niedziela, 14 maja 2023

Od Variaishiki - "Ostatnia pieśń przyniesiona przez wiatr" (opowiadanie konkursowe)

Variaishika doskonale wiedział, kiedy śnił. Wiedział też, w jaki sposób manipulować swoimi snami, kiedy tylko chciał. Nauczył się tej umiejętności naturalnie, tkwiąc w tubie jeszcze w laboratorium. Śnił wtedy o świecie na zewnątrz, o drzewach i łąkach, które wspominali naukowcy, o innych wilkach, które domyślał się, że istniały, bo przecież skądś jego DNA musiało się wziąć. Na tych wyśnionych łąkach ganiał się z wiatrem, śpiewał wraz z ptakami niczym nie przypominającymi tych prawdziwych, czasem nawet odważył się przywołać obrazy swoich ojców, dawców genów, którzy zapewne w rzeczywistości wyglądali zupełnie inaczej, jednak Vari nie miał okazji się o tym przekonać. To wszystko były marzenia senne istoty stworzonej w laboratorium, przekonanej, że nigdy się stamtąd nie wydostanie, o ile nie zdarzy się żaden cud.

A jednak się wydostał. Poczuł prawdziwą trawę opuszkami swoich łap, wysłuchał pieśni wiatru własnymi uszami, zamiast opierać się na wyobrażeniach i opowieściach naukowców dookoła niego. Świat był o wiele piękniejszy w rzeczywistości, gdy można było go podziwiać własnymi zmysłami.

Umiejętność świadomego snu pozostała jednak Variemu nawet po wydostaniu się z laboratorium. Gdy nadarzała się okazja, wilk zapadał się w stworzony przez własny umysł świat, pragnąc zobaczyć nowe miejsca, poznać nowe osoby, albo zobaczyć te już znane z innej strony. Zdarzało mu się śnić o własnej rodzinie, wtedy wyobrażał sobie, jak spędzają razem czas, a on jest normalnym wilkiem, a nie wynikiem eksperymentu, gdzie ludzie próbowali posiąść tą samą potęgę, którą odznaczali się bogowie. Bawili się wspólnie, nikt nie patrzył na niego spode łba, nawet Pinezka uśmiechała się przyjaźnie, szczerze, w przeciwieństwie do wymuszanego uśmiechu, którym zawsze się do niego zwracała. Way nie czuł się przy nim nieswojo. Te sny były piękne i Vari zawsze oczekiwał ich z wytęsknieniem, a przynajmniej odczuciem, które je przypominało

Innymi razy wilk śnił o swoich ojcach. Nie rozumiał, dlaczego mózg podsuwał mu te obrazy, dlaczego był zmuszony rozmawiać ze swoimi rodzicami, których nigdy nie poznał. Wiedział tylko, że ilekroć próbował odejść, budził się w zimnych dreszczach, z sercem uderzającym w jego piersi niczym dziki rumak pragnący wydostać się z ograniczającego boksu. Rozmowy też nie przynosiły czegokolwiek wartych rezultatów, Variaishika nie dowiadywał się nowych rzeczy, a gdy zadawał pytania sięgające głębiej, jego rodzice odchodzili bez słowa, powodując tą samą reakcję, co jego własne odejście. Vari nie wiedział, czy właśnie odczuwa strach, był za to pewien, że nie lubił tego uczucia. I dlatego nie lubił tych snów. Do licha z nimi, i niech nigdy nie wracają.

Tej nocy księżyc widoczny był idealnie w połowie, więc Variaishika spodziewał się jakiegoś snu. Większości nocy były one losowe, czasem przychodziły, czasem nie, jednak gdy księżyc był w kwarcie, nieważne, czy była to pierwsza, czy ostatnia, rudzielec mógł być pewien, że coś mu się przyśni. W wieczory poprzedzające te noce odczuwał coś, co zwykłe wilki nazwałyby stresem, ale on nie był pewien, czy to to samo. Żeby się uspokoić chwytał gitarę ukradzioną od ludzi (bo wilki miałyby spore problemy z wykonaniem tego instrumentu ze względu na słabą dostępność strun) i grał na niej dosłownie cokolwiek. Czasem przeglądał cały znany sobie repertuar, czasem tylko brzdękał losowe dźwięki, by poczuć drżenie pudła rezonansowego na klatce piersiowej. W jakiś sposób działało to na niego uspokajająco, być może z tego samego powodu Paketenshika nauczył się, jako pierwszy wilk w Watasze Srebrnego Chabra, grać na klasycznej gitarze.

Po swoim wieczornym koncercie Variaishika ułożył się do snu z uczuciem podobnym do nadziei, że tym razem nie przyśnią mu się jego rodzice, a jakaś nierealistyczna, dziwaczna scena, łamiąca zasady zdrowego rozsądku, która byłaby całkiem normalnym snem.

-O-

Kiedy wilk otworzył oczy, zobaczył nic więcej, jak czerń. Z początku zgupiał. Śni? Nie śni? Nora się zapadła? Jego sen był po prostu czarny? Próbował wyczuć na skórze, czy jest zimno, czy ciepło. Nie czuł nic. Nie czuł też żadnej ziemi, która mogłaby go przyciskać. Wychodziło na to, że faktycznie śni, tylko że absolutnie nic nie widzi. Czuł, że leży na ziemi, na boku, pośrodku... czegoś. Podświadomość podpowiadała mu, że znajduje się pośrodku pustej przestrzeni, coś w stylu leśnej polany albo pola, choć gdy podnosił głowę i próbował się rozejrzeć, totalnie nic się nie zmieniało. Ten stan rzeczy bardziej go irytował, niż martwił. To tak jakby komuś zaczął psuć się ekran od komputera i zamiast martwić się, że coś jest nie tak, irytuje się, że nie może w spokoju oglądać kreskówek. Ta irytacja stanowi wystarczającą motywację, by udać się do serwisu komputerowego, żeby naprawili ten komputer. Irytacja Variaishiki wystarczyła mu, żeby się podnieść, potrząsnąć głową i wysilić wszystkie gałki oczne, by łaskawie postanowiły zacząć działać. Był nad wyraz ciekawy, gdzie tym razem wylądował w swoim śnie.

Ha! Udało się! Przed jego oczami zaczął pokazywać się krajobraz. Dość ponury krajobraz. Wszystko było mroczne, wyblakłe z kolorów. Choć pieśń trwała w powietrzu, była ona niesłyszalna dla zwyczajnego ucha, w tym dla ucha Variego, który słyszał zaledwie jej szepty. I w miarę, jak mgła ustępowała z pola widzenia rudego wilka, zauważał on coraz więcej martwych ciał leżących wśród wyblakłej trawy, tak surrealistycznie zielonej w tym całym momencie, że aż miał ochotę się śmiać. Ale nie mógł. Wiedział dobrze, że jest to bardzo poważna chwila, jedna z tych, gdzie uniesienie kącików ust w próbie powstrzymanego uśmiechu było oznaką absolutnego braku szacunku. Choć nie był wilkiem, który przejmował się tradycją i powszechnym rozsądkiem, nie chciał się w tym momencie uśmiechać, choćby miał sobie odciąć całą kufę, by temu zapobiec.

Ciała, które widział, były mu w pełni znane. Rozpoznawał umaszczenie, budowę, widział w nich swoich towarzyszy z watahy, z którymi zamienił chociaż kilka słów. Widział, że były martwe. Że życie wypłynęło z nich niczym z pękniętego naczynia, gdzie zostało uszkodzone samo dno, więc nie było szans, że cokolwiek z zawartości się ostanie. Wiedział też, że nie rozumie, dlaczego umarli. Ani że w ogóle umarli. Było to takie dziwnie uczucie, wiedzieć, że ktoś odszedł na zawsze, ale jednocześnie tego nie rozumieć. Mieć nadzieję, że zobaczy się tego kogoś w pełni żywego następnego dnia, porozmawia z nim, rzuci pojedynczym żartem tylko po to, by zobaczyć jego uśmiech. Variaishika w tym momencie nie był pewien, czy nie rozumie śmierci, czy po prostu nie chciał przyjąć jej do świadomości, jak wiele załamanych nagłym odejściem bliskich osób.

Wśród leżących ciał zauważył jedno szczególnie charakterystyczne. Znał je nie tylko ze swoich snów, ale także z prawdziwego życia, gdyż widywał je po kilka razy w tygodniu, i to kiedy miał pecha, bo przy szczęściu miało to miejsce kilka razy dziennie. Ciało to miało w przewadze białe futro, jednak łapy, ogon oraz grzywka były zdecydowanie bardziej kolorowe, co nadawało tej waderze wrażenia buntowniczki, chociaż w rzeczywistości była bardzo ułożona i dobrze wychowana. Co więcej, była jedyną osobą, którą Vari szczerze mógł nazwać swoją rodziną, gdyż nosiła te same geny, co on, chociaż wyglądała zupełnie inaczej. Wynik eksperymentu podszedł do swojej siostry, wykorzystując całą siłę, jaką miał zgromadzoną w mięśniach, po czym upadł tuż obok niej niczym Jezus sromotnie upadający pod krzyżem. Rudzielec miał wrażenie, że sam niesie krzyż, potężny i niezwykle ciężki, jednak powód jego założenia nie był mu znany.

Variaishika przemyślał dokładnie, od czego powinien zacząć rozmowę ze swoją umierającą siostrą. Wiedział, że śni i może powiedzieć cokolwiek, co zapragnie, ale chciał, by ten sen choć trochę przypominał prawdziwy, nienaruszony, dziwaczny i bez sensu. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo mu zależało, żeby ten sen nie miał większego sensu, nie mógł się powstrzymać od najbardziej rozsądnego w tej sytuacji pytania.

– Co tu się stało?

Pinezka podniosła w jego stronę głowę. W miejscu, gdzie powinny znajdować się różowe oczy, widniały dwie świeże dziury powstałe w wyniku usunięcia gałek ocznych. Variaishika poczuł zimny dreszcz przebiegający po grzbiecie i dobrze wiedział, że jego fizyczne ciało znajdujące się po drugiej stronie też je odczuło. Choć wadera została oślepiona, bezbłędnie skierowała głowę w stronę swojego młodszego brata, jakby jednak na niego patrzyła.

– Wojna się stała, braciszku – wyszeptała. – Powybijali nas. Byliśmy tacy przyjaźni. Gościnni. Śpiewaliśmy im nasze pieśni, graliśmy na naszych instrumentach, a oni nas zabili. Wadery i dzieci gwałcili, basiory torturowali, aż nie zdechły z wycieńczenia. Wydłubałam sobie oczy, by nie patrzeć na to cierpienie. Ale jestem ciekawa, jak to wygląda. Jak to się skończyło. – Szept wadery przypominał Kostuchę przemawiającą ustami strażniczki. Był stabilny, jak gdyby wadera wcale nie umierała, a tylko układała się do zwyczajnego snu i nie miała ochoty wysilać się, by coś powiedzieć. – Nie mogę sobie wybaczyć tej ciekawości, czuję się jak grzesznik. Ale opowiadaj, drogi braciszku. Jak to wygląda? Co widzisz?

-O-

Vari opowiadał. Opisywał porzucone ciała bez życia, sztywne, z których wyciekała ciemna, lepka posoka, zalegająca na czarnej ziemi, która nie miała już miejsca na wchłanianie całej tej krwi. Niektóre truchła wydawały się nienaruszone, one nie wymagały swoich opisów. Jednak ofiary tortur były tak charakterystyczne, że dało się je poznać z daleka. Połamane kończyny wystawały pod nienaturalnym kątem, niektóre były wręcz pokruszone tak, że nawet gdyby miały jeszcze jakąkolwiek szansę, nigdy by się nie zrosły. Częściowo zdarta skóra zwisała z grzbietów wilków niczym obrzydliwa peleryna, zbyt mała, by zakryć ciało i za bardzo poszarpana. Czasem trzymała się dość stabilnie, u niektórych wisiała na strzępkach, trzymając się z całych sił, by nie odejść od swojego właściciela. Zbite, podrapane ciała. Jeden z wilków, Variaishika był przekonany, że był to Agrest, miał rozcięty na oścież brzuch, z którego wysypały się wszystkie wnętrzności. A raczej zostały wyciągnięte na siłę, gdyż leżały za daleko od ciała, by było to naturalne wypadnięcie. W jednym miejscu jelito było całkowicie rozcięte. Czaszka basiora została rozbita, by stworzyć otwór prowadzący do mózgu. Prawdopodobnie tego organu już tam nie było, bo w jego miejscu zostało wciśnięte serce. Pinezka płakała po cichu, wciskając głowę w klatkę piersiową swojego brata, ale wciąż namawiała go, by kontynuował opisywanie.

