Hej hej! Minęło kolejne cztery miesiące od ostatniego numeru Naszego Głosu, tym razem przerwa była jednak planowana, gdyż Nasz Głos zmienia format z miesięcznika na kwartalnik (czysto teoretycznie ten numer powinien pojawić się 1 stycznia i od tego momentu gazetka powinna zmienić się w kwartalnik, ale jeden miesiąc pomiędzy dałby zbyt mało zmian). A teraz przejdźmy do tego, co zmieniło się wśród naszych wilków:
Dotarli do nas: Sasanka, Prymula, Wiatr – w sumie 3 postaci
Dorośli w naszych progach: Domael, Katarakta, Smoła – w sumie 3 postaci
Odeszli od nas: Apollo Anubis Ain, Kapral, Kawka, C6, Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka – w sumie 5 postaci
Żart numeru
Zrobił wilk elektrownię, lecz by prąd uzyskać,
Spalał w niej cały węgiel z kopalni od liska.
Kopalnia z elektrowni cały prąd zżerała,
Stąd brak światła i węgla. Ale system działa!
Coś ze świata
W serii książek "Muminki" pojawia się pewna interesująca postać o imieniu Nini, znana również jako niewidzialne dziecko. Jej historia nie jest zbyt przyjemna – Nini wychowywana jest przez kobietę, która traktuje ją ozięble i bez jakichkolwiek emocji. Nie wścieka się, gdy Nini psoci, nie pokazuje smutku, nie pokazuje radości, zamiast tego ignoruje dziewczynkę, do wszystkiego podchodzi z sercem zimnym jak lód. Takie traktowanie doprowadza do tego, że Nini staje się niewidzialna, by nikomu w swoim otoczeniu "nie przeszkadzać".
Takie osoby trafiają się również w prawdziwym życiu. Są ciche, starają się nie wchodzić w drogę, aż stają się dla wszystkich niewidzialne. Nikt o nich nie pamięta, nikt o nich nie mówi, osoby te znikają całkowicie z życia innych. Aby mogły uniknąć tego ponurego losu, inni muszą wyciągnąć do nich rękę, zauważyć je, dać im głos, którego same nie mają. Pamiętajmy, by zauważać tych, którzy czują się niewidzialni.
Jako Kaj. Ten ja wyjątkowy i niesamowity, mógłbym powiedzieć
że nie ma lepszego spędzenia zimnego wieczoru niż w karczmie. Gorzej jak cię z
niej wywalą a ty na tych swoich szczudłach masz problem ustać, bo się trzęsą i
w ogóle. Ale no. Jak mnie już tak wywalili to prawie się potknąłem o Miodełkę.
Miodełka… zgrabna. Ostatnio wygląda coraz lepiej. Może jednak z tego jakieś
jajka wyjdą. Jak już się przekona do moich pięknych piór i zgrabnych ruchów,
które aktualnie zaprowadziły mnie w zaspę. Brrrr. Śnieg jest koszmarnie zimny.
Parszywiec. Ale no, należy wstać. Dwa kroki, cztery i .. jak ja się znalazłem
na polance Kawki. Chociaż czy to już jej. To nawet już nie Szkliwa, bo ten
wylazł w świat jako polityczna zabawka Sekretarza i Agresta. Te dwa potwory rządzące
tak nieumiejętnie tym całym terenem. Ja to bym się nadał lepiej od nich… jakbym
wytrzeźwiał oczywiście. Ale co tam. Krok, dwa. Zwiedzam sobie po pijaku tereny
i ledwo wiem jak ja przechodzę przez te lasy. Plaża. Ona zawsze jest zimą taka nieprzyjemna,
a jednak gdzieś tam na terenie widzę Mezularię z jej wilkiem u boku. Te dwa lowelasy
wpychające tą swoją miłość prosto w moje bolące oczy. Ah księżycu, słodki
księżycu, czy mi winne za winny zawsze samotnym? Kto wie… może. Kawka odeszła.
Poetycko. Poezja. Może to czas znowu odwiedzić Misunga i jego wilczycy. Oni
oboje mają trochę zioła i lepszych rzeczy niż alkohol i jeszcze ta poezja…
A najgorsze w tym wszystkim dzisiaj, dzisiaj jakoś wyjątkowo, że wpadam na
własnych nogach w ptaka za ptakiem. Miodełka, Mezularia, ja! Nawet Szkliwo
siedzi w mojej głowie i oczywiście. Eilert! Ten dzban zostawił… swoje ciało na
ziemi. Em. Chyba spał, jak się o niego potknąłem. Cholera…
W końcu nadszedł ten moment. Stanęłam przed jaskinia alfy i zaczęłam się zastanawiać, co powiedzieć, jak się zachować, czy coś zaoferować? Czy zasady panujące w tej watasze również były tak surowe, jak u mnie? Czy będę musiała przejść jakiś test? Zbędne myślenie, ponieważ Almette mi już niemal wszystko opowiedziała. Będzie dobrze.
I tak było.
Almette weszła ze mną, aby dodać mi otuchy, ale rozmawiałam z Agrestem sama. Zadawał pytania o to, skąd przybywam, co potrafię, dlaczego chce tu zostać i jak mogę się przydać watasze. Chociaż sprawiał wrażenie wyrachowanego i zimnego wilka, patrzącego na mnie z góry, a jego oczy błyszczały dziwnym blaskiem, czułam się lepiej, niż wśród swoich pobratymców i nie wiedziałam, czy to dzięki mojemu silnemu duchowi, który przetrwał z ostatnim alfą czy dlatego, że Agrest pomimo twardej i surowej postury, skrywał w sobie jakieś ciepło.
W każdym bądź razie, to alfa. Alfa musi być silny i surowy.
I tak jak powiedziała Almette, przyjął mnie od łapy. Wystarczyło tylko zaoferować swoją pomoc na rzecz rozwijania watahy. Wróciłam do towarzyszki jako członek watahy. Trochę to zabawne – wchodzisz, rozmawiasz i wychodzisz, mając na karku tak zwaną „rodzinę”.
