niedziela, 15 września 2024

Od Kawki - „Rdzeń. Mimo wszystko”, cz. 3.19

Niezwykłe, jak czasem losowo kliknięta piosenka z historii Jutuba z 2022 roku okazuje się czymś, czego po prostu nie zdołam sobie odmówić xD


- Dzisiaj. Dzisiaj, najpóźniej jutro rano. A potem powtórzyć po upływie doby lub dwóch. No i cóż: teraz albo nigdy - zażartował Achpil.
Uśmiechnęłam się z drżeniem. Napięcie, które czułam przez poprzednie dni, nieustannie narastało. Budziło niecierpliwość i niepokój. Wyjątkowo trudno było przez cały ten czas spokojnie czekać zgodnie z wolą mojego guru, ale ufałam w jego mądrość. Niemniej wierzyłam, że oto nadszedł dzień zmian; zmian i powodzeń. Kwiat rozkwitał i mienił się najjaskrawszymi barwami, chcąc stworzyć ze swoich nasyconych miłością komórek soczysty, słodki owoc.
To mój dzień. Tak.
Tylko machnęłam puszystym ogonem. Nie miałam czasu na dłuższe pogaduszki.
- Ile jeszcze piór jestem ci winien? - mruknął Szkliwo gdzieś za moim grzbietem. - Cztery ostatnie, dobrze pamiętam?
- A jakże, cztery.
Mój czarujący towarzysz w wolnych chwilach zajął się ostatnio szukaniem piór. Miał jakieś swoje ścieżki, gdzie spodziewał się znaleźć bocianie i gęsie lotki, które mógłby ofiarować Achpilowi zamiast swoich. Nie przyniósł ich wiele, raptem trzy, ale cieszył się mimo wszystko, bo każde oszczędziło mu chwili bólu i ubytku w jego gładkim, mocnym skrzydle.
Nie słuchałam już ich rozmowy; przy załatwianiu tych interesów stanowczo nie byłam potrzebna, a miałam jeszcze tyle do załatwienia. Ulotniłam się jak wiosenny deszczyk, kłusem, wydeptaną ścieżką, zmierzając na tereny WSC. Nogi odruchowo chciały biec tak jak co dzień, do domu, ale na ostatnim zakręcie zawróciłam całym ciałem. „Północ, zachód, a może wschód, w jaskini wojskowej? Gdzie go spotkam?”. Biegłam dalej przez las, lekkim krokiem, zgrabnie wyrzucając przed siebie nadgarstki mokre od wieczornej rosy. Czasem przeskoczyłam przez suchą gałąź, wystającą z mchu i powykrzywianą jak zrzucone, jelenie poroże. Wciągałam powietrze pełną piersią, jakbym wiedziała, że biegnę po już upolowaną zdobycz. Czułam jej smak na języku dla ochłody wysuniętym z pyska. Zwinnymi ruchami dyrygowały emocje, które oplotły ciężar zwątpienia i na chwilę uniosły go z łatwością, niczym powiew wiatru drobinę kurzu. Emocje to wspaniała rzecz. Jak można byłoby działać i zdobywać szczyty, gdyby nie udawało się ich wzbudzać w najgorszych, najtrudniejszych chwilach, by porwały całą niechęć w swe długie macki? Czy można byłoby w ogóle żyć bez emocji?
Zaciągnęłam się charakterystycznym zapachem sierści, który zapowiadał powodzenie początkowego etapu mojej misji.
- Rubid... - Westchnęłam, może nieco zbyt ostentacyjnie, mając go wreszcie przed sobą. Widok basiora był jak smak świeżego mięsa w pysku. Intensywnie aromatyczna krew spływała na podniebienie. - Och. Musisz pomóc mi jeszcze raz. Serdecznie cię proszę. - Kułam żelazo, póki gorące i wonne. Własna ślina już nasyciła się słodyczą sukcesu. Dotknęłam łapą jego przedpiersia, a pod stwardniałymi od lat biegania po kamienistych ścieżkach poduszkami drgnęło życie. Nagle skrycie zapragnęłam spróbować śliny Rubida.
- Kawko, nie spodziewałem się ciebie tutaj - odpowiedział mi cicho. Troszkę jak nie on; nie ten doniosły, charyzmatyczny poseł.
- Wyczułam twój zapach. Wybacz, jeśli cię zaskoczyłam - stwierdziłam, chyba całkiem rzeczowo, jednak w mojej głowie własne słowa przemieniały się już w bezsensowny bełkot.
