przy akompaniamencie szumu rzeki. Basior westchnął urażony, ale usiadł na ziemi czekając. Mimo że z niechęcią, musiał przyznać siostrze rację. Jego umaszczenie mogło ich trochę zdradzić, jeśli jego zadbana sierść odbiłaby się w słońcu.
Całka przemknęła ponad wystającymi korzeniami. Jej długie łapy i zwinne ciało pozwalało na zgrabne poruszanie się między przedstawionymi przez naturę przeszkodami. Pi nie pozostawała bardzo daleko w tyle. Jednak Mediana miała trochę problemów. Potykała się znacznie częściej próbując nadążyć za tą zgrabną dwójką. Jej tusza nie ułatwiała też tak szybkiego biegu. Przynajmniej kondycję miała przyzwoitą.
—Ku… — Całka mało nie wypuściła z siebie głośnego przekleństwa, kiedy najmniejsza wpadła w jej plecy. Czarna łapa na szczęście zaryła w ziemi odpowiednio szybko, aby jej właścicielka nie wypadła na brukowaną uliczkę. — Uważaj. — syknięcie sprawiło, że Mediana skuliła się nieco. Ułożyła się obok sióstr i obserwowała. Po wbitym w ziemię kamieniu spokojnie przeszły konie. Ich kopyta wybijały rytm prowadzony przez ludzi zsiadających w siodłach. Trzy wilczyce uchyliły się do ziemi, aby pozostać niezauważone. Ich wzrok obserwował przemieszczający się pochód z dokładnością morderców. Całka widziała dokładnie jak każdy mięsień w ciele tych majestatycznych bestii na kopytach, poruszały się przy kolejnych krokach.
Podniosły się dopiero kiedy były pewne że ludzie przemieścili się kawałek dalej. Zniknęli z pola ich widzenia.
—Pi, idź po Sigmę skoro kazałaś mu tam zostać. — Całka machnęła na nią łapą, wiec ta posłusznie poszła wykonać polecenie. Nie śmiała się mu przeciwstawiać, w końcu było niczym innym jak prawdą. Zapłatą za własną decyzję. Na szczęście nie była to droga bardzo odległa. Brata zostawili kawałek w górę rzeki, a więc szybko dołączyli do reszty rodzeństwa.
—I co? — basior zapytał prostując się. Łapa Całki przycisnęła go do ziemi delikatnie, dając wyraźny znak że ma się położyć. Tak tez zrobił, podobnie jak Pi.
—Idziemy w kierunku rzeki, ale wzdłuż tej drogi. — mruknęła.
—Skąd pewność, że prowadzi tam gdzie chcemy? — brat tych tropicielek zmarszczył czoło.
—Patrząc na to  w jaki sposób oddalają się ludzkie głosy , już są po drugiej stronie rzeki. Więc most lub kładka musi być zaraz za zakrętem. — tym razem to Mediana się wypowiedziała. Jej łapy podniosły ciężar ciała. Na ugiętych kończynach ruszyła pomiędzy krzakami. Całka poszła za nią, a więc i cała reszta poczyniła to samo. I tak jak przypuszczali. Kamienny most przecinał powietrze, a woda uderzała o jego wzmocnienie wrzucone w jej nurt.
—To co? Idziemy? —
—Tak. Ale biegiem. — Całka warknęła. Miała przeczucie wiszące nad karkiem, że mogą je nieco nadwyrężyć, jeśli za długo pozostaną na widoku.
—No oczywiście, że tak. Ludzie są pachnący, ale i przebiegli. — Sigma odetchnął. Jego mięśnie zacisnęły się przed skokiem. Łapy zaryły w ziemi, a pazury uderzyły o kamienną kostkę. Jego potężnie zbudowana osoba wypadła na drogę i trzema wielkimi susami pokonała most znikając w zieleni po drugiej stronie.
—Pojedynczo, czy… — Mediana zerknęła na siostry.
—Pędź. — Pi poleciła jej. Mniejsza z nich podniosła się i przebierając krótkimi łapkami rzuciła się do biegu. Pi zaraz za nią. Tylko Całka zawahała się. Jej ciało zastygło nagle wsłuchane w świat dookoła. Jej oczy skupiły się na ciemności wokoło, którą oczywiście przeszywały z łatwością. Nie widziała i nie czuła ludzi, ani wilków. Nawet psów nie. Jednak coś się nie zgadzało. Niepewna swojego, zdecydowała się dołączyć do rodzeństwa. Jej łapy zgrabnie uderzyły o bruk. Jedne sus. Drugi, a powietrze rozbił strzał. Ten pochwycił ją w swoje objęcia razem z ogłuszającym hukiem. Kark zabolał ją i zapiekł, a więc zatrzymała się na ułamek sekundy. Jej oko spotkało się z nietypowym widokiem. Człowiek celował w nią strzelbą, jednak jego zapach nie był do wywęszenia. Zamknęła oczy i skoczyła. Dwa następne strzały nie były celne, ze względu na skoczność wadery. Jeszcze zanim całkowicie schowała się między krzaki odwróciła się. Jej dwukolorowe oczy spotkały się z tymi brązowymi myśliwego. Ten opuścił broń w dół przypatrując się samicy, a ta jedynie wywaliła język w jego stronę i z wyciem wpadła między rodzeństwo. Tak rozpoczął się ich bieg w kierunku szczytów w oddali.

—Czy ten wilk… — ręka Saracieva oparła się na ramieniu jego przyjaciela. Broń błyszcząca między palcami opadła całkowicie w dół.
—Wystawił mi język? — brodaty myśliwy przystanął w rozkroku. Z tej pozycji widział jak cztery przedziwne zwierzęta przemykają przez most. Z racji, że były niebezpiecznie blisko wioski postanowił je ustrzelić, jednak nie udało mu się to za bardzo. Teraz także czuł się dziwnie ze świadomością, że wilk, do którego strzelał nabijał się z jego umiejętności. Skrzywił się. Z jego nosa pociekła odrobina krwi, którą przetarł rękawem. —Nie sądzę. To tylko głupi wilk. — machnął wolną ręką.
—Skoro tak uważasz, Bor, niech ci będzie. Ja swoje widziałem. — zaśmiał się rudy. Brązowooki sam uśmiechnął się. Myśl o wilku z umysłem człowieka była absurdalna i przerażająca jednocześnie.
—Trzeba ostrzec wieś, żeby nie puszczali trzody bez psów. — mruknął.
I tak też uczynił. Wieści o wilkach rozeszły się szybko pomiędzy sąsiadami i dotarły i do drugiej, niedalekiej wsi. Więc kiedy Bor kładł się do łóżka wiedział, że chociaż tyle zrobił. Zadowolony ułożył sie w pościeli i pomyślał, że następnego dnia wsiądzie na Ronie, swoją ukochaną klacz, i uda się tropem tych bestii.

Szkoda tylko, że rano zastano go w częściach w swoim pokoju. Głowa leżała pod drzwiami witając wchodzących. Ręce, a raczej to co z nich zostało znaleziono w dwóch różnych końcach małego pomieszczenia. Ściany ślicznie przyozdobiła krew, a wnętrzności stanowiły do niej cudny dodatek. Co najciekawsze, nigdzie nie szło znaleźć jego serca.

A przyczyny nagłego wybuchu tym bardziej.

< Całka? Mediana? Pi?>

 

 


czwartek, 1 grudnia 2022

Nasz Głos nr.33 - "Krótko i z konkursem"

Nowości

    Według Kronik doszły do nas aż cztery wilczki, a są nimi: Piwonia, Cykoria, Falvie oraz Variaishika.

Słówko od społeczności

Konkurs Naszego Głosu!

Redaktor Naszego Głosu, czyli Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka, organizuje konkurs rysowniczy. Do 1518 grudnia każdy, kto chce, może zaprojektować wilka, który gościnnie pojawi się w komiksie Mlecza i Bławatka. Zasady są następujące:
1. Wilk musi mieć bardzo prosty design, max. trzy kolory, żadnych miękkich przejść wymagających gradientu
2. Wilk może być narysowany w pełnym wydaniu lub w bardzo kreskówkowym, zbliżonym do komiksowego, stylu.
3. W konkursie mogą wziąć udział zarówno członkowie bloga, jak i zwykli goście.
4. Obrazki należy wysyłać bezpośrednio do pani redaktor przez maila lub na Discordzie. 1619 grudnia powstanie połowiczny numer NG ze wszystkimi pracami oraz ankietą do głosowania. Zwycięzcę poznacie już w pełnym numerze NG 1 stycznia.

Wiadomości - prawdziwe i nie

Zaginiony miecz Zawiszy! Podobno w północnych częściach naszej watahy odnaleziono stary, zardzewiały miecz, który po oględzinach naszych archeologów okazał się być mieczem Zawiszy. Obecnie najważniejsze głowy dyskutują, czy warto oddać ten miecz ludziom i za jaką cenę.

Mlecz i Bławatek w... "Mlecz potrzebuje komfortu"

Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka jest autorem tego numeru

 

środa, 30 listopada 2022

Podsumowanie listopada!

Drogie Moje Wilki!
Miesiąc dobiegł końca. Wypada więc posłać kilkoro z nas... na podium. Dobrze, otóż:

Pierwsze miejsce zajmuje dziś ten mały skubaniec Delta z 2 opowiadaniami,
A jego wesoła kompania z miejsca drugiego to CykoriaFalvieKawkaPiwoniaAgrest, C6RubidWayfarer i Variaishika, z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, były MiodełkaKoyaanisqatsi i Szkliwo.

