Witaj Maj!
wtorek, 30 kwietnia 2024
Podsumowanie kwietnia!
Witaj Maj!
Od Rany - "Jak Ęreg został legendą."
—To.. opowiesz mi historię? —
—Opowiem. —
—A o czym?—
—Jak Ęreg został legendą—
Nieokreślony czas temu, w czasach kiedy wilki mogły pomarzyć tylko o pięknych medycznych jaskiniach czy zorganizowanych wojach, czy chociażby prostym piśmie. To były czasy watahy prymitywnej, a przynajmniej tak mogło się zdawać. Otóż, to tak dalekie od prawdy jak słońce od księżyca. Tam wtedy, kiedy młody Ęreg otwierał dopiero oczy, watahy były tak zorganizowane, że ich leśne ścieżki przykrywały murowane chodniki, jaskinie zamieniły się w domy, a ludzie szczekali przy budach. Cóż za życie dla młodego Ęrega.
Jako szczenię Ęreg był bardzo ambitnym brązowym wilczkiem. Bardzo ładnym także. Jego babka powiadała, że w ich rodzinie to miał najpiękniejsze oczy. Ich błękit czarował każdego wokół, ich bystrość zaskakiwała geniuszy, a ich wielkość.. oh te wielkie orbity, książki jego życia, wdzierały się w umysły innych wilków, wydzierając w nich na zawsze dziury. Były godne zapamiętania. A jego ogon. Taki puchaty ogon, idący za nim wszędzie, wiecznie brudny, bo ciągnący się po ziemi. Mama powtarzała mu że to skarb, taki puchaty skarb, jak on. I tak mały Ęreg został wyniesiony do miana wyjątkowego przez parę słodkich, niby niewinnych słów.
Ale jednak te słowa zasiały w nim dozę narcyzmu, tego szaleństwa, które potem pochłonie jego oczy, kiedy spotka się z Satrnią.
—Kim jest Satrnia?—
—Ah.. No tak…—
Satrnia była młoda kiedy przyszło jej się zmierzyć ze
śmiercią po raz pierwszy. To były czasu kiedy rzeczywiście, watahy nie należały
do najlepiej sytuowanych, a ta jej w ogóle rozpadała się w łapach. Młoda
Satrnia, może roczna, siedziała przy boku swojej matki, kiedy jej ojciec wpadł
do ich jaskini, ranny, zakrwawiony. Jej matka, chora i w ciąży nawet nie zdołała
się podnieść aby przywitać i pożegnać miłość swojego życia, taka była
osłabiona. Więc to Satrnia musiała go opatrzyć, a że niewiele mieli to i
niewiele mogła mu oferować. Kiedy tak spoglądał w jej oczka, te czerwonawe
tony, które odziedziczyła po jego ukochanej, tak mruczał coś niezrozumiałego
pod nosem. Satrnia do końca trzymała go za łapę, aby spokojnie odszedł na druga
stronę, tak gdzie już nie zazna bólu, po czym wytargała jego ciało na zewnątrz,
tam gdzie wzrok jej matki nie sięgał. Ona potrzebowała teraz spokoju. Tego
samego dnia jeszcze, przybył o niej alfa, zmartwiony. W końcu przed ich jaskinią
leżało martwe ciało.
—Co się stało? — Jego imię było Brobas. Nie był najlepszym alfą, ale trzymał w
kupie te resztki watahy, które brutalny świat tak rzucał o ściany.
— Nie wiem. Wpadł do domu taki już, o! I potem już go nie ma.! — płakała wtedy.
Kochała swojego tatę i każde jego wspomnienie zachowała już w swojej głowie, na
bezpieczniejsze czasu. Alfa odetchnął tylko głęboko i zabrał ciało aby je
zagrzebać. Kolejna strata, kolejny wilk martwy. Dobrym był wojownikiem,
pilnował watahy i domu całym sobą. I był kolejną ofiarą pewnego potwora
czyhającego na nich wszystkich. Burgunda, brata alfy, który wygnany poza watahę
lata temu za zabójstwo powrócił, silniejszy od nich wszystkich i chciwy. Chciwy
i z chrapką na zemstę.
Satrnia odetchnęła z ulgą kiedy jej matka w końcu podniosła głowę, nieco zdrowsza. Ale wkrótce potem zaczęły się pytania o tatę i mała wadera musiała nakłamać mamie, jedynej która jej została. I tak przeżyły może tydzień, aż kolejny atak się nie odbył, zaraz niedaleko nich. I tak Satrnia patrzyła jak wilka rozrywają dwa inne na strzępy. Cóż to był za niewiarogodnie brutalny widok dla tak młodych oczu. Ale ona był silniejsza niż to wszystko, niż ten strach. Nic nie przeszkodziło jej w dbaniu o schorowaną matkę. I to się jej opłaciło, częściowo przynajmniej. Kiedy kolejny tydzień minął i jej matka odetchnęła z ulga po chorobie, zaczął się poród, jakby czytając z ich uczuć. I zamęczył jej mamę do śmierci. W ten sposób została Satrnia sama z jednym żywym szczeniakiem i jeszcze musiała ciało matki obronić przed pogrzebaniem. Potrzebowała go jeszcze chociaż chwilę, żeby wydoić to mleko co mogła i była w stanie jakoś zapakować. Chciał aby jej brat przeżył.
