niedziela, 4 października 2020

Od Domino

 Życie na dziko jest ciężkie, kiedy nie wiesz jak się za to zabrać. Od małego incydentu z odmrożeniem palców Baronowej życie już nie jest takie wygodne. Nie ma nigdzie miski z karmą w galaretce, woda z kałuży nie jest taka czysta i orzeźwiająca, o czesaniu, myciu szamponem i byciu noszonym w transporterach musiałam zapomnieć. Wędrowałam nie wiem jak długo, szukając miejsca tak miłego jak to z mojego dzieciństwa. Czasami napotykałam na drodze jakieś wioski albo małe miasteczka i jak przydrożny kundel prosiłam o resztki. Pomimo tego, co mówiły dzikie zwierzęta o ludziach, że to niszczyciele, zabójcy i egoiści, nie umiałam się z nimi zgodzić. Najwyraźniej jestem nieuleczalnie chora, skoro jako wilk lubię ludzi. Pomimo, że wyglądam jak dzikie zwierzę, to moja skórzana, różowa obróżka wzbudza w nich zaufanie. Coś jest nostalgicznego z ich śmiesznego wołania nas na ulicy, byciu karmionym, głaskanym, adorowanym za słodkość, duże oczy i oklapnięte uszy. Ich miłość często boli, ale jest uzależniająca. Co jest złego w tym, że miło jest być kochanym? Nie chcę się pozbywać tej obroży, skoro pozwala mi ona na przebywanie w dwóch światach jednocześnie.
***
Kręcąc się po okolicy, spotkałam grupkę czterech wilków. Wyśmiali mnie za tę obrożę. Nazwali mnie psem i kazali zmykać z podkulonym ogonem do swojego pana, ale ja chciałam bliżej poznać swoich "braci", to chyba pierwsi dzicy jakich widzę na oczy, więc byli intrygujący. Chyba byłam zbyt natrętna, bo musieli mnie odstraszać kłami i pazurami- ale najwyraźniej zwykłe pogróżki im nie wystarczyły. Próbowali mi zerwać obróżkę, nieważne że siłą i przy przygnieceniu mnie w trójkę do ziemi.
- Jesteś wilkiem to zachowuj się jak on! Zdejmij to cholerstwo, to żałosne. No już, oddawaj to. Wilk nie podlega ludziom, jest wolny, silny i dziki, rozumiesz? Ha, no przecież, że nie rozumiesz...- Jeszcze nigdy nikt nie patrzył na mnie z taką mieszanką zniesmaczenia, nienawiści i politowania.
Broniłam się, ale nie wiedziałam, że będą próbowali mi wydrapać oczy. Uchroniłam jedno z nich i cudem uciekłam, wlatując na najwyższe drzewo jakie dostrzegłam. Oczywiście obrożę zabrali jako trofeum, że nawrócili kolejnego słabeusza i idiotę na "prawdziwą ścieżkę dzikości". Z blizną, jednym sprawnym okiem i bez plakietki nie miałam co wracać do wiosek, pogoniliby mnie kamieniami z takim szpetnym pyskiem. Czyli chyba będę musiała być teraz...wilkiem. Być silna, groźna i majestatyczna, gonić zwierzynę, chłeptać krew i pokazywać kły tym niedobrym ludziom co chcą nas wytrzebić. Nie czuję tego. Tak bardzo tego nie czuję.
***
Przez długi czas nie mogłam się przyzwyczaić do długich wędrówek, mięśnie były obolałe każdej nocy, a skrzydeł nie umiałam tak do końca używać. Długotrwały lot na wysokości był o wiele bardziej wyczerpujący niż zabawy w szybowanie po pokoju. Niczego czworonożnego nigdy nie mogłam dogonić, były zbyt szybkie, zwinne i do tego niebezpieczne z tymi swoimi kopytami, rogami albo porożem, mogącym przebić mi trzewia, gdy tylko wejdę im w drogę. Na szczęście odkryłam ryby i to był ratunek od śmierci głodowej Od tego czasu zawsze podróżowałam wzdłuż rzek, do morza. Później za ocean, niesiona przez morską, silną bryzę. Nie wiedziałam, że świat potrafi być tak duży i tak pusty. Żadnych ludzkich osad, całe lasy bez żadnej rozumnej duszy w okolicy (albo to ja nie umiałam chodzić cicho, więc każdy normalny, kto zna savoir vivire lasu schodził mi z drogi, zanim mnie zobaczył). Samotność była coraz bardziej dobijająca. Nie mogę tak żyć, nie chcę umierać w samotności, więc szukałam. Aż natknęłam się na stado jakiś kopytnych na oświetlonej słońcem polanie. Nie poświęciłabym temu dłużej niż minutę uwagi, gdyby nie błysk czyiś oczu w zaroślach po drugiej stronie stada. Były duże, lśniące i dziwnie psie. Poluje? Kurczę, nigdy nie widziałam jak się poluje na coś takiego. Postanowiłam zaszyć się w cieniu i podejrzeć może jakieś wskazówki, sztuczki lub cokolwiek, co by sprawiło, że może znalazłabym się wyżej w łańcuchu pokarmowym od rybojadów i padlinożerców.

< Ktoś? >

Nowy członek!