– Dziękuję – powiedziała w końcu. – Mam nadzieję, że wszyscy są już po drugiej stronie i na nas czekają. Bo my też umrzemy, braciszku, prawda? Wkrótce będziemy tacy jak oni, zimni, sztywni. Być może uda nam się zobaczyć rodziców... Tęsknię za nimi. Papa Yir był zawsze taki kochany i troskliwy. Zawsze mnie trzymał na sznurku, gdy byłam mała. Szkoda, że nie udało ci się go poznać, gdy jeszcze żył.

– Tak, szkoda.

Leżeli przez jakiś czas otuleni sobą, wynik eksperymentu wykorzystujący swoje trzy ogony jak koc, by nie tracili tak szybko ciepła. Była to cisza bardzo zabójcza, wręcz niechciana, jednak żadne z nich nie miało pomysłu, jak ją przerwać. Variaishika musiał sporo się wysilić, by na coś wpaść.

– Nie lewitujesz – skomentował. Było to wręcz idiotyczne spostrzeżenie w tak ponurej chwili, ale gdy potrzebujesz coś powiedzieć, wykorzystasz nawet najgłupsze coś. Zupełnie tak jak tonący w przypływie chwili chwyciłby się nawet paskudnie ostrej brzytwy.

– Uziemili mnie. Nie wiem, co mi zrobili, ale gdy się do mnie dorwali... przestałam czuć się lekka. Coś we mnie pękło i opadłam na ziemię. Proszę, nie mówmy o tym. Opowiedz mi za to jakąś historię.

Historia nie była długa, ani za bardzo ciekawa. Bardzo standardowa, zaczęła się od "za siedmioma górami, za siedmioma lasami" i opowiadała o historii pewnego basiora, który urodził się malutki i taki pozostał do końca życia. Była w tej historii wilcza królewna i wilcza zła czarownica, która rzuciła klątwę na królewnę i powiedziała, że zdejmie czar dopiero, gdy ktoś zdoła ukraść jej specjalną monetę. Wielu próbowało, wykorzystywali różne metody, ale nikomu nie udało się wejść w posiadanie monety i się z nią wydostać. Aż w końcu pojawił się mały basior, tak mały, że przemknął tuż pod nogami złej czarownicy, gdy ta gotowała magiczny wywar i nawet nie został zauważony. Chwycił magiczną monetę w zęby i wymknął się z domu w dokładnie ten sam sposób. Czarownica była wściekła, ale o wiele bardziej na siebie, niż na bohatera, gdyż była za bardzo nieostrożna. Uratowana królewna poślubiła odważnego basiora, który stał się księciem i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Pinezka zachichotała na to ostatnie zdanie.

– Wszyscy zawsze żyją długo i szczęśliwie. Chciałabym, żeby nasze życie okazało się taką bajką. Żeby teraz przyszła wróżkowa matka chrzestna i uratowała całą naszą watahę. I wtedy i my moglibyśmy żyć długo i szczęśliwie. Jaka szkoda, że nie żyjemy w baśni.

– Nie, ale żyjemy we śnie – podsunął Vari, sam nie wiedząc, dlaczego. Jego siostra się uśmiechnęła, ale jej kolejna wypowiedź nie miała żadnego związku z tym stwierdzeniem.

– Mogę mieć jeszcze jedną prośbę, braciszku? Ostatnią.

– Tak?

– Zaśpiewaj mi. Zaśpiewaj to, co śpiewaliśmy zawsze wieczorem, niedługo przed odejściem Wayfarera na południe. Boję się odejść na drugą stronę. Ta piosenka mi pomoże.

Rudzielec poczuł, jak ściska mu się gardło. Słona kula stanęła w przełyku, nie pozwalając mu odezwać się choćby jednym słowem. Wiedział, co to za piosenka, choć w rzeczywistości nigdy jej nie śpiewał. Znał jej słowa, melodię. Ale nie potrafił jej zaśpiewać. Nie w tym miejscu, nie w tej chwili, gdy oboje leżą wtuleni w siebie, oczekując nadejścia Śmierci. Ta pieśń wydawała się tak bardzo nie na miejscu. Ale Pinezka o nią poprosiła i w głębi duszy Vari wiedział, że jemu też pomoże. Pomoże się mniej bać i oczekiwać w pokoju, aż jego serce zabije po raz ostatni. Wilk zapomniał, że to wszystko to jest sen. Być może od początku nie miał nad nim władzy. Teraz chciał tylko śpiewać, póki miał wystarczająco siły w płucach.

Delikatny wiatr, który postanowił znikąd się pojawić i roznieść zapach posoki, by zwabić padlinożerców, przyniósł ze sobą dźwięk tradycyjnych instrumentów. Mazanki ponuro podawały melodię pieśni, podczas gdy burczybas narzucał rytm niskimi dźwiękami. Vari nie chciał, ale musiał śpiewać. Jego usta ostatecznie same się otworzyły.

Jutrzenka zabierze nas stąd
Zostawimy swój dom
Nasze miana w piachu rozejdą się
Ale pieśni zostaną me
Jutrzenka zabierze ten strach
Dzisiejszego dnia
Opuści nas
Gdy pieśń w sercu zagra

Gdy skończył, Pinezka leżała nieruchomo, sztywna, z pyszczkiem zastygniętym w wiecznym uśmiechu. Wilk nie zmartwił się tym widokiem. Wiedział, że za niedługo do niej dołączy i będą mogli wspólnie zaśpiewać, nie tylko w dwójkę, ale także ze swoim tatą Paketenshiką, który za nimi czeka. Wiatr odszedł, a wraz z nim ostatnia pieśń, jaka tkwiła jeszcze w sercu rudego wilka. Gdy serce Variaishiki przestanie bić, imiona wilków z Watahy Srebrnego Chabra przepadną na zawsze. Melodie grane na tych ziemiach zakopią się w piachu, by już nigdy się nie wydostać. Nikt nie będzie pamiętać zabarwionych posoką srebrnych chabrów, watahy pełnej dobrych dusz, które tylko chciały być przyjazne. Dlaczego za dobroć trzeba tak słono płacić?

-O-

Variaishika obudził się z łzami cieknącymi po policzkach niczym słony wodospad. Zaraz obok niego lewitowała Pinezka, całkowicie żywa, patrząc na niego swoimi różowymi, przyjaznymi oczami. Na jej pyszczku malowało się zmartwienie, całkowicie szczere, jak u starszej siostry, która wystraszyła się o swojego brata.

– Szeptałeś moje imię przez sen. Wszystko w porządku?

Wilk zastanowił się przez chwilę.

– Nie.

Rodzeństwo przytuliło się bez słowa. Każdy miał swoje wewnętrzne rozterki, nie ważne, jak dobrze je ukrywał lub przekonywał się, że nie istnieją.

<Końec>




sobota, 6 maja 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Za wolno”, cz. 1.5

