Podniosłam łeb i spojrzałam na kierunek mej wędrówki. Wokół mnie rozciągała się zielono-biała polana, pełna dzięgieli wyrastającej wśród najzwyklejszej trawy. W powietrzu unosił się słodki zapach natury, a gdy wciągnęłam w nozdrza powietrze, wyczułam jeżozwierza po prawej stronie. O tej bardzo popołudniowej porze prawdopodobnie wracał w swoje bezpieczne strony, by przygotować się do snu. Ja aktualnie drzemałam w różnych miejscach, zazwyczaj spałam czujnie pod jakimś drzewem, naturalnie budząc się co dwie godziny. Dzisiaj zamierzałam skorzystać z łąki, wyścielonej zielonym dywanem, by móc spoglądać na gwiazdy. W końcu należało czerpać korzyści z lata.
Wpierw jednak ruszyłam przed siebie. Do zmierzchu miałam jeszcze trochę czasu, a ja chciałam sprawdzić co kryło się za zielonym horyzontem i gdy przekroczyłam już jego znaczną część, do moich nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach. Smród człowieka. Instynktownie sierść na grzbiecie się zjeżyła, a źrenice zielonych oczu zwęziły. Nie cierpiałam tego zapachu. Z człowiekiem miałam do czynienia tylko raz – było to nieprzyjemne zbliżenie, po którym, jak mi się wydawało, ludzka woń miała mi się kojarzyć z bólem i nienawiścią już na zawsze.
Jednak ruszyłam w stronę ostrej woni. Był to kierunek mej wędrówki, więc musiałam (i chciałam) zmierzyć się z tym, co mi ześle los.
< Almette? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz