poniedziałek, 30 września 2024

Podsumowanie września!

Kochani, co tu dużo mówić: dla większości z nas skończyły się wakacje. Teraz czas na dobre brać się do pracy. Pewnie już wszyscy czekają z zapartym tchem na to, co będzie działo się w nadchodzącym sezonie. Powodzenia!
A na umilenie tego gorącego czasu pozwólcie przedstawić sobie zwycięzców minionego właśnie miesiąca.

Na pierwszym więc miejscu stoi nasza młoda i obiecująca aktorka, Rana, z 2 opowiadaniami,
Natomiast na miejscu drugim, wespół: KawkaBleu, a także nasza nowa członkini, Janka, wszyscy z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opwiaidaniach były MiodełkaMezulariaKoyaanisqatsiMisung i Szkliwo.

A oto podsumowanie tegomiesięcznych głosowań:
Całka, 3 głosy (Najbardziej matematyczna postać)
Flora, 3 głosy (Najbardziej kwiatowa postać)

Dla wszystkich serdeczne gratulacje!

To tyle, Moi Mili, a teraz do zobaczenia za miesiąc! Pamiętajcie, że każdego zachęcamy do wzięcia udziału w najnowszym konkursie!

                                                   Wasz samiec alfa,
                                                        Agrest

poniedziałek, 23 września 2024

Od Janki - „Swój pozna swego” cz.1

Podniosłam łeb i spojrzałam na kierunek mej wędrówki. Wokół mnie rozciągała się zielono-biała polana, pełna dzięgieli wyrastającej wśród najzwyklejszej trawy. W powietrzu unosił się słodki zapach natury, a gdy wciągnęłam w nozdrza powietrze, wyczułam jeżozwierza po prawej stronie. O tej bardzo popołudniowej porze prawdopodobnie wracał w swoje bezpieczne strony, by przygotować się do snu. Ja aktualnie drzemałam w różnych miejscach, zazwyczaj spałam czujnie pod jakimś drzewem, naturalnie budząc się co dwie godziny. Dzisiaj zamierzałam skorzystać z łąki, wyścielonej zielonym dywanem, by móc spoglądać na gwiazdy. W końcu należało czerpać korzyści z lata.
Wpierw jednak ruszyłam przed siebie. Do zmierzchu miałam jeszcze trochę czasu, a ja chciałam sprawdzić co kryło się za zielonym horyzontem i gdy przekroczyłam już jego znaczną część, do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach. Smród człowieka. Instynktownie sierść na grzbiecie się zjeżyła, a źrenice zielonych oczu zwęziły. Nie cierpiałam tego zapachu. Z człowiekiem miałam do czynienia tylko raz – było to nieprzyjemne zbliżenie, po którym, jak mi się wydawało, ludzka woń miała mi się kojarzyć z bólem i nienawiścią już na zawsze.  
Jednak ruszyłam w stronę ostrej woni. Był to kierunek mej wędrówki, więc musiałam (i chciałam) zmierzyć się z tym, co mi ześle los.

< Almette? >

Nowy członek!

Janka - rzemieślnik

wtorek, 17 września 2024

Od Rany - "Wątpliwości" cz. 21

Rana odetchnęła. Słonce paliło nad polaną, a ona leżała w posłaniu nieco pochmurna. Jej brew skalana była rosą jaka osiadła nad światem. Mokra trawa zieleniła się wokoło jak zwiastun nowego życia, a mimo to na niebie powoli zbierały się burzowe chmury. Krople naleciałości wieczoru i zmiany temperatur osadzały się coraz to intensywniej na świeżych zalążkach kwiatów. IU boku Rany poruszyła się niespokojnie jej partnerka. Wraz z wiosną rozkwitł ich związek. Mezularia była doprawdy ptakiem lakonicznym, bo ledwie dwa dni później spojrzała Ranie w oczy i powiedziała” Wiesz… Ja też cię lubię bardziej niż to naturalnie się składa między ptakiem a wilkiem. To co… w jednym łóżku już na zawsze?” i w ten sposób stały się parą. Nieoficjalną w świetle prawa i w świetle widzianym przez społeczeństwo, ale to co w łóżku zostaje w łóżku. A do kwitnienia Berberysu jeszcze kawałek. Tak więc, leżała sobie Runa, spoglądając w jaśniejące niebo.
—Nie wstajesz? — padło w końcu pytanie.
—Nie wiem… Ma to sens dzisiaj? — wadera tylko odetchnęła cierpko. Jej ogon zabełtał w świeżym posłaniu posyłając drobinki ptasiego puchu w powietrze.
—Oczywiście ,że tak. Szykujecie się do przedstawienia. —
—Ale mam takie nieodparte wrażenie, że mnie już tam nie chcą! Gertruda nawet nie chce już pomocy! — Rana sapnęła widocznie podirytowana.
—Ja wiem. Ale Rosa, jej nowa pracownica jej pomaga. —
—A trupa… Oni w ogóle patrzą na mnie jak na robaka. —
—Zdaje ci się, boś trochę nieśmiała ostatnio. Idź że. Jak się nie pokażesz to będzie lipa. Będziesz słuchać jak stary Rudolf suszy ci uszy a potem ja będę tego słuchać! — Mezularia pchnęła Runą swoimi łapami aby ją ruszyć. Ta tylko prychnęła, aby zaraz potem wybuchnąć śmiechem i wydobyć się z ciepłego legowiska.
—No dobra, dobra. Rzeczywiście. Ochrzan od Rudolfa nic przyjemnego. Przekonałaś mnie. Chociaż wolałabym posiedzieć jeszcze z tobą w łóżku. — przyznała.
—Nacieszysz się mną nocą. — Mezu tylko fuknęła rozkładając się na całości posłania.
—Ależ oczywiście… wygoniła mnie i rozłożyła się jak księżniczka, ha! — i z tym komentarzem Rana zniknęła w krzakach.

 

Trupa artystów w WSJ była dość wyjątkowa. Składała się głównie z jakiś pokrętów. Nie żeby to było źle, ale każdy z nich miał jakiś defekt na pysku lub kończynie. Było ich siedmiu razem i Rudolf na czele. Dobrzy to byli pieśniarze i aktorzy, ale raczej gdzieś na brzegu społeczeństwa, tak jakby tylko do tego się nadawali w oczach watahy. Biezdar był wilkiem niedużym, karłowatym, z tylną łapą wywiniętą jakby nie w tą stronę co trzeba i na to wszystko z krótką. Ale dobrze życie wiódł. Zawsze był tą iskierką szczęścia wśród tłumu, miły i uczynny. Jarogniewna była waderą za to zupełnie odwrotną. Była duża, wysoka i chuda jak patyk, ale jej przednie łapy były krótsze od tylnych i jakoś ostała się w miocie swoich ośmiu braci. I właśnie z bratem, Izborem, dołączyła tutaj. Izbor z pozoru zdawał się być wilkiem całkowicie normalnym. Z pozoru. Tak było dopóki nie otworzył pyska, bo jego podniebienie, podzielone na pół, sprawiało że otwierał się on dziwnie. Ale nie przeszkadzało mu to w śpiewaniu, a głos miał znamienity. Jarogniewna była samicą bardzo zadufaną, nieco gniewną, jak jej imię sugeruje. Nie lubi jak się komentuje o jej łapach, a Rana szanuje to całkowicie. Izbor za to jest cichy. Głos ma dudniący, daleki i szorstki ale zarazem bardzo delikatny, ale kiedy mówi, mówi cicho, nieśmiały, schowany w sobie. Samotny w swoim własnym świecie. Lestek to wilk typowo pokrzywdzony przez geny rodziców, bo niby nic mu nie jest, ale pysk ma tak brzydki, że Rana zastanawiała się czy to na pewno wilk jak go po raz pierwszy zobaczyła. Kufa krótka,  uczy jakieś okrągłe. Troche jakby go nieudanie z rysiem zmieszano i wywalono w połowie eksperymentu. Ale jego rodzice też tacy brzydcy, dawno zapomniani gdzieś z dala od wzroku. Ale Lestek się nie daje. Jest on sercem tego zespołu, głosem rozsądku i pewnością siebie jaka bije przez wszystkich po kolei. Mówi tak dumnie i dzielnie broni swoich przyjaciół przez oszczerstwami, że dostał przezwisko : Piękny. Bo pięknie mówi i piękne ma serce, pomimo nieprzyjemnego pyska. Mięcisław za to, wilk słaby i chudy. Jego plecy wygięte są w niezbyt przyjemne kierunki, inny za każdym razem kiedy wstaje. Jego łapy czasem wypadają ze stawów i trzeba go składać do kupy. Rana raz to robiła i to nie jest nic przyjemnego. Ogółem, to on ciągle narzeka. Ale ma na co to nikt mu nie przeszkadza. Tomiła, szósta która doszła i szósta w głowie Rany. Wadera jest łysa. Łysa. Tak, łysa. Ma parę takich rudych kłaków tu i tam, pozostałości po sierści, ale poza tym, to ta trzyletnia wadera jest goła jak ludzkie niemowlę. I Rana jest czesiowo jej ulubienicą, bo załatwiła jej od ojca futro na zimę, jak ją upatrzyła taką gołą. I może tym trochę wkupiła się w łaski wszystkich, bo tak to mało w ogóle do niej mówili. To miła jest dla niej miła. Uprzejma. Dla innych, dla obcych, jest raczej zgryźliwa i szczekliwa. No cóż. No i oczywiście. Jest też Unisława. Najmłodsza z nich wszystkich bo szczeniak. Taki ledwie szczeniak już, bo na skraju dorosłości, ale najmłodsza. Tak. Unisława, bowiem została odstawiona na bok na rzecz zdrowego rodzeństwa, bo Unisława nie ma zębów i nie ma przednich łapek. Chodzi sobie nieco pochylona na tylnych, ale daje radę. Nigdy nie urosła za wielka, ale to dlatego ,że niewiele jej dają do jedzenia bo niewiele może zjeść ,jak nie ma zębów. Mało też mówi ale zawsze ma najgłośniejszy śmiech i jest pierwszą do posłuchania kogoś lub wygłupów dla poprawienia atmosfery.

I taka to ci zgraja dziwaków. Rana jak ich pierwszy raz zobaczyła to zastygła na chwilę.
—Co.. brzydcy jesteśmy? — Tomiła zbliżyła pysk do niej.
—To nie o to chodzi. Tobie pewnie zimno! — Oh słodka naiwna Rana kupiła sobie serce Tomiły z tym pierwszym zdaniem, tylko wtedy jeszcze świadoma nie była. Zamiast zaprzeczać, kłócić się, mówić im jacy to piękni, to zmartwiła się o nią. Cóż. Dobre serce musiała też pokazać reszcie. Dlatego też tak ciężko się jej chodziło na te próby. Niektórzy bowiem ją lubili, reszta ogrzewała się powoli. Tak więc jej starania często zdawało się że szły na marne.
—Uważasz że jestem piękny? — Rana weszła na ich polanę. Była ona mała, trochę ciasna, ale fajnie się tutaj ćwiczyło sceny do przedstawień.
—Szpetna morda jak zawsze. — mruknęła wadera przechodząc obok Lestka, który prychnął rozbawiony.
—Powiedziała ta co pieprzy ptaki.—
—A.A.A! — Rana pomachała na niego placem. — Ptaka! — Jak się oni o tym dowiedzieli? A otóż Mezu pewnego dnia ja odprowadziła i na dowidzenia dała buziaka z rozpędu. Prosto w czółko. Ale co tam. Rana niezbyt się tym przejęła. Niech wiedzą!
—No dobra… Ptaka. To nie czyni tego lepszym. — Lestek zaszumiał za nią. Rana rzuciła swoją torbę na kamień niedaleko i spojrzała na niego z błyskiem w oku. Już słyszała Tomiłę skrzeczącą ze śmiechu pod nosem.
—Ja przynajmniej mam co pieprzyć. — oh. Zero pohamowań. Ta trupa uczyła ją złych manier. Doprawdy złych manier. Tomiła wybuchła swoich rechotem, a Unisława jej potowarzyszyła. Parę ptaków wzbiło się w powietrze z powodu nagłego głośnego dźwięku, a Runa odprowadziła je wzrokiem w dal.
—Dobra! Koniec śmiechów. — stary Rudolf zebrał się ze swojego miejsca. — ćwiczymy dalej. Akt Trzeci. Jazda! Jadza! Rana i Tomiła! —jak na zawołanie łysa wadera zarzuciła na siebie kawałek futra, na głowę jak tupecik i uśmiechnęła się. Usadziła swój tyłek na środku polany i odetchnęła.   
— Wnuczko droga, słuchaj starszych rady,
Wyjść za chłopa to hańba, niegodna to zady.
Klasa nasza szlachetna, z dumnych korzeni,
A ty chcesz to zniweczyć, miłością się zmienić?— zawyła. Jej oczy pełne blasku. Rana miała ochotę zaśmiać się na to. Rudolf jedyni przetarł skronie.
—Włóż w to trochę powagi, co?! — warknął w jej kierunku i puścił mordercze spojrzenie na chichocząca trupę. — POWAGI!!!! —
—No dobrze… Już dobrze staruszku. Bo ci jeszcze żyłka pęknie. — Tomiła odetchnęla i poprawiła tupecik. — Wnuczko droga, słuchaj starszych rady,
Wyjść za chłopa to hańba, niegodna to zady.
Klasa nasza szlachetna, z dumnych korzeni,
A ty chcesz to zniweczyć, miłością się zmienić? — powtórzyła. Jej dykcja była znamienita, jej gesty wystarczająco wyolbrzymione aby były wyraźne ze sceny, ale niezbyt nienaturalne. Rana podeszła bardzo powolnym krokiem, jej postawał wręcz błagająca
— Babko kochana, miłość jest ponad wszystkim,
Chcę być z nim, niezależnie od społecznym istym.— mruknęła, jej głos płaczliwy.
—Nadal uważam że ta linia nie ma sensu. — Mięcisław parsknął wyraziście.
—Jakiś lepszy pomysł? — chwilę mierzyli się z Rudolfem wzrokiem, aż Mięcisław pokręcił łbem. —Właśnie. DALEJ!—
— Życie z chłopem trudne, dzieci wiele mieć będziesz,
Większość umrze młodo, w bólu przeżyć zatem.
Nie będzie łatwo, wnuczko, to pewne,
Przemyśl to dobrze, zanim wybierzesz serce. — Tomiła pokręciła głową, pomachała palcem, jej mina grobowa.
—Dobrze. Następna scena! —

I tak minął im czas do popołudnia, kiedy to Rana ruszyła do domu. Jej krok był wolny, spacerowy, bo dobrze już się zapoznała z WSJ i jej zawiłymi ścieżkami. Teraz kiedy ten cały dowódca WSJ, bo bądźmy szczerzy, ich anarchia była bardziej monarchią, umierał powoli acz skutecznie, kręciło się tu więcej wilków. Niektóre spoglądały na nią jakby zamiast głową myślały penisem. Na szczęście na bezbronną nie trafiło. Kopa miała porządnego, a gryzła jeszcze mocniej. Rozeszło się to po wilkach, bo słyszała o sobie samej pogłoski. Dość zabawne trzeba było przyznać. Niebezpieczna. Wariatka. No cóż. Przynajmniej mogła się z głową wysoko nosić kiedy wracała późno do domu, bez strachu.
Wkraczając na własną polankę w końcu mogła odetchnąć. Ten dzień był męczący. Jak każdy inny. Ale wkrótce, latem przedstawią swoje przedstawienie i to było ekscytujące, bo grała główną rolę.
—Jestem w domu! — krzyknęła między drzewa i wkrótce na ziemi wylądowała Mezularia. Jej skrzydła rozpostarte szeroko kiedy lądowała, z subtelną delikatnością. Coś nowego. — Ktoś nauczył cię latać jak mnie nie było? — zaśmiała się Runa. W odpowiedzi otrzymała jedynie parsknięcie i krzywe spojrzenie. —O no już. Nie dąsaj się. Obie wiemy, że lądowanie to nie twoja silna strona. —
—Prawda. Ale nie trzeba mi tego wytykać. —
—Jak nie będę wytykać to nie będziesz się starać. A jak ładnie wylądowałaś teraz ha! — i cmoknęła ptaszycę w bok skrzydła.
—Aj ty zuchwały mały potworze! Całować to mnie proszę tu, wysoko. — i uosobiła też całusa w dziób.
—Szczęśliwa? —
—Oczywiście. Pocałunki od ukochanej zawsze umilają godziny uczenia Szpaka jak się szybuje… — Mezularia odetchnęła.
—Sama się zapisałaś do tej pracy! —
—Poprosili mnie! —
—Mogłaś odmówić. —
—Mogłam. Ale nie miałabym wymówki żeby zostać na zimę i wmawiać sobie, że to dla pracy nie ciebie. —
—Oh.. bo się jeszcze poczuję urażona! — Runa fuknęła po czym wybuchła chichotem. Niedługo potem obie wybrały się na spacer, aby skulić się wieczorem w łóżku i zajrzeć na ponure niebo. Padało delikatnymi kroplami.

