Domino słusznie przypuszczała, że jej podopieczna zmyśla z tą ciążą. Przepisała jej niezwłoczną wizytę u Frezji. Wadera co prawda młoda była i bez doświadczenia, ale nie powinno zaszkodzić. Na kimś się musi nauczyć przecież. Po pracy próbowała się dopchać do jakiegokolwiek zielarza, który mógł mieć to, co medykowi się wysypało. Mikaela niestety się pochorował...możliwe, że niedługo będzie potrzebować zastępcy, jeśli mu się nie poprawi. (Voqqunzie foreshadowing xd). Nawet gdyby chciał jej pomóc, nie mógł, jego zapasy też świeciły pustkami. - Dziwne, byłem pewien, że były jeszcze..- Złapała go fala duszącego kaszlu- Że miałem jeszcze z dwa korzenie. - Zima nas nie oszczędza.- Domino próbowała przenieść jego uwagę na co innego, żeby nie czuł tak rozczarowania w jej głosie. - Nie oszczędza.- Podniósł coś z dołka z ziemi, w którym trzymał swoje rośliny korzenne.-Dziwne. Wadera zerknęła szybko na to, co trzymał. Kilka brązowych włosków wypłowiałego futra.
***
Las spowiła ponura, szarość zimowego popołudnia. Słońce zaszło szybko, jakby chciało uciec od przeszywającego kości chłodu i szybko wygrzać się gdzieś, pod ziemią, za linią horyzontu. Bezlistne sylwetki drzew stroiły bladoszare, mgliste niebo, chmury przysłaniały blask księżyca, nic na ziemi nie rzucało cienia. - Wioski, oczywiście, że z wioski.- Kopnęła przydrożny kamień prosto w kupkę brudnego śniegu. Widziała oczyma wyobraźni to oceniające spojrzenie, wspomnienia nie mogły opuścić jej myśli, ciągle biła się z poczuciem, że mogła to zrobić lepiej, gdyby tylko wiedziała, jak to wszystko się potoczy. Nic by jej tak nie uszczęśliwiło, jak możliwość cofnięcia się do poranka jeszcze raz. Niestety, mogła tylko pomarzyć o takich czarach, więc swoją drażniącą i uwierającą w tyle głowy sprawę musiała rozwiązać w bardziej konwencjonalny sposób: pójść po ten głupi imbir. I może wtedy przestanie jej być tak okropnie wstyd. Szum rzeki doszedł do niej niedługo po zapadnięciu zmroku. Przeszła po rozwalającym się pod łapami, butwiejącym mostku i bezszelestnym krokiem udała się w kierunku uliczki głównej. Na całej wsi stał jeden wyróżniającym się architekturą sklepik, który zamiast solidnej wapnowanej ściany z frontu posiadał ażurowy drewniany podcień, pod którym wystawiano produkty. Światła paliły się tylko na piętrze, co podpowiadało waderze, że właścicielka sklepu mieszka bardzo niedaleko, musiała być naprawdę cicho. Wcisnęła się ciasną bramą na podwórze budynku, na którym stał zardzewiały traktor zaparkowany pod płotem. Głębokie koleiny pełne zamarzniętych kałuż przecinały ziemię na ukos. Przeskoczyła nad wyrwami, jednocześnie bacznie obserwując sylwetki w oknach na piętrze. W tym skupieniu zapomniała zwracać uwagę na to, co ma za plecami. Do jej uszu dobiegło przeciągłe, gardłowe warczenie, podskoczyła jak poparzona. Za nią, w zbitej krzywo i w nieładzie budzie, leżał chudy jak kościotrup, smukły jak fretka pies. U jego szyi zwisał ciężki, pordzewiały łańcuch, dzwoniący ponurą balladę, jak tylko kundel podniósł się z błotnistego klepiska. Krótkie futro na jego grzbiecie stanęło dęba, był o krok od wszczecia alarmu, ale Domino nie potrafiła się zdobyć na poruszenie się choćby o krok, sparaliżowana strachem, instynktownie licząc na to, że bezruch uratuje jej życie.
Wysokie śniegi przysypały wejście do jaskini medycznej niemalże do połowy. Pomimo pozornej trudności w przechodzeniu, Domino spostrzegła, że ciepło dużo lepiej utrzymuje się, mając jakąkolwiek barierę przed wiatrem. Izba przyjęć była o wiele przyjemniejsza do przesiadywania niż samotna pusta jaskinia, z której wyprowadziły się już wszystkie jej dzieci, więc żeby nie popaść w zimowe przygnębienie zbyt głęboko, lubiła przychodzić tu, nawet jeśli z byle powodu.
Otrzepała się na wejściu z drobinek lodu, westchnęła z ulgą. - Ale nam się ładna zima trafiła tego roku. - Och, co? A, tak, ładnie.- Delta prawie oderwał się od przeglądania zapasów leków. Był dzisiaj w wyjątkowo dziwnym humorze. Co prawda, zawsze był lekko oderwany od rzeczywistości i gdyby mógł to nie jadłby i nie pił, byle tylko zostawić sobie nieco więcej miejsca na pracę, ale dzisiaj czuć było nienazwane, ale drażniące jego skórę napięcie, które stroszyło mu futro na karku. - Dopiero ranek, a ty już wyglądasz, jakbyś przepracował dwa dni bez odpoczynku.- Westchnęła położna. Delta posłał jej tylko przelotne, lekko żartobliwe spojrzenie, jakby wcale się tak bardzo nie pomyliła w przypuszczeniach, co podskórnie ją zirytowało. “Temu to tylko kroplówkę podłączyć”- pomyślała. Zabawy z igłami to jednak nie jej konik. -Myślałem, że masz wolne dzisiaj.- Mruknął, w tym czasie przesypał jakiś proszek z jednego słoiczka do glinianej miseczki. Miseczki autorstwa Domino oczywiście.- Nikt nie jest u nas w ciąży. - To cię zaskoczę.- Podeszła bliżej, zaglądając mu przez ramię.- Brzoza od jesieni zarzeka się, że jest. Nie wiem z kim, nie chce mi zdradzić, ale ma symptomy. -Symptomy? Tak jak 3 ostatnie razy…? - M-może...ale zrozum, Brzoza bardzo chce zostać matką. Nie jej wina, że czasami nadinterpretuje pewne rzeczy, jeśli tak bardzo tego oczekuje.- Cmoknęła zmartwiona.- Ale tak. Jeśli tym razem też się pomyliła, będę musiała szepnąć słówko o wizytę do psychologa. Basior westchnął, jakby zgadzając się z koleżanką z pracy. Chwila ciszy pozwoliła jej przeczytać pożółkłe papiery w nieładzie porzucone na jesionowym blacie. -Nalotnik gardła…? -Wyrecytowała zbita z tropu. Basior szybko położył łapy na notatkach, chciwie ich strzegąc, a flakon z zielonkawym płynem upadł potrącony bokiem do miski. -Oj, ahh!.- W panice próbował uratować recepturę. - Świetnie…kto teraz będzie potrzebował proszek na wymioty w maści na odleżyny. - Coś się tak rzuciłeś na te kartki no, ajj.- Próbowała też jakoś pomóc.- Nie było potrzeby tak reagować. - Nie było potrzeby czytać prywatnych notatek.- Parsknął medyk, trąc łapą o skroń.- Stoisz za blisko. Waderę odtrąciła nieuprzejmość przyjaciela, zwykle się tak nie zachowywał. Szkoda było leków, fakt, ale niesprawiedliwie przecież było się na niej tak wyżywać. - Dobrze, przepraszam.- Pokręciła głową, nie chcąc dolewać oliwy do i tak piekącego ją ognia.- Ale nie ma tego złego, na pewno masz zapasy na zimę. Zawsze masz. - Tego proszku? A widziałaś, żeby imbir u nas rósł? -Delta..- Syknęła na niego trochę za głośno, wzbudziła zainteresowanie wszystkich pacjentów w leżakowni. Szybko ściszyła głos, zażenowana.- Więc skąd ty masz ten imbir? Basior posłał jej kolejne spojrzenie, jakby niedowierzając jej zdolnościom dedukcyjnym. -Z wioski. Mają tam taki sklepik spożywczy. - Czuła, że miał coś na języku dużo bardziej ciętego, ale powstrzymał się, widocznie zmęczony. Spojrzenie wilczycy przeleciało ponad zimowy krajobraz zaśnieżonych sosen prosto na szare kłęby dymu unoszące się z odległych o kilka kilometrów kominów.