- I jak było? – zapytała, podnosząc się z trawy, na której leżała. Oznajmiłem jej pozytywną decyzję jej wuja, a ta ucieszyła się chyba bardziej niż ja.
- Powiedziałam, że przyszłam tu z tobą, a on stwierdził, że ty mi już wszystko pokażesz – przekazałam jej słowa alfy. Samica pokiwała z radością głową.
- Oczywiście! Od czego byś chciała zacząć?
- Może oprowadziłabyś mnie po terenach, a potem zaprowadziła do rzemieślnika? – zaproponowałam.
Wszystko zostawił za sobą. Wieczną zieleń mchów, szum sosen i schnące srebrne chabry. Żywych i martwych, którzy pozostali w objęciach najmilszego z miejsc.
Zachód powitał Szkliwo dość chłodno. Przejmujący wiatr próbował zepchnąć go ze ścieżki. Piasek był twardy jak skała, a trawę mróz posrebrzył tak, że stała się zimna i ostra jak metal.
Nie ufaj mi
Więcej nie wrócę
A jednak bardzo potrzebował tej ciszy, w której do uszu docierają tylko własne kroki na piaskowej drodze. Jakbyszum w myślach, którydręczył go od lat, tego dnia raptem ustąpił. Pozwolił nieszczęśnikowi usłyszeć spokój świata iw nim utonąć. Bo świat był spokojny; jakby martwy.
Buduję ten most
Żeby nie upaść
By ni ciebie, ni mnie nie poniosła
Cicha woda
Droga długo prowadziła przez śpiący las, skręciła, przebiegła po mostku nad strumykiem. Aż wreszcie wyprowadziła na rozległe, równinne łąki pokryte szronem. Razem z ciszą urwała się pod murami.
Nie podejrzewał, że wraz z nim przybędzie tak wielu. Myślał, że zwyczajnie zajmie po kimś miejsce, ale wyglądało na to, że w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej trwał szerzej zakrojony nabór. Szkliwo przystanął niechętnie, zanim wtopił się w tłumik zebrany u wchodu do białej wioski. Wcześniej, w rytmie kroków, zaczął wierzyć, że zmęczenie go opuściło. Zdążył już zapomnieć, że tej nocy nie spał; godzinami wpatrywał się w ciemność. Niepokój szeroko otwierał mu oczy, serce mocno biło w oczekiwaniu, chociaż rozum mówił, że nic ważnego już go nie czeka. Przecież wszystko przepadło. Po życiu Szkliwa została tylko pusta powłoka.
Jakiego jeszcze niepowodzenia się obawiał?
Nie chciał pamiętać, jak ogląda się na każdy szelest traw. Jak mówi sam do siebie, żeby zagłuszyć głosy tych, których pożegnał. Jak ściera z oczu wilgoć, zanim skropli się ona na policzkach: jakby próbował ukryć sam przed sobą, że ta rana wciąż jest otwarta.
Gdy wędrówka dobiegła końca, pragnienie snu powróciło ze zdwojoną siłą. Zacisnął powieki, które bardzo chciały zamknąćsię na dłużej, po czym znowu je rozchylił. Zmusił się, by ruszyć naprzód.
Od lat nie czuł się równie bezbronny. Zawsze widział wybór. Możliwości, które mógł albo wykorzystać, albo stworzyć. Tym razem, jak karta o niewielkiej wartości, został rzucony na stół, z jednym tylko przeznaczeniem, którego nie znał i nie mógł zmienić... Nie mógł zmienić, jeśli nie chciał zaprzepaścić. Nie w tym życiu.
Myśli o domu przerodziły się w koszmary. Widział w nich wszystko, co mogłoby go tam czekać, a omijało go bezpowrotnie. Szczenięta, które wspólnie wywalczyli dla Kawki, miały wyrosnąć, nie znając nawet barwy jej głosu, on natomiast miał stać się dla nich tylko widmem, nudną opowiastką starego Agresta. A gdyby zabrał je ze sobą, gdyby zabrał choć jedną z nich, na kogo wyrosłaby w Najwyższej Izbie? To dałoby wielkie możliwości. Nieograniczone środki, znajomości w innych watahach i w samym wielkim NIKL-u. Poza tym... miałby ją przy sobie. Nie zostawiałby wychowania Agrestowi i opiekunom skrojonym na miarę sekretarzowskich idei, które cicho, lecz nieubłaganie roznosiły się coraz dalej, z południa na północ. Od tej pory miał wiedzieć o ich ekspansji tylko tyle, ile napiszą mu w listach. Och, jakże bolało go, że nie ma na nic wpływu.
A jednak coś sprawiło, że zdołał zaufać zarówno alfom, jak i sekretarzowi. Zgodził się pozostawić im najcenniejsze, co miał, by skupić się na powierzonym mu zadaniu. Pozostawało więc zaufać samemu sobie. Służyć sprawie, której oddał serce.
Taniec na szkle
Taniec nie dla słabych
Taniec bez zasad
I tak nie dałabyś rady...
Tam, na wschodzie, wciąż żyło się tak jak zawsze: cicho, spokojnie, wśród szumu sosen sięgających nieba i śpiewu skowronków nad polami. Tam dzień wciąż był dniem, a noc nocą. W miejscu, które miał przed sobą, nic nie było tak oczywiste.
Należało bowiem na razie pozbyć się zbytniego optymizmu i wyrzucić z głowy bajki o tymczasowym rozwiązaniu. Może rzeczywiście jeden wysłannik był dla watahy wystarczającą stratą.
Nawet bym nie sprawdził.
Zebrane liczną gromadą wilki wrzały w ogniu niecierpliwości. Ktoś zawołał, czy ktoś tam długo każe czekać. Ktoś go wsparł, ktoś odkrzyknął coś niezrozumiałego. Ktoś inny zaśmiał się beztrosko, zajęty rozmową. Szkliwo dostrzegł zatrzymane na sobie czyjeś oczy, chybanawet więcej niż jedną parę. Nie zwrócił na nie szczególnej uwagi. Był więcej niż przyzwyczajony; czasem przyjmował takie zaciekawione spojrzenia z rozbawieniem. Tego dnia jednak był zajęty trzymaniem w całości wszystkich kawałków, na które pewna jego część usilnie próbowała się rozpaść. Dreptał więc przed siebie, przedzierając się przez ożywione grono.