Na nic to się jednak jej zdało, gdyż wkrótce zabrakło też mleka. Satrnia w opłakanym stanie zastanawiała się czy sama nie powinna zajść w ciążę tylko żeby wyżywić tę małą perełkę w jej łapach, pozostałość po jej rodzicach. Niestety, zanim zdążyła cokolwiek zdziałać jej młodszy brat odszedł, zgłodzony brakiem pożywienia i reakcji ze strony watahy. Satrnia zmarszczyła nos nad jego ciałem, już niezdolna do płaczu. Tak tylko spoglądała na ich wspólny grób, ni złość ni smutek zaglądający w jej serce. Odetchnęła w końcu i jej krok zmierzył w nieznane. A raczej z znane, tylko w niewiadomą przyszłość, bo w końcu kto wie co w niej czeka. Kiedy wilki jeszcze nie maiły mocy, kiedy wszystko było prymitywne i dziwne, jakby nie nasze, ona, taka drobna, szła tam gdzie umierali wielcy.
Księżyc zaświtał nad jej rudym futrem, jej czerwone oczka wbijając się w śpiącą postać wielkiego wilka. Jego pysk wykrzywiony był w głośnym chrapnięciu, uczy opadłe. Jej krok był szybki, ale jakże cichy. Zbliżyła się na ile mogła i jej oczy pociemniały. Jej łapa położyła się na jego gardle, powoli wypruwając żyły z jego ciała. Jego oczy otworzyły się, dwie czarne kule, zaskoczone, ale spóźnione. Jego gardło zachrypiało kiedy krew przelała się w trawę. Satrnia wiedziała co robi. Jakiś czasu uczyła się na pomocnika medyczki, gdyż poprzedni zmarł w znanych już wszystkim okolicznościach, pod pazurami trupa zdychającego pod jej łapami. Uśmiechnęła się spokojnie. Odetchnęła i zamknęła oczy. Jej ciało było teraz takie ciężkie, takie drobne, chudzone i głodne. Zbliżyła się do jeziorka niedaleko, jej oczy wbiły się w jego powłokę. Kiedy zanurzyła się opętało ją zimno tak przeszywające, że wzięła oddech słodkiej wody w płuca. Ale nie zakrztusiła się. Jej pierś opadła i podniosła się, powietrze uchodząc z jej ciała i do niego powracając. Wysunęła się spomiędzy otchłani, rudy kolor rozpływający się po falach w dal. I stanęła tam, jej oczy wbite w obraz przed nią. Trup wielkiego wilka i ona, leżąca u jego stóp, jego kły wbite w jej kark. Jej rude futro zawiewał wiatr niosąc ze sobą jej smutne łzy zalewające je pysk. Ten młody pysk, który zapłacił życiem za tak spokojne morderstwo. Czy dołączy teraz do rodziny?
Jej nowe ciało, ubrane w szare szaty sierści, która jakby nie do końca była jej , wiedziało dokąd ma zmierzać. Jej oddech wyrównał się z czasem kiedy tek dreptała gdzie prowadziła ją intuicja, a księżyc świecił. O poranku znaleziono ją, martwą, nieświadomi jej drugiego życia, do którego wtedy też doszła. Jej łapy stanęły pośrodku jeziora. Innego, większego. Tam w głębi uśmiechały się do niej twarze jej rodziny, a kiedy zanurkowała oplotły ją ciepłe ręce i korzenie. To był jej koniec…
Ale nie do końca, ponieważ nigdy tak właściwie nie udało jej się przejść na drugą stronę. Coś… zatrzymało ją przy tym skrawku życia przyziemskiego jakie w sobie miała. Księżyc wyrwał ją wtedy z odmętów, różowe kwiaty wokół jej szyi, klatka piersiowa goła, łapy trzymające się skrawkiem magii przy ciele. Była już prawie na wyjściu, kiedy sama matka natura odrzekła do niej iż to nie jest jej koniec.
Oto więc i jest… Satrnia. Przed jej obliczem staje się w momencie śmierci, kiedy spogląda ci w oczy z łagodnym uśmiechem, pełnym dziecięcej radości. Albo groźnym wzrokiem obserwuje każdy twój ruch. To ona sądzi i przesądza o tym co i jak się uczyniło, a za odpowiednią zapłatą wilk jest w stanie uzyskać jej umiłowanie. Pięć lat więcej na ziemi aby zamknąć wszystkie swoje sprawy. Powiadają, że niekiedy pozwala zasiąść u swego boku tym , którzy najlepiej na to zasłużyli!
—Łał. Więc ona jest bogiem śmierci?—
—Oh.. Bogiem? Nie, nie. Ona nie jest bogiem, ona tylko tej śmierci stróżuje.—
—Czyli to taki strażnik?—
—Tak. Ale teraz.. Ęreg.. na czym ja to… A tak!—
Ęreg był bardzo bystrym szczeniakiem i z książek wydobyli wiele wiedzy w swoim życiu. Miał przed sobą drogę usianą sukcesami, tak powiadali wszyscy wokół niego. Taka presja nie zawsze jest dobra dla młodego umysłu, na szczęście nie wzruszała ona za bardzo małego Ęrega. Za to tylko podsycała jego ego, kiedy sukces za sukcesem wpadały w jego łapy. Kiedy dostawał medal za medalem, a wszyscy wokół szeptali zazdrosne słowa. Nosił się z głową bardzo wysoko, przekonany że czego się dotknie tak mu się uda. I przez najdłuższy czas miał rację. Matematyka. Same osiągnięcia. Wymyślił parę nowych formuł, uregulował kilka niejasnych zasad. Dla świata w jakim żył był znany ,znany ze swojej inteligencji, ale też arogancji. Umiał grać na pianinie, malować, tworzyć garnki z gliny, strzelać z łuku, tresować ludzi. Ale jedyne czego nie umiał to znaleźć przyjaciół.
Tak to właśnie często bywa z tymi ludźmi co się popisują za bardzo. Nikt ich nie lubi, bo są snobami. Ale Ęreg tego nie rozumiał. Był taki cudowny, wielki, zasługiwał na atencję i adorację! Wiec czemu jego rówieśnicy go tak nienawidzili? Nie widział błędów w sobie, a więc odcinał tych wokół siebie. Najpierw znajomych, potem przyjaciół, a na końcu rodzinę.
I byłby może szczęśliwym samotnym wilkiem, gdyby nie nagły wypadek, który zmienił jego życie na zawsze. Otóż, wpadło w niego jedno z prototypowych aut, które kreowano w tamtych czasach.
—Takie auto jak mają ludzie?—
—Może… nikt tego nie wie. Nie zachowały się żadne rysunki poza opowieściami.—
Ęreg stracił łapę. Jego cenną, piękną łapę. Jego oczy nie mogły się wypłakać tamtego dnia. Ale szybko zdał sobie sprawę, że jest w stanie wykorzystać to na swoją korzyść. Szybko w jego głowie powstał pomysł łapy bionicznej. I wyobraź sobie, że dwa lata później, młody 5 letni Ęreg chodził powrotem na czterech łapach. To był cud, nawet w tamtych czasach. W końcu, cóż to za widok, żeby wilka łapa się tak przesuwała sama jednocześnie z innymi i żeby chwytała jak każda inna. Szybko podłapał się ten pomysł i wkrótce Ęreg był sławniejszy niż kiedykolwiek i bogaty! Taki to był wilk.
Więc kiedy stracił kolejną łapę w podobnym wypadku, nic się nie zmartwił. Ba! Aby udowodnić coś komuś pozbawił się wszystkich czterech łap. I nigdy ich nie odzyskał w pełni. Bioniczne łapy to nie było to samo. Ale mimo to , że uczynił cos dobrego, jego ego nie zmalało. Wręcz przeciwnie. Uważał się za bohatera. Za pioniera, którym był po części. Ale to nie ważne. Jego głowa patrzyła nie tam gdzie powinna i zatracił siebie w tej gonitwie o uwagę. A kiedy się zestarzał, a ta uwaga odpływała od niego, łapał się wszystkiego aby ją zatrzymać. Był olimpijczykiem, ale złapali go na dopingu. Był matematykiem ,ale skradł większość swoich wyników i badań. Był lekarzem, ale udowodniono mu że nigdy nie skończył studiów i praktykował nielegalnie. Świat rozsypywał mu się pod łapami, już w wieku 8 lat. Bez czterech łap, na zardzewiałych metalach, bogaty ,ale samotny postanowił, że dokona niemożliwego. Osiągnie nieśmiertelność.
Próbowała wiele lat, ale jego eksperymenty często się nie udawały, a kiedy osiągnął wiek 12 lat goniły za nim służby specjalne, bo namieszał tak wielce, że trochę się posypało poza jego kontrolą. I tak jak ulepszył świat w którym żył, rolę Ęrega w jego destrukcji określa się jako kluczową. Nie wiadomo co dokładnie wypuścił na świat, ale wiadomo, że niewiele osób przeżyło aby opowiadać tę historię. Mówią tez że to dlatego ludzie teraz rządzą. Bo byli odporni, a my wilki, zapłaciliśmy wielkie ceny za błędy Ęrega. Ale on nie poddawał się.