 
Domino - położna

Od Magnusa CD Tiski – „Inna Droga”

Jak tylko zobaczyłem tą samą scenerię, myślałem, że znowu śnię. Wolałbym nie widzieć tego ponownie, wolałbym myśleć, że to może nie jest prawda. Jednak skoro nawet moc Tiski ujawniła nam tę scenę, nie było co się oszukiwać. Zamknąłem oczy, gdy marne trudny ludzi nie przynosiły efektów. Nie mogłem patrzeć na nieodpowiadające ciało Kary. To było jak setki szpil prosto w poranione, rozpadające się na kawałki serce. Nie powinienem być zdziwiony, w końcu ostatnio wszystko zbyt dobrze się układało. No może oprócz porwania… Ale sielanka z Karą, Tiską i Talazą dobiegała już końca. Najpierw straciliśmy Talazę, teraz Karę, kto wie czy nie straciłem już Tiski. Nawet jeśli by mi wybaczyła naszą ostatnia kłótnię, to i tak marne były szansę by kiedykolwiek nas stąd wypuścili. Skończymy tak jak Kara, to było pewne. Mgła zaczęła się zmniejszać i po chwili zniknęła. W chwili gdy portal rozpłynął się we mgle, Tiska wpadła w szał. Krzyczała i rozpaczała, ale nie byłem w stanie dosłyszeć co dokładnie wydobywało się z jej ust. Wszystkie zmysły zaczęły mieszać się w jedno, zaburzając jednocześnie każde z nich. Byłem spokojny, trzeźwy umysłowo i wiedziałem dokładnie co się dzieję wokół mnie. Czułem się jednak jakbym nie był obecny na tej arenie. Nie wiedziałem czy kiedykolwiek i gdziekolwiek będę jeszcze obecny.

- Ona żyje. Ona żyje. Dajcie mi ją zobaczyć. Ona żyje. – słowa w końcu doszły do moich uszu. Nie rozumiałem jednak ich znaczenia. Jej futro było mokre od łez. Na to też nie mogłem patrzeć, więc odwróciłem się i odszedłem, rzucając  mało znaczące słowa na odchodne. Nie odszedłem zbyt daleko, bo po chwili znalazłem się w potrzasku ludzi. Wszystko było mi jedno co się ze mną stanie, marzyłem jednak by to skończyło się szybko. Nie chodziło nawet o ból, a już na pewno nie fizyczny. Musiałem zapomnieć, a w tym momencie śmierć była najlepszym zapomnieniem. Poczułem delikatne ukucie w okolicy brzucha. Dość szybko wokół mnie zapadła ciemność.

---

Spotkanie w wielkiej Sali nie wydawało się przebiegać pomyślnie. Jeden z trójki naukowców, którzy zajmowali się Karą, chodził nerwowo wokół stołu, przy którym siedzieli zgromadzeni. Oprócz niego byli tam jeszcze jego młodzi przyjaciele naukowcy, lekarze wykonujący zabieg na rudej waderze oraz ich dowódca, będący Starszym Oficerem.

- Straciliśmy ją. Nie reaguje na żadne bodźce.

- Mieliście pozbyć się dowodów… - powiedział ich dowódca, na pozór spokojnie. – ALE NIE CHODZIŁO O ZABIJANIE NAJCENNIEJSZYCH OKAZÓW, POTRZEBNYCH DO BADAŃ!

- Dobrze, dobrze! Wiemy przecież. – jęknął jeden z siedzących naukowców. – wszystko szło zgodnie z planem, tyle że nasz wspaniały główny neurochirurg, przełożył badania i substancję nad życie wilka.

Lekarz słysząc, że rozmowa kieruje się na niego, wstał z wściekłością.

- Przecież tego właśnie chcieliście! Ta substancja jest droższa i ważniejsza niż jakieś tam stworzenie. – mówiący wcześniej spojrzał na niego jak na niedorozwiniętego.

- A pomyślałeś ile byśmy mieli zasobów, gdybyśmy nie zabijali wilków, które produkują substancje!? Takich okazów jest niesamowicie mało, trudno znaleźć wilka z mocami, a co dopiero tak wielką siłą i mocą by jego mózg produkował to co jest nam potrzebne. – lekarz usiadł zrezygnowany, dając za wygraną.

- Panowie! – krzyknął ten, który wędrował w tą i z powrotem. – nie jesteśmy tu po to, żeby się kłócić. Musimy znaleźć rozwiązanie, żeby nasze ciepłe tyłki, nadal siedziały na tych samych stanowiskach.

- A co z projektem NBM? – spytał nieśmiało jedyny, który nie powiedział nic od początku spotkania. Na początku wszyscy chcieli zbyć jego pomysł, jednak po paru chwilach odnaleźli w nim nadzieję na utrzymanie wysokich stanowisk i grubych milionów na koncie. Po kilku godzinach rozmów i rozwijania pomysłu, doszli w kocu do pewności.

- Ruda podąży z nimi, pod pretekstem zostawienia rodziny w całości. NIKT oprócz nas o tym nie będzie wiedział, żadna z poufnych informacji nie wyjdzie NIGDY z tego pomieszczenia. Macie dwa tygodnie na realizację. – powiedział Starszy Oficer kończąc spotkanie. Wszyscy wstali i zasalutowali, zgadzając się jednocześnie na utrzymanie tajemnic dla siebie.

---

Nie wiedziałem jak dużo czasu minęło, ale wiedziałem, że nadal żyję. Wróciliśmy do testów, badań, czasem budziłem się po nie wiadomo jak długim czasie z powrotem na arenie. Byłem jednak sam. Wyjątkowo mi to pasowało, ale czekałem z utęsknieniem na dzień, w którym się już nie wybudzę. Tiski nie widziałem od feralnego dnia, z resztą nie miało to już żadnego znaczenia. Dni mijały, były długie, samotne i cudownie nijakie. Ludzie czasem zachowywali się dziwnie, byli nerwowi, patrzyli często na zegarek i mówili do siebie szeptem, rozglądając się czy na pewno nikt ich nie podsłuchuje. Ja jednak robiłem nadal swoje, nie za bardzo przejmując się otaczającymi mnie rzeczami i istotami. Jeden dzień był wyjątkowo inny niż wszystkie. Leżałem cały dzień w pokoju, dostawałem jedzenie i nic więcej się nie działo. Dopóki coś robiłem, moje myśli nie wracały do minionych dni, jednak w tym momencie nie potrafiłem tego powstrzymać. Czułem się przytłoczony i chciałem jak najszybciej dostać kolejne zadanie. Kiedy zbliżał się wieczór i dostałem kolację podbiegłem do niej niczym wygłodzony. Nie chodziło jednak o niezbyt dobrą karmę, ale o towarzyszącą jej wodę. Kiedy wyczułem charakterystyczny zapach substancji usypiającej, zacząłem pić z niemałą radością.