Obiecała sobie, że pójdzie tam po wizycie Brzozy. I po tym jak nakarmi siłą tego markotnego fuflona.
prawie dziś zaspałem. To znaczy, nie, że rano, tylko teraz, wieczorem! Zamiast wygłaszać podsumowanie miesiąca, ułożyłem się do snu w swoim wygodnym kąciku i dopiero Legion przypomniał mi, że poddani... to znaczy, towarzysze, czekają z utęsknieniem na rozdanie tegomiesięcznych honorów. Oto więc ziewam i jestem, staję przed Wami z łapamo pełnymi wieści. Trzymajcie się w tej Chabrowni.
Oto podium miesiąca:
Na pierwszym miejscu potężna Yrsa z 2 opowiadaniami,
a na drugim Dalia, Delta i Xiv, co do tego nikt chyba nie miał Wątpliwości (hehe), z 1 opowiadaniem.
Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były Mezularia, Miodełka, Eilert, Misung, Koyaanisqatsi oraz Szkliwo.
Gratulacje i zgłaszajcie się po swoje punkty! A teraz dobranoc i do zobaczenia za miesiąc...
Noc i dzień. Jak dwie twarze tej samej monety. Jak dwa pióra
na tym samym pawiu. Jak dwie chmury na rozległym niebie. Jak zachód i wschód.
Północ, południe.
Dalia… jej głos zawsze roznosił się wrzaskiem po lesie.
Talia jedynie przechylała głowę na bok, jej oczy pełne ciekawości.
Dalia biegała całe dnie po polach i łąkach, jej łapy znajdując
kamienie i polując na ryby.
Talia chodziła za ogonem Delty i wygrzebywała z ziemi korzenie, zbierała zioła
i uczyła się medycyny.
Dalia ćwiczyła walkę, agresja w jej sercu i jej nerwowość
wykorzystane w biegu i skoku.
Talia ćwiczyła mieszanie leków, jej spokój i nieśmiałość znikając w kubkach
kremów.
Łapy Dalii były pewne w walce. Łapy Dali były silne i dobrze
zbudowane, ciągle w biegu, ciągle w ruchu.
Łapy Talii były pewne w swojej własnej racji. Łapy Talii były delikatne, miękkie
od ziół, ciągle w ruchu, ciągle w mowie.
Talia była jak ten księżyc. Jak noc. Spokojna i cicha,
mówiąca tylko śpiewem ptaków, kiedy wszystko wokół milczało.
Dalia była jak to słońce. Jak dzień. Głośna i porywista. Ciepła, ale energiczna,
w biegu i pośpiechu, jak słońce po niebie.
I Delta stał i patrzył na nie obie i kwestionował, kto mu
pozwolił na stare lata zająć się dwoma szczeniakami… Kto? Delta był zmęczony.
Czy to już wiek czy to znowu fakt, że jego dni wypełnione były pytaniami o życie
i świat. Może to był Agrest, który magicznie odmłodził się w oczach, ale nadal
ubolewał na swoje własne serce. Może to było jego własne serce pragnące
pożegnać się z tym światem, ale jednocześnie nie zgadzające się z nadchodzącym losem.
Jaskinia medyczna pachniała ziołami i śmiercią. Czyli tym co
zawsze, tym co zwykle. Kto by pomyślał, że w ciągu jednego dnia coś mogłoby się
zmienić. A jednak coś się zmieniło. Jaskinia była … pusta. Jesień i zima traktowały
wszystkich jak swoje drobne dzieci, delikatne listki na wietrze, które nie
zasługiwały na ciężkie traktowanie.
Delta rzadko kiedy miał szansę na wolną chwilę, ale teraz?
Dzisiaj? Kiedy jaskinia stała pusta, Talia przysypiała na posłaniu obok stołu z
ziołami. Delta mógł odetchnąć i zostawić w jej prawie dorosłych łapach jaskinię
na chwilę. Mógł… pójść na spacer.
Skorzystał z tego. Pozostawił jaskinię za sobą i odwiedził
miejsce tak bliskie jego sercu, a którym dawno nie był. Delta przysiadł na
kamieniu, wielkie, gołe drzewa wznoszące się do nieba. Ich gałęzie patrzyły na
niego ze zniecierpliwieniem, ale Delta nie zwracał na nie uwagi. Gerania
zjawiła się niedługo potem.
By do środka chat Nie miał wstępu nikt
–Wolny dzień? – jej głos był echem w głowie Delty. Medyk nie
spojrzał na nią, jego wzrok był skupiony na niebieskim niebie o wyjątkowo
omdlałym kolorze.
–Wolny czy nie. Spokojny. – odparł. Jego własny głos rozniósł
się po lesie jakby coś go nagłaśniało. Ten lasek zawsze tworzył sobie iluzje,
straszne czy słodkie, zawsze były, jak ten cień wiszący nad szyją jak gilotyna.
– Spokojny… Nie długo…– Gerania uśmiechnęła się, jej oczy
smutne. Delta nie spoglądał w jej kierunku. Dobrze wiedział co oznacza taka
cisza. Kiedy się pojawiała… za każdym razem kiedy się pojawiała…
– Trzeba korzystać, póki mogę. – Delta przyznał. Niewiele dłużej
spędzał czas z dawną znajomą. Coś popędzało go powrotem do domu, do jaskini
medycznej. I kiedy zjawił się w progu przywitała go zmieszana Talia i Almette
na trawiastym łóżku. Mech i słoma uginały się pod jej potężnym, ale starzejącym
się ciałem. Wadera uśmiechnęła się, jej oczy nieco zamglone bólem. Delta przyjrzał
się jej lepiej… Znał chorobę, która ją zaatakowała…
–Talia.. Wyjmij kartkę… Mamy problem! – Delta zmarszczył nos
i spojrzał na Almette ponownie. Wadera spoglądała na niego wielkimi oczętami,
zmartwiona jego słowami.
–Jaki problem? – Jej głos był zardzewiały i wychodził z
trudnością, ale nikt jej nie odpowiedział. Delta zniknął z Talią w kąciku medycznym, pozostawiając Almette z jej własnymi myślami.
Głos Yrsy wydawał się odległy, ledwo dotarł do uszu Xiva, ale wilczę nie miało wątpliwości, że usłyszało swoją boginię. Informacja ta była słodko-gorzka: nie było przynajmniej samo w tym świecie, tylko ze wszystkich wilków Yrsa powinna być tu najmniej. To nie było dla niej miejsce. Ona powinna być w norze i wygodnie spać.
Próbowało ją znaleźć, podążyć za głosem, który no nawoływał. Niewiele to dało, zważając na to, że choć widoczność wcale nie była ograniczona, niczego w tym wymiarze nie dało się dostrzec. Tak jakby horyzont był tylko iluzją, za którą chowa się rzeczywistość. Wilczę postanowiło się odezwać.
– Yrsa? – zawołało z ciężką dozą niepewności w głosie. – Jesteś tutaj?
Cisza, nieprzerwana nawet szuraniem pazurów o ziemię. Coś jakby błysk obecności, wiatr utworzony machnięciem ogona, ale te doznania szybko się rozmyły i Xivo nawet nie było pewne, że w ogóle je zarejestrowało. Równie dobrze mogły być to tylko halucynacje.
– Yrsa? – Wilczę próbowało powtórzyć swój krzyk jeszcze głośniej, choć prędzej jeno głos rozpłynął się niczym krew w wodzie aniżeli poniósł się po najbliższej okolicy.