Wiesz. Nie poddawał, naprawdę! Chciał osiągnąć to
niemożliwe. Do tego stopnia, że włamał się w zaświaty. Jak? Kto go wie. Był
mistrzem fizyki i matematyki, nawet obręby życia go nie powstrzymały. I na tych
swoich metalowych łapach chciał wyrwać serce śmierci. Ale jej nie zastał.
Jedynie Satrnia stała tam przed nim, jej pysk poważny, jak z kamienia. Jej
wzrok oceniał go, widział jego błędy i brak poprawy.
—Sądzisz ,że możesz osiągnąć nieśmiertelność? — spytała się go. Jej oczy drwiły
z jego postanowień.
—Ja to wiem. —
Zapadła chwila ciszy, aż wadera nie uśmiechnęła się szeroko.
—Dobrze więc. — po czym jej łapa sięgnęła po jeden z kwiatów. Jej palce przesunęły
po płatkach, jej oczy zalśniły rozbawionym blaskiem, kiedy podawał mu go w
otwartych łapach.
Sięgnął po niego, moc płynąć przez jego żyły. Odetchnął, głęboko, aż… zabrakło mu powietrza na sekundę. Stał znowu na ziemi, jego łapy ciężkie, jakby nie jego, dziwnie rude. Jego oczy spojrzały na bok, gdzie jego ciało leżało martwe, zakrwawione, na stole jednego z laboratoriów, gdzie jego nieudany eksperyment zaszalał. Przerażony krzyknął, cofnął się o dwa kroki. Kroki? To nie były jego łapy. Stał tam, pośród zimnego skupiska metalu, na nie swoich łapach, obok swojego ciała.
—Tak kończą ci którzy gonią za niemożliwym. Ale popatrz… Osiągnąłeś swoje. Nieśmiertelny… ale jakim kosztem — zaśmiała się do niego Satrnia. Jego oczy ostatni raz spojrzały w te czerwone tęczówki, zanim zarosły błękitnymi kwiatami.
Powiadają, że siła jego pragnienia napełnia te kwiaty mocą tak silną, że jest w stanie zesłać twojego ducha powrotem na ziemię, jako widmo, jako zjawa. Tak długo jak po śmierci twoje ambicje nie ustają i przechodzą za Toba, możesz go prosić o ta przysługę. Podobno także zmądrzał i pod okiem młodej Satrnii naprawił woje Zachowie i zrobił się milszy. Zgaduję, że ślepota i wieczna pamięć swoich błędów, oraz świadomość bycia powodem zagłady własnego gatunku robi takie rzeczy wilkowi. Ale kto wie…
— Nikt ich nigdy nie widział, bo kto powraca do żywych nie pamięta śmierci, a kto umarł, nie ma jak nam opowiedzieć.—
—To skąd wiadomo że w ogóle są? —
—Czasem wystarczy uwierzyć.—
END?
Od Agresta - „Rdzeń. Mimo zmęczenia”, cz. 2.16
niedziela, 21 kwietnia 2024
Od Salvatore - „To miał być rutynowy zwiad” cz. 2
piątek, 12 kwietnia 2024
Od Bleu - "Wątpliwości" cz. 18
Wkrótce Bleu klepał swoim młoteczkiem w drewno. Metalowe gwoździe, tak skrupulatnie kradzione z ludzkich śmieci i domów, wbijały się gładko w miękki kruszec. To było jego trzecie podejście nad tym parszywym projektem, ten nieszczęsny węgiel leżący na kamieniu obok jego pracy. Słońce, to piękne wiosenne słońce zaglądało na jego łapy, kiedy na skraju własnego domu siedział i uporczywie machał narzędziami.
-A co jakby chmurki były zrobione z waty cukrowej?- i oczywiście, ostatnimi czasy nie bywał sam. Ah, jego życie byłoby nudne i monotonne bez obecności tych jakże słodkich głosów. Pomimo, że szczeniaki bywały męczące, rzemieślnik nie miał na co narzekać.
-Hymm.. Myślę że byłaby to bardzo pyszna wizja. - zaśmiał się odkładając narzędzia. Jego ramię bolało już powoli, a jednak nie miał ochoty odkładać pracy. Jednak szczenięta, oh te słodziaki, zawsze dawały mu pretekst aby dać odsapnąć jego zmęczonemu ciału. Przysiadł sobie i spojrzał na trzy malce leżące plecach i wbijające swoje oczyska w dalekie niebo. Szalka, Dally i Jałonka. Trzy małe szczęścia żyjące bez wielkich zmartwień na karku. Oh jakież słodkie to były czasy, kiedy dzieci nie muszą bać się o wojnę wiszącą im nad łebkami.
-Ja tam myślę, że to by było nieco obrzydliwe. Tam jest dużo ptaków, a ptaki są brudne!- Szalka nakryła swoje łapki kocykiem, który targała wszędzie. Była to taka stara szmata, którą Bleu wielokrotnie już łatał i mył na ile tylko był w stanie, aby nie wyglądał jak zmemłany życiem jakie dawało mu szczenię.