Obudził mnie znajomy zapach i mocny porywisty wiatr. Później usłyszałem mocny chaos otaczający moją osobą.

- Magnus! Magnus! – krzyczał dość kojarzony przeze mnie głos. Otworzyłem oczy i spojrzałem na płowego basiora pochylającego się nade mną. Byliśmy na plaży, wokół mnie zebrało się kilka wilków, ale zauważyłem, że w niedalekiej odległości zebrały się dwie inne takie grupki.

- Co się stało? Co wy tu robicie!? – spojrzałem na Szkło, dopiero po jakimś czasie rozumiejąc znaczenie jego słów. Wspomnienia o badaniach i treningach, Karze, Tisce i wszystkim innym co działo się jeszcze kilka godzin temu, wdarły się w moją głowę, powodując tam istny wybuch informacji.

- Nie mam pojęcia. – odpowiedziałem krótko i zamknąłem ponownie ciężkie powieki. Ciemność otoczyła mnie po raz kolejny.

<Szkło?>

sobota, 3 października 2020

Od Paketenshiki CD. Nuit Calme

Obserwował ją w milczeniu. Wiedział w głębi ducha, że coś się dzieje, jednak skoro ona nie chciała powiedzieć, to po co miał ją o to męczyć? Mimo to, gdy zauważył jak jej ciało drży, od razu pobiegł po kocyk. Miał ich… kilka… Tak zupełnie bez powodu, naprawdę. Wcale nie kolekcjonował puszystych i ciepłych kocy. A gdzie tam.

Opatulił białą waderę w przyniesiony koc, zmartwionym wzrokiem oglądając jej reakcję. Coś było nie tak. Coś było grubo nie tak. Myślał, że mu się zdawało, jednak gdy tylko dotknął łapą jej czoła, okazało się to niestety prawdą.

Nuit Calme była zimna. Niepokojąco zimna. Koc mógł jej nie pomóc.

Basior poczuł w głębi narastającą powoli panikę. Cholera, nie na to się szkolił! Nie umiał pomóc waderze w potrzebie. Tylko… tylko Etain mogła…

Zabrał białą waderę na plecy i już miał zacząć się gramolić na zewnątrz nory, gdy usłyszał jej głos.

– Dokąd idziemy? – zapytała niezwykle cicho, ledwo słyszalnym szeptem. Nie miał się jak temu dziwić, wciąż była wykończona.

– Do miejsca, gdzie się tobą zaopiekują. – Nie skłamał. Ale znowu nie powiedział całej prawdy. Do diaska, Paki, ale z ciebie krętacz. – Tam też będzie bezpiecznie. Ale tam będą potrafili ci pomóc.

– Czekaj… idziemy do kogoś?

Rudzielec kiwnął głową. Nie był pewien, czy to zauważyła, ale nie potrafił wydobyć z siebie słów.

Gdyby mu się udało, rozpłakałby się.

Nie mogła tego zobaczyć.

Kurka, gdzie się podział ten opanowany basior, ten Paketenshika o wiecznie kamiennej twarzy? Ten, który ze spokojnym umysłem przejdzie największy chaos? Gdzieś go zgubił po drodze, zostawił z tyłu, a teraz był mu tak bardzo potrzebny. Nie mógł ulec swoim emocjom, panice, jaka się w nim wzbierała. To nie mogło się zdarzyć. Nie miało prawa. Nie mógł na to pozwolić.

Wziął głęboki wdech, na twarzy przywołał to swoje spojrzenie typu “Zostaw mnie w spokoju”. Jeśli miał pomóc Nuit Calme, musiał się tak zachować. Musiał wrócić do twardego siebie.

Ostatecznie.

Na zawsze.

Coś w nim pękło.

– Idziemy do Etain, to medyczka mojej watahy. Obiecuję, że nie będziesz do niczego w zamian zobowiązana, gdy tylko będziesz w stanie polować o własnych siłach, będziesz mogła ruszyć w dalszą drogę.

Maszyna bez uczuć. Martwy kamień. Tak zabrzmiały jego słowa. Obmyte z jakichkolwiek emocji. Mówił prawdę. Tylko prawdę. Więcej nic nie powiedział.

Z Nuit na plecach wygramolił się z nory jednym z licznych wyjść, jakie w ostatnim czasie zbudował. To prowadziło najbliżej jaskini medycznej. Miał się tam udać w linii prostej, bez żadnego rozpraszania. Jakże prosty do wykonania cel.

Robiło się ciemno, wadera przespała cały dzień. Miała prawo, była wykończona, szepnął do siebie w duchu rudy. Przytaknęła mu gałązka mijanego drzewa, która delikatnie, z gracją tancerki baletu, zakołysała się w rytm nadawany przez wiatr. To był piękny wieczór. Zimny, bo słońce przez cały dzień było zasłonięte przez chmury, jednakże teraz białe olbrzymy się rozstąpiły, ukazując coraz to ciemniejsze niebo. Zachodząca gwiazda rozświetlała las, którym przemierzali, na piękny odcień czerwieni i pomarańczy. Jako osoba rzadko wychodząca o tej porze z nory, Paki musiał przyznać, że było magicznie. Wszystkie jego zmysły to potwierdzały. Włącznie z węchem, wyczuwającym skądś świeży jabłecznik. Ach, będzie musiał zawitać do piekarza i spróbować, jak już odda Nuit Calme w łapki zaufanej Etain.