Nagle ktoś z boku zastukał go w łopatkę.
- Cześć. - Głos, mimo że nad wyraz stonowany, miał w sobie maleńką, zaczepną iskierkę. Szkliwo zmierzył osobnika krótkim spojrzeniem. Był to basior, stanowczo jeszcze przed średnim wiekiem, o jasnej, szaro-srebrnej sierści, jakby z lekka pręgowanej.
- Cześć.
- Ze Wschodnich Ziem przybywasz, kolego - zauważył, na co Szkliwo skinął mu głową. Przez srebrny pysk przebiegło delikatne mgnienie ulgi. - Świetnie. Poszło łatwiej, niż myślałem. I wysłali cię tu na urzędnika. Chodź ze mną. - Począł przemykać się przez grupę, ptak poszedł więc jego śladem.
- Ktoś powiedział ci, kim jestem?
- W pewnym sensie. Wiedziałem, że taki ktośma się zjawić. Z całym szacunkiem, nie wyglądasz na... wilczego żołnierza, a przynajmniej nie na wybitnego.
- Ach tak. - Szkliwo kiwnął głową, nagle zrozumiawszy, skąd taki ścisk u bram. - Reszta to kandydaci na te wojskowe szkolenia? Teraz, u progu zimy?
- Ta... Na te szkolenia. Oczywiście zaraz odpadnie połowa z nich, albo i lepiej, ale na razie się cieszą. Fajnie. - Wilk zwolnił, by mogli zrównać kroku. Jego głos przycichł, tak, że w panującym wokół gwarze trzeba było wytężyć słuch. - Ach, zdziwiłeś się, że jesienią. W lato nie przeprowadzali naboru, więc teraz to nadrabiają. Oficjalnie odłożono nabór, żeby przeprowadzić szkolenie w trudniejszych, zimowych warunkach. A tak naprawdę to już nie są te szkolenia, co jeszcze parę lat temu. Góra nie bardzo chce je ostatnio wspierać swoimi środkami, a dowódcom nie chce się szkolić tych obiboków za darmo.
- Dlaczego tak? To znaczy, dlaczego ta cała góra się od nich odcina? Przecież dzięki tym szkoleniom powstają elity. - Skrzydlaty rzucił okiem na domy, które właśnie otoczyły ich ciasnym szeregiem. Spod ich ubogich fasad zdawały się trochę wyższe, niż były w rzeczywistości. Poszarzałe, murowane ściany, nosiły wiele oznak starości. Powrastał w nie mech, jakieś dawne zabrudzenia zapisały na ich licach historię tego miejsca. W większości puste okna ziały chłodem, a stojąc w świetle dnia, w mrocznych wnętrzach nie sposób było niczego dojrzeć.
Przytłoczyła go inność świata, do którego wkroczył. Zamiast sosnowej kory, cegły. Zamiast szumu gałęzi, gwar wilków odbijający się echem od ścian. Zamiast mchu, wydeptana przez dziesiątki stłoczonych łap murawa. Pióra na grzbiecie zjeżyły mu się pod falą dreszczy.
- Tak zupełnie to może się jeszcze nie odcina, ale pewnie wiesz, jak to bywa. NIKL i bez tego ma nad wszystkim kontrolę. Inwestuje teraz w trochę inne rzeczy. Po co wkładać aktywa w żołnierzy, którzy zestarzeją się szybciej, niż będą potrzebni, albo wcześniej zginą w jakichś nic nieznaczących, międzywatahowych wojenkach?
Szkliwo zmarszczył brwi. Basiorowi nagle coś się przypomniało, bo prawie przewrócił się, drobiąc kroczki.
- O, przepraszam! To u was się tak zadziało jakiś czas temu. Szlag. A teraz mamy napięcia na zachodzie. Ale długo tam jeszcze do poważnego konfliktu. NIKL czuwa!
„Trochę szkoda, że nie czuwał tak namiętnie, gdy był potrzebny po drugiej stronie”, pomyślał szary ptak, z oczywistych względów nie decydując się powiedzieć tego na głos.
-Wiesz, nie miałem nic złego na myśli - kontynuował basior. - Zresztą gdy pobędziesz tu trochę, sam zrozumiesz. Znaleźć się tu, to jakby obudzić się ze snu. Dla każdego z nas to był przełom. To tak, jakby wreszcie poznać... prawdziwe życie.
Idąc u boku wilka i słuchając jego przemowy, Szkliwo tylko skrzywił się smętnie. Nawet nie chciało mu się silić na ukrywanie zwątpienia.
- Byłeś kiedyś w NIKL-u? - Nowy znajomy lekko zmienił temat, w chwili, gdy zatrzymali się przed jednym z budynków. Trybiki w mózgu Szkliwa zazgrzytały. Z namysłem odwrócił się, by stanąć do niego frontem.
- Oficjalnie czy nieoficjalnie?
- Jedno i drugie.
- Byłem. I nie byłem.
- No dobrze. A nieoficjalnie? - Nieufnie zmrużył jedno oko.
- Już sam nie wiem.
- Jak można nie wiedzieć?
- Najwyraźniej można.
- Po prostu nie chcesz powiedzieć.
Szkliwo uśmiechnął się dobrotliwie, choć być może z cieniem pobłażania, którego jakoś nie zdążył powstrzymać.
- Z kim właściwie mam przyjemność?
- Och. - Basior palnął się w czoło z całą mocą dość cienkiej łapy. - Przez własną durnotę już straciłem w twoich oczach. Wybacz. Nazywają mnie Rasz. Asystent Inspektora Ziem Wschodnich - Wyciągnął łapę na jeszcze jedno powitanie, a uśmiech Szkliwa poszerzył się ochoczo.
- Jestem Szkliwo, z Watahy Srebrnego Chabra.U siebie też byłem asystentem, tyle że alfy. -Uścisnął jego kończynę.
- Wreszcie jakiś nowy, który już wie, jak świat działa. Zawsze powtarzam, że nikt nie ma tylu okazji, żeby zobaczyć prawdę, co asystent. Ten komu asystujemy, jest za wysoko, a cała gawiedź za nisko. Tymczasem my w sam raz. Tylko trzeba z tego mądrze korzystać. - Wyszczerzył się, ale coś w jego ślepiach sprawiło, że wesołość wydała się Szkliwu trochę wymuszona. - Paru nas tu jest, ale wiesz jak to bywa. Różnie się wilki ze sobą dogadują. Mam na myśli, że codziennie praca, praca i praca. Ale! Na inne rzeczy też mamy tu miejsce. - Raptownie w jego głosie rozbrzmiało o wiele więcej niekłamanej pasji. - Kto frajer, ten nie korzysta. Ale mało tu takich. Chodź. Wszystko ci pokażę.
Niskie schodki wprowadziły ich przez otwarte na oścież, drewniane drzwi. Tabliczka widniejąca na ścianie, tuż obok, powiadomiła, że miejsce było niegdyś budynkiem szkoły.
W ciszy, na betonowej podłodze, rozległy się ich kroki. Ściany odpowiadały pogłosem. Przeciąg niósł woń wilgoci.
- A ty skąd jesteś?
- Z północy. U Cieni się urodziłem, ale już ładnych parę lat się tu grzeję. I tu mi dobrze.
- Więc mówisz, że dobrze się tu żyje.
- Żeby tylko. Tobie też się spodoba. O ile się nie wypieprzysz na rekrutacji. - Zaśmiał się, prowadząc przez słabo oświetlony korytarz. Dostrzegłszy zaniepokojeniew oczach towarzysza, pociągnął wypowiedź dalej. - To nie jest trudne, tylko trzeba wiedzieć, czego nie robić.
- A czego nie robić?
Rasz przystanął.
- Ty od urodzenia na Wschodnich Ziemiach, nie? - W zamyśleniu pokręcił nosem.
- Aż tak po mnie widać?
- Nie, nie w tym rzecz. - Znów roześmiał się, tym razem serdecznie. - Ciekawi mnie, kim ty właściwie jesteś. Słyszałem, że mają tam taką... mniejszość etniczną. Dobrze zasymilowaną. Z pyska co prawda jesteś trochę podobny do dania obiadowego, ale ważne, żeby w głowie było wszystko na miejscu. - Posłał mu jeszcze jeden, nieco rozciągnięty uśmiech, po czym znów ruszył. Szkliwo dogonił go po kilku krokach.
- Może chociaż malutka rada od bardziej doświadczonego?
- Może. Rekrutacja jest w sumie prosta. Jak masz jakiekolwiek kompetencje, to je z ciebie wyciągnie i wskaże ci odpowiednie miejsce. Widzisz się z przedstawicielami rady NIKL-u i tam zadają ci pytania. Po pierwsze, by sprawdzić, czy nadajesz się do pracy, po drugie, czy jesteś godny zaufania, a po trzecie, czy nadajesz się do czegoś więcej.
- Do czegoś więcej, czyli do czego?
- Cóż, mam wrażenie, że na razie nie będziesz musiał się tym przejmować.
- Racja. Pytałem z ciekawości.
- A ciekawość to pierwszy stopień do... - Jego łapa zawadiacko popchnęła drzwi, które otworzyły się ze skrzypieniem. Zatrzymał się, nie wchodząc do pustego pokoju. - Przed nami gabinet naszego inspektora. Obecnie tę funkcjępełni Birast. Sensowny gościu, chociaż trochę czerstwy. Zrozum to sobie jak chcesz, w sumie i tak nie ma to znaczenia. Za to zapamiętaj to miejsce, bo tu przychodzimy po kilka razy dziennie, przynosząc mu raporty. Dziś już po godzinach, więc urząd świeci pustkami. Chodźmy dalej. Dalej jest nasz pokój. A naprzeciwko Inspektor Ziem Zachodnich. Wieść głosi, że umieścili ich tak blisko nas, żebyśmy przeklinali się w myślach nawet chodząc korytarzem.
- Łatwo się pogubić - stwierdził Szkliwo, kątem oka zerkając na pokoje, których jeszcze nie omówili.
- Tu mamy salę obrad. - Gdy minęli zakręt, Rasz przyspieszył kroku. Wciąż mówił jak najęty. - Czasem jesteśmy przy nich obecni, zwłaszcza gdy przybywają delegaci ze wszystkich stron. Wtedy są tu tłumy. Dobrze, dalej... Tam, na końcu, są gabinety przewodniczących rady NIKL-u, jakichś pomniejszych urzędniczyn i pokoje gościnne. Prawie nigdy nie mamy potrzeby tam zaglądać, ale dobrze, żebyś wiedział.
- Świetnie. Dziękuję! - Nie znajdując wielu słów w odpowiedzi na nawał informacji, Szkliwo po prostu przyjaźnie machnął ogonem. Rasz tylko czekał na potwierdzenie, że nie musi niczego powtarzać. Zawrócił.
-Widziałeś komórkę przy drzwiach? To stróżówka. Z drugiej strony, za wejściem, są ci od północy i południa oraz biuro Żamichy. Ona zajmuje się przyjmowaniem pism i ruganiem tych, co nie umieją ich pisać. Zawsze zapracowana, więc czasem ciężko ją spotkać, ale nie martw się, prędzej czy później cię to czeka. Każdy z nas musi raz na jakiś czas trochę z nią poobcować. - Jego głos nie brzmiał zachęcająco, nawet zakładając odważnie, że opowiadanie o budynku urzędu może brzmieć zachęcająco. - Teraz chodź, pokażę ci nasz domek. Zazwyczaj mieszka tam czterech asystentów inspektora od wschodu, ale liczba nie jest stała. Nas zostało ostatnio tylko dwóch. I w sumie nie narzekamy, pracy jest tyle, że... a zresztą, sam zobaczysz. Ale dobrze mieć chociaż tego trzeciego.