                                                     Wasz Oddany Przywódca,
                                                          Admirał

piątek, 25 listopada 2022

Od Delty - "Wojna smakuje krwią - a przyjaciel wrogowi nierówny" cz.12

Świeca zachwiała się na wietrze. Cichy szum słodko wypełniał świat wokoło. Zaspane oczy Delty powoli przesuwały się wraz z łapami po kolejnych tkaninach przed jego osobą. Zaspanie powoli otumaniające umysł, chciało delikatnie ukołysać go do snu. Ciepło dwóch szczeniąt u jego boku nie pomagało przy zachowaniu sprawnego i szybkiego ruchu. Jednak komu by to przeszkadzało.
—I co dalej? — Frezja zagadnęła Puchacza, który opowiadał jej jakąś historię. Jakaż sielanka ogarniała jaskinię medyczną. Zupełnie jakby deszcz świeżości, ale ciepły i drobny, otoczył ich, spłukując resztki żałoby za zamarłą w łapach wroga watahą. Świat tutaj bowiem toczył się w swoim własnym, delikatnym ruchu. Łapa Delty już nie wisiała na kawałku szmaty, powoli rozprostowywała się, chociaż jej ruchy nie należały do idealnych. Cieszyło jednak medyka to, że jego moce powoli wracały do ich prawidłowego toku. Co prawda dalej były jego własnym przekleństwem, gdyż nie pragnęły wychodzić poza ciało nie ważne ile się o to starał. Więc pozostało mu leczyć ziołami i igłą, czekając aż Flora będzie w końcu w stanie używać swoich mocy w pełni. Bo nie chciał jej pozwolić działać, dopóki jej stan nie będzie perfekcyjny. Nie mógł ryzykować ponownego pogorszenia się jej stanu z powodu wycieńczenia.
Szczenięta Nymerii zaśmiały się cicho z konkluzji tej małej opowieści. Delta zerknął na nie z uśmiechem, aby zaraz potem ziewnąć. Zwinął kolejny bandaż przepinając go agrafką i odłożył na bok, prosto między całą resztę zawiniętych już rolek. Odetchnął głęboko sięgając po kolejny. Jednak jego ucho zastrzygło szybko, wyłapując obcy, szybki dźwięk zbliżający się w ich kierunku. Sierść na jego karku zjeżyła się. Frezja i Puchacz u jego boku unieśli głowy z uwagą. W wejściu stanął właściciel kroków, które Delta poznał prawie od razu. Szurające po kamieniu pazury mogły bowiem należeć jedynie do 3 ptaków jakie znał. Szkliwo , zmachany i w widocznym pośpiechu wyprostował się w progu sypialni. Medyk zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem.
—Delta. — jego głos był rozbiegany i pełen intensywnych wdechów. Jego nogi drżały, jego skrzydła poruszały się przy ciele niespokojnie.
—Czego chcesz? — Delta wstał powoli. Jego oczy błysnęły z niechęcią, a mimo to zbliżył się.
—Wojsko jest już w drodze. — zatrzymał się w pół kroku. — Idą po was Admirał i ci jego… —
—Też sobie czas wybrali, wariaci! — prychnął. Łapą machnął w kierunku kupy bandaży. — Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem z babcią Konstancją. Gdzie Legion? — rozejrzał się.
—Nie wiemy. — mała wadera odpowiedziała cicho prawie od razu. Jej małe łapki przerzucały już tkaniny w kierunku schowka. Delta zmarszczył nos.
—Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini. — ptak od razu zgodził się, mało nie potykając się o własne nogi.
—Kazali wam zabarykadować się w schowku. — powiedział jeszcze. Jego ogon zamiótł po twardym kamieniu. Delta prychnął głośno. Schowek zmieściłby aktualnie ledwo trzy szczenięta, a o Florze już nic nie mówimy.
—Idioci. — no bo jak inaczej. Oczywiście że jaskinia wojskowa, zwłaszcza z tymi czubami z WWN na czele będzie gówno wiedziała o jaskini medycznej. Delta pokręcił głową. Twardym i żwawym krokiem przemieścił się do głównego pomieszczenia po drodze wyjmując odpowiedni słoiczek suszonej mięty. W końcu po co komu mięta do leczenia prawda? O nie. To nie był słój przeznaczony do tego. Szkliwo zniknął poza jaskinią. I dobrze.
—Puchacz! — Delta wydarł się. Jego głos obudził parę chorych, którzy przybyli tu poprzedniego dnia.
—Tak? — młody podbiegł do niego mało się nie potykając. Delta wziął głęboki wdech gotując się na to co powie. — Obudź Florę i każ jej przenieść się w TO miejsce, ok? I… eh… wiesz co dalej robić. — szepnął przytulając go jeszcze szybko.  Szczenię nie wyglądało na zadowolone ale zrobiło co Delta mu kazał. A co dokładnie? Otóż. Flory nie mogli znaleźć w żadnym wypadku. Stąd nastąpiło opróżnienie małego pomieszczona na mięso w schowku. Całość została przyozdobiona klapą przez Ry, którego Delta żwawo włączył do całej akcji zabezpieczającej. Sam raczył rzucić słoikiem o ziemię. Suszona mięta rozpierzchła się po ziemi wypełniając pomieszczenie duszącym zapachem. Delta zmarszczył nos.
— Idźcie spać. — polecił chorym, którzy przymknęli oczy. Serca wszystkich w sali biły jednakowo szybko. Szykowała się burza, a Delta zamierzał stanąć jej naprzeciw.
—C.. co dalej? — Frezja zjawiła się u jego boku. Ewidentnie zestresowana. Przeskakiwała z łapy na łapę.
—Mszczuj i Konstancja do szpary w ścianie, wy pod koce, jak się umawialiśmy. I siedzicie tam, dopóki albo ja, albo Ry po was nie przyjdziemy. — westchnął. Jego łapa przysunęła malca do siebie. Utulił ją na dodanie odwagi. — Dacie sobie redę. Jesteście w kocu najlepsi. — zapewnił bardziej siebie niż ją. Jego oddech powoli  omiótł jej sierść kiedy skuliła się na chwilę w jego uścisku. — Pędź. I wyślij do mnie jeszcze Puchacza. Na chwilę. Na sekundę. —
—Dobrze.— przytaknęła znikając w sypialni medyków. I wyszedł ponownie mały basior. Chociaż już nie taki mały. Im bardziej się im przyglądało tym bardziej zdawało się, że rosną w oczach. Jeszcze chwilę temu nie sięgały jego głowy, teraz jeszcze sekundy i przerosną go, gdyż już teraz ich oczy znajdowały się na poziomie tych jego. Zwłaszcza w przypadku Legiona i Puchacza.
—Już są? —
—Jeszcze mamy chwilę. Zanim się schowasz, mam do ciebie prośbę. Jeśli, ale tylko jeśli wezmą ze sobą mnie, po pierwsze: nie płaczcie za mocno. Admirał nie ma jaj żeby mi coś zrobić. Po drugie: tak wiele umiesz, tak wiele potrafisz i wiesz. Pomożesz Florze i Tii, dobrze? — kiwnął w jego kierunku głową. Widział jak młody zawahał się.
—Ale… ty też się chowasz? — jego oko zmierzyło się z tym medyka. Ten kiwnął głową.
—Nie śmiał bym nie — odpowiedział mu, chociaż prawda była nieco inna. Miał miejsce na schowanie samego siebie, ale Legion dalej był poza zasięgiem jego wzroku.  — Ale wojsko nie może pilnować nas cały czas. — odetchnął. Jego głowa zwróciła się ku drzwiom. — Idź już. I pomagaj dzielnie Tii, same nie dadzą sobie rady! — pomachał do niego i zgrabnym ruchem wskoczył między słoiki na półce. Starannie poprzesuwał je aby uczynić sobie miejsce z tyłu i ułożył się w cieniu. Niewidoczny. A świeciły się tylko jego oczy w głębokiej ciemności niczym dwa ogniki zwrócone ku wejściu do jaskini.

I wkrótce w progu zjawił się on. Admirał w całej swojej okazałości. Jego łapy powoli przesunęły po kamieniu medycznej, a nos skrzywił się. Podopieczni jaskini unieśli głowy, wśród nich młoda Jaśmina, zakamuflowana jako jedna z chorych. Najciemniej pod latarnią, prawda? Właściwie nie dbał czy Adek podbije do niego czy do niej, najważniejsze było zabezpieczenie reszty, a i może nawet siebie. Jednak nie to było istotne.
—Czemu tu tak śmierdzi. — warknięcie tego ćwioka ze stepów obeszło każdy fragment ścian. Delta niewzruszony siedział w bezruchu, nonszalancko rozłożony w wygodnej pozycji.
—To… mięta?— jeden z nich zawęszył. Jego nos zaciągnął powietrze aby potem prychnąć mocno, podrażniony intensywnością zapachu.
—Skurw… Zabezpieczył się. Znaleźć ich! — wydał rozkaz. Jednak wiele kroków w głąb jaskini nie postawili.
—Ani kroku dalej! — gdyż WWN wbiło do wnętrza. Wściekły strażnik? Śledczy? Kij go tam wie kim dokładnie był w tej branży, wpadł za małą grupką zbójów Admirała.
—A wy tu czego? — warczenie wypełniło całe główne pomieszczenie. Chorzy unieśli głowy w strachu, niektórzy nawet pozbijali się w ciasne grupki. Delta skrzywił się. Patrzeć na to nie mógł, a jednak musiał. Jeśli pobiją się w jego domu to najpierw będzie krzyczał na WWN potem na Admirała, serio.
—Pojmać ich — padł rozkaz ze strony wysłańców jaskini wojskowej. Szef nieproszonych gości parsknął.
—Mamy przewagę. — jeden z jego sługusów sapnął głośno.
—Jesteś pewien? — szarawy wilk wyszczerzył wszystkie swoje kły w szyderczym uśmiechu. —  Ercerter, zawołaj szeregowców. — wezwany do akcji rudawy basior wycofał się na parę kroków. Atmosfera zagęściła się momentalnie, a zapłonęła żywym ogniem kiedy nagle role odwróciły się. WWN miało przewagę liczebną i zaskakująco, zdawało się iż także fizyczną. Delta wyprostował się nieco z uwagą przyglądając się sytuacji.
—Gotowe szefie. —
—Cudownie. I co teraz Admirale? —
—Phi. — prychnął. — Wprowadzić plan w życie. — machał na swojego kolegę.
Walka była szybka. Pachołki ze stepów rozpierzchły się odwracając i zbiegając, razem ze swoim szefem. Delta odetchnął ciężko.
—Cholera. Uciekli. — szef podniósł się z ziemi. Z jego ramienia z ugryzienia ciekła powoli krew.  —Czy wzięli jakiegoś medyka?! — rozejrzał się panicznie. Jego klatka piersiowa uniosła się w stresie, oczy rozwarły się w strachu.
—Nie. — Delta odpowiedział mu z półek wstając w końcu. Ziewnął sobie i zeskoczył na ziemię. Jeden ze słoików zakołysał się niebezpiecznie, jednak uspokoił się. Widać było jak całe napięcie ulatuje z ramion przewodnika wojsku.  — Imię? —
—Co? —
—Imię. Siadać, ranni zwłaszcza. — machnął łapą. Wilk odetchnął i uśmiechnął się.
—Eustachy. — kiwnął głową, jego oczy zabłyszczały blaskiem ulgi.
—Więc. Hop, hop na łóżka! — machnął.

Admirał nie uczynił za wiele szkód. Badania przeszły, wilki wyszły, ale nieprzyjemne uczucie w sercu Delty nadal kolało i nie dawało mu spokoju. Czuł się jakby co pominął, przegapił jakiś istotny szczegół. Odetchnął ciężko. Jego łapa przesunęła po bandażu Nymerii. Minęło ledwie parę godzin, a stres zaciskał jego barki i wytrwale utrudniał swobodny ruch.
—Legion dalej nie wrócił? — sapnął niezadowolony. Nikt nie mógł go znaleźć, a więc w umyśle medyka tworzyły się niezwykle mroczne scenariusze.
—Nie. — jego matka też zdawała się być tym faktem sfrustrowana. Oboje się martwili nad losem tego wyrostka.
—Cholera. — Delta wypuścił z pyska przekleństwo. — Niech tylko pojawi się na moich oczach! — parsknął. Będzie pogadanka jak tylko młodego zobaczy. Oby go zobaczył… ta mroczna myśl wpadła do jego umysłu na co zamarł. Jego oddech na chwilę urwał się, aby potem uciec z szumem. Jego łapy ruszyły do pracy ponownie, a myśl została stłumiona w całej swojej okazałości. Nie było nawet możliwości, że znajdą martwe, zimne ciało. Ha! Legion będzie… Ok. na pewno.
—Boję się o niego. — przyznała cicho.
—Ja też… ja też. — kiwnął głową.

Mrok nadszedł szybko. Zima bowiem skracała ich pole widzenia zaskakująco szybko. Delta niezadowolony zadreptał w miejscu w sypialni. Legiona szukali już śledczy, gdyż nie było go odrobinę za długo. Medyk za to wychodził z siebie gdyż złe przeczucie zaciskało się na jego gardle odbierając powietrze z płuc. Krążył w maleńkim kółku przerażony z jakiegoś powodu, ciężko dyszący. Czy to zmartwienie o tego szczeniaka? Może. Zatrzymał się kręcąc głową. Przeszedł kawałek w kierunku wyjścia. Główna sala była zaspana, wszystkie klatki piersiowe poruszały się regularnie wskazując głęboki sen. Delta chciał zastać samego siebie w tym stanie, jednak nie potrafił. Postawił łapę w trawie, która powoli wymierała, męczona mrozem i śniegiem. Odetchnął, a jego płuca wypełniło ziemne powietrze, uciekając przy wydechu chmurką pary. Ta uniosła się w niebo ciągnąc za sobą wzrok medyka.
—Legion mała cholero. Gdzie ty jesteś. — pokręcił głową. Jego nos zawęszył, ucho zastrzygło. W oddali mignęła ciemna smuga. Wilk cofnął się o krok. Jego serce na chwilę zawahało się, wypełniając złością, a zaraz potem strachem. Przerażenie jednak szybko zostało odrzucone na bok przez szalejący instynkt. Skoczył do wnętrza jaskini medycznej.
—Pchacz! — wydarł się. Szczenię, które już nie było wcale takie małe uniosła głowę wyrwane ze snu. To samo uczyniła Nymeria, zmęczona lekami i ciągłym zmartwieniem. — Chować się. — parsknął stawiając go na proste łapy. Dzieciak zachwiał się ale stanął stabilnie. — Już. Flora tam, Jasmina między chorych. JUŻ. — i przeskoczył nad nim. Jego łapy rozbiły szron na zbitym w kupce wspomnieniu zielonej wiosny. Drzewa za to otuliły go swoim cieniem. Zimne powietrze wypełniło płuca, ciężki oddech pozostawiał wiele do życzenia. Tylna łapa uniosła się nieco aby nie dotykać ziemi i pozwolić na zwinny bieg. Daleko się nie wybierał. Bowiem dwa zapachy, które wyłapał zdawały się być aż zbyt bliskie. Z kłami obnażonymi do świata wykonał nagły zakręt zaciskając kły na karku Legiona i rzucając nim na bok. Z racji tego iż dzieciak biegł przeturlał się po trawie i z całym impetem mało nie uderzył w drzewo.
—Do jaskini! — padło. Delta był wściekły zarówno na Legiona jak i na siebie. Admirał może był głupi, ale otaczał się w miarę sprytnymi wilkami. Medyk zgrabnie prześmignął pod łapami jednego z pachołków przybyłego na ziemię tego ćwoka z WSJ. Warknął ostrzegawczo. Jego oko zajrzało tam gdzie jeszcze przed sekundami leżał w puchu szczeniak Agresta. Jednak szare futro już zniknęło. Delta odetchnął z ulgą, ale nie było na to czasu. Silniejszy od niego wilk przyskoczył do jego osoby kłapiąc pyskiem. Mniejszy odskoczył o krok w tył. W bok. W prawo. W lewo. Tańczyli w tym zaciekłym tańcu. Jeden napędzany irytacją, drugi chęcią przetrwania. Jednak Delta nie był w formie, nie mógł uciec, nie mógł ciągle unikać ciosów. Jego tylna łapa nigdy nie ozdrowiała, przednia była świeżo po osłabieniu i teraz jej kość bolała przy każdym silniejszym skoku. W dodatku niedowaga i nikła ilość siły nie ułatwiały intensywnej zabawy z przybyszem. Pozostało tylko wyprowadzić go na polanę przed medyczną w nadziei że ktoś go zauważy. Wykonał sus między drzewa. W sercu palił się ogień nikłej wątpliwości w swoje siły. Przewrócił się na plecy ryjąc po śnieżku i pozwalając aby napastnik z rozpędu przeskoczył ponad nim. Jego łapy zaraz potem żwawo postawiły go do pionu. Odetchnął. Sapnął. Jego kręgosłup zawołał o pomstę do nieba, oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu. Obce kły zacisnęły się na jego karku aby znowu przewalić go na plecy i odebrać łapą dopływ tlenu.
— Wybacz, Delto. — medyk rzucił okiem jeszcze na napastnika, a jego pysk zdał się dziwnie znajomy. Mruknął coś jeszcze zanim brak tlenu ułożył go do przymusowego snu. Jego łapa opadła na śnieg, a ucisk z gardła zniknął. A po chwili był już niesiony, niczym szczenię, w szczękach potężnego wilka. Jak szmaciana laleczka pozostawiał za sobą tylko ślad ogona powłóczącego się po ziemi.

W jaskini medycznej zapanowała przeraźliwie piszcząca cisza. Legion skulił się u boku mamy nie bardzo pewnie wiedząc jeszcze co właśnie się działo. Parę tylko ranek i zadrapań widniało na jego ciele. Jednak szybki oddech i panicznie rozbiegane oczy wskazywały, że nie był jeszcze w pełni spokojny. Zmęczenie i ciepły oddech mamy powoli jednak ułożyły go do snu. Niespokojnego i lekkiego, ale jednak snu.
Z samego rana do wnętrza jaskini wszedł Ry. Jego pysk wykrzywiony był w czystym strachu, konsternacji, a i nawet zmartwieniu. Jego łapy powoli skierowały się do sypialni medyków, w której zastał kompletną pustkę. W milczeniu mijał koce ułożone na podłodze. Całe pomieszczenie pachniało Florą i Deltą na tyle intensywnie, że przez chwilę musiał zastanowić się, do którego koca podejść.
—Dzieciaki. Wyjdźcie. — szepnął ciągnąc za końcówkę jednego z nich. Tkanina opadła ukazując kolejną skórę. Dwie pary uszu wyszły spod innego przykrycia. Ry zamrugał dwa razy i odetchnął z ulgą. Potem znalazł Florę, kiedy Puchacz z Frezią wywołali z ukrycia babcię Konstancję i dziadka Mszczuja. Usiedli razem w porozrzucanych w pośpiechu kocach. Grobowa atmosfera ogarnęła całe miejsce. Przerażenie wdarło się w serca. Jaśmina dołączyła do nich, skołowana przyglądając się wszystkim pyskom.
—G…gdzie Delta? — spytała jako pierwsza po chwili milczenia. Jako jedyna miała odwagę zadać pytanie tak ważne, które ciążyło wszystkim na zaciśniętych gardłach.
—Admirał … wysłał kogoś pod przykrywką nocy. — Ry wyszeptał. Jego głos był wyjątkowo ponur, a treść przekazanej przez niego wiadomości wywołała łzy u trzech osób. Frezja załkała, Flora schyliła głowę w dół aby nakryć ją łapą, a Puchacz tylko usilnie próbował powstrzymać pierwszy spazm.
—C… co teraz? — wysłanniczka z WWN spojrzała po pyskach wszystkich w sypialni.
—Przekażemy wieści Tii, że … dostała awans, Puchacz… wedle życzenia Delty zostaniesz pomocnikiem, na … jakiś czas, a co do ciebie… — Ry zwrócił się ku Jaśminie. — Zgłosimy sprawę do Sekretarza i to on podejmie decyzję czy tu pozostaniesz czy … nie. — przełknął ślinę w dość głośny sposób.
Jaskinia medyczna wrzała głosami, płaczem, przerażeniem. Admirałowi udało się z pewnością jedno, narobić szumu wśród obu watah i zwrócić na siebie ich uwagę.

Tylko czy nie sprowadził sobie do obozu, zupełnym przypadkiem, największej opozycji jaką mógł znaleźć.

Wilka wiszącego na strunach swojego instrumentu, które posklejane odrobiną śliny i taśmy, trzymały się wyłącznie na słowo.

Ale wilka którego pogłos i respekt sięgały poza największe wyobrażenia Admirała, nawet wśród jego własnych pachołków.

<CDN>

sobota, 19 listopada 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Za nic”, cz. 1.3

Dzień dobry, Przyjaciele. Zaglądając tu, prawdopodobnie spodziewacie się spotkać Agresta. A tu licho.
To znaczy, nie żadne licho, tylko ja, jego asystent. Ten jedyny i prawdziwy, Wy mi wierzycie, prawda? Taka drobna zmiana, bo lubię z Wami rozmawiać. Z jednej strony mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będę mieć na to więcej okazji, z drugiej, trochę się tego obawiam. Koniec, zaczynam mówić jak Agrest.
A może tak jak Agrest, z duszy czynu przeobraziłem się w romantyka? Może ostatnimi czasy osłabłem? No pięknie, za to mam na przykład te no... jakieś przemyślenia. Czy Kaj ma takie przemyślenia? Jasne, bo jeszcze sam w to uwierzę. To to w ogóle parapet jest.
Wybaczcie. Nie najlepiej się czuję. O czym to ja...
Było już daleko po północy. Wrona stała nad grobem jak słup soli, lekko kiwając się w przód i w tył. Nie bardzo wiedziałem, jak przerwać ciszę, choć coś podpowiadało mi, że powinienem zrobić to jak najszybciej. Jeszcze chwilę wcześniej wadera była gotowa po raz drugi rozkopać mogiłę własnymi łapami i strach pomyśleć, na co jeszcze mogła wpaść, zostawiona sama sobie. Tyle, że nie miałem ani pomysłu, ani siły by się nią zająć. Przede wszystkim miałem ogromną ochotę przestać jej dotykać, jednak moja noga cały czas spoczywała na jej dygoczącej łapie.
- Dokąd teraz idziesz? - zapytałem wreszcie szeptem. Wzruszyła ramionami, na co dodałem ze zniecierpliwieniem - wiesz, że jako stronniczki Admirała nikt nie powinien cię tu zobaczyć.
- Ciebie też.
- Tym akurat mniej bym się przejmował.
Wilczyca uniosła pysk, pozwalając zatańczyć na nim srebrzystym smugom księżycowego światła.
- Nie odzywaj się do mnie. Oszuście.
Moje brwi zjechały niżej, nad powieki. Nikt mi nie wierzył. Wy też nie wierzycie. Rozumiem.
- Nie oszukuję cię.
- Ale robiłeś to od początku! - Wyrwała swoją łapę spod nacisku i odchodząc od mogiły.
- Wrona, nie...
- Milcz. Zgiń, przepadnij. Nie chcę cię znać - jej głos zadrżał.
- Mogę cię odprowadzić? - Obejrzałem się za nią ostrożnie. W ciągu sekundy na jej pysk wsunął się nieprzyjemny grymas.
- Chodź. - Załkała i nie czekając na mnie poszła swoją drogą. Ostatni raz, na wpół odruchowo na do widzenia skinąwszy głową mogile, powlokłem się jej śladem.
Przecież była mi już właściwie obca. Przecież nic nas nie łączyło. Dlaczego za nią szedłem? Dlaczego wciąż chciałem porozmawiać? O czym? Nadal nie miałem pomysłu. Jeśli jednak miałbym się nad tym zastanawiać, musiałbym wpierw zadać sobie pytanie, dlaczego w ogóle tak ciągnęło i ciągnie mnie do wilków, mimo tego, czym wśród nich jestem. Na to jedno wszak łatwiej znaleźć odpowiedź. Kochają czy poniżają, łaszą się czy gryzą, to moja jedyna rodzina.
Zaraz, czy jedyna? Mniejsza z tym.
- Zajdę na chwilę do jaskini medycznej, dobrze? - zagadnąłem nieśmiało. Moja towarzyszka znów wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem. - Poczekaj tu lepiej. Zaraz wrócę.
- Kogo mam się bać, Delty?! - prychnęła.
- Nikogo, ale chyba wiesz o co chodzi.
- Nikt nie powinien nas tu zobaczyć, tak?
- Obiecałem... - Ugryzłem się w język. Szkliwo, co się z tobą dzieje. - Zresztą innym razem, nieważne. Chodźmy.
Wadera przyjęła moje słowa z kompletną obojętnością, uważając spór za wygrany. Dalsza wędrówka upływała zaskakująco gładko, choć każdy głośniejszy szelest wśród drzew był dla mnie sygnałem ostrzegawczym. Wilczyca natomiast zdawała się zupełnie wyciszona.
Granica, przebiegająca przez środek lasu i niepilnowana przez nikogo, powitała nas zupełną ciszą. Tak właśnie w mrokach nocy jaśniał najjaśniejszy dobry znak trwającego pokoju. Tymczasem zbliżaliśmy się do berberysowej polanki. Zatrzymałem się nieopodal wejścia, nie podążając za Wroną, która od razu mnie wyprzedziła. Polana nie był pusta.
- A ty nie wchodzisz? - spytała od niechcenia, odwracając się przez ramię.
- Muszę wracać na stepy - odparłem ostrożnie. Koyaanisqatsi spał w najlepsze. Jego złote pióra połyskiwały w nikłym świetle nocnego nieboskłonu. Taki łagodny i odprężony; okropnie żal byłoby przerwać ten sen. Z pewnością moje nieżyczliwe ślepia nie byłyby tym, co chciałby zobaczyć jako ostatnie, zanim znów zaśnie.
Zacisnąłem powieki, napinając i od razu rozluźniając mięśnie zmęczonych oczu.
Wadera również legła na swoim miejscu, wygniecionym w jesienno-zimowej trawie. Pozostawiwszy ich w błogiej krainie pozbawionej bólu i trudnych wyborów, skierowałem się dalej na południe. Znajoma ścieżka biegła pośród chłodu, znajome drzewa rosły po obu jej stronach. Wszystko wokół było puste. Las był pusty, droga była pusta. Pnie sosen przerzedzały się, a pomiędzy nimi, jeśli wytężyć wzrok, dało się już dostrzec granatowe niebo. Okoliczności zaiste przyjemne, aż chciało się zboczyć z trasy i zaszyć się gdzieś w tej ciemności; albo zapaść pod ziemię.
Stepy były puste. Na otwartej przestrzeni tylko wiatr dął jak przodownik orkiestry. Niósł ze sobą oziębienie, które czuć było w każdej jego cząsteczce.
Grunt na moim kawałku ziemi okazał się zmarznięty. Przełknąłem ślinę, wsuwając sobie na szyję metalowe koraliki i wpełznąłem do nory, szczelnie okrywając się jesionką. Byłem już bezpieczny, tam gdzie powinienem być, jednak serce z jakiejś przyczyny nie chciało zwolnić tempa, a oczy jak na przekór nie zamierzały zamknąć się na dobre.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć. Dziewięćdziesiąt osiem. Dziewięćdziesiąt siedem. Podobno działa. Dlaczego akurat od końca? Sam nie wiem, jakoś tak.
Osiemdziesiąt. Gdzie ci się tak śpieszy, serduszko? Nogi, czemu wciąż drżycie?
Sześćdziesiąt pięć. Sześćdziesiąt cztery. Naprawdę czas się uspokoić. Mam najprostszą robotę z możliwych, siedzieć w norze i nie ruszać się z niej na krok. Jak coś się zmieni, dadzą mi znać.
Wiem, znam to... Ha, oczywiście. Jedziemy na tym samym wózku.
Głębszy oddech. W piersi znowu coś uderzyło z hukiem. Trzydzieści.
Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia...
Powiedz mi biedny Szkliwo, co sprawia, że tak bardzo chcesz tu tracić życie?
DWADZIEŚCIA.
Ty.
Dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście.
Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć.
Już nikt nie chce mnie zranić. Wszystko jest w porządku.
Trzy. Dwa. Jeden.
Nic.
Podniosłem się na nogi, na tyle, na ile byłem w stanie w norze, i obróciłem na drugi bok.
Sto. Dziewięćdziesiąt dziewięć.
Dziewięćdziesiąt osiem.


✃✁✃
- Jedno mnie ciekawi. Nie boisz się spojrzeć sobie w oczy, Szkliwo?
- Dlaczego?
- Kusi cię bycie mordercą?
- Nie. Ale kusi mnie życie. Kusi mnie polityka, własna polanka i kochająca kobieta.
- Skąd wiesz, że nie będziesz musiał na tę miłość od nowa zapracować? Myślisz, że wszystko przyjdzie do ciebie samo? Wrócisz jak pierwszy lepszy ocaleniec i wszystko będzie tak jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło?
- Czy nie tak właśnie miałeś wrócić?
Mundus opuścił wzrok.
- Hm, tak, tylko... ja to ja.
- Ale za to: ja to ty. - Szkliwo zaśmiał się zadziornie.
✃✁✃


Z zielonych oczu kapały łzy, gdy złota wilczyca wysunęła się z ciepłej jamy na pastwę stepowej nocy. Chłód orzeźwił ją i skłonił do przyśpieszenia kroku.
Było już bliżej ranka niż wieczora, gdy usłyszałem odgłos jej kroków. Widziałem, jak przechodziła. Pojawiła się i zniknęła w mroku, nie zerkając nawet w stronę jamy rodziców. Musiała zmierzać na swoją polankę.
Nie ruszając się, pomyślałem, że chciałbym za nią pójść. Nawet jeśli wcale by mnie nie zauważyła, odprowadzić ją na miejsce. Ale po co? Przecież byłem nikim, dla niej i dla jej bliskich. Nie powinienem się do niej w ogóle zbliżać. Admirał miał rację, to było bezcelowe. To po prostu nie mogło się udać.
Otrzymać wiele, oznacza chcieć więcej. Wejść na szczyt, oznacza zapragnąć chmur. Aż w końcu dotrze się tam, gdzie okaże się za wysoko, a gdzie za wysoko: tam tlenu za mało. Ale gdzie ja w tym wszystkim? Czy osiągnąłem chociaż część tego, co chciałem, jeśli zamiast na lukratywnym stanowisku, pod przywództwem godnego tego miana wilka, u boku oddanej duszyczki niewieściej, na swoich włościach, znajdowałem się... tu gdzie się znajdowałem?
„Poczekam, dam sobie czas”, myślałem, wdychając mroźne powietrze przez ściśnięte gardło. „To wszystko tylko czasowe rozwiązanie. Dobrze wiem co robię i wszystko to... za przyszłość”.
Chciałbym pójść za nią aż do końca ścieżki. Położyć się tam, gdzie układała się do snu. Do licha, nie wiem czy powinienem mówić, co chciałbym zrobić.
Nie, to znaczy... To wszystko były czyste myśli. Ale pojawiły się.


✃✁✃
- No dobrze. Chyba czas. Nie mam doświadczenia w zabijaniu dużych zwierząt.
- Może mam ci pomóc? - cyniczny ton głosu dobiegającego z tyłu powiadomił go, że będzie to nawet trudniejsze, niż wcześniej się wydawało.
- Nie. To wszystko przecież proste. Zabić czy zostać zabitym, zwykła to rzecz, prawda?
- Tak. Tyle, że drapieżnik nie podcina ofierze skrzydeł, a zamiast noża używa kłów lub pazurów.
- Ach, myślałem, że ty po prostu nie latasz.
- Bo zazwyczaj nie latam, ale jestem pełnosprawny. Gdyby to ode mnie zależało, dziś pewnie już by mnie tu nie było.
- Walczyć też nie będziesz?
- Nieee. Wolę oszczędzić bólu nam obydwóm. Poza tym jestem z natury ugodowy. I zgodny z samym sobą. O tym też powinieneś pamiętać.
- Ja... - Szkliwo podniósł nożyk, leżący pod jego stopami, i obrócił go w palcach, przyglądając się wędrówce metalicznych błysków jak najciekawszemu spektaklowi. - Pozwoliłbym ci odejść. Mam ochotę to zrobić, ale musiałbyś obiecać, że nigdy już się tu nie pokażesz.
- Dla mnie nie ma życia poza WSC. Zwłaszcza jeśli już wypełniłem swoje zadanie. Zaplanowałem to w ten sposób i widzę coraz wyraźniej, że nie ma innego wyjścia. To dla mnie największe szczęście, to znaczy, że... nie pomyliłem się. Czas trochę odpocząć.
- Tak. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Chyba czas.
✃✁


Powietrze, dostające się do płuc przy każdym głębszym wdechu, było ostre i mroźne. W leniwym rozkojarzeniu obserwowałem, jak łuna rozlewa się po nieboskłonie, a stepy pomału budzą się do swojego sennego życia. Na wydeptanych, piaskowych szlakach pojawiały się kolejne, jeszcze trochę niemrawe wilki. Myślałem, że ostatnim z nich będzie Admirał, który jakoś przed południem, ziewając jak najęty, wytoczył się ze swego leża. Niedługo później okazało się jednak, że w domu był jeszcze ktoś, o kim łatwo było zapomnieć wśród całej tej bieganiny. Ktoś, kto przemykał zaułkami cicho jak kot, nie starając się nawiązać z nikim dłuższej rozmowy, a może wręcz przeciwnie, starając się nie zostać zauważoną przez jakiegoś złego ducha. Ciri pojawiła się na powierzchni jako ostatnia. Gdyby nie to, że nie miałem nic lepszego do roboty, sam bym jej nie dostrzegł. Przynajmniej do chwili, gdy w porze obiadowej nie tylko pojawiła się w zasięgu mojego wzroku, ale i dała o sobie znać nad wyraz nieoględnie, zbliżając się prostą drogą do Górnego Brzegu, z dwoma martwymi myszami w pysku. Niezmiennie od wielu godzin przywierając do ziemi w wyjściu z nory, obserwowałem jej twarde kroki.
Rzuciła mi myszy przed dziób, a następnie z wahaniem ugięła nogi i przykucnęła przede mną.
- Kawka nie wróciła wczoraj na noc - zaczęła ściszonym głosem. - Dziś nigdzie jej nie ma. Widziałeś ją? - rzuciła krótkim pytaniem, na które od razu skwapliwie pokiwałem głową.
- Nad ranem szła stamtąd. - Wskazałem palcem ścieżkę między pagórkami, prowadzącą do jam mieszkalnych. - Tam. - Moja noga zatoczyła półkole na ziemią i zatrzymała się wyciągnięta na północ. Ciri z zastanowieniem machnęła ogonem, zawieszając wzrok na widniejącym w oddali lesie.
- Dobrze więc - mruknęła i nie, dodając ani słowa, ruszyła w tamtą stronę. Niebawem zniknęła wśród leśnych drzew i tyle ją widziałem.
Myszy były kościste, ale całkiem zjadliwe, zwłaszcza po głodówce trwającej od poprzedniego przedpołudnia. Przy tym niestety nie syciły dostatecznie i miałem wrażenie, że krótki obiad skończyłem jeszcze bardziej głodny, niż zacząłem. Resztę dnia spędziłem, przysypiając w norze. Jedno nie ulegało wątpliwości. Smutny był ten nowy świat.
Słońce nieznacznie ogrzało ziemię; piasek rozmarzł, a pod wieczór zaczął nawet wydzielać słabe ciepło. Dzień się zaczął i dzień się skończył. Nie trzeba chyba opowiadać o czymś, co przeminęło bez echa. Krótkie były zimowe popołudnia, choć śnieg nie zdążył jeszcze spaść.
Oczyszczone ze wszelkich zaprzątających myśli paprochów, pozostały mi jedynie samotność we własnej niewidzialności i niekończąca się nuda; zawieszenie w półśnie. Z ciekawością i zasadniczą domieszką nadziei czekałem na nadejście nocy.
Abruan wywiązał się z deklaracji i przyszedł ponownie.