—Myślałaś o tym co dalej?  — Mezularia zagadnęła, jej głowa na piersi Runy.
—Dalej? Chyba następny krok to współżycie, nie? —
—Nie do końca mi o to chodziło ,ale tak. To też ciekawy temat, bo nie wiem co ci o tym powiedzieć. — Mezularia poprawiła się. Jej ciepłe pióra i puch zapewniały przyjemny sen. Suchy przede wszystkim, bo deszcz to po niej spływał jak po kaczce.
—Jak to co? Może masz jakieś życzenia! —
—Ta.. I jeszcze czego. Chodź prześpimy się pod słodką jabłonią! —
—O! Do tego to jeszcze chwila, zanim wyrosną, haha! A no.. i seks w miejscu publicznym…. Ryzykowanie. Nie znałam cię od tej strony! —
—To był żart ty mała… ah… — Mezu pokręciła głową zaraz potem znowu układając się tam gdzie już odbiła się na sierści. Tam gdzie serce Rany biło cichy rytm i kołysało ją do snu jak najlepsza kołysanka.
—Wiem, wiem… Ale pytasz się złej osoby. Ja nawet nie do końca wiem jak to między waderą a basiorem wygląda, a co dopiero między waderą, a … ptakiem. I nie bardzo jest też się kogo spytać co? —
—No nie bardzo. Szkliwo niewiele nam pomoże. —
—Jego to aktualnie chyba w ogóle bym nie pytała o to jak się ma. Jakiś taki chodzi. Ostatnio jak go mijałam na ścieżce to do siebie bredził coś o nożu. Biedak… Chyba mu snu brakuje! —
—Snu i piątek klepki. Zawsze był trochę …  No … w każdym razie. Słyszałaś, że Kaja złapali w końcu? —
—Złapali? —
—Taaa.. Jak go nakryli że żaden z niego bocian to próbował udawać łabędzia… Miodełka go podjebała do psów, to go dopadli —
—Idiota… —
—a żeby tylko…—

 

<CDN>


Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 20

Chmurka ciemnego dymu buchnęła pod sufit jak tylko kamień zetknął się z krzesiwem. Kolejna nieudana próba wyleciała z jaskini na stopniały światłem śnieg. Wiosna zaglądała w krtanie wszystkim wilkom po kolei. Ale Bleu się nie przejmował, jego oczy skupione na krzesiwie. Ogień nie chciał do niego przyjść, a zabawa w piromana była nieco niebezpieczna. Jednak czego się bać, kiedy na dworze straszna siąpa. Cokolwiek by zapłonęło, łatwo byłoby ugasić . Ale to nie był główny cel rzemieślnika. Otóż w skórze jaką chciał tak pięknie przyozdobić, w tej księdze co sam ją zapisał swoimi coraz to piękniejszymi literami znajdowały się piękne wspomnienia lat młodości jego dzieci. Jedna z wielu pamiątek, które zachował. Obraz który uczynił, rozpadł  się po czasie, pozostawiając tylko szczątki. Zdało się że z wilgocią zimy zsunął się ze ściany i runął o ziemię. Ale nie ma tego złego. Udało się Bleu poskładać małe łapki do kupy i wklei ć w książkę, gdzie spisał swoje najpiękniejsze wspomnienia. Teraz pochylał się nad skórą do oprawy, zapach siarki i ognia wisiał w powietrzu dusząc wszystkie wonie wokół. Wielkie litery ich imion spisane w ładnym rządku. Skosy i zawijasy oczywiście obecne aby przyozdobić to dzieło. Dzieło, które spod łap artysty musiało wyjść idealne. Perfekcyjne. Żadne inne. A więc starania były wielkie i dokładne. Ba! To wymagało nawet wysunięcia języka z pyska aby skupić się całkowicie  na zadaniu. Jakby skosztowanie gorzkiego dymu i popiołu miało pomóc w czymkolwiek. Ale jego dzieło tworzyło się. Tworzyło powoli.
W tym samym czasie, wcale nie tak daleko, bo zaraz w głębi warsztatu kręciły się trzy wilki. Jałonka, siostra Bleu, która mu życzliwie wołała wuju, zamiast bracie, spędzając tu wiele godzin swojego życia, aby potem ze smutkiem wracać do domu. „Ja to jednak chciałabym czasem z tobą zostać na zawsze, wiesz?” kiedyś powiedziała do Bleu, a temu aż serce skruszyło się, że mała musi tak latać przez pół watahy dla chwilki spokoju. „Ja wiem. Ale mamy też cię kochają.” „Ja wiem wujku. Ale tu jest lepiej.” I w ten sposób oprócz swoich córek, Bleu w księgę wpisaną miał także Jałonkę. Mała jeszcze na początku zimy sięgała ledwo jego kostki, zawinięta w kokardki. Potem większa, także dała mu swoje łapki do odbicia i zawsze opowiadała mu dużo historii. Bawiła się tez w okolicy z dziećmi z sierocińca. Teraz była już z niej mała rozrabiaka, zdecydowanie większa, ale słuchająca się wujka jak ojca. Bo może tym stał się dla kolejnego szczeniaka w swoim życiu. Cóż za zrządzenie losu. Własne szczeniaki miał przez przypadek, a inne lgnęły do niego jak ćmy do światła. Ale to nie ważne. Nie narzekał. Kochał dzieci, a dzieci kochały jego. Jałonka, więc przebierała w materiałach i siedziała z igłą w niezgrabnych łapach próbując nie ukuć się przy swoich próbach szycia. Każdy kiedyś się uczy, a Bleu niby by nie zabronił swojej siostrzyczce próbować.
Obok, na jej łapki patrzył Talerzyk. To był jej taki mały przyjaciel, bo od kiedy Brzoza wyrosła, trochę się usamodzielnił. Był nawet niewiele starszy od Jałonki to i się dobrze dogadywali. Był strasznie ciekawski i nawet częściowo wprowadził się do domu Simone. Co prawda wadera, zagrzybiała trochę, zrobiła się wredna i szczekliwa, więc często przepędzała go na noc do sierocińca, ale zdarzało się, że wkradał się do środka niespostrzeżony i mógł sobie z Jałonką w jednym posłaniu pospać. Chyba tęskniło mu się do siostry, która teraz pracowała i nawet zarabiała na swoje małe miejsce w tej watasze. W każdym razie, tyle tu przesiadywał, że i za Jałonką wołał do Bleu wujku, chociaż zdawało się, że jest świadomy, że nie ma między nimi żadnego połączenia krwi czy rodziny. Ale  Bleu to w żadnym wypadku nie przeszkadzało. Wiedział też, że był jednym z niewielu dorosłych, który był dla niego tak życzliwy, bo Talerzy… no był dzieckiem specyficznym. Odrobinę wolnym i przygłupim można by rzec, żeby ująć to bardzo łagodnie. Teraz siedział nad igłą i patrzył na starania swojej przyjaciółki z wielką uwagą. Wcześniej to i on próbował szyć i tak się wymieniali. Oboje kompletnie nienauczeni.
A trzecim przybyszem był Dally. Jako jeden z trojaczków trochę się też już usamodzielniał i jego własna osobowość wychodziła na świat. Ciekawski, wygadany, pewny siebie, ale pracujący zawsze porządnie i w skupieniu. Teraz siedział z boku, niedaleko Bleu i patrzył na kartkę, patykiem grzebiąc litery w ziemi. Uczył się pilnie, pisma, bo bardzo chciał przydać się na coś w tej watasze. Wybłagał Szkliwo żeby go nauczył odrobinę, ale zdawało się, że temu ptaku coś nie tak szło w życiu to i musiał sobie Dally nowego nauczyciela poszukać. Daleko nie szedł. Bleu zawsze był otwarty na pomoc, więc kiedy Dally się go spytał zgodził się bez wahania. Dzieciak nie był już taki mały. Ba! Można by powiedzieć, że niedługo wyrośnie na dorosłego. Miesiąc… może niecały. Wraz z latem rozłoży skrzydła i wyleci z sierocińca na swoje, to może i dobrze. Niech się już uczy. Młode umysły są zawsze takie chłonne.

Kiedy to już cztery lata spadły mu na kark? Bleu zaśmiał się pod nosem, bo niedaleko mu było do roku piątego. Prawie połowa życia, jeśli Huk da mu krótkie przebywanie na ziemi. A patrząc na to, że bawi się z ogniem i wdycha wiele różnych oparów to różnie może bywać.
—Nie wychodzi mi! — Dally odetchnął ciężko zza jego pleców.
—Za mokra ziemia? — Bleu prychnął czując jak popiół drażni go w nosie.
—Nie. Literka… B jest trudna. — odpowiedział mu basior. Jego ogon uderzył parę razy o ziemię z wyczuwalną frustracją.
—Mogłoby się zdarzyć. Dwa małe brzuszki, jeszcze napisz to drobnym pismem na kartce… — Bleu przyznał wbijając krzesiwo w skórę. Mały płomyk zabujał się pod jego palcami. — Spróbuj najpierw większą. Musisz poćwiczyć ten kształt. —
—Większą… A potem małą? —
—A niedługo nawet na kartce! Na pewno uda mi się załatwić jeszcze parę. Jak nie od Sekretarza to ostatnio podłapałem kontakt z psami we wsi. Całkiem zgrana banda. Za parę kości i list to i mi kartek przyniosą. — odetchnął rzemieślnik. Litera M powoli kleiła się w całość pod jego łapami. Pisał ostatnie imię. Myszka. Jego kochana córeczka, która nadal uparcie trzymała się domu jak tonący deski. Chociaż coraz częściej zdarzało się, że znikała do późna. Jak na przykład ostatnio.

Noc była już głęboka. Jeszcze śnieg leżał na ziemi, więc zwierzęce tropy były gorące, zwłaszcza w nocy, kiedy zwierzyna lubiła wyjść sobie na przechadzkę.
—Co my… koty, żeby na myszy polować? — Prychnął Irys za jej plecami. Myszka tylko pacnęła go ogonem.
—Szukamy lisa… —
—Lisa… To nie tak, że lisy jak wilki… mają.. wiesz… mowę i … — i znowu dostał ogonem w pysk.
—Nie. Nie każdy wilk przecież szczyci się inteligencją. To samo z lisami. Czasem to tylko zwykłe zwierzę.
—A po co my to tak właściwie robimy? —
—Chciałam skórę dla ojca. Na prezent na jego urodziny. — odpowiedziała. Irys zawsze tyle narzekał, ale i tak chodził za nią. Głupio się było przyznać, ale chodził i z nią. Mało to było znane komukolwiek, bo ta dwójka wiecznie na siebie psioczyła i szczekała i skakała do gardeł na każdym możliwym kroku. Ale z drugiej strony zawsze, wszędzie widziało się ich razem. Stanowili dwójkę głośną i upartą. Każde chciałoby po swojemu. I dopiero z dala od oczu pewnego dnia Irys nachylił się nad nią i stwierdził, że w sumie to… bez niej żyć już nie może. Jak się na jeden dzień rozdzielili to doszedł do wniosku, że jakoś za cicho i … czy może by nie spróbowali chodzić razem. Myszka  zastanawiał się dwa dni, aż nie stwierdziła, że skoro i tak tyle czasu spędzają, to czemu nie. Najwyżej pokłócą się na amen i nigdy nie obejrzą na siebie, albo rozejdą w spokoju jak nie wyjdzie. I tak w ten sposób chodzą za sobą i z sobą. Niewiele się zmieniło. Nadal się kłócą jak stare małżeństwo, łażą za sobą i rywalizują, ale teraz na dowidzenia Irys daje jej buziaka w czółko. Czasem podsuwa jej większą rację jedzenia. W chwilach przerwy układają się na jakimś kamieniu, futro do futra i zaskakująco spokojnie rozmawiają o swoich oczekiwaniach. Myszka okazała się być kompanem jakiego Irys szukał. Nie naciskała tam gdzie nie chciał i szanowała jego zdanie, a oczekiwała tylko tego samego w zamian. Więc dogłębnie poznawali się bardzo powoli na swoich własnych zasadach. To było bardzo… miłe. Zmiana w ich życiu, niespodziewana, ale bardzo uprzejmie traktująca ich z gracją. Przynajmniej na tyle ile ich głupie dupy umiały sobie ją okazać. Bo przyznajmy sobie to teraz czytelniku, złammy tą czwartą ścianę ten jeden raz i powiedzmy, że oni oboje trochę tępi są. Jedno po matce, drugie po ojcu.  Więc tak się ich los słodko pisał.
—Dla ojca… no dobra. — Irys w końcu dorównał jej kroku.
i to dlatego wróciła późno do domu. Potem też… i potem też. Bo wieczorami coraz częściej siadała z Irysem i rozmawiała. I śmiała się. Ona śmiała się z jego żartów! I to tak.. na serio. I Irys odkrywał, że może wcale nie był takim zwolennikiem ciszy i spokoju, samotności, kiedy przychodziło do tej wadery. Że właściwie chętnie spędziłby z nią większy kawałek swojego życia, a przynajmniej tą resztkę co z niego zostało. Kto by pomyślał, że taki dzieciak, młódka, podbije jego dorosłe serce. Chociaż… czy one już taka młoda. Może i. Pamiętał Irys przecie jak jeszcze ledwie szczeniak ganiała za nimi uparta, że ona chce się nauczyć polować. Kto by pomyślał, że teraz będzie prowadziła jego na polowania. Jeszcze jakiś czas temu zawarczałby na siebie, zły za ten komentarz. Jak to?! Myszka, lepsza od niego?! Ale teraz, jak trochę ją poznał, poza warstwę obronnego odpowiadania na jego dogryzki, to musiał przyznać, że nieźle nauczyła się polować. Dorównała mu. I dobrze. Nie musi się o nią martwić w spotkaniach ze stworzeniem większym od nich, bo wie co robić i jak się bronić.

Więc Bleu, jak to ojciec, miał swoje podejrzenia. Ale Myszka jak wracała tak kładła się szczęśliwa obok i niewiele mu zdradzała. A on jak dobry ojciec, nie naciskał. Skoro nie płakała, to i krzywda się jej nie działa. Pomimo ciekawości, jakoś coś czuł, że ona po prostu zakochała się. Zwłaszcza ,że zapachu Irysa coraz trudniej było się pozbyć z sierści, kiedy przyszła wiosna i ubyło śniegu, w którym można było się wytarzać dla niepozoru. Ale jeśli nie chciała zdradzić mu niczego… to niech tak będzie. Więc wiosna przyszła. Zakwitły kwiaty i nieco zaostrzyły stosunki z WSJ. Czego więcej chcieć. A otóż… Niedawno, bo parę dni temu, Bleu malował jeszcze na bardzo drogim płócienku. Niedużym, ledwie wielkości kartki, co by mu się zmieściło do książki. Otóż. Przed wiosną, ale jak już się odtajało powoli i widać było, że niedługo przyjdzie powiew świeżości przyszła do niego Atla.


—Tato! — przywitała się. Dzień był bardzo słoneczny. Bleu akurat siedział nad kawałkiem papieru, Jałonka przewracała się w śniegu z talerzykiem, a Dally siedział i pisał literkę Z w białym puchu, starając się sklecać słowa z tego co już miał w głowie. Piękny obrazek malował się przez waderą, która tylko uśmiechnęła się szeroko do swoich podopiecznych ze szkółki.
—Ah… Alta! Miło cię widzieć. — Bleu odłożył swoją pracę na bok aby od razu przesunąć się w kierunku córki i ująć się w swoje ramiona. Ta, dwa razy prawie większa, odwzajemniła uścisk z wielką radością.  — I Misung! Czemu zawdzięczam tą wizytę? —
—Mamy dobre wieści! — Atlanta zakręciła ogonem, aż śnieg wzburzył się za nią. Koraliki na jej szyi i w jej małych warkoczykach na szyi zaszeleściły niczym małe dzwoneczki. Uśmiech na jej pysku był tak szeroki, że udzieliłby się nawet staremu Mszczujowi. — Będzie ślub! — zawołała.
—ślub?! Wasz?! — Bleu sam zaczał szczerzyć się jak szalony.
—Aha.— Misung przeskakiwał z łapy na łapę. — Zapraszamy rodzinę! — uśmiechnął się.
—Coś was uszyć? —
—Ja to w sumie.. mógłbym… prosić krawat? — lis nieśmiało poprosił, na co Bleu mu pokiwał głową.
—A ja nie potrzebuję nic. Tylko, żebyś był. — Atlanta przytuliła ojca jeszcze raz, jej oczy szczęśliwe, błyszczące w świetle słonecznej zimy.
—Kiedy to? —
—Z pierwszym roztopem! Zaraz z wiosną! Agrest już nam udzielił błogosławieństwa na międzygatunkowe małżeństwo! —
—Cudownie! — i to właśnie malował cierpliwie farbami. Swoją córkę, na ołtarzu, która mówiła tak dla Misunga. Swojego nowego męża. Cóż za cudowna to była zima. Urodziła się Jałonka. Myszka w końcu postąpiła krok dalej z relacją, która kleiła się już od tak dawna, Atla wyszła za mąż. I wszystko to, Bleu cierpliwie wpisywał w swoją książkę.

Teraz za to siedział i wyparzał litery. Uczył Dalliego pisać. Patrzył jak jego siostra dorasta. Cztery lata i parę miesięcy i tyle szczęścia. Więc kiedy Rana przyszła do niego pewnego wieczoru, mógł tylko się uśmiechnąć.
—Cześć córeczko. —ziewnął. Książka stała sobie na stole, Mysz wpisane na samym końcu, już wkrótce wykończone złocąca się farbą.
—Myszka jeszcze nie w domu? — spytała wchodząc bliżej i układając się u jego boku jak za starych czasów. Wtuliła się w jego futro z westchnięciem.
—A nie. Teraz sporo czasu spędza z Irysem. —
—Nie jestem zaskoczona! — Przyznała Rana.
—Potrzeba ci czegoś? —
—Nie. Nie. Chciałam się tylko pochwalić. Niedługo, będziemy grać nasze pierwsze przedstawienie! — Rana odrzekła, jej uszy postawione na baczność, ogon przebierający za nią. Bleu uśmiechnął się szeroko.
—Będę w pierwszy rzędzie! —

Czy można chcieć czegoś więcej od życia niż takiego błogiego szczęścia.

 

CDN


Od Rany - "Wątpliwości" cz. 19

Rana spojrzała w niebo. Śnieg powoli opadł na jej nos, roztapiając się od razu. Chmury leniwie przeciągał się przez nieboskłon, płacząc, a zimno przemieniało te łzy w śnieżynki tańczące na delikatnym wietrze.  Tanga i balety, istne przedstawienie dla znudzonych oczu młodego wilka.  Drzewa uginały się pod białym puchem, a jego świeża warstwa powoli zasypywała zwierzęce ślady, utrudniając pracę łowcom. Cichutkie śpiewy i szelesty, i chrupoty, i chrząstanie, i bajanie świata dookoła delikatnie lulało wszystkich do pobudki.  Słonce bowiem dopiero leniwie wschodziło ponad swój horyzont, a przed nim daleka droga była na swój tron i szczyt. Młoda wadera rozprostowała łapy wystawiając je ku górze i przyglądając się im. Jej plecy leżały w dołku, boląc delikatnie, ale przyjemnie, jeszcze przypominając o błogim śnie z jakiego się zbudziły. Jej paluszki zagięły się, łapiąc te tańczące ozdoby zimy, które uciekły prawie od razu. Odetchnęła głęboko. Oh jakiż to był głośny wydech.
—Nie rozumiem, dlaczego.. .Ty wstajesz tak wcześnie.— zaraz u jej boku odezwał się głos. Pewne oko lezące na jej piersi podniosło się na nią.
—Wybacz. — Rana uśmiechnęła się do Mezularii skulonej w kłębuszek, leżącej praktycznie na wilku.
—Masz dzisiaj wolne… —  błękitno- szarawe pióra zaszeleściły kiedy ptak poprawił się nieco w tej dziurze.
—Niby tak, ale nawyki ciężko w sobie stłumić. —
—Rozumiem doskonale. — Mezu przetarła oczy i rozprostowała własne nogi. Jej szyja uniosła się spoglądając na wilka z góry. —Jeszcze chwila wstawania z Tobą i sama zacznę wstawać przed słońcem.—
 —No wiesz.. nie ja nalegałam na spanie w jednym legowisku. — Rana przewróciła oczyma, ale uśmiechnęła się do samicy. Ta tylko prychnęła, jej oczy  iskrząc się rozbawieniem.
—A co? Nie pasuje?—
—Tego nie powiedziałam. — Wilczyca obróciła się na bok , zrzucając z siebie parę zagubionych piórek. Wyczołgała się w śnieg ze swojego ciepłego łoża aby otrzepać się i rozciągnąć. Za sobą usłyszała tylko niezadowolone mruknięcie. — Co? Kaloryfer ci uciekł? — Rana rzuciła drugiej  mały uśmieszek.
—Tak. — padła prosta odpowiedź, ale Rana nie oczekiwała niczego więcej.  Ptak z jakim mieszkała na tej pięknej ,małej polance był lakoniczny i rozgadany jednocześnie., a przy tym wszystkim szczery. 
—Wrócę wieczorem. Obiecałam zakręcić się w gospodzie trochę. Dobrze wiesz, że to teraz w pewnym sensie mój obowiązek. —
—Wieczorem to strasznie późno, a jednocześnie dzisiaj będzie miło na spacerze. Noc zapowiada się gwiezdna. — ptaszyca wstała, jej oczy zawieszone na chmarze chmur.
—Tak? Ja nie wiem  jak ty to czytasz. — Rana pokręciła głową, jej uśmiech poszerzony.

 

Jej łapy przetarły wiaderko z resztek wody opadających na boki. Wiadro za wiadrem i zaniosła do gospody tyle wody ile sobie stara dobra Gospodyni zażyczyła, a słońce nadal ledwo chybotało na horyzoncie. Cóż można innego powiedzieć, niż stwierdzić iż ten dzień będzie wyjątkowo długi i paskudny. Ciągnąć się będzie w nieskończoność i Rana czuła to po kościach. Poranne mrowienie w łapach jeszcze się jej trzymało, oczy chociaż uważne i skupione jeszcze męczył opuszczony sen. Cóż to dzisiaj za horror i męka ją czekały. No cóż. Nie miała czasu się nad tym za bardzo pochylać. Ruszyła wziąć miotłę, taką starą, jeszcze posklejaną z brzozowych  gałązek i korzeni, związanych starą liną. Wszystko to widziało lepsze dni, ale nadal uporczywie towarzyszyło starej Gretrudzie w jej pracy w zaśniedziałej gospodzie. Rana nie miała zamiaru wymieniać żadnej z niezawodnych rzeczy należących do tego przybytku. Ruszyła więc do zamiatania kurzu naniesionego z drogi prze wilcze łapy, które przeplatały się przez próg nawet o tak wczesnej porze. Rana nie była zaskoczona, że tyle osób pojawiało się i znikało, jakby mary. Gertruda, zrzędliwa, gruba i nieuprzejma, mimo wszystko była trochę jak macocha dla wielu z tych pijaków, którzy od pierwszego mrugnięcia słońca napajali się trunkami z niskich półek. A ona im je podawała niczym anioł zesłany z dna piekieł, a świecący się ratunkiem dla ich spragnionych warg.
—Powinienem płakać czy się śmiać? — jeden z nich przysiadł sobie na rogu niby baru i załamał łapy. Wkrótce przed nim stanął kieliszek ze spirytusem. Gertruda spojrzała na niego spode łba i wstrząsnęła ramionami. Rana z racji chwili spokoju i zbliżającego się południa także sobie przysiadła gdzieś  z boku. Gdzieś niedaleko tlił się ogień, który rozpaliła z samego ranka aby pomieszczenie było przyjemnie ciepłe dla pysków i łap zmęczonych ciągłym i nieustającym mrozem . Ciepłe dni słodko zaglądały im już w oczy, ale może nieco złudnie, jeszcze odległe. Przecież najpierw musiał przyjść roztop i błoto w łapach i lóżkach. Nic przyjemnego.
—Płakać czy się śmiać? — wilk zwrócił się do niej. Najwidoczniej usiadła sobie za blisko. Gertruda podała jej zakąsek przed nos, bo alkoholu jej odmawiała. Zresztą nie żeby Rana chciała pić alkohol w południe.
—To prawie jak być czy nie być. Kto by znał odpowiedź. — wzruszyła ramionami zmieszana. Wilka nie znała, może tak z widzenia jak mijała szeregowych idąc na lekcje do Rudolfa. Teraz ćwiczyli frazy i słynne dzieła, ludzkie i nie. Rana była bardzo ciekawska, a stary wilk powtarzał, że idzie jej nienajgorzej. To najbliżej do komplementu jak się dało w przypadku tego starego gbura.
—Wiesz… Przespałem się z waderą… — zaczął. Jego łapa na kieliszku, którego zawartość znikała coraz to szybciej. I równie szybko pojawiała się na nowo. —I co… Raz! RAZ… Pieprzony jeden raz. I teraz będę ojcem. I oczekują… że się ożenię! — sapnął.
—To ja bym się śmiała. Bo głupiec żeś, że w ogóle się do wadery w szczycie przymilał. — Rana zaśmiała się pod nosem, jej smakołyk w łapkach.
—A skąd ja miałem wiedzieć?! —
—Czasem warto spytać. Po to ma się pysk żeby rozmawiać. — po czym wgryzła się w swoje jedzenie ignorując już zrozpaczonego świeżego ojca. To ci dopiero. A jaki wyśmienity pomysł na przedstawienie!