To bez sensu, pomyślało do siebie. Musiało mi się wydawać, przecież Yrsy by tu nie było! Gdzie ona w takim miejscu… Ale przecież słyszałom jej głos. Czy ona też mnie słyszała? Nawet jeśli… jak się znajdą? Xiv nic nie widziało poza bielą i czaszkami, żadnego śladu innego wilka, żadnych wizji ciemnego futra. Tylko biel, czaszki i pustka gorsza od tej tlącej się w jeno sercu.
Nie no, żart, jeno serce nie było wcale takie puste. W szczególności teraz, gdy wypełniała je miłość do Yrsy.
Znaczy, co-
Xiv potrząsnęło głową, wyrzucając z siebie myśli łamiące czwartą ścianę. Nie potrzebowało w tym momencie załamania nerwowego wynikającego z kryzysu egzystencjalnego.
Rozejrzało się po raz kolejny, jakby miało to cokolwiek zmienić w otoczeniu; tak jak człowiek kilka razy z rzędu zagląda do lodówki, bo a nuż widelec magicznie pojawi się coś nowego. Szczątki nadziei dla atramentowego żywego trupa namówiły go do zawołania ponownie, ostatnia szansa.
– Yrsa!
Wilczę samo nie potrafiło określić, co mu odpowiedziało.
Nie tak jak ta z jej północy - nie drąc nieba na strzępy, nie szarpiąc świata wściekłym wichrem. Przyszła miękko. Śnieg spadał lekkimi płatkami, tańcząc nad ziemią Watahy Srebrnego Chabra jak drobne, białe ćmy. Las oddychał równo. W jaskiniach tliło się ciepło, młode wilki drzemały, starszyzna mruczała coś półprzytomnie przez sen.
Wokół panował spokój, jakiego Yrsa wciąż nie potrafiła przyjąć. Zbyt wiele zim w jej życiu wyglądało inaczej.
Szła powoli, zostawiając za sobą ślady, które znikały po chwili, zasypywane świeżym puchem. Nie bała się zgubić, znała już te lasy, wiedziała, gdzie prowadzą ścieżki, gdzie strumień zamarza cienką warstwą lodu. Ale mimo tej znajomości czuła się jak ktoś, kto przychodzi z innego świata i jeszcze nie zdążył nauczyć się nowego języka zimy.
Ta tutaj była łaskawa.
A ona pamiętała tylko te, które nie były.
Północne zimy nie miały miękkości. Były ciężkie, ostre, nieokiełznane. Tam śnieg nie sypał - on ciął po oczach. Tam mróz nie szczypał - zapadał się w ciało aż do kości. Tam wiatr nie śpiewał - wył jak coś, co chce wilka połknąć. Tam nikt nie mógł pozwolić sobie na zawahanie, bo zawahanie kosztowało czyjeś życie.
Yrsa zatrzymała się na wzgórzu i spojrzała przed siebie. Świat był biały, ale nie w ten sposób, który znała. Tutaj biel nie była groźbą. Była spokojem.
— To nie moja zima… — wyszeptała sama do siebie.
A jednak ciało pamiętało tamtą, bardziej niż chciała. Każdy jej oddech był jak przypomnienie. Każdy dźwięk gałęzi pękającej pod ciężarem śniegu brzmiał jak echo dawnych krzyków. Im dłużej wędrowała, tym wyraźniej wracały obrazy, które zwykle udawało jej się zasypać codziennością.
Widziałą ojca, jak stąpał przede nią po śniegu, zostawiając głębokie ślady.
Matkę, która tuliła ją, kiedy mróz był zbyt silny, by zasnąć.
Rodzeństwo, które śmiało się nawet wtedy, gdy ich łapy zgrabiały od zimna.
I widok, którego żaden czas nie potrafił przytłumić - biel przesiąknięta czerwienią.
Zimowy wiatr musnął jej policzek. Zamarła na chwilę, bo przypomniał jej tamten, ostry i surowy. Ale to nie był tamten wiatr. Ten niósł zapach sosny, mokrego mchu i dalekiej rzeki.
A mimo to w środku poczuła znajomy ucisk.