-Trochę. Ale z drugiej strony, byłyby takie pyszne!- Jałonka zaklaskała, jej oczy, tak zielone jak ta młoda trawa otaczająca jej futro, zabłyszczały na samą myśl.
-I jak niby mielibyśmy je zjeść?- Dally zerknął na swoje koleżanki, a potem na Bleu, który zbliżył się na tyle aby móc zawisnąć nad nimi.
- Poprosimy Smołę! Albo Szpaka, chociaż on taki wredny trochę. - mała siostrzyczka Bleu wbiła w niego swoje oczka, a on uśmiechnął się szeroko.
-Ależ oczywiście. - basior zaśmiał się. Ten dźwięk zakręcił się wesoło w jego piersi, wstrząsając nią i unosząc delikatnie.
-Czyli chmury są zrobione z waty cukrowej? - Szalka mruknęła pod noskiem, marszcząc go nieco.
-Niestety nie. A może na szczęście, że nie. Chmury to dużo wody na niebie, co się tak do siebie skleja jak klejem i tam wisi. A wiatr pcha je przez niebo, bardzo wysoko. Dlatego tak nie widać ich dużo jak już się podlatuje. I dlatego tak mocno pada jak się zderzą.-
-To deszcz to nie łzy aniołków? - Dally prychnął oburzony. - Okłamali mnie?! -
-Okłamali czy nie. Może po prostu nie wiedzieli. - Bleu odpowiedział spokojnie. Dzieci zawsze ćwiczą cierpliwość, a Bleu miał jej stanowczo za dużo w sobie. Gdyby się dało, przekazałby ją dalej. Wlał w innych aby uczynić życie tych maluchów tyle razy lepsze. W końcu jego matki jakoś słabo sobie z tym radziły.
Dzień zakończył się dość szybko. Okładka jaką tak cierpliwie rąbał i układał Bleu, leżała, schnąć na wieczornym powietrzu. Niedługo należało ją schować, aby uniknęła styku z rosą i wilgocią. Bleu jeszcze nie zdążył pokryć jej warstwami wosku i miodu aby zabezpieczyć drewno przed niepotrzebnym puchnięciem, a więc należało się z tą kwestią obchodzić wyjątkowo delikatnie. Ale młody wilk zawsze był w stanie znaleźć chwilę czasu dla swojej rodziny, w końcu to ona budowała jego świat. Każda cegiełka tego domu, który stał w jego sercu była postawiona i sklejona wspomnieniami, które zapewniły mu wilki wokoło. Bleu odetchnął truchtając leśną ścieżką, w jego pysku zmęczone szczenię, już prawie pochłonięte przez słodkie sny, bujające się na boki przy rytmicznych ruchach przemieszczającego się ciała. Jałonka odetchnęła sennie, niesiona przez kolejne krzaczki, powstające do życia. Zima odchodziła w nieznane, ustępując ciepłu wiosennej pogody, a wkrótce przeradzając się w letnie upały i długie, ciepłe noce. Teraz jednak jeszcze powietrze bywało chłodnawe, deszcze uporczywe, a pyłki nieznośnie przeszkadzające w swobodnym oddychaniu. Ale jakież było przyjemne patrzeć jak zeschłe gałęzie opadają, jak drzewa wypuszczają maleńkie odnóżki, jak rozkładają świeże listeczki i łapią poranną rosę w młode korzenie. To wszystko składało się na cudowny obrazek nowego życia, nowego rozdziału, równie wybuchowego jak poprzedni, a jakże mile widzianego zarazem. Bleu wstąpił w polankę przed domem, jaskinią, swoich mam. Ta samą która prześladowała go w najgłębszych koszmarach z dzieciństwa, która czasami nawiedzały go pomiędzy słodkim snem o którejś z córeczek, a jego śnie o kolejnym upragnionym projekcie jaki wypadałoby zacząć robić. Wilk odetchnął, zaglądając do środka. Od jakiegoś czasu już wchodził tam po prostu jak do siebie. Jałonka tyle przebywała w jego otoczeniu, że nawet czasami chciał po prostu położyć ja w legowisku u siebie, pomiędzy swoim ciałem i Myszką, ale wiedział, że nie może jej po prostu, bez pretekstu oderwać od matki. Niestety. Nie ważne jak bardzo chciałby temu zaprzeczyć, Jałonka była jego siostrą, a Simone jej matką. musiały mieć jakąś więź i coś z nią robić! Do diaska przecież matka to najważniejszy element pierwszego rozwoju szczeniaków i Bleu wiedział o tym doskonale, ponieważ sam musiał tą role wypełnić. Aż w jego głowę wbiły się te pierwsze wspomnienia, jego maleńkich córeczek oderwanych od matczynego łona odrobinę za wcześnie. Odrobinę za szybko i zbyt radykalnie. Jak wtedy leżały skulone, trzy kuleczki kolorowego futra, w kącie jego małej pracowni, wychłodzone, głodne matczynego mleka, które zostało tak parszywie zastąpione przez coś sztucznego, nie wilczego. Jak wtedy nocami leżał tam z nimi, a jak one powoli wbijały w niego łapki, przekładały ząbki po jego skórze szukając ukojenia i spokoju. Jak ssały instynktownie, szukając chwili ukojenia i spokoju w tym stresującym czasie. I potem jak urosły. Jak dobrze mu urosły. Jak Bleu mógł być dumny ze swoich malców, które już nie były takimi malcami! Wyrosły mu na wadery, uciekły z domu, usamodzielniły się. Kto wie, może wkrótce i same załapią szczeniaki w legowisko. Chociaż młody ojciec nie widział siebie w roli dziadka. Jeszcze nie. Jeszcze w jego głowie te maluchy były za młode na własne dzieci. Jeszcze niech chwilę pożyją i pobawią się swoją młodością. Tą samą, której on nigdy nie zaznał. Nie żeby żałował.