—Uważasz, że gwiazdy to nasi przodkowie. To ciekawe, nie powiem. — Rana przeskoczyła z łapy na łapę przechodząc nad większą zaspą z zamarzłego piachu.
—Czy ja wiem. Ot to po prostu jedno z wierzeń co w mojej babce się przewracały. Raz mnie kobieta spotkała i już nagadała. Chociaż chciałoby się w to wierzyć co? — Mezularia miała znacznie prościej. Jej nogi, długie i gibkie przekraczały przeszkody z większą łatwością, niż krępy wilk trzymający się ziemi.
—Czy ja wiem. Nie wiem czy chciałabym aby mi przodkowie zaglądali do łóżka jak śpię czy inne… rzeczy uprawiam. — wadera zaśmiała się pod nosem.
—To… ciekawe spostrzeżenie. Myślisz że odwracaliby wzrok? A może śpią jak i my? —
—Nie no… jeśli widać ich tylko nocą, to jak mają niby spać? I odwracać wzrok? Jakbym miała patrzeć na tą katastrofę jaką są moje życiowe wybory to bym nawet chyba się zmusić nie umiała! — jej śmiech rozleciał się ponad burzliwe fale, które szalały pod lodem.
—Złe decyzje. Wilczyco ty, co ty robisz w tym WSJ, e ja o tym nie wiem?! — Mezularia nastroszyła pióra jakby nagły powiew wiatru chciał za wszelką cenę podnieść je i zerwać z niej pozostawiając nagą dla świata do oceny.
—Nie. To nie ja je podejmuję. To moje serce gada głupoty. —
—Serce głupie, a rozum zadufany. Jedno i drugie się nie dogada jak pysk się nie wygada. Śpiewaj co ci na sercu leży co?— przystanęły sobie na wzniesieniu obie wpatrzone w daleki horyzont przykrywany chmurami.
—Serce kocha,  mózg woła za wcześnie! — Rana sapnęła smętnie.
—Rozumiem doskonale. Serce kocha, ale racjonalnie rzecz ujmując to wcale nie tak pięknie jakby się mogło zdawać. A chociaż ładny? —
—No wiesz.. ładna. —
—Ładna? — Mezularia zajrzała na swoją towarzyszkę za zaciekawieniem. — No kto by pomyślał. Taka grzeczna, a buja się po krzakach z kobietami? —
—Z nikim się nie bujam! — Rana zaśmiała się. Była wdzięczna temu paskudnemu ptaku za poprawianie atmosfery. — Głupie to takie! Ładna. I zabawna do tego, wiesz?! —
—Doprawdy? Aż mnie kusi co by poznać tą wybrankę! — Mezu… ah… Rana odetchnęła. Ten ptak może i był inteligentny, ale mądrości i świadomości jej czasem brakowało.
—Nie uwierzysz! — serce Ranie zabiło jak dzwon na sekundę. — Ładna. Zabawna. I do tego inteligentna!—
—Idealna! Gdzie takich szukać?! — Mezu zdawała się być coraz bardziej zaintrygowana.
—A może to mi tak tylko serce podpowiada.. Ale spojrzyj tu … — wilczyca nachyliła się nad szorstkim lodem ocierając śnieg z jego wierzchu. Rubilia nachyliła się, jej oczy spoglądając w jej odbicie. — Czy nie ładna? —
—Zakochana… w sobie? — Mezu zadała to pytanie tak prawdziwie, że Rana gdyby nie cztery łapy to chyba by upadła.
—Chyba wycofam moje zdanie o inteligencji. Weźże się puknij i spojrzyj może obok, co? — wilczyca prychnęła i jak gdyby nigdy nic ruszyła dalej. Jej Sece biło jak oszalałe, oddech walczył z płucami aby wchodzić i wychodzić ze złudnym spokojem. Łapy trzęsły się w powietrzu aby cudem stać stabilnie z każdym krokiem. Z wierzchu była jak kamień, niewzruszona. Ale uczucia jak woda, powoli łupały jej niewzruszoną nawierzchnię. Widać było to po pysku, jak uśmiechał się szeroko w zmęczeniu, stresie i radości. Jak trząsł się nieznacznie. W ogonie, który niby przebierał jakby szczęśliwy, ale jakoś tak nisko. Mezularia nie była głupia. Nie można było tego o niej powiedzieć. Miała zawsze pewne podejrzenia i zaprzeczyć nie mogła, że może i została na zimę (i na zawsze) dla pewnego wilka, którego polubiła. Potem może trochę za bardzo.  Rana zaskoczyła ją. Bo jak to tak, że ty sobie tak marzysz o wilku z twoich snów. Punktualnym, pięknym, życzliwym, otwartym, takim delikatnym a wgadanym. Rana była obrazkiem jak wyjętym z jej serca, wilkiem, który podbił jej serce długimi spacerami i rozmowami. Wilkiem, który nie wkradł się w jej serce, a wbił w nie jak w swoją ofiarę. Szybko i namiętnie. Ale czy to było trwałe uczucie. Kto ci to wiedział…
Rana oddaliła się od niej na spory kawałek już, więc Mezularia musiała wybić się z myśli. Z wrażenia i pośpiechu mało nie zabiła się o własne nogi, jak rozpędziła się w jej kierunku. Ha! Serce durne a mózg zamglony. Złe ci to połączenie. Jak pracują osobno i się kłócą to niedobrze, a jak się godzą to jeszcze gorzej. Dlatego też wkrótce wilczyca śmiałą się w głos a Rubilia zbierała ze śniegu, gdyż zaliczyła niezłego orła.
—Ledwo się przyznałam, a ty już się przede mną wykładasz z wrażenia? — podała jej łapę, którą Mezularia chętnie przyjęła. Otrzepując się z resztek śniegu rzuciła waderze obrażone spojrzenie.
—Bo uciekasz! Wyznajesz komuś miłość w taki sposób po czym idziesz jakby nic przed siebie!—
—A co! Mam czekać aż przodkowie tam na górze zdecydują się zaśpiewać nam psalm. Noc zapada. Zmęczona jestem. Wracajmy do domu! — Mezularię ten wilk zastawiał mocniej z każdym dniem. Rana… nawet nie oczekiwała od niej odpowiedzi? Cóż… intryga była zdrowiem w relacji, bo jak się we dwoje zna jak łyse konie to czego szukać i o czym mówić? Może się dowie kiedyś. Ale teraz skupiła się na stawaniu nóg porządnie, twardo na ziemi, aby nie musieć się znów trzepać z zimna.
Tej nocy ptaszyca ułożyła się obok Rany jak gdyby nigdy nic, ale noc zapadła i jej oddech się unormował, a ta dalej z otwartymi ślepiami wpatrywała się w  towarzyszkę. Czy to dobrze czy źle… komu to oceniać.
—Jak tam są i na nas patrzą.. — szepnęła zaglądając na gwiazdy. — To mogliby mi powiedzieć, gdzie te złe decyzje i którędy iść?

 

<CDN>


niedziela, 15 września 2024

Od Kawki - „Rdzeń. Mimo wszystko”, cz. 3.19

Niezwykłe, jak czasem losowo kliknięta piosenka z historii Jutuba z 2022 roku okazuje się czymś, czego po prostu nie zdołam sobie odmówić xD


- Dzisiaj. Dzisiaj, najpóźniej jutro rano. A potem powtórzyć po upływie doby lub dwóch. No i cóż: teraz albo nigdy - zażartował Achpil.
Uśmiechnęłam się z drżeniem. Napięcie, które czułam przez poprzednie dni, nieustannie narastało. Budziło niecierpliwość i niepokój. Wyjątkowo trudno było przez cały ten czas spokojnie czekać zgodnie z wolą mojego guru, ale ufałam w jego mądrość. Niemniej wierzyłam, że oto nadszedł dzień zmian; zmian i powodzeń. Kwiat rozkwitał i mienił się najjaskrawszymi barwami, chcąc stworzyć ze swoich nasyconych miłością komórek soczysty, słodki owoc.
To mój dzień. Tak.
Tylko machnęłam puszystym ogonem. Nie miałam czasu na dłuższe pogaduszki.
- Ile jeszcze piór jestem ci winien? - mruknął Szkliwo gdzieś za moim grzbietem. - Cztery ostatnie, dobrze pamiętam?
- A jakże, cztery.
Mój czarujący towarzysz w wolnych chwilach zajął się ostatnio szukaniem piór. Miał jakieś swoje ścieżki, gdzie spodziewał się znaleźć bocianie i gęsie lotki, które mógłby ofiarować Achpilowi zamiast swoich. Nie przyniósł ich wiele, raptem trzy, ale cieszył się mimo wszystko, bo każde oszczędziło mu chwili bólu i ubytku w jego gładkim, mocnym skrzydle.
Nie słuchałam już ich rozmowy; przy załatwianiu tych interesów stanowczo nie byłam potrzebna, a miałam jeszcze tyle do załatwienia. Ulotniłam się jak wiosenny deszczyk, kłusem, wydeptaną ścieżką, zmierzając na tereny WSC. Nogi odruchowo chciały biec tak jak co dzień, do domu, ale na ostatnim zakręcie zawróciłam całym ciałem. „Północ, zachód, a może wschód, w jaskini wojskowej? Gdzie go spotkam?”. Biegłam dalej przez las, lekkim krokiem, zgrabnie wyrzucając przed siebie nadgarstki mokre od wieczornej rosy. Czasem przeskoczyłam przez suchą gałąź, wystającą z mchu i powykrzywianą jak zrzucone, jelenie poroże. Wciągałam powietrze pełną piersią, jakbym wiedziała, że biegnę po już upolowaną zdobycz. Czułam jej smak na języku dla ochłody wysuniętym z pyska. Zwinnymi ruchami dyrygowały emocje, które oplotły ciężar zwątpienia i na chwilę uniosły go z łatwością, niczym powiew wiatru drobinę kurzu. Emocje to wspaniała rzecz. Jak można byłoby działać i zdobywać szczyty, gdyby nie udawało się ich wzbudzać w najgorszych, najtrudniejszych chwilach, by porwały całą niechęć w swe długie macki? Czy można byłoby w ogóle żyć bez emocji?
Zaciągnęłam się charakterystycznym zapachem sierści, który zapowiadał powodzenie początkowego etapu mojej misji.
- Rubid... - Westchnęłam, może nieco zbyt ostentacyjnie, mając go wreszcie przed sobą. Widok basiora był jak smak świeżego mięsa w pysku. Intensywnie aromatyczna krew spływała na podniebienie. - Och. Musisz pomóc mi jeszcze raz. Serdecznie cię proszę. - Kułam żelazo, póki gorące i wonne. Własna ślina już nasyciła się słodyczą sukcesu. Dotknęłam łapą jego przedpiersia, a pod stwardniałymi od lat biegania po kamienistych ścieżkach poduszkami drgnęło życie. Nagle skrycie zapragnęłam spróbować śliny Rubida.
- Kawko, nie spodziewałem się ciebie tutaj - odpowiedział mi cicho. Troszkę jak nie on; nie ten doniosły, charyzmatyczny poseł.
- Wyczułam twój zapach. Wybacz, jeśli cię zaskoczyłam - stwierdziłam, chyba całkiem rzeczowo, jednak w mojej głowie własne słowa przemieniały się już w bezsensowny bełkot.
- Ty też ładnie pachniesz - szepnął, ale nie zwróciłam na to większej uwagi.
- Chcę zmienić swoje życie. - Naparłam na niego, łaknąc aury jego ciała. Chciałam je poczuć. Chciałam, by ciepło tej miękkiej sierści na jego szyi nie rozpraszało się bezcelowo, a przeniknęło bezpośrednio do mnie. Wprost we mnie; jak żar ogniska albo chociaż promienie perły wyblakłego słońca, tkwiącej u szczytu korony szczęśliwie minionego przedwiośnia.
Przeniknęło więc, rozszczepiając tkanki, wlewając się do żył, paląc każdy włosek w rozgrzanej skórze.
Ostatnie płomienie dopaliły się w nocy. Pożegnałam je z łezką w oku, a Rubida z ocieplonym nimi uśmiechem. Jego i moja łapa jeszcze przez chwilę plątały się ze sobą, nie kwapiąc się do rozstania. Gdy wreszcie wyszłam, stąpałam nie po mchu, a po sypkim popiele, czarna od węgla i z całym sercem wsłuchana w cykanie pierwszych w tym sezonie, pojedynczych świerszczy. Następnego popołudnia, gdy stanęłam u wejścia do Piaskowego Wąwozu, Achpil nie miał do mnie wielu spraw.
- Czy wszystko u ciebie dobrze? - zapytał oględnie.
- Dobrze. Odwiedziłam mojego kawalera. I w sumie tyle.
- Mam nadzieję, że wzięłaś pod uwagę zmianę materiału. Tłumaczyłem, dlaczego. Musimy mieć sto procent pewności, że, w razie niepowodzenia oczywiście, nie ma w tym winy samca, niedopasowania, immunizacji i tak dalej. Chciałbym, żebyśmy zrobili wszystko, co możliwe. - Podkreślił „wszystko”, jakby upuszczał głaz wprost na cienką taflę lodu, już czekając na setki kropel, wyrywających się spod jej roztrzaskanej powierzchni i wyskakujących w powietrze.
- Ech... tak. - Mój wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń i utkwił w pustce. - Racja. - Ale nie potrafiłam dodać nic więcej. Rubid w końcu też nie miał dzieci.
- Ale cóż, ty decydujesz - stwierdził beznamiętnie.
Moje ciało uspokoiło się trochę, ale umysł na nowo zajęła gorączka. „Co, jeśli tym razem nie uda się tylko i wyłącznie z tak błahego powodu? Rubid nie ma dzieci, chociaż jest już właściwie dość stary. Dlaczego?!”, pytałam się sama, przygryzałam wargi i drżałam z rozdrażnienia.
Potrzebowałam podzielić się z kimś swoimi obawami. Gdy tego wieczoru Szkliwo położył się obok mnie, cichutko podparłam się na łokciach i wzrokiem przeniknęłam ciemność. Jego skrzydła były dziurawe. Pręgi pustki pomiędzy piórami nasuwały mi pytanie, czy wciąż może latać bez kłopotów, czy też musi z tym poczekać do kolejnego sezonu. Poczułam paskudne mrowienie w całym ciele i zamiast pytać, po prostu patrzyłam, próbując przemóc uczucie dyskomfortu.
- Coś się stało? - wymamrotał, nie otwierając oczu. A więc musiał jeszcze czuwać i usłyszeć, jak podnoszę się i zastygam.
- Szkliwo, wiesz, martwię się - szepnęłam.
- Czym znowu?
- Achpil uznał, że Rubid nie był, jak to powiedzieć... dobrym wyborem.
- Może wszystko będzie w porządku.
- A jeśli nie będzie? Mieliśmy zrobić wszystko jak najlepiej.
- Czy chcesz spróbować drugi raz z kimś innym? - zapytał poważnie, w końcu odwracając ku mnie głowę i otwierając oczy. Ciężko opadłam na bok.
- Boję się, że termin minie. Achpil kazał dziś lub jutro powtórzyć. Nikogo innego tak szybko nie znajdę.
- Spróbujmy. Poczekaj tu na mnie rano, spróbuję to załatwić po drodze do jaskini alf.
Nie chciało mi się wierzyć, że Szkliwo tak po prostu przyprowadzi mi pod nos dobrego kandydata. Sama za każdym razem długo głowiłam się, kogo wybrać, a potem jeszcze dłużej, jak się do niego zwrócić. Jednak coś - po części mandat zaufania wynikający z doświadczenia, po części zwykłe zmęczenie i wygodnictwo - kazało mi ufać, że to co zrobi, jakoś mi pomoże. Rankiem więc, nie odstępując polanki na krok, wylegiwałam się na grzbiecie, w trawie, i czekałam cierpliwie. Śledziłam wędrówkę ciężkiej płachty chmur, rozkładającej się na wiosennym niebie ponurym dachem, słuchałam śpiewu ptaków. Jedna z tylnych nóg podrygiwała w powietrzu, dostrajając się do rytmu kroków, których nie zdążyłam jeszcze usłyszeć i wcale nie byłam pewna, czy to w ogóle nastąpi. Wreszcie usłyszałam. Skromne, spacerowe, nienachalne. Gdy ujrzałam przybysza, dla pewności musiałam szerzej otworzyć oczy i spojrzeć raz jeszcze.
- Och, witaj, Bleu - wezwałam jego imię, jakbym wciąż uczyła się tych prostych kilku liter. Choć żyliśmy w jednej watasze, w gruncie rzeczy znaliśmy się słabo. Moje serce zabiło gwałtownie. Nie miałam pojęcia, jak Szkliwo w ogóle z nim rozmawiał i ile powiedział. Ale to mu się udało: Bleu był... tak odpowiedni pod każdym względem.
- Dzień dobry, Kawko! Ja do Szkliwa. A może od Szkliwa. Miałem skonstruować coś do ochrony naszych małych jabłonek. Muszę tylko zobaczyć, jak wyrosły, jakoś to sobie wymierzyć. Ponoć ty powiesz mi wszystko co potrzeba i nie muszę na niego czekać.
Otworzyłam pysk, niema jak ryba, i tylko nadpobudliwie pokiwałam głową.
- Możemy wybrać się tam nawet teraz - wycedziłam wreszcie z zakłopotaniem. Delikatnie podrapał się po pysku.
- Słyszałem, że jest jeszcze jedna rzecz. Ale to podobno już jakaś twoja... prywatna sprawa.
Zatem wiedział już ociupinę więcej, niż się obawiałam. To czyniło sprawę o wiele prostszą. Przytaknęłam z uśmiechem i choć mój głos nie był stuprocentowo przekonujący, przynajmniej ogon przyjaźnie omiótł ziemię.
- Chodźmy obejrzeć jabłonki. Potem wszystko ci opowiem, dobrze?
Odwiedziliśmy więc jabłonki. Mierzył, liczył i coś tam kreślił na pogiętej kartce. Dwa maleńkie listeczki drżały za każdym razem, gdy jego palce przelatywały nad nimi z jakimiś przyrządami. Trochę plątały mu się przy tym łapy, jakby peszył się pod moim okiem, które przecież i tak nie rozumiało wiele z jego zapisek. Mogłam tylko czasem potrzymać sznurek rozciągnięty pomiędzy dwoma punktami, żeby mógł zaznaczyć na nim odpowiednie długości. Wreszcie schował cały jarmark i wróciliśmy na polankę.
- No, to co to za ważna sprawa?
- Najważniejsza. - Opuściłam wzrok na swoje łapy. Ależ trudno o tym mówić. - Potrzebuję... dziecka.
- Ach.
- Własnego dziecka - uzupełniłam pośpiesznie.
- I do tego potrzebna ci moja pomoc? - zapytał nieśmiało, ale wnet zdał sobie sprawę z naiwności pytania i, mogę przysiąc, zarumienił się pod sierścią.
Cóż z tego, że był sporo młodszy? Sierść nadal miałam złotą i powabną, sylwetkę nadal dosyć wdzięczną. Zresztą pewnie myślał wtedy nad czym innym. Mam nadzieję, że nie zastanawiał się zbyt mocno nad okolicznościami. Nie przemyśliwałam tego. Pomiędzy bezgłosem a hałasem rozbrzmiewały oddechy i szelest sierści, wystarczająco głośne, żeby zagłuszyć krępującą ciszę oraz zwyczajne dźwięki żyjącego lasu, wystarczająco ciche, żebyśmy nie odczuwali ich dominacji nad spokojnym otoczeniem.
- Bleu, Bleu, taka to wszystko trudna sytuacja.
- Nie przejmuj się tym, proszę! - Zaśmiał się wstydliwie, co tylko upewniło mnie w jego odczuciach, tak podobnych do moich. Oparłam łapy na jego piersi.
- Masz rację. Nie myślmy o tym - szepnęłam. „I niech żyje bal”.
Nie trzeba dodawać nic nadto, że wykorzystaliśmy dobrze tę wspólną chwilę. Wspominam ją bez wielkich uniesień; byłam chyba zbyt zestresowana. Czułam się za to spełniona całościowo, ale najistotniejsze wszak było sprostanie zadaniu, które postawił przede mną Achpil. Pozostało już tylko czekać i mieć nadzieję, bez wyrzutów sumienia nie robiąc zupełnie nic.
Dlatego właśnie kolejnego wieczora, zamiast do Achpila, razem ze Szkliwem wybraliśmy się w przeciwną stronę; w góry. Usiedliśmy na skale, tuż przy nitce ścieżki, i przez chwilę po prostu siedzieliśmy na niej jak dwie kępki mchu. Żaden temat do rozmowy nie przychodził mi do głowy, a i towarzyszowi nieśpieszno było jakiś podejmować. Przez chwilę chciałam zapytać o jaskinię alf i stryjka. Zajęta swoimi kłopotami, prawie go nie widywałam. Dopiero gdy zatrzymałam się na chwilę, zdałam sobie sprawę, że nasze ścieżki w ostatnim czasie stopniowo się rozchodziły.
Podstawiłam tylne nogi bliżej siebie, bo zaczęły marznąć od chłodu kamienia.
- Co tam u Agresta?
- Wszystko po staremu - mruknął. Kolejne słowa zaczął ważyć, na tyle ostrożnie, że zaczęłam słuchać jeszcze uważniej. - Chociaż osłabł trochę. Delta dał mu zioła. Chyba działają.
- Myślisz, że to coś poważnego? - zapytałam, chyba tylko dlatego, że zaniepokoiła mnie ta ostrożność w jego głosie. W jej obliczu poczułam, że jestem niepokojąco blisko odpowiedzi.
- A co nazwałabyś poważnym w jego wieku? - Westchnął, nie odrywając wzroku od lasu szumiącego u stóp wzgórza. Zmarszczyłam brwi. - Myślę że to nic bardzo poważnego. Ale dobrze, że poszedł z tym do medyka.
- To dobrze - odrzekłam nieco ciszej. Właściwie... bardziej gryzło mnie coś innego. - A ty? Mam wyrzuty sumienia, że nie potrafię ci pomóc, tak jak ty mi.
- Proszę cię. - Skrzywił się lekko. - Po co znowu do tego wracamy?
- Nie wiem, co zrobić. Ale wiem, że potrzebujesz pomocy. Nie chcę cię stracić.
- Nie stracisz - odrzekł krótko. Podniósł skrzydło, które następnie, wraz z połą jego płaszcza, spoczęło na moim grzbiecie. Przysunęłam się do niego, by materiał objął i drugi mój bok. Znów zapadła cisza. To dziwne uczucie; byłam niespokojna i spokojna jednocześnie. Wieczorny chłód osiadał na moim pysku, ale nie miał wstępu pod ciepłą, wiśniową jesionkę.
- Jeśli się nie uda... - szepnęłam, nawet nie tłumacząc, że wracam do innej sprawy. W zasadzie nie wiem nawet, dlaczego to powiedziałam; zabrzmiało prawie tak, jakbym miała jakiś alternatywny plan. Bzdura, nie miałam żadnego. Nie wiedziałam, co mogłabym zrobić ze swoim życiem, by przestać myśleć o szczeniętach i zastanawiać się, czy kolejne próby mogą jeszcze mieć sens. Chyba bym nie potrafiła. Szkliwo milczał. Wreszcie dokończyłam zgodnie z prawdą. - To nie wiem, co.
Gdzieś w dole rozległo się pohukiwanie sowy. Ostatnie promienie słońca gasły już na niebie.
- To znajdziemy ci szczeniaka, z którego jeszcze kiedyś będziesz dumna. Obiecuję.
On tak się starał. Ale co mi po tym, jeśli spełnienie mojego największego marzenia mogło leżeć zupełnie poza naszym zasięgiem? Chciałam dać temu dziecku wszystko co najlepsze i zaprowadzić... aż na sam szczyt. Najbardziej chciałam, by było moje. Moje własne. Biologiczny popęd tworzenia wybuchał jak aktywny wulkan.

Cdn.