Akt piąty

Dla porządku: to ja, Szkliwo.
Nasza historia rozpoczyna się zimowego wieczora, w dzień Wigilii Bożego Narodzenia. Wtedy to grono przyjaciół, sąsiadów i krewnych, wśród zapachu szyszek i żywicy, wilgotnego drewna i zimowego ogniska, kiwało się w takt melodii kolędy, wypływającej wraz z mleczną parą z rozgrzanych wspólną ucztą pysków. 
Wtedy to wieczerzę w połowie przerwało pojawienie się wśród nas ostatniego gościa. Może i wstyd się przyznać, ale na chwilę wszystko i wszyscy inni, łącznie z powodem, dla któregośmy się tam zebrali, zeszli dla mnie na drugi plan; Agrest wrócił z odsiadki. Mogło to oznaczać wiele, zwłaszcza w taki dzień. Na próżno próbowałem odczytać z jego pyska, osłoniętego słupem gorącego powietrza, prawdziwy powód, przyjąłem więc najbardziej prawdopodobny: wigilijny dzień dobroci dla internowanych. Dlaczego dopiero wieczorem, dlaczego tak późno? Czyżby nie śpieszył się do domu? Wstąpił gdzieś po drodze? Przecież wszystkie znaczące miejsca o tej porze powinny być puste. Był w międzyczasie w jaskini alf? Chyba nie, nadszedł przecież z południa. Chyba, że chciał to przed nami ukryć, ale po co by miał?
- Kim jest ten wilk, tato? - Tuż obok mnie rozległ się szept Puchacza.
- To alfa - odpowiedział Delta, wolno, lecz bez widocznego namysłu. Odwróciłem wzrok, nie chcąc dawać do zrozumienia, że cokolwiek słyszałem, a już na pewno, że potencjalnie mogę wiedzieć coś na ten temat.
- Ale nasza matka to samica alfa. A to... to...
Wróciły rozmowy, topniał mróz, który ścisnął polanę, gdy stanął na niej niespodziewany przybysz.
- No dobrze, zatem... Wszystko wskazuje na to, że należy uzupełnić księgi - stwierdził Hyarin, gdy wszyscy wrócili do wieczerzy.
- Co więcej, generale! - Alfa był w świetnym nastroju, albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Poniekąd mnie to uspokoiło. - Trzeba w końcu pomyśleć nad wprowadzeniem w nasze struktury posady nauczyciela historii, który przełoży to wszystko na język przyszłych pokoleń i wyłoży naszym następcom. Przyda się jak nigdy.
Agrest ujął między przednie łapy kubek z ciepłym mlekiem. Poruszył nim miękko, a biała ciecz w środku zafalowała. Potem, jakby czując wlepiony w siebie mój wzrok, wyprostował się i spojrzał na mnie poprzez dzielące nas płomienie. Kąciki jego pyska rozjechały się aż pod ślepia. I mrugnął. Z niemego ruchu warg wyczytałem krótkie: „Jutro”.
Zaszliśmy na naszą polanę późną nocą. Jej resztka upłynęła spokojnie, na przysypianiu wyczekującym jutra, które nadejść miało lada chwila. Aż w końcu rozpoczął się jeden z tych poranków, które, podobne poprzedni do następnego, zlewały się w jedność; wyjętych poza bieg wydarzeń. Zerwałem się z posłania gdy tylko uznałem, że jest wystarczająco jasno, by uznać dzień za rozpoczęty, lecz niemal od razu zatrzymałem się, a potem ponownie położyłem. Dogoniła mnie bowiem półprzytomna świadomość okoliczności, zupełnie niesprzyjających spotkaniu z Agrestem. Wszyscy wokół jeszcze spali, w jaskini alf musiało być tak samo. Zresztą czego innego spodziewać się po stadzie wilków, które biesiadowało przez pół nocy?
Odetchnąłem głęboko, rozluźniając mięśnie i opierając dziób na śniegu. Dobre pół godziny upłynęło mi na rozstrzyganiu, czy pójść spać, czy czekać, aż wszystko wokół powita wstające Słońce. Ostatecznie uznałem, że i tak jest już za późno, by zasypiać, jeśli nie chcę zmarnować całego dnia. Właściwie było już zupełnie jasno.
Bezszelestnie opuściłem dom i spacerem podreptałem na północ, licząc, że Agrest nie może się doczekać rozmowy przynajmniej w połowie tak jak ja. Przed jego jaskinią było cicho. Zawahałem się, wchodząc. Basior jednak, choć drzemał jeszcze na posłaniu, na dźwięk moich kroków od razu czujnie postawił uszy i przywitał mnie zamaszystym ruchem łapy.
- W samą porę jesteś, mój drogi. Zaraz idę do jaskini medycznej po Nymerię i dzieci.
- Dzieci - powtórzyłem pusto. - Zwolnili cię, czy to tylko przepustka?
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku! - zapewnił żywo. - Wypuścili mnie. Sekretarz nie żyje. To znaczy, stary sekretarz.
- Ach tak...? - Pióra na moim karku zjeżyły się mimowolnie.
- Od przedwczoraj. Wczoraj w południe odbyła się narada. Wybrali Ableharbina.
- Kto to jest?
- Myślę, że niedługo lepiej się tego dowiemy. Poznałem go na zebraniu. Poparł mój powrót do domu. Ale teraz rzecz najważniejsza. Bierzemy się do pracy.
- Jest święto, większość odpoczywa - zauważyłem, choć nie zamierzałem forsować pomysłu kolejnego dnia wolnego. Ostatnio i tak za mało się działo. Agrest tylko spojrzał na mnie nonszalancko.
- Posłuchaj, co ustaliliśmy na zebraniu w sprawie WSJ. A raczej, co zaproponowałem i co się przyjęło.
- Zamieniam się w słuch. - Usiadłem, z ulgą pozwalając nogom na chwilę wytchnienia.
- Wyślemy do nich poselstwo. - Uniósł kąciki pyska w ostrożnym uśmiechu, a napotykając pytanie w moich oczach, szybko powrócił do rozpoczętej myśli. - Zaprosimy na wspólną ucztę. Największą, jaką widziały Wschodnie Ziemie.
- Tak... po prostu? Co chcemy przez to osiągnąć? - Zamrugałem i ziewnąłem, zanim odpowiedział.
- Jak nożem uciął. A cała rzecz leży w tym, że będą się spodziewali podsuniętej pod nos umowy, albo zrozpaczonych próśb upadłych wilków o kwadratowym uśmiechu i czerwonych oczach. Nie dostaną tego. Jedyną naszą propozycją będzie zjednoczenie Wschodnich Ziem NIKL-u we wspólnym celu: dążeniu do pokoju i wzajemnego wsparcia.
- Gdy WSJ usłyszy tę propozycję od obu pozostałych watah, będzie musiała potraktować ją poważnie - dopowiedziałem w zamyśleniu. - Zwłaszcza że będzie się ona wiązała z jej własnym zyskiem. Niezłe. Chociaż nie mogę pozbyć się wrażenia, że to poniekąd absurd z gatunku łagodzenia niepokoju młotkiem... I dziwnie to proste. Nie wątpię w twoją rację, ale trzeba to przemyśleć. Mamy na to środki?
- To inwestycja długoterminowa. Widzisz, Szkliwo, na tym nasza gra polega, by stworzyć sobie pole do takich rozmów z przeciwnikami, by choćby i nie wyobrażali sobie sprostać postawionym warunkom, to jednak nigdy nie mogli pozwolić sobie na odmowę. Potraktujmy tę ucztę jako rozpoznanie gruntu. Pokażmy się z jak najlepszej strony w tym nowym świecie. Jedno jest pewne: jeśli dobrze to rozegramy, nie zaszkodzi. Najpierw trzeba obmyśleć miejsce i ogólny plan, tak, żeby nie zrobić z przyjęcia obrad dyplomatycznych. Myślałem o karczmie i okolicy na wschód od niej. Tam zbiegają się terytoria watah. Jest sporo miejsca, łatwo będzie przechować zapasy.
Westchnąłem, dając sobie chwilę do namysłu. A więc Agrest zdał się na natchnienie. Już chciałem zapytać, co ma na myśli, mówiąc o dobrym rozegraniu, ale pytanie wyparły moje własne myśli, przelatujące niczym spłoszone stado gołębi, gotowe uciec na zawsze, jeśli w porę nie zdążę ich schwytać.
- Spałeś w ogóle? - przerwał mi nagle jego głos. Puściłem pytanie mimo uszu i tylko szczelniej owinąłem się płaszczem. Przełknąłem ślinę, gdy moja krtań napięła się, przygotowując się do skoku wewnętrznego drapieżnika, prosto w stado gołębi.
- Po pierwsze trzeba wybrać jak najbardziej odległy termin, kiedy oprócz mięsa w lesie będzie łatwo zdobyć rośliny. Po drugie: Polana Życia. Nie zaprosimy ich przecież na ich własne ziemie, choćby i częściowo. WWN będzie na rękę zrzucenie na nas obowiązku organizacyjnego, zwłaszcza jeśli to ty byłeś pomysłodawcą, więc zgodzą się na dobrą lokalizację w sercu naszych terenów. Nam ułatwi to pracę i da sąsiadom do zrozumienia, że jesteśmy w pełni samowystarczalni. Zawnioskujemy tylko o dodatkowe porcje żywności: wszak jedli będą wszyscy. Napitkiem z łatwością się zajmiemy, trzeba tylko zebrać dostatecznie dużą grupę wilków. Mam kilka pomysłów, komu można to powierzyć. Na początku trzeba będzie ocenić nasze zapasy, zmobilizować łowców i zielarzy do uzupełnienia spichrza, być może wysłać kogoś do wsi po więcej spirytusu. Im wcześniej się za to weźmiemy, tym lepiej, część jedzenia pójdzie do ususzenia. Dalej, wilki, które przygotują miejsce. To zadanie dla pomocników. Kogo zamierzasz wysłać do WSJ z zaproszeniem?
- Mamy przecież posłów. Kali pójdzie.
- Nie, Kali nie pójdzie.
- Jak to „nie pójdzie”? - Naraz jego ślepia zwęziły się do rozmiaru szparek.
- Nie wiem, jak ty to sobie wyobrażasz. Wiesz, że jest delikatna. Wysłać ją do tego gniazda żmij? Musi być ktoś bardziej odpowiedni.
- No to Rubid. Rubid i... z posłów zostaję tylko ja. Ale to delikatnie mówiąc średnio. - Na moment zmarszczył nos.
- Nie, to zupełnie bez sensu. Jakby brakowało nam tu wilków.
- Ty? - Choć wypowiedziawszy ostatnie słowo, musiał dojrzeć w moich oczach przelotny błysk, ten zgasł szybciej, niż w pełni zdałem sobie sprawę z jego obecności.
- Więc mówisz, że to przemyślana decyzja. - Przybrałem najbardziej marsowy wyraz, na jaki było mnie stać.
- No nie, oczywiście, że nie. - Agrest skrzywił się. - Kawka też nie. Nie będziemy angażować w to szpiega. - I znowu ucichł. Jeśli powiedziałbym, że najbardziej udane rozmowy składają się głównie z milczenia, doskonałym przykładem byłby tamten poranek. Gdy wiatr szumiący w gałęziach okolicznych drzew zelżał nieznacznie, szary wilk podał kolejny pomysł, jeden rzucanych mimochodem, gdy plany „A”, „B” i wszystkie pozostałe uduszą się w słoiku bezgłosu. - Słuchaj, a może ta nasza Wrona? Chodzi w końcu tylko o przekazanie wiadomości.
- Wiesz, że to niezły pomysł? Wronka pójdzie tam razem z Rubidem, jako nasza druga przedstawicielka i nieuzbrojone wsparcie z ramienia wojska. A z nimi pójdę ja. Na wszelki wypadek - zakończyłem to zdanie jak trafiony ciąg sześciu cyfr na loterii.
- Ach tak, a więc poseł, szeregowiec i mój asystent. Ujdzie. Pojutrze mamy porozumieć się z WWN w sprawie ich strony, wtedy od razu wyruszycie. A teraz idziemy, idziemy.
- Do jaskini medycznej?
- Na twoją polankę, porozmawiać z Wroną. Prosto stamtąd pójdę do jaskini medycznej. Nymeria czeka! I moje dzieci...
Tak więc poszliśmy. W drodze nie rozmawialiśmy za dużo, ciesząc się raczej spacerem w piękny, słoneczny dzień. Tylko od mieniącego się w złocistych promieniach śniegu trochę bolała głowa.
Agrest, nie zmieniwszy tempa marszu, sprężystym ruchem przeskoczył z jednej przedniej łapy na drugą i wciągnął końcoworoczne powietrze chyba aż na samo dno płuc.
- Zupełnie jak za starych czasów. - Wilk szedł sprężystym krokiem, patrzył mi w oczy i śmiał się. Jak dziecko, które dostało paczkę śmietankowych irysów.
Uśmiechnąłem się przeźroczyście.
Na naszej polance zastaliśmy komplet mieszkańców.
- Wrono. - Agrest po krótkim wstępie w postaci grzecznego skinięcia głową zebranym, zwrócił się do głównej odbiorczyni wiadomości. - Chcę, żebyś wzięła udział w poselstwie do WSJ.
- Ja? Dlaczego ja? - Wadera rosnącą średnicą swoich brązowych oczu dała jasny znak, że nie spodziewała się takiego zadania.
- Jako przedstawiciel naszego wojska.
Stojąca nieopodal Kawka przysłuchiwała się rozmowie. Jej źrenice zatańczyły gdzieś nad dolną powieką, nie wiedząc, gdzie się podziać, ale nie wtrąciła się ani słowem. Agrest chrząknął.
- Jako szeregowiec. Chodzi tylko o przekazanie im listu od sojuszu watah. Rubid i Szkliwo pójdą z tobą. Pojutrze rano bądź proszę w gotowości. Wstąpimy po ciebie idąc na stepy.
- Proszę bardzo. Już uciekasz?
- A miałaś zamiar poczęstować mnie herbatą?
- Zanim pójdziesz... - W oczach Wrony błysnęły przenikliwe ogniki. - Tak miło widzieć cię wreszcie, stryjku, z powrotem w WSC i na swoim stanowisku! - Wilczyca skupiła na sobie nieśmiałą uwagę całej polanki.
- Naprawdę? - Nieco zaskoczony Agrest chyba nie bardzo wiedział, jak zareagować na jej słowa, obrzucił więc wilczycę tylko pytającym spojrzeniem.
- Tak! A ty, Szkliwo, nie jesteś przypadkiem wciąż winien Agrestowi wyjaśnienia w pewnej sprawie?
- W jakiej sprawie? - Alfa sprawnie powstrzymał odruch podejrzliwego zmarszczenia brwi.
- W sprawie tego, że nie mogę patrzeć, jak dajesz się oszukiwać niczym mały szczeniak.
- Ach, to... - Basior z grymasem niechęci potarł łapą swój pysk. Jego skóra rozciągnęła się lekko. - Ty cały czas myślisz, że Szkliwo to oszust?
- Oszust już się przyznał - wyrzekła wolno, kładąc nacisk na każde ze słów. - Czyż nie, Szkliwo?
Lecz Agrest nie miał zamiaru słuchać. Kątem oka rzucił mi spojrzenie identyczne, jak rankiem, na moją uwagę o dniu świątecznym. A potem zaśmiał się bezsilnie.
- Szkliwo, gałganie. - Dobitnie pokręcił głową. - Litości, Wrona, nie interesują mnie wasze układy i układziki. Doskonale wiem z kim pracuję i nie życzę sobie wałkowania tego tematu w mojej obecności.
- Jest prosty sposób, żeby to sprawdzić. Pamięta wasze rozmowy sprzed wojny?
W milczeniu wodziłem wzrokiem od niej do niego i z powrotem.
- Dzieweczko, ja to sam nie bardzo pamiętam. - Żartobliwie zmarszczył nos.
- A wydarzenia sprzed lat? Możesz zapytać go o rzeczy, o których Admirał nie mógł mu powiedzieć!
Basior, patrząc na wilczycę z politowaniem, przez chwilę wyglądał, jakby zbierał myśli.
- Naprawdę nie skończyliśmy jeszcze tych oskarżeń? Bywajcie zdrowi.
- Mówiłam. Wasz świat jest po prostu zepsuty. Cały wasz polityczny światek! - Kasztanowy ogon wilczycy trzepnął powietrze, jakby odganiał natrętną muchę, wyrażając wszystko, czego jego właścicielka nie zdążyła powiedzieć.
Och tak, oszustwo. Wszystko stoi oszustwem. Oszustwem jest wolność, oszustwem jest miłość. I pewnie jeszcze wiele innych rzeczy.

Puchacz zacisnął powieki, stojąc jakby na baczność, pośrodku pomieszczenia na tyle małego, by z łatwością zahaczyć łapą o leżące pod ścianą, jelenie skóry, lecz niewystarczająco, by nazwać je ciasnym. Czuł się jak ten słynny kwiat lotosu na jeziorze, którego fale pozostają spokojne nawet podczas największej burzy. Obok niego, niczym odległa syrena wszczynająca alarm, pośród nieczułych ścian słabo oświetlonego zakątka jaskini, rozległ się narastający, dziewczęcy płacz.
Przebywający wewnątrz medycy milczeli, podobnie jak matka trójki rodzeństwa.
- Mamo - załkała Frezja, gdy po dłuższej chwili udało jej się wydobyć z siebie składne litery. - Powiedz, że to nie prawda! Proszę, powiedz, mamo...
Nymeria popatrzyła na córkę, zbyt poruszoną, by dostrzec i przeanalizować gorycz w oczach matki. Samica alfa miękko pokręciła głową.
- Muszę... ochłonąć, przepraszam... - Frezja na sztywnych nogach dotarła do wyjścia i przekroczyła je, z godnością młodej alfy, dumnej, choć załamanej.
- Czyli to wszystko prawda - głos Puchacza był ledwie słyszalny; nad urywającym się szeptem zaczęła górować dojmująca cisza. Gdzieś w samym kąciku, niema kropla wilgoci zsunęła się ze ściany na ziemię. Złowiło ją tylko wzburzone siedzącego na uboczu młodzieńca. Nikt nie zauważył, że zatrzęsły nim dreszcze.
- Gdzie był ten wilk przez cały czas? - Legion zawarczał. - Jaki z niego ojciec?
- Ojciec. - Jego brat w zadumie ściągnął brwi. To słowo, choć tak oczywiste, brzmiało tak odlegle. Gdzieś pod skórą wyczuwał ślady wspomnień, gdy używano go w jego towarzystwie. Wtedy, jako małe szczenię, nie był jeszcze do końca świadom jego znaczenia. A potem w zamian za tajemniczego „ojca”, otrzymał to, co sam sobie wybrał. - Tato... - wychrypiał, wargami spragnionymi prawdy. Wzrok kierował wprost przed siebie, ku medykowi, Delcie.
Gdy południowe promienie wdarły się głębiej do jaskini, poranne emocje zakrzepły w chłodnym piasku i w gładkiej powierzchni ścian, wyślizganych od częstego dotyku. Gdy alfa dotarł do celu, jego spojrzenie napotkało podobne do jego oczu, złote oczy, należące do podobnego mu wilka, w samotności siedzącego u progu szpitala.
- Dzień dobry, Legion!
Odpowiedzią była cisza. Ta też powitała Agresta wewnątrz jaskini. Skierował się wprost do sypialni medyków.
- Nymerio? Delto?
Wewnątrz rzeczywiście siedzieli oboje, a razem z nimi medyk Flora i młodziutka, zapłakana Frezja. Basior odetchnął głębiej, czując, że tlenu nagle zrobiło się jakoś za mało.
- Dzień dobry, Agrest. - Być może zaniepokoiły go słowa małżonki. Nie przypuszczał, by mogło chodzić o... dzieci. Jego dzieci. Nie miał pojęcia, jak dziwnie poczułaby się Nymeria, gdyby w tej sytuacji użyła słowa „Kochanie” lub czegoś podobnego.
- To co? - zapytał czule. - Idziemy?

Zaschnięty chaber upadł na omszały pagórek.
Stałem w bezruchu, wpatrując się w mogiłę.
„Co ja mam zrobić?”. Krótkie pytanie, którego nie wymówiłem, przełykając łzy podchodzące do gardła, chyba tylko cudem przypominało słowa. Słona, mokra powłoka zasnuwała widok przejrzystego dnia mętną zasłoną; stłaczała się w krople i skapywała na ziemię. Usiadłem tam gdzie stałem, skrzydłem niedbale oparłem się o ziemię i wyciągnąłem przed siebie jedną z nóg, której palce zaczęły lekko stukać w ziemię.
„Jak powiedzieć prawdę? Jak w ogóle przekazać prawdę?”

Kolejny poranek był świetlisty i pełen życia, zimowe ptaki fikały koziołki wśród gęstych gałęzi na skraju polany przed jaskinią alf, a tam w środku, w grocie nagle zrobiło się tłoczno od wilków. Tylko cóż z tego, jeśli wszyscy oni byli ponurzy i milczący?
Agrest usiadł naprzeciwko swojej prawie dorosłej córki. Podkrążone oczy nie świadczyły najlepiej o jego poprzedniej nocy.
- Gdzie mama?
- W jaskini medycznej.
Na dźwięk tych słów, basior prawie się zatrząsł.
- Po co tam poszła?
- Nadal musi być pod kontrolą medyków - odrzekła chłodno wadera.
- Frezja... - Alfa z bólem w oczach przekrzywił głowę, przyglądając się córce. Tak bliskiej mu wilczycy, a jednocześnie komuś, kogo prawie nie znał. - Co się z wami dzieje? Zawsze jesteście tacy...
- Nie. - Wilczyca stropiła się, a gdyby ktoś zajrzał pod jej wilczą powierzchowność, przekonałby się, że spłonęła rumieńcem.
- Zatem o co chodzi? Czemu z rodzeństwem wcale się do mnie nie odzywacie?
- Nie wiem, nie wiem... - Choć na zewnątrz była stabilna jak lód w syberyjskim wiadrze, wewnątrz panikowała. Scenie dramatyzmu dodawał fakt, że wstydziła się poprosić o przełożenie tej rozmowy na kiedy indziej. A Agrest nie rozumiał, dlaczego jego córka jest smutna.
Wszyscy możemy podejrzewać, co robił, gdy zjadały go nerwy i niepewność. Jeśli oczywiście nie miał możliwości pójść na długi spacer pod pretekstem udania się na obchód. Ostatecznie, jeśli nie miał w zasięgu łapy butelki ze spirytusem. Agrest zaczynał wtedy rozważać, o czymkolwiek, uprawiając polityczną sztukę dla sztuki, byle tylko zająć czymś rozklekotane myśli. I tamtym razem postanowił więc przerwać rozmowę, nie wiedząc, jak pociągnąć ją dalej, by nie naciskać. Jak jednak się domyślamy i jak domyślał się Agrest już tamtego dnia, czasem jedna rozmowa nie wystarczy, by naprawić długie miesiące, które zdążyły już przeciec przez palce.
Dzień, w którym mieliśmy wyruszyć do WSJ, rozpoczął się wyjątkowo pogodnie. Przynajmniej u nas, na berberysowej polance.
- Niezmiennie intryguje mnie, co ty tu jeszcze właściwie robisz. - Oczy Kaja były szeroko otwarte. Machnąłem ogonem, nie bardzo kwapiąc się do odpowiedzi.
- Odpoczywam, jak widzisz.
- Kawka okazała ci miłosierdzie, a ty korzystasz z niego jakby ci się należało. Gdzie ona jest? Nie pytam czy wie, że wlazłeś na jej miejsce. Dziwne, że taki... ktoś jak ty, w ogóle został tu wpuszczony. Nasza kochana Kaweczka ma czasem za wielkie serce, za wielkie! Powtarzałem jej to nieraz. Widocznie ma serce większe niż mózg, ale jeśli trzeba, powtórzę to jeszcze dziesięć razy, aż w końcu dotrze.
- Stoi tam.
Rzeczywiście, Kawka nie tylko „stała tam”, ale przysłuchiwała się naszej rozmowie. Złote pióra ładnie, choć krótko mieniły się w słońcu, gdy ptak błyskawicznie odwracał się we wskazaną przeze mnie stronę. Gdyby, wchodząc na polankę, postanowił choć słowem przywitać się z obecnymi, to jest, z całą naszą trójką, pewnie zauważyłby lub usłyszał wcześniej wilczycę, czyszczącą swoje futro w pobliskiej, topniejącej zaspie. Smukłe łapy wilczycy przekroczyły zwał śniegu.
- Coś nie tak, Kaj?
- No tak. Bardzo nie tak - potwierdził ogniście. - Widzisz, na co sobie pozwalasz?
- Daruj mój miły, nie rozumiem.
- To ja ci wytłumaczę, choć odraza mnie ściska! Przyjmujesz tu każdą biedę, ale spać z nią prawie jak na jednym posłaniu to już chyba przesada, co nie?
- Koyaanisqatsi, to, że Szkliwo mieszka z nami, nie oznacza, że zabraknie tu dla ciebie miejsca. Oczywiście możesz tu zostać ile chcesz! - zapewniła. - Ale może Admirał, twój najlepszy przyjaciel, załatwi ci coś wygodniejszego? Wiesz, miałeś z moim ojcem wyśmienite układy. - Uśmiechnęła się słodko. - A ja... nie jestem u niego teraz szczególnie mile widziana, gdziekolwiek obecnie się znajduje. Nie chciałabym, żeby mieszkanie w moim domu umniejszało ci w jego oczach.
- Ach tak. To twoja ostateczna decyzja? - Jego głos uderzył w wyższe tony.
- W rzeczy samej, to moja opinia. - Kawka podkreśliła ostatnie słowo. Wolnym krokiem wróciła na swoje miejsce, powracając również do przerwanego zabiegu. Odprowadziłem ją wzrokiem, przy okazji napotykając spojrzenie spod przymkniętych powiek wylegującej się pod krzewami Wrony. Złotopióry wyprężył się jak struna i wciągnął powietrze do płuc, zerkając ku mnie.
- Zastanawiałem się, co tu tak słodko pachnie. - Zniżył głos. - Już kojarzę. To mrzonki, jeszcze ciepłe. O przyklejeniu się do panny z majątkiem i wpływami. Ale skazane na niepowodzenie.
Chudszy był ode mnie. Delikatniejszy. Moje skrzydła oszczędnym ruchem, wygodniej ułożyły się na grzbiecie.
- Wdowy, Kaj, wdowy - wyszeptałem miękko. - Naprawdę nie wiem co masz na myśli mówiąc o „przyklejeniu się”, ale weź tylko poprawkę na to, że póki co ja śpię z nią posłanie w posłanie, a ty powinieneś powoli rozglądać się za bardziej godnym miejscem.
- Na głupotę jednak nic nie poradzę - burknął. - Ale nie łudź się, że pozwolę ci się stąd wypchnąć.
Chudszy, słabszy, wiotki. W tamtej chwili odpowiedziałbym naprawdę chętnie, ale w ostatniej chwili do głosu doszedł rozsądek.
- No dobrze, na mnie pora. Na nas pora. Wrona!
Wadera podniosła się ze swojego legowiska i poczłapała za mną bez słowa, bezdrożami, na południowo-zachodnie pustkowia, na które nie prowadziła ani jedna ścieżka. Agrest złapał mnie jeszcze zanim zdążyliśmy przywitać się z Rubidem oraz posłami z WWN i od razu przekierował na ubocze.
- Poselstwo idzie pod twoim przywództwem - oświadczył niespodziewanie.
- Nowy sekretarz się na to zgodził?
- Sam to zaproponował. - Zapewnienie Agresta nie zmyło zdumienia z moich ślepiów. Nie zważając na to, mówił dalej. - Rozejrzyj się od razu, kto tam teraz kręci się wokół stołków. Od początku wojny wszystko mogło się dziesięć razy pozmieniać, a nic o nich słychać nie było.
- Tak, wiem.
- A zanim w ogóle dostaniecie się do przywództwa, na wstępie zwróćcie się do zwykłych wilków. Możecie to zrobić już w drodze. Obiecajcie im wszystko, czego będą chcieli - pouczył mnie, gdy poselstwa obu watah zajęły się ożywionym układaniem planu wędrówki.
- Zorientują się - syknąłem. - Nie ma szans żeby wszyscy się nabrali na nasze obietnice znikąd. Trzeba to lepiej przemyśleć.
- I co z tego? - zapytał basior z mocą rzuconego kamienia. - Po co kombinujesz? Nie obchodzi nas mniejszość. Tacy oczywiście, zawsze się znajdą. My celujemy w większość, w masy!
- Autentyczność - mruknąłem, po trosze sam do siebie.
- Co?
- Wiesz czemu Delta rozniósł Admirała w pył? Bo był autentyczny.
Po pysku Agresta przebiegł krótki, lecz łatwy do wyłapania skurcz niezadowolenia. Na moment zamieniłem się w słup soli, nie mając odwagi mrugnąć.
- Mam pomysł. Idź do Delty, zaproponuj mu przejęcie mojej funkcji i swoje poparcie. Głupi by był gdyby się nie skusił. Ktoś taki jak ja to dla niego żadna konkurencja. Zresztą rodzinę już prawie mi zabrał! - dokończył agresywnym szeptem. Z jakiegoś powodu pierwszym słowem, które poczułem na języku, było „przepraszam”, ale coś skutecznie je powstrzymało. Spojrzałem wilkowi prosto w oczy, nieznacznie prostując kark. To chyba jakieś nieoczywiste, urażone uczucie.
- Naprawdę tak nisko mnie oceniasz?
- Zaskarbił sobie niewinne duszyczki moich własnych dzieci, pod czujnym okiem mojej kochającej żony. Dlaczego nie miałby kupić sobie względów mojego podwładnego?
- Przemawia przez ciebie żal. Lepiej w końcu dopuść do głosu rozsądek.
- Dlaczego nie miałby...?
- Bo nie każdy jest handlarzem! - prychnąłem. Nagle znaleźliśmy się niespodziewanie blisko siebie. Odsunąłem się o mały krok. - Chociaż podobno gdyby zaproponować konkretne korzyści, nikt nie oparłby się zachęcie. No, może tylko mały Agrest, co?
- Och, skąd - mruknął, z książkową obojętnością wymalowaną na pokerowym pysku. - Nie oparłbym się, oczywiście. Ale znam i takich, którzy za odpowiednią korzyść sami uwierzyliby w każde swoje kłamstwo.
Na zwieńczenie swoich słów, demonstracyjnie uniósł brwi. Uznając rozmowę za zakończoną, odwróciłem się na pięcie i posłałem przedmówcy ostatnie spojrzenie, nie potrafiąc jednak powstrzymać się od wykrzywienia w niedbałym uśmiechu. Odpowiedział tym samym.
- Musimy pójść dłuższą trasą od południa. - Zarządziłem, przerywając wymianę zdań i wysuwając się na czoło poselstwa. Dwójka moich towarzyszy oczywiście ani myślała protestować, a idąc ich śladem, również dwóch posłów z WWN ruszyło za nami bez słowa, w decyzji doszukując się jakiegoś wyższego celu.