Wkrótce znaleźli w jaskini medycznej. Etain od razu pojawiła się przy nich.

– Co się dzieje? Kto to jest? – Wywiad. No tak.

– To podróżująca wadera, ma na imię Nuit Calme. Jest… zimna, z jakiegoś powodu. Martwię się o nią.

Medyczka kiwnęła głową. Idąc po leki, po drodze wskazała Pakiemu miejsce, gdzie ma położyć przybyszkę. Rudemu pozostało czekać. Najwyraźniej nie dostanie jabłecznika.

<Nuit Calme?>

Od Tiski CD Magnusa - "Inna droga"

 - Jak to nie jesteś pewny, czy żyje? Magnus, co się stało?! - emocje wirowały jak rozwścieczone harpie. Za dużo rzeczy działo się w jednym momencie. Świdrowałam wzrokiem basiora, który nie był w stanie odpowiedzieć na moje pytanie. Nagle na zewnątrz uderzył potężny piorun i światło w hangarze zgasło.

Światło.

Zgasło.

Ciemność.

Czas zwolnił. Uświadomiłam sobie, jak dawno nie przebywałam w kompletnej ciemności. Zawsze świeciły się jakieś lampki, nawet gdy spałam w swojej kwaterze, wokół mnie działało mnóstwo urządzeń. Teraz na arenie nie było prądu. Jeśli nawet były gdzieś czujniki, były na tyle daleko, że obecne tutaj drzewa całkowicie tłumiły ich pomarańczową poświatę.

Ciemno.

Oczy przyzwyczaiły się niemal natychmiast. Wystarczająco szybko, by zobaczyć, jak zewsząd napływa świetlista mgła. Pasemka wypełzały z każdej strony, zbierając się w jednym miejscu. Różniły się nieprawdopodobnie od tych, które widziałam w lesie. Były niezwykle jasne, śnieżnobiałe i było ich kilka razy więcej. Kłębiły się chwilę, przyciągając wzrok swym pięknem. Patrzyłam, a łza kręciła się w oku. Jak dawno ich nie spotkałam. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam. Gdy ostatnia z delikatnych wstążek dotarła do reszty, kulka zakręciła się szybciej, a następnie wystrzeliła, ukazując potężnego, mgielnego lwa – mój symbol odwagi i wolności. Zwierzę spoglądało przed siebie pełne dumy i potęgi. Z gardła wydobywał się niski pomruk, który szybko przybierał na sile. Postać skuliła się delikatnie, po czym wydała z siebie wstrząsający ryk. Mogłabym przysiąc, że ściany pomieszczenia zaczęły drżeć, tak jak moje bębenki w uszach, albo jak moje serce, które poczuło tę moc, która w nim czyha. Lew ruszył z miejsca biegiem do postawionej skały, wyskoczył, w locie zmieniając się w sarnę, a wylądowawszy, w poruszający się delikatnie wir mgły.
Wciąż zachwycona, przybliżyłam się do portalu, ciekawa, co może się w nim znaleźć i gdy już miałam wchodzić, przypomniałam sobie o stojącym obok  basiorze. Choć wiem, jak ta kłótnia była głupia, mając pewność, że miałam rację co do milczenia na temat mojego pobytu tutaj, mimo tej całej złości na Magnusa, to nadal w sobie czułam tę zadrę. Gdy w kilka minut z mojego raju trafiłam do piekła. Poczucie winy, skrzywdzenie i wstyd, które hamowałam gniewem. A w tej całej mieszance uczuć trafiło się również współczucie. Wilk, którego miałam przed sobą, przeżył już dość wiele i choć tego nie pokazuje, jest wrażliwy. W swoim głupim, dziecinnym myśleniu zbyt długo uważałam, że wyklucza to siłę i upór. Wręcz przeciwnie, to właśnie dlatego, że jest czuły, musi być silny. Inaczej zwyczajnie, już by go nie było na tym świecie. Patrzyłam na niego, próbując odnaleźć swoją drogę. 

- Idziesz? - zapytałam dość bezbarwnie, wciąż nie wiedząc, jakie uczucie za tym stoi. Wilk ruszył się z miejsca, a ja przekroczyłam granicę mgły.

- - 

Wszystko było białe, utkane ze śnieżnej poświaty. Kształty tego, w czym się znaleźliśmy, wskazały na jakieś pomieszczenie ze stołem. Z brzegu porozstawiane były dziwne pudełka, a wokół blatu kręciły się mgielne kształty, przypominające ludzi. Zobaczywszy, kto się na nim znajduję, wstrzymałam oddech, prosząc, by nie była to prawda. Kara nie oddychała.
Na twarzy faceta po lewej odmalowało się zaskoczenie. Odrzucił narzędzia i zaczął gorączkowo uciskać klatkę piersiową wadery.
Rozległ się głos, zniekształcony jakby dobiegał spod wody. Czuć w nim było wściekłość.

- Coś ty zrobił?! Ten wilk jest wart czterysta baniek! - mężczyzna, do którego się zwrócił, pokazał olbrzymią igłę w swojej ręce.

- Tutaj mam cztery miliardy. - odpowiedział zjadliwie, po czym spokojnie odszedł do zaplecza, zabezpieczyć zawartość. Pozostali złapali za nieznaną mi rzecz i kilka razy przyłożyli ją do ciała Kary, wywołując szokujący wstrząs. Nie miałam pojęcia, co robią, ale wiedziałam, że rzecz toczy się o jej życie.
Chciałam pomóc, ale nie miałam pojęcia jak. Patrzyłam przez łzy na ich działania, nie zauważając, że mgła zaczęła się przybliżać, zabierając przestrzeń w pokoju. Ściany się kurczyły, zwiastując koniec wizji, ale moje oczy utkwione były w waderę. Wyczekiwałam najmniejszej oznaki życia. I wtedy w ostatniej sekundzie, gdy mgła już zasłaniała mi obraz, zobaczyłam delikatny ruch ogonem.

- - 

Oboje z Magnusem wylądowaliśmy dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyszliśmy. Prąd już działał, więc mgła zniknęła.

- Kara! - krzyknęłam, żegnając portal. Ułamek sekundy dano mi, bym się przekonała, że wadera żyje. Tak mało! Tak bardzo sama nie byłam pewna, czy to, co widziałam, było prawdziwe, ale coś w tym wszystkim było. Musiałam zobaczyć więcej! - Kara! Muszę ją zobaczyć! Wpuście mnie, ona żyje! Ona…
Rozpłakałam się do reszty, głośno szlochałam, próbując wykrztusić z siebie te kilka słów.
„Ona żyje, muszę ją zobaczyć”
Jęczałam, powtarzając. To było jedyne, co mogłam powiedzieć przez barierę zaciśniętego gardła, między kolejnymi wybuchami płaczu.
Magnus siedział z tyłu, całkowicie milczący. Nie patrzył na mnie, pogrążony we własnym świecie. Minęło pewnie kilka minut, lecz wydawało się, że to godziny. Wilk poruszył się w końcu, by odejść w jakieś inne miejsce.

- Bredzisz. Kara nie żyje. - rzucił niskim, mrożącym krew tonem.

Zostałam sama. Płacz przeszedł już w ciche szlochanie. Ułamek sekundy. Byłam taka pewna, w sumie nawet nie mając do tego podstaw. I to właśnie mnie bolało. Szukałam rozpaczliwie jakiś sensownych argumentów, ale w głowie panowała pustka. Ta typowa próżnia, gdy nie masz już siły, gdy oczy są tak spuchnięte, że już nic przez nie nie widzisz. Wtedy kiedy przestajesz już czuć. Położyłam się bezradna na trawie. Siły starczyło mi jedynie na wlepienie wzroku w niebieskiego żuka, przemierzającego ziemię. „Skąd się tu wziąłeś, mały?” - pomyślałam ciężko. Byłam przecież w dużym hangarze, należącym do jakieś stacji badawczej. Połowa tutejszych drzew była z plastiku, reszta zasadzona ręcznie. Wszystko tutaj było pod kontrolą ludzi. Każdy wilk, każdy jego ruch, każde życie. Sarna, którą tu upolowałam, była z góry skazana przez nich na śmierć. „Czy to możliwe, że jesteś tu bez ich wiedzy?” - żuk wydawał się mnie ignorować. Komar czy mucha poradziłby sobie, ale rodzaj tego niebieskiego owada należał tylko do populacji w naszej watasze. Tylko tam.
Zostawiłam tę myśl, nie wiedząc nawet, jak duże ma znaczenie. Zmęczona wodziłam wzrokiem za insektem, póki całkiem nie zniknął mi z oczu.
W końcu próbując wstać, zdałam sobie sprawę, że wpadłam w otępienie. Powoli najpierw poruszyłam ogonem, następnie każdą łapą. Podniosłam się z charakterystycznym zawirowaniem w czaszce. Stwierdziwszy, że muszę odnaleźć Magnusa, ruszyłam w stronę, w którą o ile mi się zdawało, udał się basior. Musiałam jednak zabłądzić, bo zamiast wilka zobaczyłam ubranego w kombinezon ochronny człowieka z bronią w ręku. Usłyszałam tylko świst, gdy strzałka leciała w mój kark. Upadając w ramiona mroku, nie czułam już nic.


<Magnus?>

piątek, 2 października 2020

Od Wrony - "Impuls", cz. 2

A gdyby tak na chwilę pozostawić za sobą ostrożność? Co by się stało?
Wolał tłumaczyć to sobie koniecznością. Ale jaką? On szedł za nią, to prawda, ale jej samej nic przecież nie zmuszało. Za czym wciąż goniła, czego chciała, nie znając praktycznie niczego poza domem?
- Pójdziemy - powiedział w końcu - poznasz świat. Jeśli obiecasz, że później dasz się tu przyprowadzić z powrotem.
- Właśnie tak zrobimy - zaśmiała się, jak zwykle, zdawać by się mogło, bez wyjątkowej potrzeby.

Dzień dopiero rozkwitał, zamieniając chłodny poranek na delikatne ciepło słońca. Wyszli, niewiele mówiąc rodzinie i znajomym, jedno studząc entuzjazm, jedno z nadzieją, że podróż nie będzie długa. Wszystko przebiegało w tak spokojnej atmosferze, że nawet Wrona zachowywała pełne opanowanie, jakby mieli wrócić jutro, lada dzień.
Obserwowała wszystko z niewinną uwagą, jak ciekawe świata szczenię, którym do niedawna, a być może w głębi duszy wciąż jeszcze była. W końcu obce zapachy i nieznane widoki powiadomiły ją, że byli już dosyć daleko poza granicą, w Watasze Szarych Jabłoni.
Podobno było tam tak wiele wilków, które żyły w sposób tak niezorganizowany i w ogóle, okropny, że trudno było przemierzyć całe ich terytorium, nie zostając napadniętym przynajmniej przez jedną grupę rzezimieszków. Hmmm...
- Hej, przyjaciele! - czyjś głos dopadł ich z boku. Wilczyca drgnęła niespokojnie, niepewnie zerkając na swojego towarzysza. Ten nie patrząc na nią, zatrzymał się, czekając na kolejny sygnał tajemniczego rozmówcy.
- Hej, hej, podróżnicy - za pierwszym podążył inny głos - jacy ładni, mamy dziś szczęście - zza krzewów wysunął się niewysoki i raczej szczupły basior. Nie minęło pięć sekund, gdy dołączył do niego trzeci.
- Z czym idzie w parze to szczęście? - z tymi słowy Mundus nieznacznym ruchem skinął uspokajająco w stronę wadery. Wydawało się, że zaczęła lekko, acz regularnie drżeć.
- Na początek oddawaj to drogie coś zawiązane pod szyją, krasnalu - jeden z wilków zaczął skradać się w ich stronę - potem zajmiemy się dziewczyną.
Oboje musieli przecież wiedzieć, że w starciu z trójką agresywnych basiorów nie mają żadnych szans na wygraną. Co więc robić, teraz, gdy stali z nimi oko w oko?
Czując na sobie szukający pomocy wzrok i podświadomie licząc każdą upływającą sekundę, szary ptak krok po kroku analizował sytuację.
- Wrona - szepnął - dasz radę wepchnąć go do lasu i zgubić? - głową skinął na najchudszego. Cała wymiana zdań wydawała się trwać zaledwie sekundę czy dwie.
- Może się udać?
- Nie wiem.
- Teraz?
- Teraz.
Zgrali się doskonale. Wilczyca bez namysłu, z impetem i jakiegoś rodzaju okrzykiem rzuciła się naprzód, wpadając na przeciwnika, który odskoczył zszokowany. Sięgając zębami jego skóry, szarpnęła ją z całej siły, chcąc zwalić go z nóg, co nie udało się, mimo jego nietęgiej postury. Później więc biegła już tylko przed siebie, wyciskając z cienkich nóg całą swoją siłę. Chcąc przegonić niewidzialne przekonanie o przybliżającej się z każdym krokiem opresji, zmusiła się do nieporównywalnego, z żadnym poczynionym w życiu, wysiłku. Każde smagnięcie suchej gałązki, każdy świst, szelest, trzaśnięcie, nawet silniejszy podmuch wiatru doprowadzały ją do paniki.
Być może dlatego właśnie biegła o wiele dłużej, niż było to konieczne. Gdy wreszcie zupełnie wyczerpana opadła z sił i tłumiąc lęk obejrzała się za siebie, była sama. Przez chwilę nasłuchiwała kroków lub szumu skrzydeł.
Zupełnie sama.
Usiadła, czując nieprzyjemne gorąco, rozchodzące się od łap, w górę, aż do uszu. Jej myśli w kółko krążyły tylko jednym szlakiem. Powinna zostać w miejscu, iść dalej, schować się, czy wrócić? Ostatni pomysł wydawał się o tyle kuszący, co głupi. Czekać? A jeśli jeszcze ją dogonią? Nie, basior musiał po prostu zrezygnować... a jeśli da się mu jeszcze trochę czasu? Gdzie jest teraz Mundus? Uciekł im także, czy musiał walczyć? A jeśli już nie wróci...?
Nie, wydarzenia nie mogły tak się potoczyć. Ich piękny świat nie był przecież tak zły.
W końcu podjęła najbardziej sensowną, jej zdaniem, decyzję. Postanowiła więc iść dalej, w nadziei na znalezienie bezpiecznego miejsca, w którym mogłaby zatrzymać się i poczekać na towarzysza.
Szła tak przez dosyć długi czas, krok za krokiem, najpierw czujnie, uważnie, potem coraz bardziej odruchowo, bezmyślnie, walcząc z rosnącym zmęczeniem. Minuty same odliczały się rytmem jej kroków.
A jednak świat rzeczywiście nie dał się poznać jako aż tak zły. Nie zatrzymując się bowiem jeszcze na noc, czy nawet na krótką chwilę wytchnienia, wciąż w stanie podstawowym tej wędrówki, dosłyszała nad sobą szum skrzydeł, tych konkretnych skrzydeł, które zawsze do bólu szczerze zdradzały obecność swojego właściciela, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył go dostrzec. Jej serce zaczęło bić mocniej. Szary tak wylądował obok niej i zarzucił na ramiona płaszcz, ze względów praktycznych wcześniej przewieszony przez szyję.
- Jesteś wreszcie - jęknęła, w końcu mając go przed sobą i nie czekając na pozwolenie, czułym gestem przycisnęła swoją skroń do jego, przez chwilę, gdy objął ją skrzydłem, walcząc ze szczenięcą chęcią przepraszającego załkania.
- Popatrz, było ich trzech - powiedział delikatnie, czując, jak wadera znów zaczyna drżeć - a my wyszliśmy z tego bez szwanku. Nieźle nam idzie radzenie sobie w wielkim świecie - zaraz po ostatnich słowach, usłyszał jej chichot i sam nie mógł powstrzymać się, by nie uśmiechnąć się lekko.
- Pobiłeś tamtych dwóch?
- Nie jestem aż tak głupi, na jakiego czasem wyglądam.
I nagle wszystko znów stało się spokojne.
Przenocowali gdzieś wśród niskich wzgórz, na łagodnym zboczu, pod wysokimi, lecz mizernymi krzewami bukszpanu, przez którego cienkie gałęzie przedzierało się ostre światło widocznej połowy księżyca. Choć noc była czysta i spokojna, a gwiazdy prawie niewidoczne, coś innego nie pozwalało zasnąć.
Głód. Dopiero po dniu wędrówki dał się we znaki. Mundus odczuwał go niemal podwójnie, przez cały czas nie mogąc pozbyć się myśli, że zgadzając się na tę podróż, wziął na siebie odpowiedzialność za tę dziewczynę. Obiecał sobie, że jutro znajdzie coś dla niej. Znajdzie, upoluje lub zabierze wilkom, wszystko jedno.
Przy ostatnim usłyszanym w głowie zdaniu, coś w jego sercu zakłuło. Nie potrafiąc powstrzymać duszącego niepokoju, przysunął się trochę bliżej do towarzyszki. Wzrok przez cały czas półświadomie kierował na śpiący las. Ten nie był dla nich bezpieczny. Powinni jak najszybciej opuścić tereny WSJ.
Poddając się ponurym myślom, nie zmrużył oka przez prawie całą noc.
Następnego dnia wstali dosyć wcześnie, zachowując spokój podobny do spokoju dnia poprzedniego i nie decydując się nawet na dłuższą rozmowę. Jedynie wymiana lekkich uśmiechów upewniła ich, że wszystko jest w porządku.
Dzień był chłodny, lecz słoneczny, a oni stąpali po polnej dróżce, wiedzeni tylko pięknem okolicy i własnymi rozmyślaniami. Mogło się wydawać, że wszystkie sprawy były już załatwione. Że byli tak wolni, by móc po prostu iść i zapomnieć o wszystkim na przynajmniej kilka miesięcy. Wrona właśnie to czuła. Szła raźnie i szybko, jakby próbując jak najszybciej dogonić to, co czekało na nią w nowym, piękniejszym świecie.
Popatrzył na nią, nieznacznie marszcząc brwi. Dlaczego zatem jego myśli wracały wciąż tam, do domu? Przecież wszystko, co ma, jest właśnie tutaj. Tam został tylko Agrest, który doskonale poradzi sobie sam, a w razie potrzeby, poprosi o pomoc brata.
Popatrzył pod nogi. Szli już po dwóch śladach ścieżki, co obwieszczało światu, że droga bywa uczęszczana przez ludzi. To z kolei znaczyło, że znaleźli się na samym krańcu północnych terytoriów WSJ, lub, co zdawało się jeszcze bardziej prawdopodobne biorąc pod uwagę, jak wielka, niezalesiona przestrzeń otworzyła się nagle przed nimi, w ogóle je opuścili.
Tu czekała na nich, tym razem przyjemna niespodzianka. Kilka kruków i jakiś większy drapieżny ptak krążyły nad leżącymi pośrodku niczego zwłokami sarny. Miała nie więcej, niż dwa czy trzy dni, a spore ochłodzenie pozwoliło przetrwać jej ten czas w świetnym stanie.
Po wczesnym obiedzie, wrócili na trasę. Kilometr za kilometrem, poranek przerodził się w południe, a upływające powoli godziny sprawiały, że dzień zdawał się nie mieć końca. Słońce nawet nie chyliło się jeszcze ku horyzontowi, gdy daleko za sobą usłyszeli terkot starego silnika, toczącej się po koleinach terenówki. Przyspieszyli kroku, by, zanim ktokolwiek ich zauważył, ukryć się poza zasięgiem ludzkiego wzroku, w rosnących nieco poniżej ścieżki zaroślach.
- Chodź - powiedział nagle - będzie szybciej.
- Co chcesz zrobić?
- Ma otwartą przyczepkę. Wsiadaj szybko. Gdyby zobaczył któreś z nas, uciekniemy zanim zatrzyma się i wysiądzie z samochodu.
Maszyna jechała na tyle wolno, że wskoczenie do niej od tyłu nie stanowiło dużego problemu. Potem ich podwózka toczyła się już spokojnie po piaskowej dróżce, co chwilę podskakując na walających się na niej kamieniach i zbierających deszczówkę dołkach. Znów siedzieli obok siebie bez słowa, patrząc na znikające w oddali, ostatnie znajome ziemie. Jak długo zająłby teraz powrót do domu?
Wadera dosyć długo powstrzymywała się przed rzuceniem przyjacielowi dłuższego spojrzenia. Gdy w końcu się na nie zdecydowała, dostrzegła najpierw pustkę, potem kryjący się za nią żal. Westchnęła z irytacją. Nie rozumiała i nie chciała rozumieć ich przyczyny.
Gdy słońce gdzieś po lewej stronie zaczęło chylić się ku zachodowi, znów otoczył ich las, a samochód wyjechał na asfaltową, równą drogę. Wrona wyciągnęła się na podłodze przyczepki i położyła głowę na łapach, śledząc wzrokiem przesuwające się teraz bardzo szybko po obu stronach drzewa. Niebo, wcześniej czyste, zaczęły  zasłaniać deszczowe chmury, więc przedzierające się przez gałęzie promienie nie raziły już w oczy.
Pod wieczór znaleźli się w głębi zupełnie ludzkich terenów. Małe domy porozrzucane były wokół drogi i ogrodzone ciasno płotkami, przez których szczeble przedzierały się najróżniejsze rośliny.
- Wysiadamy - z zadumy wyrwały ją słowa ptaka. Samochód zwalniał przez chwilę, by w końcu zatrzymać się przed jedną z bram, a oni znikli niezauważeni, w świecie spowitym mrokiem, w świecie setek ostrych, ludzkich świateł.
Gdy jej łapy dotknęły ulicy, odetchnęła głęboko tym nowym powietrzem. Wszystko było tak wielkie i oszałamiające, że przez całe jej ciało przebiegł mocny dreszcz. Zewsząd dochodziło szczekanie psów i tłumione murami, ludzkie głosy. W pobliżu przejechało jeszcze kilka samochodów, płoszących cienie z malowanych na żółto i biało ścian.
- Chodźmy, zanim nas zauważą. Może być niebezpiecznie.
Bezmyślnie podążyła za jego głosem, łapczywie ogarniając wzrokiem wszystko, co zapadająca ciemność pozwoliła wyraźnie jej dostrzec.
- Gdzie idziemy?
Bez słowa skinął głową na widniejące w oddali, czarne kontury lasu.
Pokiwała głową, drepcząc przed siebie. Po chwili ludzkie światła ze wsi ponownie schowały się za drzewami, a ona poczuła się prawie jak w domu. Ciemność znacznie utrudniała przedzieranie się przez leżące na ziemi, uschnięte gałęzie, nieliczne, przerośnięte kępy traw i zarośla. Rezygnując z bezsensownego wysiłku, postanowili zatrzymać się na niewielkiej polanie, by następnego dnia wyruszyć w dalszą drogę. Wybrali miejsce jak najdokładniej osłonięte i odległe od wszystkiego, co ludzkie, a jednak widma zapachów i głosów oraz delikatna, pomarańczowa łuna niosły się jeszcze daleko wgłąb nędznych, rzadkich zagajników.
- Przytul mnie - szepnęła, wpychając się pod jego skrzydło - czy to dobre, że jesteśmy razem, a tak samotni? Czy nie możemy po prostu żyć tak jak chcemy?
- Ech, Leda, Leda... - westchnął i wstał odsuwając ją delikatnie, po czym nie odwracając się więcej, odszedł na kilkanaście kroków i wpatrzony w tamten, obcy świat, usiadł gdzieś w świetle odległej, pomarańczowej poświaty.
Na swój ulubiony od dzieciństwa sposób, podłożyła łapy pod głowę. Nie było widać gwiazd, ale falujące ponad głową, czarne gałęzie młodych drzew zadziałały równie uspokajająco. Po długim dniu, w końcu nadszedł czas by odwiedzić piękną krainę snów.

   C. D. N.

czwartek, 1 października 2020

Nasz Głos nr.7 - "A idź pan w październik!"

DOWCIP NUMERU

Dobry informatyk wiesza się wraz ze swoim komputerem!

BÓSTWO NUMERU

Gerowit - słowiański bóg wiosennej płodności. Kochający naturę syn Peruna, który został porwany do świata zmarłych przez Welesa. Co wiosnę wraca do żywych na białym koniu.

W RAZIE NUDY

Standardowo, pierwsze dla zabicia nudy, za wykonanie drugiego jeden (1) punkt do umiejętności, przy ponad 1000 słów 2 punkty.
1. Odnajdź wszystkie pogrubione literki w tekście Naszego Głosu. Są one ułożone po kolei tak, jak występują w wyrazie. _|_|_|_|_|_|_|_|_|_|_
2. Napisz, jak Twój wilk spotyka ludzkiego niemowlaka. Rozwinięcie zwinności.

COŚ ZE ŚWIATA

Recenzja nowego Bloggera, jaki ostatnio został na przymusie zmieniony dla użytkowników:
Powiem tak - jest tra-gi-cznie. Zepsuli tyle rzeczy, że to niewyobrażalne. Nie tylko odnalezienie się w niektórych opcjach jest trudne, również ogólny wygląd jest tragiczny i kalący w oczy. Dodatkowo można spotkać się z niewybaczalnymi bugami, takimi jak problemy z publikowaniem postów lub niemożność wstawienia własnego tła. Dlaczego? Ponieważ nawet przy pełnej rozdzielczości obraz staje się malutki i nie chce poprawnie działać. Co się stało, kto to wie.
Dodatkowo obrazy/litery w zbiorze postów oraz stron są zupełnie niepotrzebne, bo przy dużej ilości postów i tak nie robi to różnicy, a do tego miesza przed oczami. Nie wiem, komu miało to pomóc, ale chyba reklamom do wyświetlania się.
Stare szablony zrobione przez użytkowników łatwo się psują, co jest nie do pomyślenia moim skromnym zdaniem. Nikt nagle nie napisze stu nowych szablonów specjalnie pod ten nowy blogger. To hańba, hańba dla blogów, dyshonor dla całej rodziny, dyshonor dla krowy!
Zdaje się, że importowanie czcionek również zostało zepsute, gdyż żadne sposoby nie działają, co jest ogromnym utrudnieniem dla osób tworzących szablony.

SZYBKIE PRZYPOMNIENIE

O moja Bożenko, co my tu mamy… *patrzy na kartkę ze ściągą* Nuit Calme, Silence i Alkestis, to nowi członkowie watahy, którzy dołączyli do nas w ostatnim miesiącu! Nuit Calme jest pomocnikiem, Silence zajmuje się szpiegowaniem, a Alkestis… to jeszcze szczeniak.
Walcząc między sobą zginęły też dwie wadery z naszej kochanej Watahy Srebrnego Chabra, dokładnie Palette oraz Blue Dream. To od nich wzięła się Alkestis, ale w jaki sposób - obczajcie sami.
O wiele więcej zadziało się na memach, które ostatnio dotyczyły przede wszystkim opowiadań i ogólnej sytuacji na WSC (czy kiedyś było inaczej…?). Trochę też się nabijano z naszego czatu i co się na nim dzieje, ale raczej nie ma co się temu dziwić.

WYWIAD

Wywiad przeprowadzony z naszą kochaną Kali
Ile czasu Pani poświęca dla WSC?
Staram się zajrzeć codziennie chociaż na chwilkę, szybko pojawiają się objawy odstawienia xD
Ile średnio czasu spędza Pani na pisaniu opowiadań do WSC?
Gdyby to podliczyć, pewnie wyszłoby kilka godzin w tygodniu, ale to miły sposób na spędzanie wolnego czasu c:
Czy uważa Pani, że pozostali członkowie WSC powinni poświęcać więcej czasu dla watahy?
Nie sądzę, większość członków jest bardzo aktywna, a wataha rozwija się w przyjemnym tempie
Czy niech żyje chabrowy reżim?
NIECH ŻYJE, zawsze i wszędzie
Dziękuję ciepło za udzielenie odpowiedzi. Życzymy miłego dnia i owocnej pracy na rzecz Watahy Srebrnego Chabra.

OTO KONIEC NUMERU. ŻYCZĘ NAJLEPSZEGO WSZYSTKIM CZŁONKOM WATAHY SREBRNEGO CHABRA i niech żyje chabrowy reżim

Autorem tego numeru był Paketenshika

PS. Tytuł numeru 7 został wymyślony z braku weny. Wszelkie podobieństwa do istniejących cytatów niezamierzone.