Jaskinia była taka sama jak i kiedyś. Zimna, nieco morka, ale ewidentnie zamieszkała przez wilki. Jej niski sufit sypał się trochę, a w kącie tworzył się stalaktyt czy inne dziadostwo. Woda ściekała gdzieś w tyle. Podczas kiedy Bleu kamień swojej jaskinki wyszlifował i odchrupał w odpowiednich miejscach aby podwyższyć sufity i ściany, wyryć półki i puścić wilgoć tak jak jemu się widziało, tutaj panowała natura. Tam gdzie woda chciała przebiec tak sobie biegła, a gdzie kamień spadł, tam leżał, niekiedy tylko zgarnięty pod ścianę. To nie było wielkie miejsce, nie ,ale najmniejsze też nie. Kiedy było się małym, wszystko wydawało się tak, o wiele większe. Takie… nieproporcjonalne. Teraz, kiedy Bleu patrzył z pozycji dorosłego, sufit zdawał mu się być nieco za niski, jakby zmalał. Skurczył się, czy to może po prostu Bleu wyrósł z iluzji perfekcyjności jego domu? Tak żal mu było kiedyś opuszczać to miejsce na swoje, tak kochał tą rodzinę. A teraz nie mógł się nacieszyć swoją własną.
Powoli odłożył śpiącą Jałonkę na jej małe pościółki. Trochę mchu, jakieś futro, pięknie pachnące kwiaty, które pewnie samo szczenię nazbierało sobie dla umilenia własnego kąta. I oczywiście… Mała bandana, leżąca zaraz obok jej główki, na miejscu prawie że honorowym. Ta którą dostała aby zima nie podgryzała jej szyi, i żeby miała w co wtulić się brutalną zimną nocą. Dzieciak podniósł główkę na chwilę, jej sklejone snem oczka zamrugały niesynchronicznie, a jej pyszczek otworzył się nieco, jakby tylko instynktownie. Potem zamlaskała, a kiedy odpowiedział jej zimny nos na policzku tylko zamruczała. Ten typowo dziecięcy dźwięk zadowolenia sprawił, że starszy wilk uśmiechnął się pod nosem, słodkie wspomnienia powracające do niego jak uderzenie z młotka. Odetchnął głęboko, jego mięśnie pod sierścią spinając się delikatnie, kiedy do jaskini wkroczyła Simone. Jej krok słyszał już z daleka, wadera pomimo swoich umiejętności skradania się, nie starała się tego robić tym razem. Kiedy jej szczeniaki były młodsze, zdarzało się że zakradała się za nie i straszyła w niewinnej zabawie. To jedno w niewielu przyjemnych wspomnień Bleu, które nie były wypełnione krzykiem i kłótnią, a rodziną.
-Wybacz za spóźnienie. - jego matka uśmiechnęła się. Pracowała już, jej odpoczynek po ciąży nie należał do najdłuższych. Pod jej oczami obracały się cienie, głębokie doły, świadkowie jej niewyspania i prawdopodobnie nieustannych zderzeń z ukochaną.
-Laponia czy praca? - zapytał, jego pysk niewzruszony, wbity w matkę bez najmniejszych skrupułów. Mógłby ich porzucić wszystkich, zapomnieć, ale… nawet on bywał słaby. Taki świetny ojciec, taki dobry syn. Puszczający się przez katusze dramatów rodzinnych tylko z powodu głupiego przywiązania i paru przyjemnych wspomnień. Jakby to miało wymazać lata traum.
-Laponia. -
-Rozumiem. Śpij dobrze. Jutro rano podrzućcie ją do Atlanty, ja ma wyjście zaplanowane. - mruknął wybierając się w kierunku wyjścia.