C. D. N.

poniedziałek, 1 maja 2023

Nasz Głos nr.38 - "To majówka, prawda?"

Nowości

    Hm. No co Wam mogę powiedzieć, moje duszyczki. Nic się nie wydarzyło ¯\_(ツ)_/¯

Słówko od społeczności

W morzu ryb tysiące,
W polach kwiatów miliony,
niczym chrząszczy na łące,
Człowiek zapatrzony
Często zabiegany
A ja chciałabym zostać
Kluczem do Twej bramy
i móc ją tak otworzyć
Pośród tych ryb wielu 
I móc się w niej zanurzyć
I zapatrzeć szczerze.
Ponieważ wierze. 
Wierze, że
W morzu ryb tysiące
Lecz ty jedna, moja, na łące
~ Czytelnik NG

Wiadomości - prawdziwe i nie

Mlecz i Bławatek w... "Jeśli wystarczająco udaję, że tego nie ma, to to zniknie"


Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka jest autorem tego numeru


niedziela, 30 kwietnia 2023

Podsumowanie kwietnia!

Moi Mili!
Dziś żegnamy kwiecień. To jak, cieszycie się? Ja też! W WSC lato już trwa, a w domkach naszych ludzi zza ekranu już coraz bliżej, już zaraz się zacznie... Temperatura stale rośnie, codziennie towarzyszy nam trochę więcej słońca, nic tylko afirmować życie.
A teraz do rzeczy.

Na miejscu pierwszym w tym miesiącu stoi Kraska z 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim znaleźli się Piwonia, AgrestAiden i Variaishika z 1 opowiadaniem.
Gratulacje, Miśki!

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, byli Koyaanisqatsi i Szkliwo.

A oto zwycięzcy tegomiesięcznych ankiet:
Puchło, 2 głosy (Najmocarniejszy reżim zbudował(a)by)
Hyarin, 2 głosy (Niczym Hamlet)
Mezularia Espoir, 2 głosy (Niczym Mona Lisa)

I tak się toczy to życie, do zobaczenia za miesiąc!

                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                Agrest

Od Agresta - „Rdzeń. Za dzień lub dwa”, cz. 2.14

Akt czwarty i pół

Jak to wszystko się stało, skąd wynikło każde z szaleńczego łańcucha zdarzeń? Dziś z perspektywy czasu staram się ułożyć to w głowie, sklecić z wyrwanych z kontekstu kawałków spójną całość. Niczego wielkiego jednak nie potrafię wymyślić. Dopisać wytłumaczenia do niektórych, zdaje się, losowych wypadków, nie chcę i nie umiem. W chwilach takich jak ta, moja opowieść jest jedynie wyblakłym wspomnieniem, które przynosi ze sobą mieszankę uczuć: splątanych przez macki czasu, zniekształconych od nieustannego rozpamiętywania, chwilami niesmacznych od wybijającej się ponad wspomnienia nuty poczucia winy.
Opowiem jednak co do złamanego szczegółu, te wspomnienia, splątane, zniekształcone i chwilami niesmaczne, jako swoje ostatnie zeznanie, by, spisane na pachnących kurzem kartach historii, ocenione być mogły przez kolejne pokolenia, a może przez pojedynczych, zagubionych czytelników. Po co? Być może tylko po to, bym wreszcie poczuł spokój, za którym goniłem przez całe życie, lecz którego nie potrafiłem osiągnąć aż do dziś. A być może kiedyś ów zagubiony czytelnik odnajdzie w mojej historii kawałek swojej i wyciągnie z niej własne wnioski. Może umrze mądrzejszy, niż Agrest, gdy umierał.
Może to wszystko właśnie jest moim piekłem.

Pobielone gałęzie berberysu chybotały się w nikłym świetle księżyca. Delikatne ździebełka popielatych traw bezgłośnie uderzały o siebie się na skraju polany. Poza nimi, wszystko co żyje było nieruchome, jak martwa konstrukcja, skrupulatnie złożona w nicości boską ręką.
Kawka otworzyła oczy i wyciągnęła tylne lapy daleko za siebie, wtulając się w jaśniejącą w mroku, lodową pierzynę. Wygnieciony w świeżym śniegu kształt powoli zasklepiały nowe płatki, jeden po drugim urywające się z niebieskiego sklepienia.
- Jak myślisz - podniosła głos, zwracając się do rozmówcy przysypiającego na sąsiednim posłaniu. - Gdy WWN wejdzie na stepy, a zrobi to prędzej czy później, wszystkich ich w końcu zabije, prawda?
- Zabije? - W ciemności błysnęły tęczówki Szkliwa. - Nie, WWN raczej nie działa w ten sposób. Admirał wszedł z nimi w zwykły konflikt. Ten konflikt trzeba rozwiązać.
- Po której stronie staniesz? - zapytała wprost. - To twoja wojna, Szkliwo?
„Wiesz po której”, odpowiedziały jego oczy.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek z nas brał w tym udział - dodała głucho.
- Ty sama jeszcze nie wiesz, Kawko, po której stronie byś stanęła.
- Nie chcę stawać po żadnej. Czy to dziwne? Jestem... Bo jestem tylko mała, słaba Kawka, która ma za wielkie ambicje... i zbyt bezsensowne marzenia. Polityka to bagno, do którego się nie nadaję. Mówi mi to każdy kolejny dzień, spędzony w tym chlewie. - Gdyby przy ostatnich słowach jej podbródek nie zadrżał znikomo, to dynamiczny sposób, w jaki zwinęła się w kłębek, mógłby wydać się niemal demonstracyjny.
- Nadajesz się. Nadajesz, tak samo jak Agrest.
Przywarła do śnieżnego posłania, jak do pocieszycielskiego ramienia najlepszego przyjaciela. Tuż przy jej pysku topiło się pod wpływem ciepłego oddechu, wnet marznąc ponownie.
- Tak kiedyś mówił Mundek. Ale on miał powód. Tak... tak kiedyś myślałam. Zawsze we mnie wierzył. Że mogę osiągnąć więcej, niż bycie córką swojego ojca, czy asystentką Agresta. A dziś? Nie wychodzi ani jedno, ani drugie. Wiesz, gdy byłam mała, przychodziłam do jaskini stryjka i tam uczyli mnie pisać. Potem Mundek załatwił mi praktyki u Sekretarza. Na co poszło to wszystko? Mam wrażenie, że prawie niczego już nie pamiętam, oprócz zapachu zakurzonych dokumentów i migawek pysków wilków, które tam poznałam. Niektórzy z nich już nie żyją...
- Wojna wszystko zmieniła, ale zobaczysz, niczego nie zniszczyła bezpowrotnie.
- Zniszczyła. Mi odebrała moją drugą połowę.
- Mój Boże. Tyle czasu minęło. Dwa lata, od poprzedniej zimy. I nadal wspominasz. Szczęśliwy musiał być ten twój Mundek. - Lekki szelest materiału zesztywniałego od mrozu jako pierwszy powiadomił, że ptak obrócił się na grzbiet. Powietrze, nabierane nieco zbyt gwałtownie, zasyczało w jego gardle. - Bardzo szczęśliwy.
- Wojna, Szkliwo. Widzisz? Wojna wszystko zmieniła, obróciła to co znaliśmy w cienie. Można na nie patrzeć, ale nie można niczego z nich odbudować.
- A ty...? Kawką jesteś, czy tylko cieniem dziewczyny, którą zostawił w domu?
Nie odpowiedziała, powoli odpływając myślami gdzieś daleko i tracąc sens każdego ze słów.
- Wszystko to już tylko... cienie. - Tylnymi łapami kopnęła mroźne powietrze, układając się wygodniej. Wraz z odpływającą chęcią do mówienia, odpłynęła towarzysząca jej nieśmiało chęć do prowadzenia rozmowy w ogóle. Przymknęła oczy.
Gdy znów je otworzyła, jeszcze półprzytomna, przed sobą widziała tylko ciemność. Wokół, ciemność. Wciąż trwała noc, a więc coś wymusiło na niej przebudzenie. Nie poruszając się, mętnym wzrokiem odszukała po drugiej stronie polany sylwetkę śpiącej Wrony. Odwróciła się na drugi bok, podparła głowę łapą i popatrzyła na niknące w mroku zarysy leżącego nieopodal Szkliwa.
Jego palce podrygiwały miarowo. Z początku zdawało jej się, że widzi objawy zwykłego snu paradoksalnego, jaki jest chlebem powszednim każdej nocy, ale im dłużej się przyglądała, tym więcej towarzyszyło jej niepewności. Klatka piersiowa, skryta pod bordową narzutką, poruszała się szybko. Ciałem wstrząsały tłumione konwulsje, jakby próbowało wyrwać się z niewidzialnych sideł; na przemian walczyło z czymś i sztywniało. Każdy z ruchów ociekał lękiem.
Wadera zdała sobie sprawę, że chłonie oczyma scenę niemej tragedii. Pytanie „Co robić?” ogłuszyło ją jak uderzenie. Rozdarta pomiędzy reakcją - wybudzeniem towarzysza, choćby siłą - a jej brakiem, z nadzieją na bycie wyręczoną przez czas, z każdą sekundą coraz niecierpliwiej wyczekiwała ostatniego mocniejszego oddechu, spokojnego rozprostowania mięśni, stężałych w niewygodnej pozycji. Minuty płynęły okrutnie wolno. Miała ochotę odwrócić wzrok, zasłonić uszy łapami. Zapaść się pod ziemię, byleby nie być obok. Nie myśleć, o czym on śni.
Obudź się, obudź...
OBUDŹ SIĘ DO DIABŁA
Panująca wokół nich głusza potęgowała każdy oddech. Kolejny nagły spazm i impulsywne westchnienie w jakiś sposób rozdarły serce Kawki.
A wtedy napięte mięśnie rozkurczyły się. W ledwie sekundę wszystko ucichło, tak jakby nigdy się nie wydarzyło. Wadera wyprostowała kończyny i z nagłym ukłuciem ulgi wzięła głęboki oddech, wbijając wzrok w niebo, zlewające się z czarnymi gałęziami.
Czuła, jak jej ulotny strach krzepnie; przeobraża się w niepokój. Pełznie po ziemi, ściska ją za szyję. Rozpiera krtań, a potem wkrada się do środka, by znaleźć uchylone wrota do jej duszy. Najgorsze było poczucie winy, które wyciekło ze straszej paszczy, podeszło pod samą granicę wytrzymałości i choć wraz z kolejnymi chwilami spokoju zaczęło słabnąć, pozostawiło po sobie przerażające wspomnienie. Bo to męka, gdy widzisz cierpienie przyjaciela, a wiesz, że nie możesz mu pomóc. Nigdy nikomu nie życzę podobnej.
Spod jej powieki wypłynęła szklista łza, a serce biło mocniej niż powinno, gdy zwinęła się w kłębek na swoim posłaniu.

Tymczasem wzeszło słońce i oto rozpoczął się nowy dzień, na północy i na południu.
Ponieważ nie czułem się ni w procencie godzien rozpoczynania zebrania dotyczącego Watahy Wielkich Nadziei, zwłaszcza zebrania w sprawie zmarłego dzień wcześniej sekretarza, odczekałem, aż wszyscy rozsiedli się na swoich miejscach i zajęli się pogawędkami. Jako ostatni, swoją pozycję zajął młody generał watahy, Dreniec. W wojskowych, lakonicznych słowach powitał uczestników narady, lecz nie kwapił się, by jako pierwszy podjąć temat. Po kolejnej, dłuższej chwili ogólnego rozprężenia, inicjatywę na moment przejął wartownik jaskini Sekretarza, który nieśmiało zbliżył się do szczytu zgromadzenia i położył na kamiennej ławie kartkę z krótką i, moim zdaniem, niespecjalnie potrzebną listą spraw do poruszenia. Wreszcie wykorzystałem rozciągającą się wokół, merytoryczną pustkę i powstałem.
- Przyjaciele - zwróciłem się do nich łagodnie. - Czuję się w obowiązku powiedzieć o tym, co leży mi na sercu: wyrazić ogromny żal z powodu straty, która spotkała Watahę Wielkich Nadziei. Sekretarz był nie tylko przywódcą najdłużej panującym w Watasze Wielkich Nadziei, ale i zapamiętanym, zarówno przez sojuszników jak i nielicznych przeciwników, jako wilk doskonale spójny ze stanowiskiem, które piastował, i ze światopoglądem, który przedstawiał. Był oddany Watasze Wielkich Nadziei całym sercem. Wszyscy którzy dobrze go znali, wiedzieli, że nie pozostawiał poza tym żadnej reszty. - Zakończyłem nieco mgliście, tocząc chmurnym wzrokiem po zebranych. Moje wargi zadrżały, z napięcia przemową, a przy tym w obliczu wspomnień. Ten i ów delikatnie kiwał głową. Czekali na ciąg dalszy. Subtelnie podniosłem głos. - Bardzo chciałbym w spokoju, na zakończenie powiedzieć, że odszedł przede wszystkim nasz przyjaciel i życzyć jego duszy wiecznego odpoczynku. Na tym zakończyć jednak nie sposób, w tym wszystkim zostaliśmy bowiem my: sojusz watah. A dla nas ta strata jest nieodżałowana.
Jakiś wilk pośród grupy poruszył się niespokojnie.
Siedzieli i słuchali. Cisi. Posępni. Stadko, które opuścił przywódca. Był tam wartownik jaskini sekretarza, generał, śledczy, kilkanaścioro strażników i chyba jeszcze jakieś wilki. Zaproszono wszystkich, którzy mogli uradzić coś mądrego, i nikt nie był w tym gronie wyróżniony. Każdego powstrzymywała zawieszona wokół nich aura równości.
- Czy coś jeszcze chcesz dodać, Agreście? - zapytał wartownik stosunkowo uprzejmie. Przyglądając się im musiałem chyba zrobić zbyt długą przerwę.
- Tak. Niełatwo mi teraz nawiązać do tej kwestii. Jeszcze niedawno nie przypuszczałbym, że przyjdzie mi to zrobić w takich okolicznościach, jednak zmuszony jestem właśnie przez te okoliczności. Jak wiecie, nasza wataha, wraz z waszą, została pozbawiona przywódcy. Powinienem wrócić na swoje stanowisko tam, na miejscu, by nie zapanował chaos.
Kilkoro z uczestników spotkania popatrzyło po sobie.
- Nikt z nas teraz... chyba nie ma władzy, by ci tego zakazać. - Wartownik bezradnie rozłożył łapy. Wokół dostrzegłem nieme potwierdzenie jego słów.
- Chwileczkę! - Ktoś podniósł łapę, prawie podrywając się z miejsca. - Czy umowa tego nie zabrania?
- Nie - odrzekł krótko jeszcze inny basior, którego nie znałem nawet z widzenia. Z jego błyszczących ślepiów biła pogodna oficjalność. - Zatrzymanie alfy WSC było decyzją Sekretarza. Nikt z nas nie był wtajemniczony w jego plany, a przede wszystkim nikt tutaj nie stoi na równi z alfą. Jesteś więc zwolniony do domu, Agreście, musisz się jednak liczyć z tym, że nowo wybrany sekretarz wyda nowy nakaz. A póki co czas przejść do kluczowego aspektu naszego zebrania.
Z wolna skinąłem mu głową.
- Pozwolę sobie - wtrącił nagle śledczy Brus. - Chyba jasne, dlaczego świętej pamięci Sekretarz wydał nakaz jaki wydał.
- Możemy się tego domyślać, ale nie zmienia to faktu, że nie jest w naszej kompetencji podważenie go. - Basior nie ukazał ni cienia emocji, lekko tylko przechyliwszy głowę i opuściwszy powieki, by spojrzeć na przedmówcę.
- Nie jestem zwolennikiem skakania na główkę. Po prostu.
Zdaje się, że moja obecność trochę krępowała im języki, choć poprzedniego dnia zaproszony zostałem jako uczestnik, którego podobno nie mogło zabraknąć. Cóż, w gruncie rzeczy nie obchodziły mnie zbytnio ich wewnętrzne niesnaski. Przemiłe lenistwo i zmęczenie krótką lecz emocjonalną przemową podpowiadały mi, by usiąść wygodnie i już niczym więcej się nie przejmować, najważniejszy cel uznając za wypełniony. Gdzieś w tym wszystkim znikłaby mi jednak o wiele milsza świadomość siły sprawczej w kwestiach o stokroć mniej oczywistych. Takich wychodzących poza własne podwórko, które, podjęte ze zręcznością, z jaką rzuca się bumerang, wrócą prędzej czy później.
- Proszę jeszcze o ostatnie słowo, zanim przejdziecie do bieżących spraw watahy. - Uśmiechnąłem się łagodnie, szybko dostrzegając spodziewane skinienia głowami. Tyle wystarczyło, bym zabrał głos. - W obliczu zaistniałej sytuacji, kryzysu, wojny, która pochłonęła tak wiele istnień, rozdarcia wśród Wschodnich Ziem NIKL-u, które z początku doprowadziło do zerwania sojuszu WWN i WSC, a potem wymusiło istotną zmianę prawa, nie wspominając o WSJ, nad którą w tym czasie straciliśmy wszelką kontrolę, aż wreszcie, na przypieczętowanie całego tego chaosu, śmierci naszego autorytetu i przyjaciela, Sekretarza... - Następne zdanie miało być najtrudniejsze. „Jak je przyjmą?”, myślałem. „Jakich słów użyć, by były odpowiednie?”, pytałem się w duchu, choć wcześniej przygotowałem sobie w głowie prowizoryczny zarys wypowiedzi. Przełknąłem ślinę. - Moja propozycja jest następująca.

Słońce niestrudzenie spacerowało po niebie, ze wschodu wprost na zachód.
- Kawko, wychodzisz? - Szkliwo obejrzał się przez ramię, napotykając spojrzenie wilczycy w ostatniej chwili, zanim zdążyła opuścić polanę.
- Tak, i zanim spytasz, dziś nie wracam. Powiedz Wronie, żeby nie czekała z kolacją, jeśli coś przyniesie. - Suchy głos odbijał się od gołych pni drzew, pozłacanych chylącym się ku odległemu horyzontowi słońcem. - Zjedzcie sami, ja będę spać dziś na stepach.
- Jeśli w ogóle wróci na noc. Kaj na przykład od przedwczoraj zwiedza WSJ. Na pewno wszystko w porządku?
- Tak, naturalnie. Muszę odpocząć.
- Odpocząć na stepach? Toż to prawie jak urlop w stolicy.
- Nieważne. Po prostu nie wracam dziś na noc i tyle.
Niepokojące mrowienie między gardłem a piersią zmusiło ptaka do przełknięcia śliny.
- Dlaczego - zapytał jeszcze, wpatrując się w jej grzbiet, za którym kryła się ostatnia szansa na nawiązanie kontaktu wzrokowego. Stojąc na środku ogarniętej przez senną szarość polanki, w silnym, białym świetle, w obliczu tego wielkiego świata wydawał się drobniejszy i bezradny bardziej niż dziecko. Czy to niepokaźna postura, czy odznaczające się na niej, głębokie i błyszczące oczy, skłoniły waderę, by bez protestów odwrócić się w jego stronę, posłuchać, przez chwilę milcząc. - Czy coś się stało? Ale kiedy, dziś rano, wczoraj wieczorem? Jesteś dziś nieswoja. Powiedz coś do mnie, cokolwiek.
Może była zbyt kobieca, przebiegło jej przez myśl. Zbyt łatwo poddawała się opiekuńczym instynktom. Za bardzo czuła, zbyt wiele myślała.
- Daj spokój. Co się miało stać? - zapytała, w żadnym wypadku nie ze zniecierpliwieniem, ale... zupełnie obojętnie. - Tylko... - Co miała powiedzieć? „Zmęczona jestem”? „Źle się czuję”? A potem tłumaczyć kłamstwo naciąganą prawdą? „Boję się”?
- Boisz się czegoś? - Drgnęła na dźwięk słów, które były przecież, celowo lub nie, delikatne jak letni wiatr.
- Tak.
Przez dłuższy czas łączył ich jedynie prosty gest; skierowany na siebie, bezosobowy i bezkształtny wzrok. Szkliwo odetchnął niecierpliwie.
- Czy to ma związek ze mną? Powiedz, co powinienem zrobić?
- Poczekaj. Po prostu bądź cierpliwy.
- O co chodzi, Kawko?
- Mamy zimę. Drzewa w lesie nie umierają, a zasypiają.
- Czuję, że to nie zima. Czuję, jakbyś po prostu poobrywała im liście.
Rozpościerająca się pomiędzy nimi nić porozumienia pękła wraz z zerwaniem ostatniego skrzyżowanego spojrzenia. Odwróciła wzrok i wypuściła chmurkę białego powietrza, słabo, przez uchylony pysk.
- To nie tak. Mi to przejdzie. Proszę, nie pomyśl, że dbam tylko o siebie, że niczego nie rozumiem. Po prostu potrzebuję czasu.
Nadal nie rozumiał, lecz... zabawne, pierwszy raz w życiu czuł się w ten sposób. Był nerwowy, niespokojny; zmieszało się w nim to z przygnębieniem i apatycznym odrętwieniem. Nie chciał żeby odchodziła, naprawdę nie chciał. Przed wieczorem poczuł się samotny. Jeszcze jednego więc nie rozumiał, lecz cóż miał powiedzieć: że sam nie widział, dlaczego boi się zbliżającej się nocy?
Gdyby ten czas, o którym opowiadamy z takim zapałem, był przedstawieniem teatralnym, noc ta musiałaby być punktem zwrotnym w scenariuszu. Napięcie końca czuło się w każdej cząstce ostrego powietrza, w każdym mocniejszym podmuchu wiatru, wyjącego w polach. Nieskończona czerń nieba zasnuta była chmurami, gęstymi i niskimi jak mgła.
Czyjś ciepły oddech siada mu na ramieniu, a on otwiera oczy. Widzi jego twarz... bez twarzy. Czerń, pustka, a w niej puste ślepia. Diabeł. Nie, ułuda. Wytwór wyobraźni. Jest tuż przed Szkliwem.
Halo, Szkliwo?, szczerzy się w uśmiechu.
Znika.
Szary ptak zamyka oczy. Traci połączenie ze sobą samym; nie czuje nóg i skrzydeł, rozpływa się w powietrzu. W miejsce ciepła obcej istoty wdziera się chłód. Nie ma już nikogo.
Podnosi się i wstaje, pomimo mocnych zawrotów głowy. Nogi układają się jakoś krzywo. Na ziemi stoi, czy na pniu przewróconego drzewa? Na pniu; czuje chropowatą strukturę kory. Ale to drzewo nadal rośnie; pionowo w górę wystrzeliwują jego gałęzie.
Przechyla głowę, by się im przyjrzeć. Patrzy i traci pewność: ku niebu rosną, czy w głąb ziemi? A on w chmury na ich tle patrzy, czy tylko w odbicie na jeziorze? To ono, tafla wodnego zwierciadła: obraz zaczyna falować. To w nim zatopione są sosnowe gałęzie. Od lustra odrywają się małe, szkliste kulki. Lecą wprost na niego i kapią mu na czoło. Coraz więcej ich i więcej, wszystkie spadają jak deszcz. Nie widzi już lustra. Pojedyncze krople przeobrażają się w stutysięczną chmarę, a ona pochłania przestrzeń wokół siebie i rozpływa się w ciemności, lub nie... To ciemność rozpływa się w niej.
- Wstawaj - daje się słyszeć.
Jego ciało uderza o ziemię. Coś nadal jest obok. Skrzydlaty kuli się na posłaniu, jak ogłuszony, niezdolny walczyć. Jakieś słowo utknęło na końcu języka.
- Delto. - Wyskoczyło na świat, zanim zdążył je sobie w pełni uświadomić. - Udało ci się uciec.
- Nietrudne, jak na każdym kroku ma się przyjaciół. Siadaj. Słuchaj mnie uważnie, bo... potrzebuję twojej... małej pomocy.
Tak powiedział mu Delta, a on usiadł i słuchał, nie wierząc własnym uszom. Wilk opowiedział o czymś, co zrobił sam, będąc jako ofiara porwania uwięziony na wrogiej ziemi. Oto brakujące ogniwo naszego łańcucha. A potem kazał Szkliwu wziąć się do roboty, więc jeszcze tej nocy Szkliwo wziął się do roboty.
- Co masz ty, czego nie ma Admirał? - Zupełnie już rozbudzony, spode łba spojrzał na medyka, stojącego po drugiej stronie kamienia, służącego im za prowizoryczne biurko. Z szelestem przesunął o kilka centymetrów leżącą przed sobą kartkę.
- Zdobyłem ich zaufanie.
Szary ptak bez przekonania skinął głową.
- Jemu też ufają. Wbrew rozumowi, ale czym jest w tym przypadku rozum?
- Polemizowałbym. - Delta zastukał palcami w szorstką, zimną płaszczyznę. - Wielu z nich dostrzega patologię, która kryje się w rządach Admirała. Wystarczy ich żeby podziałać, trzeba tylko wzbudzić... - Basior uniósł łapę na spotkanie z powiewem mroźnego, północnego wiatru. - Wzbudzić maleńką iskierkę.
- Oczywiście. - Skrzydlaty zastygł w bezruchu, przez dłuższą chwilę, nieobecnym wzrokiem przyglądając się rozmówcy. - Autentyczność. - Zacisnął leżącą przed nim kartkę w dwie, szczelnie przylegające połowy i wręczył ją basiorowi. - Napisz to własnymi słowami.

- Ile jest nas, którzy umieją fachowo walczyć? - Głos Delty niósł się echem po szerokich przestrzeniach stepu. - Admirał zaraz tutaj wróci. Jego czterej przyjaciele, są już... zaopiekowani przez Klaba i jego drużynę. Więc pozwólcie że się was spytam. Chcecie tej wolności?
- Chcemy!
- I nie chcemy Admirała prawda?
- Prawda!
- I ufamy medykowi, że medyk ma plan.
Tak wiele pytań, tak wiele wątpliwości, miało odejść w niepamięć, gdy oddziały przegrupowywały się, by na swojej planszy wykonać ostatni ruch. Wszystko i wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Prawie wszyscy.
„Tańcz. Tańcz, choćby płonął świat”, głosiła prawda niedobitków. „Korzystaj razem z nami z każdej chwili, być może ostatniej w tym miejscu”.
- Co wy tu robicie? - Po tym, w jaki sposób Kawka wycedziła pytanie, można było zauważyć, że nie spodziewała się usłyszeć beztroskiej odpowiedzi, a może i zaczęła już samodzielnie układać sobie w myślach treść tej, którą usłyszeć mogła. Szkliwo niespokojnie podniósł się z miejsca, na tyle, na ile pozwalała zajmowana przez niego dziura między stepowym głazem, a plątaniną suchych gałęzi.
- Co ty tu robisz?
- Zamknąć się oboje, nie mamy czasu - zganił ich Delta. - Na kamień. Kawko...
- Tak?
- Chodź. Mówiłaś, że na własne oczy chcesz zobaczyć jak świat płonie.
Szary ptak, zanim wspiął się również, podążył za nimi wzrokiem. Zakładał, że wilczyca nie do końca to miała na myśli. Jednak patrzyła, a jej oczy zalśniły od jaskrawości płomieni. I dziesiątki innych przenośni, których mógłbym użyć, lecz nie użyję, jako że najtrafniejszym podsumowaniem uraczył ich sam Delta.
- I co teraz, Szkliwo?
A Szkliwo zerknął na niego kątem oka, choć musiał trochę przekrzywić głowę, by objąć wzrokiem mikrego przywódcę przedsięwzięcia. Oto stali ramię w ramię, z wyniosłości patrząc na rozgrywającą się u ich stóp scenę. Tam, kłami wilków Admirała, podzielonych na jego zaciekłych przeciwników i gorących zwolenników, których, nawiasem mówiąc, była, jak się okazało, garstka, pisał się nowy rozdział historii.
- Spokojnie - odrzekł tylko półgłosem, nie mając słów ni przekonania, by dodać coś więcej.

- Potrzebujesz czegoś Brereuno? - zapytał Delta, gdy z rozwiewających się tumanów bitwy, metaforycznych oczywiście, wyłonił się zatroskany obywatel o rozbieganym spojrzeniu.
- Nie udało nam się złapać Admirała. Zbiegł.
- To nie szkodzi. Ważne że nam nie grozi. Już nam nie grozi. - Uśmiechnął się po ojcowsku i powstał ze swojego miejsca, co skłoniło wianuszek otaczających go kompanów do stawiania nowych pytań. Co dalej? Kto dalej? Kto będzie nimi dowodził?
- Może Kl... - Język Delty wyjątkowo okazał się nieostatecznie szybki, by prześcignąć jego skrzydlatego towarzysza.
- Ja zaproponuję Deltę. Przynamniej na jakiś czas. - A temu natomiast wyjątkowo nie zabrakło pewności, by wypowiedzieć myśl do końca, a potem dodatkowo, złączyć spojrzenia z medykiem. Wiedział, że się zgodzi. - W końcu to on o was tak dba.
A co potem? To już pozostawało w ich... naszej wspólnej gestii.
Tak właśnie na stepach załatwia się podobne sprawy. Tak załatwiało się je zawsze, ale to już nic nieznacząca uwaga dla sympatyków skamielin. Któż krążąc tamtego popołudnia po rzeczonej wyspie życia na pustkowiu pamiętał wydarzenia sprzed lat i odległe, opowiedziane dawno historie? Dla istot szczęśliwych jak na uczcie weselnej, pijanych swą wolnością, istniała tylko teraźniejszość. I to było piękne, i to było dobre.
Minęły cztery dni sielanki. Tyle, plus rzecz jasna cały poprzedni miesiąc, potrzeba było naszym potężnym sojusznikom, do zwarcia szyków w stalową pięść prawa.
Dreniec, na czele równego szeregu swoich żołnierzy, zatrzymał się pośrodku niczego. Tak jak się spodziewali, przywódca wyszedł im naprzeciw. Jakimś jednak niesłychanym zrządzeniem losu nie był to przywódca, którego oczekiwali.
- Delto!
- Tak, ja. Po co tu jesteście? W takiej ilości?
- Odbić cię - rozbrajająco wprost oświadczył generał WWN. - Walczyć... z Admirałem?
- Rychło w czas panowie. Rychło w czas.
W ogóle, wszystko co zastali na tym kawałku ziemi, było dziwaczne. Radujące się wilki z ranami ciągnącymi się po wychudzonych bokach, bawiące się i nucące wesołe przyśpiewki bez przerwy od czterech dni, a na ich czele taki mały krasnoludek o srogich oczach i wielkim sercu.

Koniec aktu czwartego i pół

środa, 26 kwietnia 2023

Od Kraski - "Siła czy słabość?" (Trening zwinności)

 Nigdy mi się to nie uda.. Zrobiła nadąsaną minę, dokładnie taką jak książę z Północnego Królestwa, kiedy powiedziano mu, że nie może mieć czarnego jaguara, bo biedne zwierzę nie przeżyje w tych temperaturach. Panicz się wściekł. Podstępem więc zabił rozsądnych doradców - czyli około połowę - których veto nie pozwalało mu spełnić swego luksusowego marzenia. Albowiem żeby tak się stało, w radzie musiała panować pełna zgoda. Wnet sprowadził sobie pięknego, majestatycznego kota, o sierści czarnej jak noc, którego ochrzcił mianem Nocturn.

Nie był to pierwszy kot księcia. Pierwszy był ten, którego wołali Smoła. Przez większość czasu siedział zamknięty sam w pokoju i służył swemu panu za termofor... Nikt go nie lubił, był zrzędliwy, oschły i niegrzeczny. Pewnego dnia przypadkiem spotkał Nocturna i...
Żołądek Kraski zaburczał wściekle jak jeden z tych doradców, domagając się odtworzenia prawdziwej poezji zamiast głupich bajek - konkretnie Ody do jedzenia. Waderka przewróciła oczami wiedząc, że nie jest w stanie spełnić jego prośby. Za wszelką cenę musiała zagłuszyć ten głos, w końcu prawdziwy wilk powinien umieć kontrolować swoje popędy. Jej wzrok padł na kilka powalonych drzew, dziwnym trafem ułożonych w stosunkowo niewielkiej odległości od siebie. Z daleka wyglądały nawet na równoległe, choć w rzeczywistości łagodnie się krzyżowały. Nad jej łebkiem znowu zaświeciła się lampka. 

Linię startu wyznaczała ogromniasta huba, linię mety - charakterystycznie wygięty buk. Wpierw obeszła tor dookoła, żeby upewnić się co do jego bezpieczeństwa. Nie znalazłszy żadnych oznak kłopotów, ustawiła się na wprost pierwszej przeszkody. Rozejrzała się dookoła, jakby skanowała pyski reszty zawodników. Tuż obok Kraski stał ten rudo-czarny przystojniak, szczerząc do niej śnieżnobiałe kły. Odwzajemniła harde spojrzenie, pomimo że jej dusza na widok barykady dwa razy wyższej niż ona sama, odleciała w przeciwnym kierunku. Zaczęła liczyć szeptem:

— Trzyy-y, czteeee...ry! - po czym wystrzeliła jak z procy przed siebie. Odważnie dała susa w górę. Przez sekundę boskie uczucie lotu opanowało ją w całości, już wyciągała łapy ku zieleńszej trawie po drugiej stronie, i bum! Uderzyła o drewno, jak wóz nowej marki podczas crash test. Przez moment leżała nieruchomo na grzbiecie, trzymając kurczowo obrażoną duszę za koniuszek ektoplazmy. Serce podchodziło jej do gardła naprzemiennie z żołądkiem. Przewróciła się na bok. Na szczęście wypluła tylko ślinę. Dobrze, że nikt nie mógł jej zobaczyć, nawet Diane by się śmiała z takiej niedojdy. Podniosła się na nogi z kamienną miną, otrzepała i spróbowała jeszcze raz. Za tym podejściem wbiła się w pień pazurkami zamiast całym ciałem. W dwóch podciągnięciach udało jej się wdrapać na szczyt przeszkody.
 
— Woohoo! - zawyła triumfalnie, tylko szeptem, by nie przyciągnąć niczyjej uwagi. - ...ooo. - entuzjazm z jej głosu uleciał nagle, niczym powietrze z przebitego rybiego pęcherza. Zobaczyła przed sobą kitę przeciwnika, który już dobiegał do mety. Koniec toru zdawał się z tej pozycji odległy o wiele kilometrów. - Eh... - Kraska podrapała się po głowie, po czym wróciła na start. 

Sytuacja powtórzyła się jeszcze z dziesięć razy, zanim wskoczyła na pierwszy pień za jednym zamachem. Wtedy straciła równowagę na drugim. Jeśli ma zamiar kiedykolwiek dorównać innym, musi sięgnąć ideału. Nie mogła sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Toteż próbowała wciąż od nowa, jednak zawsze ta irytująca rudo-czarna kita była dwa kroki przed nią, łaskocząc ją prowokacyjnie w nos, zupełnie niewzruszona. Najwięcej udało jej się wykonać dwa czyste skoki, co jak na szczenię w jej wieku było nie lada wyczynem. Wkrótce potem waderkę złapała kolka i musiała się zatrzymać. Brała głębokie wdechy i wydychała powietrze z taką siłą, jakby wydmuchiwała nos. Już czuła się odrobinę silniejsza - może nie ciałem, jednak jej duch na pewno stał się mocniejszy. 

Wszystkie mięśnie mówiły "Dość!", okropnie nie chciało jej się wstawać, jednak znów się pozbierała i wróciła do mozolnych ćwiczeń. Była jak w transie. Mimo to wciąż zbyt mało się starała; nie była w stanie pokonać całego toru bezbłędnie. Ba, miała wrażenie, że im bardziej się stara, tym gorzej jej to wychodzi. Czemu, do licha, nie mogę być jak inne wilki? W końcu się wkurzyła - i dobrze, bo o mały włos nie skręciła kostki - spróbowała posłuchać leśnej filharmonii, jednak w drugim rzędzie ktoś ciągle burczał.

— Dobra, proszę bardzo! Jak jesteś taki sprytny, to dawaj, upoluj sarnę, a minimum tygrysa. - zaburczała waderka pod nosem razem z nim. Szła teraz w miarę świeżym, króliczym tropem. Dwa razy go zgubiła, lecz stopniowo zapach stawał się coraz silniejszy. Jednak królika ni widu, ni słychu... Powinna go już dawno spłoszyć. Odpuściła sobie nawet udawanie sowy, tyle że zamiast lecącej, to szurającej łapkami po ziemi, jak ją nazywał Dreniec. Otrzepała się z grudek ziemi, po czym zamknęła oczy i zaczęła się obracać, uważnie analizując zapachy z każdej strony. Tą technikę podejrzała u Miki, gdy polował na świstaki. Trzeba było być na świstakach przeraźliwie ostrożnym, ponieważ świstaki były przeraźliwie czujne. Pilnowały swoich norek, jak oka w głowie, ich straże były świetnie zorganizowane. Tylko w środku nocy wszystkie zażywały odpoczynku w bezpiecznych tunelach. Inni członkowie podziemnego królestwa trzęsącymi się łapkach znosili zapasy złożone z przeróżnych ziaren, korzeni roślin, siana, patyków i skał. Może wiedzą coś, o czym my nie wiemy? Koniec świata nadejdzie szybciej, niż się spodziewamy, i podczas gdy beztroskie wilki spalą się w ogniu oczyszczenia, (lub prawdopodobnie wcześniej w ogniu nienawiści) świstaki prześpią apokalipsę, a ich watahy opanują ziemię podczas drugiego obrotu planet...

Tędy. Westchnęła waderka, potrząsając łebkiem. Powoli zbliżyła się do drzewa, za którym coś było.

— Uraa! - skoczyła na puchaty kształt spoczywający za dębem. Królik nawet nie drgnął, tylko dwie muchy krążące nad jego ciałem prysnęły w przeciwnych kierunkach. - A... - Kraska niepewnie wyciągnęła pazury z mięsa. - a, haha. Hahahaha! - śmiała się cichutko do samej siebie, szczęśliwa i niedowierzająca jednocześnie. Ty głupia... Bez dalszej zwłoki zabrała się do konsumpcji. Najciemniej jest zawsze pod latarnią. Nie minęło pięć minut, a połowa ofiary zniknęła. Niestety, pochłonięta jedzeniem nie zauważyła w porę nadchodzących wilków.




Każdy the end to nowy początek :)

Tip: W obecnym stanie Reska nie pamięta tych wydarzeń.


Gratulacje!

czwartek, 13 kwietnia 2023

Od Aidena CD. Oxide - "Początek" - cz. 12

 Między tą dwójką nastała martwa cisza. Aiden przez parę chwil nie ruszał się choćby na milimetr, zastanawiając się czy na pewno mu się nie przewidziało i czy ten szelest który dotarł do ich uszu był prawdziwy, czy też to tylko jego wyobraźnia. Jednak zdawało się, że nie tylko do jego uszu dotarł ten dźwięk. Skierował wzrok na Oxide, dalej nie poruszając się zbytnio.

— Widziałaś to? —  zapytał cicho. Wzrok wadery zawędrował na pysk jej mówcy i lekko skinęła łbem. 

Basior wyskoczył z wody i otrzepał się prędko. Wiedział, w tym pojebanym bractwie jest tylko jeden wilk który działa jak przedłużacz. Wiedział też, że nie mógł pozwolić mu aby się wydostał z tego miejsca i informacja o jego rozmowie z nową członkinią bractwa się rozeszły dalej, albo co gorsza - zawędrowała do Alfy. Bez chwili zastanowienia zaczął biec szlakiem, którym prawdopodobnie udał się Echo.

— Aiden, poczekaj! — Oxide nawet nie zdążyła zareagować na tą sytuację, parę chwil potem sama wyskoczyła ze źródła i od razu pobiegła za basiorem, nawet nie pozbywając się nadmiaru wody z sierści.


Zielonooki znał te korytarze na pamięć a także wiedział o paru skrótach, przemykał między kamiennymi ścianami sprawnie, bezszelestnie, prawie jak śmierć idąca po zagubioną duszę.
Zdawało się, że Echo zwolnił tempa myśląc, że zarówno Aiden jak i Oxide już go nie dogonią. Zamknął na chwilę oczy, dumnie przebierając łapami i uśmiechając się pod nosem. W głowie już miał te wszystkie pochwały od Alfy, głos jego idola rozbrzmiewał mu w uszach i nie przejmował się teraz niczym, skoro i tak tamta dwójka nie była niczego świadoma. Jednak o losie... jak bardzo się mylił. Nagle został przygwożdżony do ziemi i mało brakowało, aby nie zarył pyskiem o kamienną posadzkę przed nim. Miał wrażenie, ze jego serce zatrzymało się na chwilę przez szok i przerażenie, jednak na jego szczęście (a może i nieszczęście?), nie stało się to naprawdę. Przez ogrom ciężaru który został nałożony na jego ciało, nie był w stanie się ruszyć. W końcu był sporo mniejszy od większości wilków w bractwie.

— Chyba nie myślałeś, że Ci się uda, Echo. 

— Aaaiden! Haha, nie no co.. — zaśmiał się, jednak nie dokończył zdania, bo basior przycisnął jego głowę do ziemi, tak, że nie mógł chociażby ruszyć szczęką. 

Grzywiasty pierwszy raz od dawna poczuł się zagrożony. Zazwyczaj z podsłuchów udało mu się uchodzić bez jakichkolwiek komplikacji i nie bardzo wiedział w którym momencie teraz postąpił nie tak i jak to się właściwie stało, że ten się zorientował. Przez jego głowę teraz przechodziło mnóstwo różnych myśli, które zagłuszały wręcz wszystkie inne procesy myślowe, chociażby te odpowiadające za wymiganie się z tej sytuacji. Ucisk na jego łbie się poluzował

— Kto Cię przysłał? — zapytał nachylając się do niego. Długonogi jednak milczał, co było ogromnym błędem. Aiden tym razem naparł na niego całym swoim ciężarem ciała, co spowodowało, że mniejszy zaczął mieć problemy z łapaniem oddechu. — Kto Cię przysłał. — tym razem zabrzmiał jakoś groźniej, poważniej, przez co sierść na ogonie Echo stanęła dęba. Nie miał jak się bronić, a z resztą z walki od zawsze był noga, nie bez powodu przydzielono go do szpiegowania, a nie bliskich starć. 

— Alfa... alfa mnie wysłał za wami, miałem pilnować... — wydusił z siebie, jednak samo mówienie sprawiało mu już ból. — ...żebyście nie kombinowali...

Aiden wiedział, że lider nigdy mu nie ufał, a te przeklęte gadki o "byciu ulubieńcem", to zwykłe sztuczki psychologiczne, które jakoby miały na niego wpłynąć, aby stracił czujność. Zdaje się, że w tym miejscu nie można nawet spokojnie mrugnąć, bo zaraz dodatkowa para uszu Alfy, ten szczur Echo zjawi się znikąd. 

— Może powinienem Ci przebić bębenki w uszach, co Ty na to? — oczy Aidena zabłysnęły na zielono, a w głowie Echo w tym momencie nagle zrobiło się jeszcze głośniej niż zazwyczaj. Głosy, z których nic nie rozumiał, zostały przykryte dodatkową warstwą szumu, który był charakterystyczny dla wspomnianego wcześniej urazu, a na dodatek mimo, że i tak leżał, zaczęło mu się mocno kręcić w głowie. Znajdował się w środku koszmarnej iluzji i dobrze to wiedział, jednak odczucia jakie przy tym mu towarzyszyły, sprawiały wrażenie tortur. Echo zaskomlał cicho.

— Jeżeli dowiem się, że powiedziałeś Alfie cokolwiek, będziesz miał tak na codzień, rozumiesz? — powiedział, schodząc z Echo, a ten zamiast uciekać, dalej leżał, zakrywając uszy swoimi łapami. — Zadałem Ci pytanie. 

Oczy większego basiora cały czas się świeciły. Echo spojrzał na niego z dołu i zaczął panicznie przytakiwać głową z nadzieją, aby jego rozmówca wypuścił go w końcu z iluzji. Gdy tylko to się stało, zerwał się z ziemi i jak poparzony uciekł dalej korytarzem, aby tylko uniknąć ponownego wpadnięcia w tą pułapkę. Aiden patrzył chwilę na niego, a potem obrócił się do tyłu z planem wrócenia do Oxide, jednak jak się okazało, nie musiał nigdzie iść. Ta już stała parę metrów za nim i po prostu na niego patrzyła. Nie wiedziała raczej co ma powiedzieć, była świadkiem całej tej zaistniałej sytuacji i nie wiedziała do końca co czuła. Była może trochę zaskoczona postawą Aidena? Właściwie to wstawił się za JEJ planem o ucieczce... I mimo, że wcześniej o tym nie wspomniał, to teraz wychodzi na to, że zgodził się na wspólną próbę wyjścia stąd. Zagroził kalectwem głównemu szpiegowi w bractwie, achh, jakież to imponujące.

— Co? — zapytał, patrząc na nią.

— Nie, nic. To był ten Echo ma się rozumieć? — zapytała, podchodząc do niego nieco bliżej. Prze chwilę patrzyła jeszcze w stronę, w którą pobiegł grzywiasty.

— Ta.. to on. Obawiam się, że i tak nie dostosuje się do mojej prośby, musimy być czujni. — stwierdził po czym wyminął waderę. — Jaki mamy plan, potrzebujesz czegoś? Ty stąd nie wyjdziesz, ale ja będę miał jutro zwiad, jeśli trzeba coś przynieść, to to zrobię. — powiedział, Oxide poczuła zaangażowanie z jego strony, przez co uśmiechnęła się, szczerząc do siebie zęby. Nie sądziła, że Aiden w to wejdzie. 

Podbiegła do niego aby wyrównać kroku. Miała już poniekąd zarysowany w głowie cały ten plan, jednak aby się w stu procentach udał, potrzebowała doszlifować parę rzeczy razem ze swoim nowym towarzyszem. Miała do tego bardzo dobre przeczucia...


<Oxide?>