Zima, choć inna, wciąż ją bolała.
Najchętniej przeszłaby przez nią zamkniętymi oczami, tak, by nie musiała czuć ani wspominać. Marzyła, by zima tym razem przeszła szybko, by nie zdążyła zranić. Chciała wiosny, nawet jeśli dopiero się do niej przyzwyczajała. Ciepła, w którym nie trzeba czuwać. Zapachu ziemi, która nie chce nikogo pochłonąć. Światła, pod którym mogłaby zobaczyć siebie i nie odwrócić wzroku.
— Może kiedyś… — mruknęła cicho.
Może kiedyś przestanie bać się, że zima znów coś jej zabierze.
Może kiedyś przestanie bać się siebie.
Jeszcze chwilę milczała, pozwalając, by śnieg siadał na jej grzbiecie. Czuła jego ciężar, ale nie był to ciężar tamtej zimy. Był zwyczajny. Łagodny. Możliwy do zniesienia.
Dopiero gdy poczuła, że jej samotność zaczyna przelewać się poza własne granice, drgnęła.
Ale było już za późno.
Usłyszała krok.
Nie odwróciła się. Wiedziała, kto potrafi chodzić po śniegu tak nieporadnie, że każdy krok brzmi jak pytanie.
— Yrsooooo — jęknął głos, który potrafił być jednocześnie dziecinny i nosić w sobie ciężar czegoś bardzo starego. — Wiedziałaś, że jak się wyjdzie w taką noc, to albo duchy znajdziesz, albo mnie?
Yrsa uniosła powoli wzrok, choć nie na niego. Odetchnęła lekko, jak ktoś, kto spodziewał się, że cisza nie potrwa długo - i miał rację.
— To nie jest noc sprzyjająca spotkaniom — odparła spokojnie, niemal łagodnie, bez cienia ostrości.
— A na co jest noc? — Xiv przysiadło obok niej z naturalnością właściwą tylko jemu. — Bo jak trzeba, mogę zapytać paru duchów, czy pozwolą zrobić z niej dzień. Albo lato. Albo pięć minut wiosny.
— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała miękko. — Świat wystarczająco często się zmienia bez naszej ingerencji.
— Szkoda. Jeden duch ostatnio i tak się nudził. Mówił, że może poudawać zachód słońca. Albo świt. Albo… kwitnienie kwiatów.
Jego lekkość była jak ciepło, które topi pierwszą warstwę lodu - nie nachalnie, a po prostu przez samo istnienie.
Przez chwilę milczeli. Xiv nie zagadywało jej natrętnie. Patrzyło na śnieg, jakby czytało w nim historie, które nikt inny nie widział.
— Ty boisz się zimy — stwierdziło nagle, z zaskakującą delikatnością. — Ale nie tej tutaj. Tamtej. Tej, co cię ukształtowała… i nadwyrężyła.
Yrsa nie odpowiedziała od razu.
W przypadku jej milczenia to była odpowiedź.
— Wiesz… — podjęło Xiv cicho. — W zimie jest sekret. Ona nie chce nikogo skrzywdzić. Ona po prostu… nie rozumie. I czasem trzeba jej powiedzieć: „hej, spokojniej”.
— Obawiam się, że mój wpływ na pory roku jest raczej symboliczny — odrzekła łagodnie. — A zima bywa nieustępliwa, nawet wobec najbardziej racjonalnych próśb.
— To ja powiem za ciebie — Xiv rozjaśniło pyskiem w szerokim uśmiechu. — Mam dobre kontakty z tymi, co nie oddychają. Śnieg też kiedyś miał problem z oddychaniem. Pogadaliśmy.
Yrsa parsknęła cicho.
Subtelnie, ale jednak.
Xiv odwróciło łeb w jej stronę - wtedy jego oczy nie były już żartobliwe. Były miękkie, przenikliwe.
— Nie chcę, żebyś przechodziła przez zimy sama — powiedziało. — Nawet jeśli wolisz samotność, mogę iść obok. Dyskretnie. Tak, żebyś mogła udawać, że mnie nie ma.
— To dość nietypowa propozycja — zauważyła z lekką ironią, ale bez złośliwości.
— A ja jestem nietypowy — Xiv wzruszyło ramionami, zadowolone ze stwierdzenia faktu. — I lubię, jak ktoś jeszcze potrafi widzieć świat. Nawet jeśli chwilowo patrzy na niego przez śnieg. Bo w tobie i tak jest wiosna. Gdzieś. Wiem takie rzeczy.
Yrsa spojrzała w bok. Nie uciekająco, raczej jak ktoś, kto rozważa słowa, których się nie spodziewał.
— Lęku nie pozbywa się z dnia na dzień — stwierdziła spokojnie. — Ale być może można nauczyć się go… nie karmić.
— O! To brzmi mądrze. Jak coś, co powinienem sobie zapisać! — Xiv ożywiło się i podskoczyło lekko. — Tylko nie mam czym pisać, i nie mam gdzie, i nie zapamiętam. Ale i tak świetne!
Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie.
To było więcej, niż zwykle pozwalała.
Śnieg padał dalej, ale nie osiadał jej na karku tak ciężko jak wcześniej. Coś w niej drgnęło. Nie od razu wiosna. Ale zalążek czegoś, co mogłoby kiedyś zakwitnąć.
Xiv podniosło się.
— Chodź — oznajmiło radośnie. — Nie dlatego, że musisz. Dlatego, że ja mogę się przewrócić, a jak się przewrócę, to pociągnę cię za sobą, i chcę mieć świadka.
— Twój sposób rozumowania jest… osobliwy — zauważyła z łagodnym politowaniem.
— Dziękuję! — odparło z dumą.
Ruszyła pierwsza.
A potem on, tuż obok, w swoim niezdarnym rytmie.
Szli przez śnieg.
Xiv poskakiwało, potykało się, łapało płatki pyskiem, a każdy jego odgłos był jak drobne, jasne światełko odbijające się w jej wewnętrznym mroku.
Yrsa patrzyła ukradkiem. Nie raz.
Nie dwa.
Zaczynała rozumieć.
W pewnym momencie Xiv zatrzymało się przed nią, pochylając głowę lekko na bok.
— Wiesz… nie trzeba być twardym jak lód. Lód pęka. Zawsze. — Głos miało cichy, jakby z troską. — Czasem wystarczy pozwolić komuś być obok. Nie żeby cię zmienić. Tylko żebyś nie niosła wszystkiego sama.
Yrsa spojrzała na nie długo, uważnie.
— To niełatwa sztuka — powiedziała spokojnie. — Dopuszczenie kogokolwiek zbyt blisko bywa ryzykowne. Dla obu stron.
— Ryzyko jest fajne! — Xiv rozpromieniło się. — A jakby co, jak się rozpadniesz, to cię pozbieram. Znam się na składaniu… różnych rzeczy.
Powinno zabrzmieć przerażająco.
Ale nie brzmiało.
Raczej… uczciwie.
— Jesteś doprawdy… jedyny w swoim rodzaju — stwierdziła Yrsa.
— Wiem! — zawołało Xiv z entuzjazmem, podskakując. — I lubię to!
Zrobiła coś, czego zwykle sobie odmawiała.
Pozwoliła, by uśmiech uniósł jej kącik pyska odrobinę wyżej.
Zrozumiała wtedy, że może ta zima nie musi być jak wszystkie poprzednie.
Może wcale nie musi przez nią przechodzić samotnie.
Może ta lekka, niewinna radość Xiva - ten jeno świergot, to jeno obce ciepło - jest dokładnie tym, czego przez lata jej brakowało.
Równowaga.
Światło obok cienia.
Ciepło obok mrozu.
Nie powie tego na głos.
Jeszcze nie.
Ale gdy Xiv znów potknęło się o własne łapy i roześmiało się głośno, a ona ruszyła dalej obok niego, poczuła coś, co nie bolało.
Coś, co mogło kiedyś stać się wiosną.
Może ta zima naprawdę była początkiem.
Bo pierwszy raz od dawna nie była w niej zupełnie sama.