Szeroka ścieżka z ubitego na kamień piasku prowadziła ich łagodnym slalomem między murowanymi chatkami. Dom asystentów znajdował się całkiem niedaleko głównego urzędu.
Wnętrze powitało ich chłodem i cieniem, jakby było omijaną przez czas, wieczną miniaturą jesieni. Pod ścianą leżało trochę siana i brudne szmaty, w kącie błyszczały kafle połamanego pieca, a pośrodku stał tylko jeden, drewniany mebel. Przy nim trwał dość szczupły, brązowywilk.
- Och, co za... - Basior, który właśnie pochylał się nad stołem, wyprostował się jak struna i odwrócił ku nim. - Ciekawe spotkanie.
- No, Szkliwo. Poznaj ostatniego asystenta. - Przewodnik zamaszystym ruchem wskazał łapą sterczącego ponad stołem kolegę. - Razem się tu kisimy, jak nie siedzimy w urzędzie. Niespecjalnie go lubię, bo okropnym jest mrukiem.
- Rasz, z tobą, to jak z głupim na drabinie. - Wilk skrycie przewrócił oczyma. Tymczasem Rasz kontynuował.
- Tak, tak. Prędzej odgryzie sobie łapę i zje ją na obiad, niż powie, że potrzebuje pomocy. To jest właśnie Hapenir. Znowu nie wspomniałem o najważniejszym, ale to ci sam powie, bo... Oj! Rata wypłaty na mnie czeka - to mówiąc, rzucił szybkie spojrzenie na widniejące za oknem niebo i żwawo przestąpił z nogi na nogę. Dokończył w pośpiechu. - Nasza chatka, co by tu o niej rzec. W oknach nie ma szyb, ale mamy drzwi, które można zamknąć, gdy wieje! Nie w każdym domu takie są. Tyle dobrego po ludziach nam zostało. Ty mieszkasz na górze. Wybacz, nikt z nas nie ma ochoty się tam wspinać.
- Jasne. Ja nawet wolę - odparł Szkliwo bez wahania. - Bardziej naturalne dla mnie to, no, ciśnienie atmosferyczne.
- Haha, jak sobie chcesz. No dobrze, ja znikam. Jutro powiemy o tobie inspektorowi. Dziś się rozgość, proszę, proszę.
Już po chwili echo jego głosuumilkłow pomieszczeniu. Gdy zostali sami, Hapenir wlepił w przybysza zaciekawiony wzrok i delikatnie położył łapę na stole. Jego oczy mówiły wyraźnie, że tylko czekał na zniknięcie Rasza.
- Pierwszy raz słyszałem kroki rublii. Brzmią inaczej niż bocianie czy żurawie. Nie ma w nich tyle gracji.- W pogodnym skupieniu uniósł uszy na sam czubek głowy. - A i tak wiem już, że rozpoznałbym twoje wśród dziesiątek innych niebieskich.
- Dlaczego? - Bez lepszego pomysłu, coze sobą zrobić, by nie stać pośrodku, Szkliwo zrobił dwa kroki w kierunku stołu, bo dokładnie tyle wystarczyło, by oprzeć się o niego bokiem.
- Ich dźwięk jest asymetryczny. Trochę jakbyś kulał. Myślę, że twoja lewa noga może być minimalnie dłuższa od prawej, choć nie widać tego gołym okiem.
- No proszę. Tyle czasu chodzi się po tej ziemi, a wciąż tylu rzeczy się o sobie nie wie.
- O to właśnie chodzi - odparł wilk, choć mimo to jego rozmówca nadal nie wiedział, o co chodzi. On natomiast mówił dalej i, z jakiegoś powodu, weselej. - Tutaj się dowiesz.
Szkliwo jeszcze raz ogarnął myślami dość krótką rozmowę. Podświadomość podpowiadała mu, żewłaśnie usłyszał więcej, niż mógł zrozumieć, ale nie miał pojęcia, cozrobić z tym faktem. Hapenir podniósł się i podszedł do pieca. Ptak śledził wzrokiem, jak wyciąga z niego okręcony w gruby materiał, pokaźnych rozmiarów przedmiot.
- Co to jest?
- To skrzypce. - Basior rozwinął je i przysunął do policzka z nieopisaną czułością. - Instrument muzyczny. Uprzedzając pytania, nie potrafię dobrze grać. Nie umiem ich poprawnie trzymać. Ale czasem opieram je o stół albo ścianę i chociaż w ten sposób wydobywam dźwięki.
- A... - Wzrok skrzydlatego nieśmiało powędrował do kąta. Cisnęło mu się na język pytanie, które zabrzmiało dość dziwnie, gdy najpierw wymówił je w głowie. Mimo wszystko postanowił zaryzykować wyjście na ignoranta. - Dlaczego trzymasz je w piecu?
- I tak od lat nie ma tam jużpłomieni. Skrzypce to delikatny instrument.W piwniczce szybko by zawilgotniały.
- Rozumiem. Na pewno trzeba się z nimi umiejętnie obchodzić.
- Mogę cię nauczyć wydobywania dźwięku, jak chcesz. - Choć nie było w nim dzikiego zapału, Szkliwo widział, że chęci były szczere. Z wdzięcznością skinął głową.
- Chętnie, jeśli czas pozwoli.
- Och, pozwoli, o to się nie martw. - Hapenir zamrugał, odziewając swój instrument z powrotem w pręgowane od popiołu ubranko. - Będzie mnóstwo czasu.
Pod naciskiem jego spojrzenia, nowy mieszkaniec potoczył wzrokiem po pokoju, choć nie było w nim już wiele do oglądania. Na bielonych ścianach w kilku miejscach dostrzegł jakieś niewyraźne napisy. Wyglądały na wynik czyichś nudów lub, bardziej oficjalnie, chuligaństwa. Chrząknął i, żeby podtrzymać rozmowę, zadał swoje nowe ulubione pytanie.
- Skąd jesteś?