- Ty też ładnie pachniesz - szepnął, ale nie zwróciłam na to większej uwagi.
- Chcę zmienić swoje życie. - Naparłam na niego, łaknąc aury jego ciała. Chciałam je poczuć. Chciałam, by ciepło tej miękkiej sierści na jego szyi nie rozpraszało się bezcelowo, a przeniknęło bezpośrednio do mnie. Wprost we mnie; jak żar ogniska albo chociaż promienie perły wyblakłego słońca, tkwiącej u szczytu korony szczęśliwie minionego przedwiośnia.
Przeniknęło więc, rozszczepiając tkanki, wlewając się do żył, paląc każdy włosek w rozgrzanej skórze.
Ostatnie płomienie dopaliły się w nocy. Pożegnałam je z łezką w oku, a Rubida z ocieplonym nimi uśmiechem. Jego i moja łapa jeszcze przez chwilę plątały się ze sobą, nie kwapiąc się do rozstania. Gdy wreszcie wyszłam, stąpałam nie po mchu, a po sypkim popiele, czarna od węgla i z całym sercem wsłuchana w cykanie pierwszych w tym sezonie, pojedynczych świerszczy. Następnego popołudnia, gdy stanęłam u wejścia do Piaskowego Wąwozu, Achpil nie miał do mnie wielu spraw.
- Czy wszystko u ciebie dobrze? - zapytał oględnie.
- Dobrze. Odwiedziłam mojego kawalera. I w sumie tyle.
- Mam nadzieję, że wzięłaś pod uwagę zmianę materiału. Tłumaczyłem, dlaczego. Musimy mieć sto procent pewności, że, w razie niepowodzenia oczywiście, nie ma w tym winy samca, niedopasowania, immunizacji i tak dalej. Chciałbym, żebyśmy zrobili wszystko, co możliwe. - Podkreślił „wszystko”, jakby upuszczał głaz wprost na cienką taflę lodu, już czekając na setki kropel, wyrywających się spod jej roztrzaskanej powierzchni i wyskakujących w powietrze.
- Ech... tak. - Mój wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń i utkwił w pustce. - Racja. - Ale nie potrafiłam dodać nic więcej. Rubid w końcu też nie miał dzieci.
- Ale cóż, ty decydujesz - stwierdził beznamiętnie.
Moje ciało uspokoiło się trochę, ale umysł na nowo zajęła gorączka. „Co, jeśli tym razem nie uda się tylko i wyłącznie z tak błahego powodu? Rubid nie ma dzieci, chociaż jest już właściwie dość stary. Dlaczego?!”, pytałam się sama, przygryzałam wargi i drżałam z rozdrażnienia.
Potrzebowałam podzielić się z kimś swoimi obawami. Gdy tego wieczoru Szkliwo położył się obok mnie, cichutko podparłam się na łokciach i wzrokiem przeniknęłam ciemność. Jego skrzydła były dziurawe. Pręgi pustki pomiędzy piórami nasuwały mi pytanie, czy wciąż może latać bez kłopotów, czy też musi z tym poczekać do kolejnego sezonu. Poczułam paskudne mrowienie w całym ciele i zamiast pytać, po prostu patrzyłam, próbując przemóc uczucie dyskomfortu.
- Coś się stało? - wymamrotał, nie otwierając oczu. A więc musiał jeszcze czuwać i usłyszeć, jak podnoszę się i zastygam.
- Szkliwo, wiesz, martwię się - szepnęłam.
- Czym znowu?
- Achpil uznał, że Rubid nie był, jak to powiedzieć... dobrym wyborem.
- Może wszystko będzie w porządku.
- A jeśli nie będzie? Mieliśmy zrobić wszystko jak najlepiej.
- Czy chcesz spróbować drugi raz z kimś innym? - zapytał poważnie, w końcu odwracając ku mnie głowę i otwierając oczy. Ciężko opadłam na bok.
- Boję się, że termin minie. Achpil kazał dziś lub jutro powtórzyć. Nikogo innego tak szybko nie znajdę.
- Spróbujmy. Poczekaj tu na mnie rano, spróbuję to załatwić po drodze do jaskini alf.