- Dobry wieczór, szefowo.
Głośny wdech i zaspane chrząknięcie powiadomiły mnie, że wyrwałem waderę ze snu. Pomieszczenie na przytulnym uboczu jaskini medycznej było o tej porze ciemne i zupełnie odosobnione, prawdopodobnie aby dać wilczycy możliwość niezakłóconego odpoczynku. Tylko ze strony sypialni medyków wypływało słabe, żółte światło ognia.
- Szkliwo...? Co ty tu robisz? Jesteś sam?
- Przepraszam, że tak późno. Zbierałem się jak sójka za morze, ale tak wyszło, że nie mogę dostać się tu za dnia.
- Dlaczego? - Nymeria podparła ciało przednimi łapami, by podnieść się lekko.
- Myślę że wiesz dlaczego - mruknąłem ciszej. - Nie niepokoiłbym cię, ale Agrest prosił, bym postarał się... dopóki nie wróci, służyć pomocą tobie i waszym dzieciom.
- A co z nim? - Złote ślepia wilczycy niespodziewanie złagodniały. Miałem ochotę uśmiechnąć się na myśl, że w całych tych przygnębiających okolicznościach przynajmniej nie przynoszę złych wieści, ale mimo wszystko jakoś nie wypadało.
- Ma się dobrze. Powiedziałbym, że lepiej niż my wszyscy.
- Zamknięty?
- Nie, ale przez większość czasu siedzi w jaskini strażników. Może poruszać się po WWN w miarę swobodnie, chociaż wyłącznie z obstawą. Jedyną bolączką jest to, że końca nie widać.
- Trzeba go jakoś stamtąd wyciągnąć.
- Tak, byleby nie działać pochopnie.
- Co dla ciebie oznacza w naszej sytuacji „nie działać pochopnie”? - Z lekka opuściła powieki. - Może zupełnie odpuścić?
- Cały czas coś się dzieje. To wszystko idzie... - urwałem, mając nieprzyjemne, acz trzeźwe wrażenie słyszenia swoich własnych słów z boku. Miałem ochotę wcale nie kończyć, ostatecznie jednak wymamrotałem jedyne, co należało uznać za fakt. - W jakąś stronę.
- Doprawdy?
Opuściłem wzrok; nie wytrzymałem jej ciężkiego spojrzenia. Było w jakiś sposób wyzywające, a ja w swoim stanie nie nadawałem się do próby sił. Mieszały się we mnie nieufność w stosunku do cudzych wyborów i pragnienie zrzucenia z siebie odpowiedzialności podporządkowaniem.
Miała prawo do takiego patrzenia. Do tego, a nawet do czegoś więcej: miała prawo pytać, dociekać, wygłaszać opinie, oskarżać. Cóż z tego, jeśli oboje wiedzieliśmy, że żadne słowa nie mogły już niczego zmienić?
- Agrest nie powiedział ci, po co wyprawa do WWN - zauważyłem.
- Zgadłeś.
- Mam na myśli powód. Po co to wszystko.
- By zakończyć wojnę, to rozumiem. Być może nawet na pewien czas da to oczekiwany rezultat. Ale co będzie później? Nikt z nas nie ma nad tym kontroli, bez różnicy, co mi teraz powiesz. To urojenia, Szkliwo. Obawiam się, że to wszystko tylko urojenia kogoś, kto zapomniał, że jego moc sprawcza nie jest nieograniczona. Wręcz przeciwnie, razem ze swoim właścicielem stanowi mizerną wartość, nawet jeśli akurat znajdują się w dobrych rękach.
Choć zamilkła, wciąż patrzyła, bezwzględna i wstrząsająco pewna swojego osądu. Niespodziewanie jedynym, co byłem w stanie z siebie wykrzesać, okazał się tępawy uśmiech.
- Pewnie masz rację. Na pewno.
- Teraz do rzeczy. Potrzebuję tylko wiadomości, jak stoją sprawy w WWN i czy jesteśmy w stanie przewidzieć ich dalsze ruchy.
- Obawiam się, że panuje tam zastój i bez bodźca z zewnątrz w najbliższym czasie niewiele się zmieni. Ale to daje czas...
- Nie. Nie mamy czasu. Nasze dzieci już wyrosły, same, bez ojca. Wataha nie ma samca alfa.
- Nie została bez przywódcy.
- Oczywiście, że została. Ja wciąż prawie nie wstaję z posłania, nie jestem w stanie jej nadzorować, a odkąd to wszystko się dzieje, nie są wprowadzane nowe zarządzenia, pisane i podpisywane ustawy. Nadrzędna wataha ma nas w serdecznym poważaniu. Jeśli tak dalej pójdzie, staniemy się skansenem nierozwijającym się i uprzykrzającym życie. Ponawiam pytanie. Musisz powiedzieć mi wszystko co wiesz, o tym co dzieje się w WWN.
- To kwestia czasu, aż zwrócą nam część władzy. A ty masz jakiś plan?
- Będziemy mieli. Ze mną jest cała wataha, nie zrobię niczego za jej plecami.
- Nymerio, to wszystko wymaga dokładnego...
- Zamilcz - warknęła. - Widzimy wynik obecnych zdarzeń, może teraz czas, by ktoś naprawdę się za to wziął.
- To długoterminowe przedsięwzięcie. - Mój głos również stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Napięcie zawisło w zastałym powietrzu. - Jeśli rozważasz zburzenie tego co już zostało zbudowane, to rzeczywiście świetny pomysł.
- Do czego takiego już doszło? Do zawalenia się całego naszego świata? Jeśli o to chodziło, to rzeczywiście był świetny pomysł.
- A nie przyszło ci do głowy, że nie mieliśmy innego wyjścia? - Zadrżałem. Opanuj się, Szkliwo, spokój.
- Przyszło. To była moja pierwsza myśl gdy usłyszałam, co zrobiliście bez porozumienia z resztą WSC. Wierzyłam Agrestowi, choć nie wiedziałam, jak dwie osoby mogą wpaść na dobry pomysł, jeśli ma on dotyczyć nas wszystkich?! Gdzie generał, całe wojsko, ja? Nigdy nie stanęłabym przeciwko Agrestowi, ale teraz widzę, że to nie przeciwko niemu stanę.
- W porządku, tego się trzymajmy. Na pewno twoje zdanie jest słuszne, ale... moje też jest! - fuknąłem, podpierając się skrzydłem, aby wstać. - I to moje weszło w życie.
- Twoje. - Nymeria uniosła brwi.
- Moje. Więc nie proponuj kruszenia na siłę tego, co się nam w rękach zespaja.
- Twoje - powtórzyła wolno Wilczyca, równocześnie dobitniej ponawiając ruch, jakby chciała dać coś do zrozumienia. Zawahałem się. - A więc naprawdę to wszystko było zaplanowane.
- Oczywiście, że było, przecież mówiłem. Jeszcze raz przepraszam, jeśli cię obudziłem. Gdybyś czegoś potrzebowała... Ale i tak masz się dobrze. Dam znać, jeśli dowiem się czegokolwiek o Agreście. Spokojnej nocy.
Jej dumne wargi zbladły, zaciśnięte na milczącym pysku. Chłodne oczy nie odpowiedziały nawet wymownym błyskiem. Odwracając się, niedbałym lecz już odruchowym szarpnięciem poprawiłem na sobie płaszcz.
Opuszczając jaskinię medyczną byłem pewien, że długo tam nie wrócę. Nie podejrzewałem, jak bardzo się mylę.
Noc była zimna. Szron na ziemi, przejmujący wiatr i ciężkie chmury, wszystkie obrazy przyrody dawały śmiałe znaki zbliżających się opadów śniegu, które miały rozpocząć prawdziwą zimę. Przed moim dziobem miarowo pojawiała się chmurka jasnej pary. Jedna, druga, setna. Niezwykłe oderwanie od rzeczywistości grozi temu, kto w taką noc wędruje przez las i zatrzyma się; temu, czyje oczy przymykają się już sennie. Lecz nie w marzeniach najłatwiej się wtedy zagłębić, a w czym innym, okrutnie przyziemnym. Przystań wtedy wędrowcze na gołej ziemi, a twoje stopy zaczną powoli do niej przymarzać.
Nie zatrzymywałem się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, zagrzebać się w swojej jesionce, pod ziemią, i usnąć, czekając na nadejście kolejnego dnia, które zdawały mi się wciąż lepsze od samotnego przemykania się nocą po cudzym lub własnym, lecz niemniej wrogim terytorium. Nie potrafiłem już z całą pewnością odróżnić jednej wrogości od drugiej. Wrogości przyjaciół od wrogości wrogów. Nie wiedziałem nawet, czy to dobry, czy zły znak. Nie wiedziałem, czy to w ogóle jakiś znak. Miałem mętlik w głowie.
Chyba podskoczyłem, gdy podniesiony głos dobiegający z oddali otoczył mnie i odbił się echem od drzew. Rozpoznałem go od razu. Co Admirał z jakimiś jeszcze wilkami robił o tej porze w środku lasu, w pobliżu granicy jednej WSC z drugą?
Obróciłem głowę, patrząc za siebie, wstecz. No jasne. Medyk.
Pierwsza myśl brzmiała: powinienem wrócić na Górny Brzeg. Druga myśl nadeszła równie szybko i jednym ruchem zmiotła pierwszą z powierzchni ziemi: wychodząc z jamy i zbierając poddanych musiał dostrzec, że mnie tam nie ma; zaraz może wyczuć mój zapach w jaskini medycznej. Gdzieś pomiędzy moimi uszami rozległ się szum przyspieszonego przepływu krwi. Trzecia myśl nie nadeszła sama, lecz została gwałtem wyszarpnięta spomiędzy gałęzi krwawego strumienia, resztkami sił, jakie wciąż trzymały mnie w równowadze: czy lepiej jest zapobiegać, niż leczyć? Oczywiście, że lepiej.
Zawróciłem wpół kroku, na ścieżce zostawiając kilka draśnięć pazurów zwierzęcia, które jest pewne swojego następnego kroku. Nie sposób było dostrzec na śladach, że to ruch dodaje pewności myślom, a nie odwrotnie. Nie zatrzymując się, rozplątałem wiązanie pod szyją i pociągnąłem. Bordowy materiał spoczął na mojej szyi na wzór szalika. Biorąc głęboki oddech, rozłożyłem skrzydła.
Odległe echo głosów, choć w miarę zbliżania się do centrum WSC coraz bardziej stonowane i ostrożne, towarzyszyło mi przez całą drogę. Wyprzedziłem ekspedycję, ale Admirał był już zbyt blisko, by do końca słusznym zdawało się podążanie dalej, do jaskini wojskowej. Czy spóźniłem się, by w ogóle cokolwiek uczynić?
- Admirał wyprawił się na nasze tereny - wypaliłem wkraczając na posterunek. Z cienia spojrzało na mnie kilka par zaspanych, wilczych ślepiów.
- Gdzie? Z całym oddziałem? - Głos należał do jednego ze strażników w WWN. Znałem go tylko z widzenia. Basior powstał, z cięższym oddechem. - Czegoż oni tu znowu chcą. Wstawać. Wstawać, już! - Zaraz za nim, w ciemności, zaczęły poruszać się inne ciała.
- Są w okolicach jaskini medycznej.
- Diabły, chcą nam znowu ukraść medyków. Nie pozwolimy. Mornowicz, Erceter, zbierajcie szeregowców. Ty. Jak ci tam, Szkliwo? Leć do jaskini medycznej, każ im zabarykadować się w schowku i czekać na nasze przybycie.
- Tak... - Nie powinienem. W żadnym razie nie powinienem, jeśli chciałem bez szwanku doczekać końca tej nocy. - Tak jest. - Przyszło mi na myśl, że to naiwne, sądzić, że wpadając do szpitala chwilę przed wilkami Admirała, jakkolwiek przyczynię się do jego skuteczniejszej obrony. Ale rozkaz był rozkazem, a czas na dyskusję z nim to czas przynajmniej podwójnie stracony.
Dwie, może trzy minuty zajęło mi znalezienie się z powrotem pod jaskinią medyczną. Liczyłem kroki w ciemności, zanim ogarnął mnie blask ognia, rozpalonego w sypialni medyków.
Basior siedział przygarbiony nad stertą świeżych bandaży różnej szerokości, częściowo rozrzuconych po lnianej płachcie, a częściowo poskładanych w poręczne pakunki. U jego boku, w cnotliwym milczeniu, trwały dwa podrośnięte szczenięta. Nieco dalej, pod ścianą, na futrzanym legowisku, spali Konstancja i Mszczuj, a gdzieś za nimi, w najdalszym kąciku, wylegiwała się niegdyś jedyna główna gospodyni tego przybytku, Flora.
- Delta.
Główny medyk odwrócił się ku mnie.
- Czego chcesz? - spytał lakonicznie, lecz jego oczy już przetwarzały każdą moją składową. Przyspieszony oddech; wżerający się w niego wzrok; drżące nogi, jakby zatrzymane nagle po pościgu.
- Wojsko jest już w drodze. Idą po was Admirał i ci jego...
Wilk bez dodatkowych pytań powstał, łapą wskazując na przedmiot swojej pracy.
- Też sobie czas wybrali, wariaci. Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem z babcią Konstancją. Gdzie Legion?
- Nie wiemy - odparła krótko Waderka, niewinnie opuściwszy swój szczupły pysk.
- Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini - rozkazał Delta, na co kiwnąłem głową.
- Kazali się wam zabarykadować w schowku - powiadomiłem.
- Idioci - burknął granatowy wilk, a zanim ominął mnie i wyszedł, echo jego zasadniczych kroków rozbrzmiało w całej komnacie.
Nie byłem pewien, jak dokładnie wygląda obecnie trzecie z potomstwa Nymerii i Agresta, ale wierzyłem, że podobieństwo do rodziców wskaże mi je bez kłopotu. Zwłaszcza wśród tych dzikich tłumów krążących w środku nocy pod jaskinią medyczną.
Wychodząc usłyszałem jeszcze medyka udzielającego jakichś wskazówek Nymerii i ostatni raz, dla pewności nakazującego spokój.
- A może któregoś z nich rozpoznasz - głos basiora zadźwięczał w ciszy, lecz zajęty swoim zadaniem nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi.
Ostatniego szczenięcia pary alfa nie było na zewnątrz. Wyboru, czy lepiej poszukać go gdzieś głębiej w lesie, czy też uznać za szczęśliwie przebywającego w bliżej nieokreślonej dali i wykorzystać ostatnie chwile na przedostanie się migiem w bezpieczne miejsce, dokonałem szybko, na korzyść troski o organ miejscowej służby wywiadowczej. Moje postanowienie stopniało po zrobieniu dokładnie jednego kroku. Naprzeciwko mnie rozległ się rumor gromady czyniącej spustoszenie wśród podszytu. A na jej czele, jak zwykle, stała postać o posturze wyliniałego niedźwiedzia, sierści barwy zgniłej wiśni i ślepiach o błysku gasnącego płomienia.
Po obu moich stronach stanęli strażnicy.
- Ty wszarzu. - Warczenie wydostało się spomiędzy odsłoniętych kłów bordowego wilka. - To tu cię zaniosło. Żeby merdając ogonkiem przynieść chorej pańci gazetę ze zbiorem opowiadań o naszych najnowszych przygodach?
Nogi ugięły się pode mną, odruchowo podsuwając mi wyjście z trudnego położenia. Napiąłem mięśnie, by nie paść na ziemię, z myślą że niżej, niż leżałem, nie jestem już w stanie się położyć. Nie pójdzie na to drugi raz. Nie po czymś takim.
- Nie, chciałem tylko zobaczyć Nymerię i szczenięta.
- Dwulicowy łachu. - Ruszył dalej, swoim dostojnym, wodzowskim krokiem.
- Masz rację... - Skuliłem się. Miałem przed sobą ten rodzaj Admirała, który nie próbował wywrzeć na moje zachowanie określonego wpływu. Wyglądało na to, że zdecydował już o wyroku. Moja decyzja również musiała być błyskawiczna. - Muszę zobaczyć się z Kawką. Admirał, muszę spotkać się z Kawką!
Wszystko zatem, albo nic.
- Czyżby? - Brwi basiora wygięły się drwiąco. - A po co ci moja córka, śmieciu? Izbor, Dalmur, zabierzcie go. Mamy postronki, nie?
- Oczywiście, ale tylko dwa, do powiązania zdobyczy - usłużnie odpowiedział strażnik, którego już poznałem.
- Zatem pilnujcie go do końca wyprawy. Na pewno nie będę zabijać swoich pod oknami przeciwników.
- Admirał - jęknąłem. - Ostatnie życzenie, proszę!
Wilk zgrzytnął zębami z wyraźnym niezadowoleniem, które nie mogło swobodnie wypłynąć z jego wnętrza, zatrzymywane ściśniętymi wargami i napiętymi mięśniami, a ponad wszystko, wduszone do środka obecnością świadków.
- Zabierzcie go na Górny Brzeg i znajdźcie moją córkę. Tylko niech nie zbliża się do niego dopóki nie wrócę!
Poszedłem za nimi z radością nowonarodzonego dziecka. Może przesadzam; fakt faktem, uzasadniona obawa, co będzie, gdy Admirał dowie się o mojej samowoli, ucichła, zagłuszona świadomością, że nie postanowił zabić mnie od razu. Nie wiedziałem, co działo się później w jaskini medycznej, ale odchodząc przynajmniej uszczupliłem szeregi napastnika o dwa z wilki. 
- Kto cię wypuścił? - Zatrzaskując metalową klamrę na mojej szyi, Izbor łypnął na mnie wrogo. Nie odpowiedziałem. - To nie moja sprawa, pytam z ciekawości. Admirał, jak wróci, i tak zapyta cię po swojemu.
- To mu po swojemu odpowiem - wymamrotałem.
- A może zatrzask jest za słaby i sam sobie poradziłeś? - Lekko wzruszyłem ramionami. Basior westchnął i odsunął się. - Dalmur, idź znaleźć Kawkę.
- Robi się - drugi wilk rzucił za siebie dwa słowa i już go nie było.
- Ja tu z tobą poczekam. Na wszelki wypadek - syknął Izbor nad moim uchem.
Szczelniej otuliłem się płaszczem. „Jak chce, niech tak stoi”, pomyślałem. „Przemarznie i kiedyś w końcu sobie pójdzie. Proszę bardzo”.
Jednak strażnik okazał się bardziej obowiązkowy, niż z początku przypuszczałem. Choć trząsł się cały, wystawiony na przejmujący, stepowy wiatr, dzielnie trwał na swoim posterunku.
- Idź spać. Ja też pójdę - powiedziałem wreszcie.
- Tak, pewnie. Pójdę, a ty znowu znikniesz.
- Nie zniknę.
- Nie wierzę.
- Jak chcesz.
- Jeśli już mówisz, to powiedz mi jedno. Czy to co powiedziałeś gdy przyprowadziłem cię Admirałowi było prawdą? Zakładaliśmy się, kogo miał zabić tamtego razu, podczas protestu w WSC. Wszyscy myśleli, że alfa nie dożyje wieczora.
- Ciekawe...
- A on nie zabił nawet towarzyszącego mu, twojego pobratymca. Dlaczego? Nie kłamałeś?
- Jego zapytaj.
- Nie chcesz, nie mów. Nie znam cię, ale znam Admirała. Nie wiem dlaczego ostatnio darował ci życie, ale uważam, że teraz tak łatwo tego nie zrobi.
Prychnąłem i uśmiechnąłem się bez zapału.
- Nie zabije, jeśli jego córka na to nie pozwoli.
- A myślisz, że nie pozwoli? - zapytał z namysłem. Idąc w jego ślady, w zamyśleniu przeniosłem wzrok na widniejące w oddali cienie krzewów.
- Nie wiem. Mam taką nadzieję.
- Wraca Dalmur. Kawka z nim. Weszła do jamy wodza.
- Widzę.
- No tak, kazał jej poczekać na siebie.
- Ile to może potrwać?
- Być może chwilę. Mieliśmy tylko zabrać ze sobą nowego medyka. Wygląda na to, że coś im się przedłużyło. - Przerwał, gdy wicher zawiał mocniej, z dudnieniem, gdzieś sponad odległych zboczy gór prosto na gołą ziemię wokół nas. - Dalmur poszedł sobie. Ja też pójdę. Zrobiłem co do mnie należało.
- Idź, idź - przytaknąłem, układając się na ziemi.
Kto by pomyślał, że w ciągu niepełnych dwóch dni tak znieczulę się na łańcuch u szyi. I na zimno. Choć wciąż byłem ich świadom.


✃✁
- Jak chcesz to zrobić, nie umiejąc zabijać?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Lśniące ostrze wolno podniosło się ponad ziemię, trzymane kurczowo, niczym rączka ciężkiej walizki, którą przed daleką podróżą, zanim pociąg ruszy, planuje się z rozmachem wrzucić na przedziałową półkę. Szkliwo jeszcze raz ścisnął rękojeść niezdecydowanym ruchem. Gdy podniósł wzrok, pierwszym co mignęło mu przed oczami były masywne szpony, chwytające jego kończynę. Trzask rozorał powietrze, jeszcze zanim do jego świadomości dotarł ból wyłamywanych palców.
Cios. Krew trysnęła jasnym strumieniem.
- Och, Szkliwo. - Szary ptak, wciąż pochylony tuż nad ziemią, odetchnął spazmatycznie i wyciągnął pazury wczepione w gardło gasnącego ciała. - Czas najwyższy bym wziął to, co moje.
Został tylko jeden. Tak, jak powinno być.
Zdjął płaszcz i przykrył nim zwłoki. Odstąpiwszy od nich przełknął ślinę wraz ze spływającymi do gardła łzami, by na drżących nogach wrócić do jaskini.
- To tyle?
- To tyle. Niech go zakopią tam gdzie leży twój ojciec.
- Skąd pomysł żeby akurat tam?
- Wystarczyło zapytać. Między innymi po to przecież... prosiłem byś go tu ściągnął, zamiast zabijać.


Nagłe bodźce przywróciły mi przytomność. Chłód nocy nagle zamienił się w falę gorąca, gdy pomiarkowałem, że ze snu wyrwały mnie mocne drżenie i słowa dobiegające z mojej własnej nogi.
- Ej, zbudź się - ostry głos rozbrzmiewał tuż obok. Otworzyłem oczy. Najwyraźniej to nie noga przemawiała, a wilk. Znajomy. - Żyjesz? - Przede mną stał Izbor. Mrugnąłem dla otrzeźwienia i pchnięty dziwnym przeczuciem przechyliłem szyję, wyglądając zza jego łap. Admirał. Kawka, moja kochana... - Żyje.

C. D. N.

środa, 16 listopada 2022

Od Variaishiki - "Przypadkiem ukryta prawda"

Rudzielec przyglądał się swojej siostrze, która właśnie w tym momencie segregowała zioła i inne lecznicze składniki na półkach. Zdecydowanie miała do tego łapę, sprawnie układała pojemniki oraz wiązanki w zrozumiały dla każdego nowicjusza sposób, jednocześnie była bardzo delikatna, dzięki czemu nawet suszki nie traciły dużo masy, kiedy brała je do łapy. Variaishika był naprawdę pod wrażeniem, o ile można było tak nazwać myśli, że wadera zna się na rzeczy. Wilk w rzeczywistości niczego nie czuł, siedział w jaskini pseudo-medycznej, bo brak zajęcia spowodował u niego dosyć skomplikowane myśli typu "po co ja w ogóle istnieję?". Odwiedzenie obecnie niby niepracującej Tii wydawało się lepszym zajęciem.

– Dlaczego robisz tu swoją własną jaskinię medyczną, skoro jedna już istnieje? – zapytał wreszcie, żeby zacząć jakąkolwiek rozmowę. Siedzenie w ciszy też nie było przyjemne, po jakimś czasie się nudziło.

– To nie jest jaskinia medyczna, to... – Tia się zawahała. – No dobra, nazwijmy to jaskinią medyczną. Chociaż nikt tutaj nie przychodzi się leczyć, wszyscy idą do prawdziwych medyków.

– To po co przynosisz tutaj te leki?

– Są zapasami, które sama uzbierałam w tajemnicy przed Deltą i Florą. Póki co nie są potrzebne, więc ich do nich nie przynoszę, tylko zostawiam sobie, żeby z nimi pracować. Chcę odkryć nowe zastosowania tych leków, może stworzyć nowe maści, wiesz, chcę się na coś przydać.

Vari zamilkł, obracając usłyszane słowa w głowie. Nie mógł powiedzieć, że pomocniczka medyków ma się nie przejmować tym, że nie ma takiej władzy jak prawdziwi medycy, bo nie wiedział, jak wygląda sytuacja. No i nie można było kłócić się z faktem, że odkrywanie nowych zastosowań będzie przydatne. Jeżeli Tia faktycznie odkryje coś ciekawego, może nawet dostanie jakieś specjalne stanowisko naukowca, czy tam alchemika, w zależności, jak by chcieli to nazywać w tej watasze. Jasnobrązowa wadera nawet pasowała na naukowca, była ciekawska, miała rozległą wiedzę, potrafiła czytać i pisać, znalazła nawet sprzęt, w którym mogła robić eksperymenty. Variaishika nie wiązał tego sprzętu ze swoją przeszłością, bo nie było to dla niego nic traumatycznego, chętnie by nawet pomagał siostrze w badaniach. Pamiętał co nieco z laboratorium, w którym go trzymali. Gdyby Tia sobie zażyczyła, oddałby trochę swojej krwi, by mogła robić na niej badania.

Wilk lubił tą siostrę za to, że była taka zainteresowana światem. Poza Wayfarerem, który zdążył pójść w świat, nikt z rodziny Variego nie cechował się wystarczającą ciekawością, by dowiadywać się nowych rzeczy. Strażnik uważał, że to intrygująca cecha. Takie osoby mogły dużo rozmawiać o swojej pasji w żywy, nie nudzący się sposób, robiły to z własnej woli i wystarczyło tylko odpalić iskierkę, żeby wybuchnął wielki pożar. Dzięki tej pasji Variaishika uczył się przedstawiać emocje w inny sposób niż tylko uśmiechem, więc mógł lepiej się wtapiać w otoczenie. Tym bardziej, że z taką osobą nietrudno było ciągnąć rozmowę. Jedno dodatkowe pytanie i już wylewał się kolejny potok słów. I tak w kółko, dopóki temat się nie wyczerpał, albo rozmówcy nie znudziło się mówienie. Fajny sposób na uczenie się nowych rzeczy.

– Wiesz już, od czego zaczniesz?

– Chyba. Tłuszcz króliczy może byś stosowany do robienia maści, myślałam nad przetestowaniem, z jakimi ziołami mogę go wymieszać, żeby zrobił się jeszcze bardziej przydatny. Mam parę pomysłów, ale nie wiem, jak daleko z nimi zajdę. Mam też zapasy ziół przyniesionych dla mnie przez Waya. Mówił mi ich zastosowanie, mam to wszystko nawet zapisane, ale chcę zobaczyć, z czym je można mieszać i w jaki sposób najlepiej je wykorzystać. Może trochę marnotrawstwo, ale dopóki medycy nic nie wiedzą to pal licho. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

– Gdybyś miała możliwość, spróbowałabyś stworzyć wilka z cudzych genów?

Dlaczego postanowił zadać to pytanie, Variaishika sam nie miał pojęcia. Z jakiegoś powodu pomyślał o swojej i Pinezki przeszłości, jak oboje zostali stworzeni w potencjalnie ten sam sposób, ale też jak bardzo się różnią. I siup, wymksnęło mu się pytanie z ust. Wątpił, że usłyszy pozytywną odpowiedź, ale co się powiedziało, tego się nie odpowie i trzeba poczekać na rezultaty. Póki co, Tiarefiri milczała, wyraźnie zastanawiając się, co w tej sytuacji zrobić.

– Nie, to nie miałoby miejsca. Nie zamierzam bawić się w cudotwórcę. Niech znajdzie się jakiś alchemik, który to załatwi. Pewnie pomyślałeś o sobie i o Pinezce, co? – zagadała przyjaźnie. Vari w charakterystyczny dla siebie, płynny sposób przechylił głowę.

– Tak. Oboje powstaliśmy z genów Paketenshiki i Yira, ale diametralnie się różnimy. Pinezka nawet nie przypomina żadnego z nich. Mam wrażenie, że nad tym ubolewa.

– Trochę. Ale ja wiem coś, czego ona nie wie. Ojciec miał jej powiedzieć, ale nigdy nie przydarzyła się okazja.

– Och? – Długie, spiczaste uszy naprostowały się i skierowały ku waderze.

– Pinezka strasznie przypomina matkę Yira. Podobno władają nawet tymi samymi mocami, tylko matka Yira umiała wylądować. Ojciec często dyskutował ze mną na ten temat.

– Musiał ci mocno ufać.

– Taa, powiedzmy. – Niedoszła medyczka uśmiechnęła się pod nosem. Nie uszło to uwadze rudzielca. Przekręcił łeb w drugą stronę, ukazując swoje zainteresowanie. Na ten widok Tia zaśmiała się na głos. – Z początku mnie nie lubił, ale chyba moja pasja, żeby uczyć się medycyny, go do mnie przekonała. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i oboje czailiśmy się na stanowisko medyka, ale jakoś tak się nie udało. Może dla mnie jest jeszcze szansa, ale... – Głos Tii załamał się na ostatnim wyrazie. Widać trudno było jej mówić o niespełnionych marzeniach. Variaishika nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest nie spełniać marzeń, gdyż sam żadnych nie miał, ale po minie siostry zgadywał, że nie było to przyjemne. W tym momencie nie był pewien, czy powinien zostawić ją samą, czy zostać i ją wspierać, ale postanowił dmuchać na zimne i zostać. Jemu nie zaszkodzi, a może zacieśni jego więź z rodziną.

– Dlaczego nie powiesz tego Pinezce? Że przypomina matkę ojca? – zmienił zapobiegawczo temat. Wadera wydawała się wdzięczna.

– Powinnam, wiem, tylko wypadało mi to ciągle z głowy. A teraz chyba będzie najlepszy czas, skoro ty się pojawiłeś. – Tiarefiri spojrzała na naczynie przepełnione wodą. Vari jeszcze nie umiał go czytać, ale dla wilczycy było niezwykle proste w obsłudze. – Już prawie wieczór, muszę się zbierać, prawdziwe obowiązki wzywają. Przy okazji poszukam też Pinezki, póki o niej pamiętam. Ty też mógłbyś się czymś innym zająć, może Mi potrzebuje pomocy w szykowaniu pola treningowego. Ja znikam, pa!

Z tymi słowami pomocniczka medyków wymknęła się ze swojej własnej uleczalni i znikła w świecie zewnętrznym. Rudemu wilkowi nie spieszyło się nigdzie iść, ale dobrze wiedział, że zostać też nie miał po co. Dlatego też dość szybko poszedł w ślady swojej siostry.

<Koniec>