- Z północy, tak jak Rasz. My się znamy trochę dłużej.
- Ach tak, przyjaciele?
- Tak to nazwijmy. Po prostu kiedyś razem postanowiliśmy poszukać tu szczęścia.
- Dlaczego nie pracujecie z inspektorem od północy, tylko od wschodu? To był wasz wybór, czy tu was skierowali?
- Było nam wszystko jedno. Inspektor od północy miał już innych asystentów, z północy i spoza niej, a my obaj chcieliśmy po prostu trafić do Najwyższej Izby. Za to na wschodzie nie macie chyba zbyt wielu chętnych na eksport, patrząc na to, jak zaniedbaliście swoje prawo do wybierania delegatów. Więc przyłączono nas do waszej drużyny i już tu zostaliśmy. - Zakończył swoją historię. Szkliwo miał wrażenie, że wilcze ślepia patrzą na niego trochę bez życia. Cisza znów zaczęła kłuć w uszy. Pomyślał, że nadchodzi czas na taktowne wycofanie, ale nie zdążył przejść do realizacji tego krótkiego planu, bo Hapenir rzucił kolejnym spostrzeżeniem. - Ładny masz głos, dźwięczny. Co się dzieje z twoim „ł”? - zapytał. Ptak uniósł brwi, nieprzygotowany na takie pytanie.
- Nic szczególnego.
- W twoich stronach wszyscy mówią w ten sposób?
- Moja rodzina... mieszkała na pustkowiu, więc nie wiem, czy można to nazwać wszystkimi.
- Pewnie - stwierdził basior mgliście. - Miło cię poznać, Szkliwo. Pójdę... też. Powoli się ściemnia. A ty się rozgość. Wrócimy pewnie późno.
Wreszcie zostawili go z własnymi myślami. Samotność sprawiała, że czas zdawał się płynąć wolniej i Szkliwo wcale na to nie narzekał. Dopiero to dało mu okazję do uważniejszego przyjrzenia się nowemu domowi. Chatka była malutka; mieściła jedno pomieszczenie oraz schody prowadzące na górę, na strych, i na dół, do piwnicy zasypanej piaskiem. Wdrapał się na górę. Mimo że zmęczenie zaczynało wkradać się w jego ruchy, ciało nadal było przygotowane do działania. Wszystko działo się tak szybko, że pogodzenie ze zmianą nie zdążyło jeszcze okrzepnąć w jego głowie.
Poddasze nie różniło się od pokoju na dole. Było tak samo chłodne, ciemne i brudne. Poprzedni mieszkaniec pozostawił na wygniecionym sianie porwany sweter, który w trudnych chwilach musiał mu służyć nie tylko za pościel, ale i za gryzak. Nic więcej nie było w tym smutnym lokum.
Szkliwo usiadł na sienniku i sięgnął do kieszeni płaszcza. W jego palcachzaszeleściła czysta kartka. Tyle zostało mu po Watasze Srebrnego Chabra. Tyle zostało mu po Agreście. Staruszek chciał pierwszy list otrzymać na kartce, którą sam ofiaruje, w razie gdyby trudno było dostać jedną w siedzibie NIKL-u.
„Cóż, bez atramentu i tak wiele nie napiszę”. Szkliwo zgiął papier na pół i schował z powrotem do kieszeni.
Im dłużej siedział w bezruchu, nie wiedząc, co ze sobą począć, tym odleglejszy wydawał się pomysł opuszczenia domu w celu dalszego poznawania. Dochodząc do słusznego wniosku, że będzie miał na to jeszcze wiele czasu, a tego dnia wydarzyło się już i tak zbyt dużo, Szkliwo rozwiązał jesionkę zasupłaną pod swoją szyją i zakopał się w sianie, podarty sweter rzucając w kąt. Sam nie wiedział, jak długo w milczeniu obserwował słaby zarys bladego światła przesuwający się po ścianie. Zapadał zmrok.
Było już prawie zupełnie ciemno, gdy coś za oknem błysnęło i mocniejsze światło zastąpiło słońce. Szkliwo tylko na chwilę szerzej otworzył oczy, ale szybko poznał spokojny blask zwykłego ognia, ujarzmionego przez jakiegoś przedstawiciela wilczego świata. Widocznie ktoś na zewnątrz rozpalał ognisko.
Tak noc zastała zagubione i przestraszone zwierzę; w tym innym świecie, zupełnie nie na miejscu. Zmrużył oczy i przysnął, ale nie na długo. Z objęć snu wyrywał go każdy szelest, każdy trzask, kroki i ciche rozmowy gdzieś za oknem. Aż wreszcie współlokatorzy, którzy wrócili głęboką nocą, roześmiani i beztroscy. Ich głosy były lekko stłumione, ale mimo to dość dobrze słyszalne. Sprzeczali się o zatarte wspomnienie jakiegoś znajomego ze swoich stron. Szkliwo nie przysłuchiwał się im ze szczególną uwagą; nie takie było jego zadanie. Całkiem szybko zresztą ucichli i posnęli. Poruszenie na ulicy również ucichło. Najwyraźniej nawet Najwyższa Izba musiała czasem zasypiać.
Dla Szkliwa poranek zaczął się jeszcze przed świtem. Gdy tylko pierwszy, nikły promień odbił się na ścianie, szary ptak zwlókł się z posłania i stanął w oknie. Jeśli był w tamtej chwili czegoś pewien, to właśnie tego, że do rana nie zmruży już oka. Na zewnątrz co prawda nie było jeszcze żywej duszy, ale nie wiedział, o jakiej porze urzędnicy zaczynają swój dzień. Nieprzyjemne napięcie oczekiwania przebiegło po jego trzewiach.
Wiosna nie przyszła gwałtownie. Nie zerwała z nieba chmur, nie rozdarła ciszy jak krzyk. Przyszła powoli, z cierpliwością kogoś, kto zna cykl życia aż nazbyt dobrze. Najpierw przyszły zmiany w powietrzu – lżejszym, bardziej rozedrganym, niosącym w sobie zapach obietnic. Potem przyszło światło – miękkie, jeszcze nieśmiałe, jakby nie do końca pewne, czy wolno mu zagarnąć zimową biel. I wreszcie przyszła ona: zieleń. Nie gwałtowna eksplozja, lecz subtelne przebudzenie – jakby ziemia znów przypomniała sobie, jak to jest oddychać.
Yrsa poczuła to, zanim jeszcze to dostrzegła. Jej nos, przyzwyczajony do mroźnych nut zimy, wychwycił coś nowego – wilgotny zapach pąków, słodką nutę pierwszych kwiatów przebijających się przez glebę. Jej łapy wreszcie stąpały po ziemi, która była miękka, nasiąknięta deszczem i tętniąca życiem, a nie skuta lodem jak wcześniej. A kiedy dotarła do skraju lasu i spojrzała na otaczające ją tereny, wiedziała już na pewno: zima odeszła.
Wataha Srebrnego Chabra budziła się powoli. Słychać było pojedyncze odgłosy – kroki, westchnienia, przeciąganie się zaspanych ciał. Świat nie odżył jeszcze w pełni, ale drgał, jakby przygotowywał się do ponownego tańca. Ptaki zaczynały swoje pieśni ostrożnie, z wahaniem, jakby sprawdzały, czy już wolno im śpiewać.
Yrsa szła wzdłuż potoku, którego lodowy pancerz w końcu pękł. Woda płynęła jeszcze powoli, leniwie, ale już mówiła innym językiem – językiem odrodzenia, językiem nadziei. Jej kryształowe oczy, chłodne jak lodowce, śledziły grę światła na powierzchni nurtu. Jeszcze wczoraj lód skrzypiał pod łapami, dzisiaj lśniła tafla jakby srebro pociągnięte światłem poranka.
To wszystko było dla niej nowe. I obce. Yrsa nie znała wiosny. Nie takiej – ciepłej, żywej, łaskawej. Na dalekiej północy, skąd pochodziła, pora po zimie była krucha, krótka, ledwie zauważalna – jak błysk w ciemności. Tam śnieg co najwyżej topniał nieco wcześniej, a słońce błądziło niżej po horyzoncie. Tam nie było tej miękkości, tego bujnego drżenia powietrza od energii rodzącego się życia. Tam wszystko było ostre, surowe, nieprzebaczające.
A tutaj… Tutaj ziemia pulsowała. Nie tylko dźwiękiem, nie tylko światłem – ale czymś więcej. Czymś, co poruszało jej wnętrze, jakby dawno zamarznięta część niej zaczęła się nagle kruszyć. To nie był tylko koniec zimy – to był początek czegoś, czego nie znała. Czego może nawet się bała.
Myśli Yrsy błądziły. Wiosna była dla niej porą najtrudniejszą. Nie tak jednoznaczną jak zima, która wyciszała wszystko i nie wymagała niczego prócz przetrwania. Nie tak melancholijną jak jesień, z jej szeptami przemijania. Wiosna… Wiosna była jak pytanie. Jak otwarte drzwi. Jak ścieżka, która kusiła, ale nie dawała gwarancji.
– Co jeśli to nie dla mnie? – pomyślała, zatrzymując się na brzegu i zanurzając łapy w chłodnej wodzie. – Co jeśli nie potrafię już rozkwitać?
Zadrżała, choć nie z zimna. Wiosna miała w sobie coś bezwzględnego. Wzywała do życia. Do zmian. Do ruszenia naprzód. Ale co, jeśli ktoś nie miał sił? Co, jeśli ktoś nauczył się być ciszą, a nie chciał być krzykiem odrodzenia?
Uklękła przy brzegu, przymykając powieki. Każdy oddech niósł zapach mokrej kory, świeżej trawy, słońca jeszcze zawstydzonego, ale już próbującego ogrzać jej boki. Czuła, jak z wnętrza ziemi wydobywa się szept – nie język wilków, nie melodia świata, którą znała, ale coś nowego. Coś jak wezwanie. Subtelne, ale nieuniknione.
– Czy można się obudzić… po tylu zimach? – szept przepadł między gałęziami.
W ciszy, która ją otaczała, słyszała bijące serce lasu. Czuła, jak zapachy się zmieniają, jak ziemia się porusza, jak świat wciąż wierzy w kolejne początki. I choć nie miała pewności, czy kiedykolwiek będzie potrafiła zakwitnąć tak jak dawniej, to w tej chwili pozwoliła sobie na jedno: na bycie. Po prostu.
Była jak liść, który nie wie, czy rozwinie się w pełni. Jak pąk, który waha się, czy rozchylić płatki. Jak echo, które jeszcze nie zdecydowało, czy chce wrócić.
Ale była. Tu. Wiosną.
I może – choćby tylko na moment – to wystarczyło.
Bo może właśnie tym była wiosna: nie nagrodą za przetrwanie, ale nową szansą. Nie była obietnicą, że wszystko się ułoży – była zaproszeniem, by spróbować jeszcze raz. By otworzyć oczy, by stanąć na rozmiękłej ziemi i poczuć pod łapami drżenie świata, który budził się mimo wszystko.
Wiosna była życiem. Tak po prostu.
I życie, jak wiosna, nie pytało, czy jesteśmy gotowi. Po prostu przychodziło.
A coś w niej – mimo lęku, mimo bólu – pragnęło zostać. Nie przetrwać. Nie przeczekać. Zostać.
Cisza była niczym gruby, biały koc śniegu otulający świat w półmroku polarnej nocy. Wnętrze nory wydawało się Yrsie niemal odrealnione – ciepłe w porównaniu do chłodu, jaki znała, a jednocześnie surowe, jakby wciąż niepewne, czy przyjmie ją na stałe. Pachniało wilgotną ziemią, lasem i Xivem – delikatnie, nie narzucająco, ale na tyle wyraźnie, że czuła jego obecność, nawet gdy nie patrzyła w jego stronę.
Ściany były nierówne, wykopane wprawnie, choć bez przesadnej precyzji – jakby tworzył je ktoś, kto bardziej kierował się troską niż doświadczeniem. Ziemia nosiła jeszcze ślady świeżości, a w powietrzu unosił się lekki aromat korzeni i żywicy z pobliskich sosen. Trawy rozłożone na ziemi były miękkie, lekko pachnące ziołami – zapewne wyjęte z zapasów Xiva. Na jednym z nich odbijało się słabe światło dnia, które wpadało przez wąski otwór wejścia, malując na ścianie drżące cienie.
Yrsa przymknęła powieki, wsłuchując się w rytm własnego oddechu. Przez chwilę mogła udawać, że świat się zatrzymał, że nie ma przeszłości, że nie ma nic poza cichym, spokojnym teraz. Ale nie umiała długo trwać w tym złudzeniu. Myśli wracały, pulsowały pod czaszką jak echo kroków na zamarzniętym jeziorze.
Wilk śmierci.
Tak by o nim powiedzieli. O tym, który kroczy w ciemnościach. A jednak Xiv zrobiło dla niej norę. Schronienie. Miejsce, które miało chronić przed chłodem, zmęczeniem, przed nocą. Wilk śmierci budujący norę dla wilka zimy. Dwa stworzenia, których obecność kojarzyła się z końcem, z zatrzymaniem oddechu świata – a jednak teraz jedno z nich czekało, a drugie znalazło schronienie.
Zamrugała i uniosła łeb, spoglądając na sylwetkę Xiva siedzącego tuż przy wejściu. Nie odchodziło. Nie narzucało się. Po prostu tam było. Jego kontury rozmywały się lekko w półmroku, jakby nie należało całkiem do tego świata, jakby zawieszone było gdzieś między snem a jawą, między rzeczywistością a tym, co tylko przeczuwalne.
Czy nie tak właśnie wyglądała lojalność? Nie w słowach, nie w pustych zapewnieniach, ale w samej obecności – cichej, niewymuszonej?
Przesunęła łapą po ziemi, wsłuchując się w odgłos pazurów drapiących o grunt. Odgłos ten był głuchy, przytłumiony miękkością ziemi – jakby sama nora słuchała jej gestów, przyswajała je, akceptowała.
— Xiv. — Jej głos nie był rozkazem ani prośbą, raczej konstatacją, czymś pomiędzy myślą a faktem.
Wilczę uniosło łeb, jego uszy poruszyły się lekko, ale nie powiedziało nic. Czekało.
— Nie musisz tam siedzieć. Możesz wejść.
Czy to była oferta? Sugestia? Może coś więcej? Sama nie była pewna, skąd się to w niej wzięło. Nie była typem, który zapraszał do swojego świata kogokolwiek, a jednak Xiv... cóż, Xiv nie było kimkolwiek.
Obróciła łeb w jego stronę. — Nie gryzę — dodała, a na jej pysku pojawił się cień uśmiechu.
Odpowiedź Xiva była cicha, niemal niewidoczna – ledwie dostrzegalny ruch łapy, powolne uniesienie sylwetki, jakby samo nie wierzyło, że otrzymało zaproszenie. Yrsa nie patrzyła już w jego stronę. Spojrzenie wbiła w przeciwległą ścianę nory.
Wilk śmierci i wilk zimy.
Dwoje istot, które niosły w sobie koniec – choć w różny sposób. Xiv, z tą dziwną, niepojętą aurą, która owijała się wokół niego niczym mgła o zmierzchu. Niosło w sobie śmierć nie jako zniszczenie, ale jako przemianę – łagodną, konieczną, cichą jak westchnienie. Nie było w tym nic brutalnego.
Było... łaskawe. Przejmujące. Jak pierwszy mróz po gorącym lecie – nieuniknione, a mimo to piękne w swojej ciszy.
A ona?
Yrsa była zimą.
Zimna nie dlatego, że tak wybrała – ale dlatego, że nic innego jej nie zostało. Tak, jak śnieg przykrywał ziemię i zamykał wszystko w bezruchu, tak ona od lat okrywała swoje serce ciszą. Zamarzła – powoli, warstwa po warstwie, gdy kolejne głosy przestawały odpowiadać, gdy kolejne futra znikały z jej życia, zostawiając po sobie tylko ślady, które zasypał czas.
I teraz… te dwa żywioły spotkały się tutaj. Śmierć, która nie zabiera, i zima, która nie zapomina. Może dlatego ta cisza między nimi nie bolała. Była znajoma. Była zrozumieniem.
Xiv wszedł do środka z taką ostrożnością, jakby nie chciał zakłócić spokoju tego miejsca. Yrsa wyczuła, jak jego obecność zmienia temperaturę przestrzeni – nie dosłownie, nie fizycznie, ale jakby coś w niej samej odrobinę się rozluźniło. Napięcie w łapach zelżało, a powietrze stało się mniej duszne. Wreszcie poczuła, że może oddychać pełniej.
Nie spojrzała na niego od razu. Przeciągnęła się powoli, z cichym jękiem, który zdradził zmęczenie głęboko zalegające w jej kościach. Potem zsunęła się niżej, kładąc głowę na łapach, nie odwracając wzroku od ściany.
— Czy czujesz, jak ten grunt oddycha? — spytała nagle, jej głos był miękki, lekko zachrypnięty od zmęczenia. — Jakby tu, pod nami, tliło się coś więcej. Ciepło, którego się nie spodziewałam. Może to twoja obecność. Może ta nora. A może po prostu jestem zbyt zmęczona, żeby odróżnić iluzję od prawdy.
Milczała przez chwilę, słuchając swojego oddechu mieszającego się z jego. Po raz pierwszy od dawna nie czuła się zagrożona. Nawet samotność, która zwykle była jej cieniem, jakby wycofała się na bok, ustępując miejsca czemuś nowemu. Nieufności? Ostrożnej ciekawości?
A może tylko ciepłu.
— Ty… nie boisz się tego, co niesiesz, prawda? — zapytała jeszcze ciszej, bardziej do siebie niż do niego. — Ja się boję. Zimy. Siebie. Tego, że kiedyś przestanę topnieć.