-Nie spytasz się matki nawet o co poszło? Jak się czuje?- Simone warknęła może nieco za głośno, bo Bleu odpowiedział jej gardłowym burknięciem, równie agresywnym co jej reakcja. Oboje zamilkli na parę sekund, wsłuchując się w niezadowolony pomruk szczeniaka oraz kapiącą wodę.
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Tym razem to ona poszła w krzaki z kimś innym-
-Nie potrzebuję wiedzieć. -
-Złapana po prostu powiedziała, że odbija piłeczkę. -
-Nie potrzebuję wiedzieć. - A mimo to stał tam tak, jego psyk zmarszczony, jego nos wiszący nisko nad ziemią, zawiedziony. Dbał o te kobiety całym sercem i chciał aby były szczęśliwe. Więc czemu nieustannie do siebie wracały? Skoro to przynosiło im wyłącznie złamane serca? Po co? Bleu nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Bo i po co. I tak do siebie wrócą! A teraz jeszcze łączył ich papierek, oficjalny papierek, którego nie dało się ot tak pozbyć. A i po co? Będą tak obie skakać w krzaczki pewnie, do końca swojego życia.
Bleu wrócił do domu trochę późno, zapominając o swojej pracy. Potrzebował odrobinę powietrza. Odrobiny spokoju, który musiał teraz wręcz łapać za uciekające nogi, aby zmusić go do przyjścia w progi jego serca. Plaża zawsze była cicha. Znaczy, cicha jak tylko plaża potrafiła być wieczorami. Fale szumiały, gładko wpływając na połacie piachu. Morska bryza bawiła się między drzewami, między jego futrem, między jego uczuciami, rozwiewając je wszystkie chociaż na tą maleńką chwilkę. Tu czas zdawał się zatrzymywać, słońce tańczyć na wodnych odbiciach, kiedy chowało się za horyzont. Niebo łączyło się z ziemią w oddali, złudnie bujając na boki mdłym pojęciem o skończoności rzeczywistości. Gdzieś tam, tam daleko, bujał się ludzki statek, przypominając o swoim, o podziale tego świata. O zapomnieniu w ludzkości jaką te wilki posiadły, a jakiej nie wszyscy doznali. Czy gdzieś na świecie jest miejsce równie spokojne? Nawet jeśli tak, było tak dalekie, że Bleu nie był w stanie sięgnąć go swoimi łapami. A tu. Tu w WSC morze dawało mu tyle spokoju. Tyle czasu dla samego siebie ile tylko był w stanie. Siedział tam, pośród rytmicznego szumy, oczy zamknięte, oddech stabilny, a głowa pusta. Siedział. Siedział i siedział. Do czasu przynajmniej.
-Tato? - Bleu znał głos który do niego przemówił. Jego błękitne oczy spojrzały na córkę, która uśmiechnięta zbliżała się w jego kierunku, pewien ptak u jej boku.
-A kto inny? - Bleu uśmiechnął się, jego zmysły wracając na ziemię, wracając do niego.
-Nie no. Po prostu nie spodziewałam się ciebie tutaj o takiej godzinie. - Wadera przysiadła się bardzo blisko, jej sierść zmieszała się z tą basiora. - To zazwyczaj czas jak pracujesz jeszcze, albo już powoli zawijasz do warsztatu! -
-Musiałem odsapnąć, wiesz. - przyznał. Mezularia podeszła, jej długie nogi opadły zgięte w pół, jak zajęła miejsce zaraz obok Runy.
-Ah. Odpoczynek. Najważniejsza część dnia, zaraz obok snu. - ptak zaśmiał się pod nosem.
-Ty to w ogóle byś tylko spała. - Rana przewróciła oczyma, aczkolwiek jej pysk wyrażał tylko radość i rozbawienie. Bleu może widział tam też coś więcej. Coś mniej znajomego jego zmysłom, ale widzianego. Coś czego sam doświadczył, nawet jeśli tylko ułamkiem duszy. Uśmiechnął się szeroko, jego śmiech mieszając z tym córki.
-Phi! Śmiejcie się, śmiejcie, a to ja będę miała najmniej zmarszczek na starość. -
-Mi się akurat zmarszczki nie zrobią głupi ptaku. Mi to się futro posiwieje, aiai… - Rana zaśmiała się, jej bark odrywając od ojca aby objąć ptaka i przygnieść go swoim ciężarem.
-AJ! Jesteś ciężka!-
-W łóżku nie narzekasz!- Rana zawyła ze śmiechu, jej ciało rozłożone na biednym ptaku, który nawet rozłożył skrzydła, ale nie zdawał się za bardzo przejęty czy zagrożony całą ta sytuacją. Może bardziej zawstydziła się z jaką łatwością Rana po prostu rzuciła się na nią przy własnym ojcu. Ale Bleu cierpliwie tylko uśmiechał się w ich kierunku, oczy pełne miłości i troski, uczuć które dawno przepadły w słowniku Mezularii. Do czasu przynajmniej.
-A wy co tu o takiej godzinie. Księżyc już na niebie! Nie jesteście zmęczone ? -Bleu zmienił temat.
-Zmęczona jak najbardziej, ale… My to tak codziennie. Zanim się wyprowadziłam, rzadziej, ale… tak jak mieszkamy razem to nam się już zrobiła rutyna. To bardzo… przyjemne. Tak odetchnąć po całym dniu pracy i pomagania innym, pogadać z Mezu o wszystkim i o niczym. Pofilozofować! Pożalić się. Poćwiczyć nowe partie przedstawienia na kimś kto cierpliwie słucha i mówi mi jak coś zrobię nie tak. Mezu jest najlepsza jeśli chodzi o zdjęcie ciężaru całego świata z moich ramion. -
-A potem wziąć cię w ramiona w łóżku, tak? - Bleu nie mógł powstrzymać szczerego śmiechu jaki w nim zawył, kiedy obie samice zareagowały simnie na jego wypowiedź. Mezularia napuszyła wszystkie pióra, nagle bardzo cicha, wzrok kompletnie wbity w stronę inną niż basior. A Rana Oh ona zrobiła się czerwona, głowę schowała w łapy, jak tylko zrozumiała że sama wcześniej powiedziała na głos te same słowa. Jednak z pyska jej ojca, one brzmiały tak inaczej. Tak podwójnie, z podtekstem na jaki wadera nie była gotowa.
-To nie tak!- zawyła. - Po prostu ten parszywy ptak potrzebował grzejnika przez zimę i jakoś tak zostało. - przyznała Rana, jej słowa pędzące przez jej gardło. - To trochę takie komfortowe dla mnie też, bo ja tak zawsze z wami spała, w jednej kupie i nagle samej. I one dotrzymuje mi towarzystwa i w ogóle miło jest się do kogoś przytu…- Bleu zakrył jej pysk łapą.
-Nie musisz się mi tłumaczyć. - uśmiechnął się łagodnie. - Rozumiem to. To miał być tylko niewinny żarcik, nie zarzut. - Rana uśmiechnęła się nieśmiało.
Bleu wrócił na swoją polankę aby zastać swoją pracę, to drewno o którym miał pamiętać, schowane starannie we wnętrzu jaskini. Myszka krzątała się jeszcze to tu to tam, układając posłanie do snu. Jej ruchy były mozolnie, zmęczone całodziennym biegiem za świeżą zwierzyną, małą i dużą. Wiosna, jej zapachy i deszcze nie ułatwiały jej pracy, nie ważne jak bardzo przyjemne dla zmarzniętego ciała były. Dlatego Bleu nie był zaskoczony kiedy tak krążyła po pomieszczeniu jak duch, jej oczy sklejające się ze zmęczenia.
-Dobry dzień dzisiaj, czy błoto było trudne? - zapytał, jego oczy rzucając jej nadal roześmiane wspomnienie.
-Koszmar ci powiem. Ko.Szmar. Irys zaplątał się w bluszcz, ja przywitałam się z tym który parzy i teraz mam dzień wolnego. Wysmarowali mnie w medycznej jakimś śmierdzącym czymś i powiedzieli, że - podparła się łapami o boki - “Masz siedzieć na tyłku w domu do jutra wieczora i nie wchodzić na rosę!” - naśladując głos Delty powtórzyła jego słowa z największym w świecie oburzneniem, jakby otrzymała właśnie wyrok życia za kratkami.
-Haha. Widze ktoś niezadowolony z przymusowego dnia wolnego! - Bleu zaśmiał się.
-Oczywiście że nie! Jak ja mam usiedzieć na tyłku jak jedyne co robię to biegam całe życie w te i w tamte! - prychnęła, jej łapki rzeczywiście wyglądały na niego spuchnięte. I pewnie swędziały równie mocno. - Tak w ogóle to schowałam ci tą ramkę do środka zaraz jak wróciłam. -
-Właśnie widzę. Dziękuję. Kompletnie o niej zapomniałem! -
-Właśnie się domyśliłam. Bo co jak co, ale od ojca się jednak czegoś na temat drewna nauczyłam, nie! Nie lubi wilgoci bo puchnie jak bańka. -
-Jak Rana po spotkaniu z pszczołą. - komentarz Bleu spowodował że oboje wybuchli śmiechem na samo wspomnienie małej Runy, spuchniętej i okrąglutkiej stojącej w progu jaskini, tak niepewnej, tka przestraszonej. “Tato.. bo ja połknęłam pszczołę…”
Leżąc w swoim słodkim łóżku Bleu wtulił się plecami mocniej w Myszkę. Jej ciepła sierść otuliła go, jej zapach nieco ułatwił zamknięcie zmęczonych oczu. Jeszcze tylko zanim usnął na dobre w głowie zaznaczył sobie, że skoro dni robią się dłuższe, to może sam znalazłby sobie własną rutynę. Tak… dla ukojenia duszy w tym morzu zamieszania.