Nie chciało mi się wierzyć, że Szkliwo tak po prostu przyprowadzi mi pod nos dobrego kandydata. Sama za każdym razem długo głowiłam się, kogo wybrać, a potem jeszcze dłużej, jak się do niego zwrócić. Jednak coś - po części mandat zaufania wynikający z doświadczenia, po części zwykłe zmęczenie i wygodnictwo - kazało mi ufać, że to co zrobi, jakoś mi pomoże. Rankiem więc, nie odstępując polanki na krok, wylegiwałam się na grzbiecie, w trawie, i czekałam cierpliwie. Śledziłam wędrówkę ciężkiej płachty chmur, rozkładającej się na wiosennym niebie ponurym dachem, słuchałam śpiewu ptaków. Jedna z tylnych nóg podrygiwała w powietrzu, dostrajając się do rytmu kroków, których nie zdążyłam jeszcze usłyszeć i wcale nie byłam pewna, czy to w ogóle nastąpi. Wreszcie usłyszałam. Skromne, spacerowe, nienachalne. Gdy ujrzałam przybysza, dla pewności musiałam szerzej otworzyć oczy i spojrzeć raz jeszcze.
- Och, witaj, Bleu - wezwałam jego imię, jakbym wciąż uczyła się tych prostych kilku liter. Choć żyliśmy w jednej watasze, w gruncie rzeczy znaliśmy się słabo. Moje serce zabiło gwałtownie. Nie miałam pojęcia, jak Szkliwo w ogóle z nim rozmawiał i ile powiedział. Ale to mu się udało: Bleu był... tak odpowiedni pod każdym względem.
- Dzień dobry, Kawko! Ja do Szkliwa. A może od Szkliwa. Miałem skonstruować coś do ochrony naszych małych jabłonek. Muszę tylko zobaczyć, jak wyrosły, jakoś to sobie wymierzyć. Ponoć ty powiesz mi wszystko co potrzeba i nie muszę na niego czekać.
Otworzyłam pysk, niema jak ryba, i tylko nadpobudliwie pokiwałam głową.
- Możemy wybrać się tam nawet teraz - wycedziłam wreszcie z zakłopotaniem. Delikatnie podrapał się po pysku.
- Słyszałem, że jest jeszcze jedna rzecz. Ale to podobno już jakaś twoja... prywatna sprawa.
Zatem wiedział już ociupinę więcej, niż się obawiałam. To czyniło sprawę o wiele prostszą. Przytaknęłam z uśmiechem i choć mój głos nie był stuprocentowo przekonujący, przynajmniej ogon przyjaźnie omiótł ziemię.
- Chodźmy obejrzeć jabłonki. Potem wszystko ci opowiem, dobrze?
Odwiedziliśmy więc jabłonki. Mierzył, liczył i coś tam kreślił na pogiętej kartce. Dwa maleńkie listeczki drżały za każdym razem, gdy jego palce przelatywały nad nimi z jakimiś przyrządami. Trochę plątały mu się przy tym łapy, jakby peszył się pod moim okiem, które przecież i tak nie rozumiało wiele z jego zapisek. Mogłam tylko czasem potrzymać sznurek rozciągnięty pomiędzy dwoma punktami, żeby mógł zaznaczyć na nim odpowiednie długości. Wreszcie schował cały jarmark i wróciliśmy na polankę.
- No, to co to za ważna sprawa?
- Najważniejsza. - Opuściłam wzrok na swoje łapy. Ależ trudno o tym mówić. - Potrzebuję... dziecka.
- Ach.
- Własnego dziecka - uzupełniłam pośpiesznie.
- I do tego potrzebna ci moja pomoc? - zapytał nieśmiało, ale wnet zdał sobie sprawę z naiwności pytania i, mogę przysiąc, zarumienił się pod sierścią.
Cóż z tego, że był sporo młodszy? Sierść nadal miałam złotą i powabną, sylwetkę nadal dosyć wdzięczną. Zresztą pewnie myślał wtedy nad czym innym. Mam nadzieję, że nie zastanawiał się zbyt mocno nad okolicznościami. Nie przemyśliwałam tego. Pomiędzy bezgłosem a hałasem rozbrzmiewały oddechy i szelest sierści, wystarczająco głośne, żeby zagłuszyć krępującą ciszę oraz zwyczajne dźwięki żyjącego lasu, wystarczająco ciche, żebyśmy nie odczuwali ich dominacji nad spokojnym otoczeniem.
- Bleu, Bleu, taka to wszystko trudna sytuacja.
- Nie przejmuj się tym, proszę! - Zaśmiał się wstydliwie, co tylko upewniło mnie w jego odczuciach, tak podobnych do moich. Oparłam łapy na jego piersi.
- Masz rację. Nie myślmy o tym - szepnęłam. „I niech żyje bal”.
Nie trzeba dodawać nic nadto, że wykorzystaliśmy dobrze tę wspólną chwilę. Wspominam ją bez wielkich uniesień; byłam chyba zbyt zestresowana. Czułam się za to spełniona całościowo, ale najistotniejsze wszak było sprostanie zadaniu, które postawił przede mną Achpil. Pozostało już tylko czekać i mieć nadzieję, bez wyrzutów sumienia nie robiąc zupełnie nic.
Dlatego właśnie kolejnego wieczora, zamiast do Achpila, razem ze Szkliwem wybraliśmy się w przeciwną stronę; w góry. Usiedliśmy na skale, tuż przy nitce ścieżki, i przez chwilę po prostu siedzieliśmy na niej jak dwie kępki mchu. Żaden temat do rozmowy nie przychodził mi do głowy, a i towarzyszowi nieśpieszno było jakiś podejmować. Przez chwilę chciałam zapytać o jaskinię alf i stryjka. Zajęta swoimi kłopotami, prawie go nie widywałam. Dopiero gdy zatrzymałam się na chwilę, zdałam sobie sprawę, że nasze ścieżki w ostatnim czasie stopniowo się rozchodziły.
Podstawiłam tylne nogi bliżej siebie, bo zaczęły marznąć od chłodu kamienia.
- Co tam u Agresta?
- Wszystko po staremu - mruknął. Kolejne słowa zaczął ważyć, na tyle ostrożnie, że zaczęłam słuchać jeszcze uważniej. - Chociaż osłabł trochę. Delta dał mu zioła. Chyba działają.
- Myślisz, że to coś poważnego? - zapytałam, chyba tylko dlatego, że zaniepokoiła mnie ta ostrożność w jego głosie. W jej obliczu poczułam, że jestem niepokojąco blisko odpowiedzi.
- A co nazwałabyś poważnym w jego wieku? - Westchnął, nie odrywając wzroku od lasu szumiącego u stóp wzgórza. Zmarszczyłam brwi. - Myślę że to nic bardzo poważnego. Ale dobrze, że poszedł z tym do medyka.
- To dobrze - odrzekłam nieco ciszej. Właściwie... bardziej gryzło mnie coś innego. - A ty? Mam wyrzuty sumienia, że nie potrafię ci pomóc, tak jak ty mi.
- Proszę cię. - Skrzywił się lekko. - Po co znowu do tego wracamy?
- Nie wiem, co zrobić. Ale wiem, że potrzebujesz pomocy. Nie chcę cię stracić.
- Nie stracisz - odrzekł krótko. Podniósł skrzydło, które następnie, wraz z połą jego płaszcza, spoczęło na moim grzbiecie. Przysunęłam się do niego, by materiał objął i drugi mój bok. Znów zapadła cisza. To dziwne uczucie; byłam niespokojna i spokojna jednocześnie. Wieczorny chłód osiadał na moim pysku, ale nie miał wstępu pod ciepłą, wiśniową jesionkę.
- Jeśli się nie uda... - szepnęłam, nawet nie tłumacząc, że wracam do innej sprawy. W zasadzie nie wiem nawet, dlaczego to powiedziałam; zabrzmiało prawie tak, jakbym miała jakiś alternatywny plan. Bzdura, nie miałam żadnego. Nie wiedziałam, co mogłabym zrobić ze swoim życiem, by przestać myśleć o szczeniętach i zastanawiać się, czy kolejne próby mogą jeszcze mieć sens. Chyba bym nie potrafiła. Szkliwo milczał. Wreszcie dokończyłam zgodnie z prawdą. - To nie wiem, co.
Gdzieś w dole rozległo się pohukiwanie sowy. Ostatnie promienie słońca gasły już na niebie.
- To znajdziemy ci szczeniaka, z którego jeszcze kiedyś będziesz dumna. Obiecuję.
On tak się starał. Ale co mi po tym, jeśli spełnienie mojego największego marzenia mogło leżeć zupełnie poza naszym zasięgiem? Chciałam dać temu dziecku wszystko co najlepsze i zaprowadzić... aż na sam szczyt. Najbardziej chciałam, by było moje. Moje własne. Biologiczny popęd tworzenia wybuchał jak aktywny wulkan.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz