Zbiegi okoliczności, a może zaplanowane przez los sploty wydarzeń, powodują czasem nieodwracalne załamania w historii. Niekiedy zmienia się wszystko, a niekiedy życie tylko jednej istoty obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. A bywa i tak, że jedno, kruche życie, zamienia się w omen dla wielu innych.
Admirał ostatnio coraz częściej wychodził do swego ludu. Zamiast w domu, spędzał wolny czas w sercu swojej stepowej siedziby. Porankami życzył matce i mi miłego dnia, a potem wychodził z jamy, samotnie siadywał na usypanym specjalnie do tego celu podwyższeniu, w cieniu karłowatych iglaków, i obserwował swoje małe królestwo z perspektywy godnej przywódcy. Widział maszerujących bez celu żołnierzy, włóczące się tam i z powrotem grupki podwładnych oraz krzątające się wraz z nimi wilczyce; ich małżonki, matki i siostry, które przed kilkoma dniami zaczęły pojawiać się na stepach, ściągnięte tam z WSJ w ramach rozpoczęcia operacji zasiedlania nowych terenów przez cywili.
Byli też inni. Tacy, jak Szklanka, Saroe, jego matka, Kaj, czy sam stary Mszczuj; ci, którzy, bardziej lub mniej z własnej woli, opuścili szeregi „starej WSC” i dostali się pod jego skrzydła. Na takich czekał jak głodne szczenię na matkę powracającą z polowania. Najcenniejszymi byli rzecz jasna tacy, których nakłoniono głoszeniem haseł czczących ideę, ale równie przychylnym okiem gotów był spojrzeć na tych, których powody były do cna prozaiczne. Tych, którzy przez jakiś spór z władzą WSC nie mogli lub nie chcieli dłużej zagrzać tam miejsca. Sprzeniewierzenie, oszustwa, burdy, dezercja, choćby i morderstwo.
Przyglądał się jak praca w ośrodku jego nowego królestwa wre, przynosząc widoczne efekty. Wszystkie jamy zostały już uporządkowane ze śladów dawnego nieużytkowania, połamane gałęzie i wszelkie inne rupiecie uprzątnięte. Nawet zeschłymi krzewami, mniej lub bardziej pomyślnie, zajęły się już wyznaczone do tego zespoły. Oto siedział wilk dumny, na właściwym miejscu, myśląc jedynie o tym, że u stóp, niepowstrzymanie buduje mu się nowy świat; jego świat. To znaczy, rzecz jasna, jego i Ciri.
- Admirał! - krzyknął z siłą i przekonaniem jeden ze strażników, którzy właśnie wróciły z obchodu terenów. Siła ta, choć niepozorna, dawała do zrozumienia, że basior planuje zwrócić się do swojego przywódcy nieco inaczej i być może z inną sprawą, niż zazwyczaj miało to miejsce. Bordowy wilk obdarzył poddanych uwagą i naraz jego ślepia spoczęły na stojącym u ich boku przybyszu, który, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, mocniej otulił się płaszczem. Pazury jednej z łap Admirała sztywno zastukały w zeskorupiały piach.
- A to kto? - zwrócił się sam do siebie, a na jego pysku wykwitł zagadkowy uśmiech. Nie mówił do nikogo ani nie oczekiwał niczyich słów, te ostatnie nadeszły jednak bez zaproszenia, ze strony strażnika.
- Patrz, panie. Nie żebym robił wymówki, ale chyba powinieneś coś nam wytłumaczyć.
- Co konkretnie?
- Jeśli niedopowiedzenie to niewystarczająca prośba, powiem wprost. Okłamałeś nas, utrzymując, że ten osobnik nie żyje.
- Naprawdę uważacie, że spotkaliście pod naszą siedzibą kogoś, czyja krew wsiąkła w ziemię przed wiele ponad rokiem i kto został własnoręcznie pogrzebany przez mojego przybocznego, Klaba? - Wzrok Admirała był niemal wyzywający. Basior wyszukał wśród stojących wokół wilków jednego, szczególnego, i do niego zwrócił się w kolejnych słowach. - Jeśli to byłaby prawda, Klab... być może mam w tobie nie sprzymierzeńca, a niedźwiedziego pomocnika?
Pośród tłumu dały się słyszeć niewyraźne pomruki. „Zabiłeś go, czy nie?”, głosił kiełkujący sprzeciw.
Najwyraźniej Admirał przygotował się na powitanie gościa, a może oskarżenie o zdradę swojego najwierniejszego pomocnika, wprost i bez mrugnięcia okiem, było znakiem nie przygotowania, lecz wręcz przeciwnie, rozpaczliwym strzałem, pozwalającym zyskać trochę czasu ogłuszywszy przeciwników, którymi stało się całe zgromadzenie?
- Jak możesz tak mówić? - Basior, o którym mówiono, wystąpił o krok naprzód. - Przecież wszystko to... Wszystko było ustalone...
- Porozmawiamy o tym później. Na razie zabierzcie go. Mamy tu już jednego gościa, którym należy się zająć.
- Nie zgadzam się! - ryknął Klab, zanim koledzy zdążyli otoczyć go ciasnym pierścionkiem. - Nie zgadzam się, nie zgadzam, nie macie prawa! Nie macie racji! Wykonywałem tylko jego polecenia! To on kazał mi zająć się ciałem, wykopać dół... - krzyczał jak najęty, z histerycznych słów powoli klecąc spójną historię. Gdyby ktoś popatrzył z boku na owo przedstawienie, mógłby może przez chwilę zadumać się nad jego znaczeniem. Do niczego by jednak nie doszedł, bowiem czas został zwyciężony przez walecznego przywódcę.
- Powiedziałem wyraźnie, zabrać tego błazna sprzed moich oczu! Niech dojdzie do siebie w zamknięciu.
Patrzył na nich z góry. Głaskał wzrokiem zbite w stadka wilki i strzelał nim w oskarżonego. Oczy jego wygłaszały, „Takich jak ty, mogę mieć dziesiątki. A ty tak wyrozumiałego władcę masz jednego”. Nie od razu wykonano jego polecenia. Kilka basiorów, które mianował swoją strażą przyboczną, w niepewności złączyło spojrzenia.
- Wysłuchajmy go - mruknął ktoś z boku.
- Szef chce pozbyć się przeciwników.
- A kto nam zaświadczy, że Admirał jest niewinny? - krzyknął ktoś inny. - Kto nam zaświadczy?!
- Ja. - Szkliwo drgnął na dźwięk własnego głosu, wystarczająco donośnego, żeby zostać usłyszanym. Przedmówca, jeden ze strażników, przeniósł na niego spojrzenie.
Niejedno jeszcze słowo, niejeden jeszcze wilk chciałby dodać. Ilu ich tam stało, tyle było opinii; z bliska słyszałam niejedną, od której włos jeżył się na grzbiecie. Mimo to, wreszcie na powierzchnię wypłynęły szepty poparcia nowego scenariusza, który niepostrzeżenie im narzucono, tak jak płachtę narzuca się na papuzią klatkę, by skłonić ją do snu. Zbyt silny był przywódca, aby oskarżenie, choćby i poparte dowodem, mogło w ciągu godziny doszczętnie zburzyć warownię, którą przez ostatnie miesiące zbudował sobie w głowach poddanych.
- Może i racja. Zapomnieliśmy jego posłuchać.
- Zabierzcie Klaba, jak powiedział szef! To niezłe ziółko! A bo to raz przyłapaliśmy go na kłamstwie? - zawołał ktoś z zebranych.
Tak więc wśliznął się Szkliwo w ich grę, jak żmija w nadrzeczne szuwary. Zbadał grunt i bezszelestnie zaszył się w błocie po sam grzbiet. Nie było w tej decyzji wahania ni przemyśleń, wątpliwości, czy postąpi właściwie. Wtedy, stojąc wśród wilków Admirała, wyglądał na przekonanego, że to po prostu konieczne. Nie rozmyślał nad treścią, która przyniosłaby więcej korzyści lub zjednałaby więcej zwolenników. Życie postawiło go pod ścianą, przed o wiele silniejszymi przeciwnikami. Najzwyczajniej w świecie nabrał więc powietrza w płuca i zaczął mówić.
Czy to tak czuł się Mundus, gdy ubiegłej zimy przemawiał do członków WSC?
- Klab natomiast nie kłamie. Admirał nie zabił tamtego jegomościa.
Wśród tłumu zawrzało, nieśmiało lecz nieubłaganie. Najwyraźniej wilki, nadal nieoswojone z możliwością chociażby istnienia takiej wersji, przeczącej po trosze każdej, z którą zostały już zapoznane, każdej, którą mogły i chciały sobie wyobrazić, nie wiedziały jak podejść do usłyszanego oświadczenia. Z każdą chwilą wyraźniej rozwarstwiały się dwa obozy: ci, którzy wciąż byli oddani mojemu ojcu a swemu wodzowi całym sercem oraz ci, którzy swoje wątpliwości zdążyli już wytłumaczyć, pogrążając go w myślach.
Czułam, jak moje serce zaczyna przyspieszać.
- Więc Admirał był z nami, czy z władzą?
- Inaczej z nimi trzeba porozmawiać!
- Wiedziałem, winny!
- Niczego nie można być pewnym! - Wilki przekrzykiwały się, ufnie przedstawiając całemu światu swoje poglądy i pomysły.
- Nie! Chcę jedynie powiedzieć, że zaszło nieporozumienie - oznajmił ptak, prawdę oczywistą grzecznie przedstawiając poddanym Admirała, a jemu samemu patrząc w oczy, by w ostatniej chwili upewnić się, że nie ma on żadnego planu, który pokrzyżowałaby przemowa. Wilk siedział jak zaklęty, chłonąc mówcę wzrokiem. - Żywa ofiara została ściągnięta z pola przez wcześniej wspomnianego basiora, Klaba. Admirał nie zabił Mundusa. Ja to zrobiłem.
✃✁✃✁
- Podejmuję się współpracy, pomożemy sobie nawzajem. Mam tylko jedną prośbę, co do tego nieszczęśnika, który ma zginąć. Myślę, że to rozwiąże nasz wspólny kłopot.
- Doskonale, ptaszyno. No, co tam chcesz? Dla swoich wszystko.
- Nie zabijaj go. Przyprowadź go tutaj.
- Hm. Dlaczego?
- A co ci szkodzi? I tak przygotowywałeś się na upozorowanie zabójstwa.
✃✁✃✁
- Co to ma znaczyć? - niepewny głos rozległ się gdzieś w tłumie, a za nim podążyło kilka zgodnych pomruków.
- Dość wam chyba wiedzieć, że tylko to łączy mnie z zabitym asystentem alfy. - Szkliwo jednym z pazurów zahaczył o brzeg swojego płaszcza i podciągnął go nieco dalej pod szyję.
Zakłopotanie. To proste, choć przydługie słowo obejmuje ogół odczuć, jakie towarzyszą wilkowi zdumionemu i w głębi duszy niekoniecznie zgadzającemu się na zaistniałą sytuację. Potrzebuje on wtedy chwili wyrozumiałości, by w pełni dojść do siebie i móc stawić czoła nowym wyzwaniom. Wyrozumiałości takiej nie otrzymali poddani od swego włodarza. Zanim znaleźli w głowie zgodne pytania, pytali po prostu „Jak to?”, i „Kto to w ogóle jest?”, a to ostatnie bordowy wilk podchwycił całkiem sprawnie.
- Przez to całe zamieszanie nie zapytałem, co cię sprowadza w nasze progi - odezwał się, podniesionym głosem przebijając się przez jednolitą ścianę innych.
- To chyba oczywiste - rzucił Szkliwo z lekkim ruchem ramion. - To co wszystkich. Przeszłość. I wzgląd na przyszłość.
- Rozumiem. Niemal każdy jest tu mile widziany i zawsze to powtarzam. W przypadkach takich jak ten, pojawia się tylko jeden kłopot. Wybacz to zajście moim wilkom, mają wszak rację, należy im się wyjaśnienie. Zwłaszcza, że twoje pojawienie się sprowadziło na mnie fałszywe oskarżenia, omal nie nadszarpnęło mojego dobrego imienia, a co za tym idzie, było bliskie zaburzenia naszego porządku. Wszyscy wiedzą, że nie ma dla mnie niczego ważniejszego, niż porządek. Oczywiście nie twoja to wina, lecz doskonale zdajesz sobie sprawę, że twoja obecność jest tego przyczyną. - Admirał rozsiadł się na swoim miejscu i westchnął głęboko. Skinął łapą na kilka basiorów, stojących nieopodal w mniej więcej równym rzędzie.
- Jak sam słusznie zauważyłeś, nie miałem nic wspólnego z tymi zarzutami.
- Jasne. Ale mogłeś mieć.
- Admirał...
- Powiedz proszę, co wmówiłeś Agrestowi?
Ledwie wyczuwalne ciepło, coś na kształt fizycznej bariery przed chłodnym, jesiennym powietrzem, dało o sobie znać tuż za zewnętrzną powierzchnią złożonych skrzydeł. Szkliwo niepewnie odwrócił głowę, kątem oka napotykając futro, pokrywające atletyczne przedpiersie strażnika.
- Admirał.
- Powiedz to, żeby wszyscy tu zebrani poznali siłę kłamstwa i w przyszłości umieli stawić jej czoła. - Ślepia wilka rozbłysły w chełpliwym uniesieniu. Z pasją wzniósł łapę i poprowadził ją ponad zgromadzeniem. Tymczasem poruszenie zaczęło przeobrażać się ze wzburzonej fali oceanu w zmącone żyłką wędki wody stawu. Wszyscy zaczęli powoli zapominać o tym, co działo się chwilę wcześniej, zrzucając to w mgliste odmęty archiwów własnych wspomnień, na rzecz ciągu dalszego. Obrali nowy cel dla swoich domysłów i podejrzliwości. - Różnica między nami jest taka, że jeden z nas był uczciwy, a drugi przez cały czas kłamał. Wiem, że w nasze progi sprowadziły cię tylko pobudki osobiste. - Wzrok basiora, niepowstrzymany na czas, wystrzelił gdzieś w bok, szukając czegoś lub kogoś. - I to przyjmuję z wyrozumiałością, ale pewnie sam rozumiesz, że zdrajcy nie mają tu praw.
- Co masz na myśli?
- Pragniemy tworzyć silne i prawe społeczeństwo. Pragniemy tacy właśnie być. Cena zadośćuczynienia rośnie wraz z wielkością straty. Za moją stratę, każę rozciągnąć cię na stole, ot, tak jak cię tu dostałem, i porąbać. Po kawałeczku, wzdłuż kręgów, od koniuszka ogona w górę. - Wilk zamilkł, a wokół w jednej chwili zapadła grobowa cisza. - Ale nie martw się, nie sądzę, by zleceniodawca zdążył dotrzeć dalej, niż do ostatniego żebra.
Oczy obecnych, szeroko otwarte i skierowane wprost na mówcę, wyrażały jedynie osłupienie. Nie inaczej te oczy, których los zawisł właśnie na cienkiej nitce, a do których przemawiano jak do nazbyt mizernej ryby zrywanej z haczyka. Oto otworzyły się dwie drogi; na chwilę wszystko inne stało się mniej ważne. Pierwotne pragnienie zaspokojenia potrzeby bezpieczeństwa do pewnego stopnia zagłuszyło nawet trzeźwe rozważania, jeszcze kilka minut wcześniej niepodzielnie dowodzące tym umysłem.
- Admirał, błagam... Co stracisz, zostawiając przy życiu kogoś tak małego jak ja? - Z każdą sekundą drżał mocniej, co miało pełne odzwierciedlenie w jego głosie; wątły listek na mocnym wietrze. - Jedno twoje słowo, powiedz, co mam zrobić... śmierć to żadne zadośćuczynienie. - Z trudem przełknął ślinę, by wymówić ostatnie słowa. Basior przyglądał się mu w milczeniu, ze swojego miejsca gdzieś w górze, napawając się każdą chwilą niemej prośby. A on, skulony na znak ustąpienia każdemu stanowisku, patrzył w górę; przez łzy.
Powiedz coś!, syczała trzeźwość, analizując najsłabsze drgnienie niewzruszonej powieki, zza szklistych okien własnych, przerażonych oczu. Wilku, daj mi znak, na co czekasz?
Nie będę czekać aż stanie się za późno. Instynkt burzył się, bezsilny w swojej w niepewności. Jestem okruchem obcym wśród wilków, lecz znam cię dobrze. Przecież wiem, że potrafisz pięknie prosić. Przecież już tak wiele razy uczyłeś mnie, jak uczciwie okazywać uległość.
I tak plątały się dwie wiodące siły, zawieszone pomiędzy konfliktem, a współdziałaniem.
Im bliżej ziemi, tym lepiej. Dziś jestem na przegranej pozycji, dziś proszę o życie.
Hej, czy nie popełnię błędu...
Nie będę patrzeć mu w oczy. Najlepiej w ogóle nie będę na niego nie patrzeć. Podobno miejsce padalca jest na ziemi.
Hej, nie mogę się zapędzić! Pamiętam, że będę musiał z tym...
O tak. Właśnie tak.
Będę musiał z tym żyć.
Jak to jest, Szkliwo?
Nigdy nie zapytałam cię o to, ale, choć od tamtej chwili minęły lata, wciąż jestem ciekawa. Co czułeś, okręcając się wokół jego stopy jak zbite szczenię? Jak to było, patrzeć jak uśmiecha się pod nosem, pozwalając sobie rzucić ci pełne politowania spojrzenie? Jak nieśpiesznie zakłada nogę na nogę i opiera je na twoim grzbiecie? Czy serce pod żebrami zabolało, gdy niby przypadkiem kopnął cię przy tym z całej siły?
Nie takim go znałeś, gdy po raz pierwszy, spolegliwie skinął głową, patrząc ci w oczy i przyjmując twoje warunki umowy, prawda?
Ciekawe, lecz jakże miałam zrozumieć to wtedy, nie doświadczywszy nigdy wcześniej nawet namiastki działania do tego stopnia wbrew sobie. Przekształcenia własnej woli w bezwzględne pragnienie uniknięcia zagrożenia.
- Zostawić? - z boku dobiegł inny głos, bez wątpienia należący do dumnego strażnika. Nawiasem mówiąc, tego samego, który jeszcze pół godziny wcześniej skłonny był wziąć swego przywódcę za fraki i postawić przed sądem.
✃✁✃✁
- Wstawaj.
Najpierw zobaczył ostre światło zimowego dnia, wpadające do groty. Ospale odwrócił głowę, wzrokiem uciekając do cienia groty, i tam jednak coś połyskiwało niczym białe iskierki. Zmrużył oczy; probówka z przekłutym wieczkiem i pusta strzykawka. Przytłumione zmysły zmiarkowały, po czym to pamiątka.
- Dziękuję, Admirał.
- Jak zawsze do usług. Podziękujesz mi inaczej. Oto zaczynamy nowy etap współpracy, moje drogie Szkliwo. Jak ci się podoba nasze nowe miejsce działania?
- To Wataha Szarych Jabłoni?
- W rzeczy samej. Ale bez obaw. To najbezpieczniejsze zacisze na całych wschodnich ziemiach. O tym, że tu jesteś, wiedzą tylko dwaj moi współpracownicy.
- Dlaczego kazałeś im przywlec mnie tu w worku jak kawałek mięsa?
- Wczuj się w rolę. Według prawa teraz tym właśnie jesteś, czyż nie?
- Co mnie podkusiło, żeby ci zaufać...
- Dobra intuicja. Masz szczęście, że jesteś do niego taki podobny, nawet pod tym względem.
- Ha, stul pysk, bo sam uwierzę w to kłamstwo.
- Kłamstwo? To by znaczyło, że to nasze wspólne kłamstwo. A ty podobno nie umiesz kłamać...
- Nie umiem kłamać. Dlatego czasem po prostu milczę.
- A ty? - Nagle Admirał odwrócił się za siebie i uniósł brwi, uśmiechając się porozumiewawczo. Jego rozmówca zmrużył oczy, przyzwyczajając wzrok do ciemności. O wiele prostsze, niż rozpoznanie pojemniczków do przechowywania VCQ okazało się stwierdzenie, czyj cień stoi nieco dalej, pod ścianą, gdzieś w kącie jaskini. - Czemu milczysz? Przywitaj się. Oto ktoś, dzięki komu jeszcze żyjesz, a zarazem: oto powód twojej śmierci. - Wilk ponownie przeniósł wzrok przed siebie. Głos zza jego pleców lekkim echem odbił się od kamiennych ścian.
- Miło cię zobaczyć, Szkliwo.
✃✁✃✁
- Zooostaw - odparł Admirał powolnie. - Chłodne wieczory nadchodzą, przyda się.
- Jak każesz. - Basior odsunął się o krok. Cisza przedłużała się.
- Tak. - Przywódca pokiwał głową w zadumie. - To właściwie ty nas tu zebrałeś, Izbor. Czy chcesz jeszcze coś dodać?
- Nie - odpowiedział głucho strażnik. Przywódca nadal trwał w bezruchu, a on, odwróciwszy się już do połowy, zanim odszedł, mruknął, wzrokiem błądząc po ziemi. - Tak. Właściwie to tak. Naprawdę przepraszam za to.
- Lubię cię, Izbor. - Bordowy wilk przelotnie, wesoło wydął wargi. - Nie szkodzi. - Z tym właśnie wyrazem pyska obserwował, jak jego poddany schodzi ze sceny. Gdy to nastąpiło, zwrócił się do swojego stada, a z połączenia treści pytania z tonem, jakim zostało ono zadane, można było wywnioskować, że posługuje się półżartem. - Nie macie żadnych zajęć?
Pozostałe wilki, jakby wyrwane z letargu, zaczęły krzyżować między sobą niezdecydowane spojrzenia. Chciał powiedzieć jeszcze słowo, żeby pomóc im trochę w zebraniu się, ale w porę powstrzymał się, na tyle już uspokoiwszy się, by tym razem dać im pole do samodzielnego dokonania wyboru. A oni zaczęli posłusznie rozchodzić się do zajęć, których mieli wszak w bród.
- Naprawdę chciałem cię zabić - oznajmił półgłosem, gdy piaskowy plac wśród suchych drzew opustoszał. - Właściwie chciałem to zrobić od dawna.
- Ale? - podobny półgłos dobiegł z wysokości gruntu.
- Ale w końcu jest tak, jak być powinno. - Bordowy wilk uśmiechnął się pod nosem. Opuszki jednej z jego tylnych łap, szorstkie i sztywne od stąpania po twardej, stepowej ziemi, poczochrały pióra na karku ptaka. Ten zmarszczył brwi, a mięśnie na jego szyi napięły się w odruchu obronnym, co bardzo spodobało się Admirałowi. - Dobrze to rozegrałeś.
Przez chwilę Szkliwo chciał podnieść wzrok. Jego powieki drgnęły bezwiednie, lecz głowa w porę zastygła, nie pozwoliwszy sobie na najlżejszy ruch.
- Jestem pewien, że nie lepiej niż ty.
- Nie przeczę. Moja córka słyszała każde twoje słowo.
Żar. Wybuchł niespodziewanie, wszechobecnym, nadrzeczywistym płomieniem i bezlitosnymi mackami chwycił za gardło leżącego na ziemi nieszczęśnika. Ten zwinął się z bólu, choć sam już nie był pewien, ile z niego gnieździ się w ciele. Bolały żebra, bolało serce.
„Nawet o tym nie myśl”, w milczeniu zwrócił się sam do siebie, zaciskając powieki. Być może powinien był powiedzieć „Nawet o tym nie myślcie”, bowiem rozkaz ten najwyraźniej kierował do ślepiów. Zresztą nie mam pewności; życia uczył mnie Agrest, a on lepszy był z ojczystego, niż z biologii.
Kropla wsiąkła w ziemię. Jedna, potem kolejna. Zamrugał, spędzając z oczu ich ślady, jednak te bez skrępowania lśniły, spływając na policzki jak na scenę; ostatni aktorzy sceny końcowej debiutanckiej tragedii, której twórcy byli zbyt ubodzy, by zdobyć sztuczną krew i zbyt bezpośredni, by szukać dla niej zamienników.
- Już wiem, co mi w tobie nie pasuje. - Tymczasem Admirał znów zabrał głos. - Ty nie jesteś wolny ptak, ty jesteś zdziczały pies. Mała, biedna przybłędo.
Wraz z każdą sekundą, przedłużająca się cisza malowała przed przywódcą obraz niemocy rozmówcy. A ta bardzo spodobała się Admirałowi.
- Masz rację. Gdybym był jastrzębiem, w lesie szukałbym myszy i jaszczurek. Ale jestem kundlem. I za każdym razem wypatruję psów, jakbym miał nadzieję, że jeszcze raz mnie przygarną.
Bordowy wilk opuścił wzrok, po raz pierwszy podczas tej rozmowy obdarzając towarzysza spojrzeniem.
- No cóż, przyjacielu. Wygrałem.
✃✁✃✁
- Po prostu to co się dzieje... Zastanawiam się, gdzie leży granica pomiędzy dobrymi i złymi, jeśli tak niewiele trzeba, by zamienić wybór pomiędzy dobrem a złem na ślepe instynkty.
- Wiesz, znałem tylko jednego gościa, zabawne, bo ty też go znałeś... któremu chciało się tracić energię na rozmyślanie nad takimi rzeczami. I zgadnij, co się z nim stało?
- Czy słusznie wyczuwam w tym pytaniu sugestię?
- Masz rację, nie żyje. Przypadek?
- Zabawne.
✃✁✃✁
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz