niedziela, 31 sierpnia 2025

Podsumowanie sierpnia!

Kochani!
Szybciutko, bo późno. Sierpień minął nam spokojnie, ogólnie to nic się ciekawego nie działo, kto randkuje, ten randkuje, kto cierpi w tęsknocie, ten cierpi w tęsknocie, kto ma wątpliwości, ten ma wątpliwości: dzień jak co dzień w WSC i właśnie to jest piękne!
A jak wygląda podium miesiąca, zapytacie? Werble, światła, oklaski!

Na miejscu pierwszym stoi Agrest, znaczy ja, z całymi 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim, wesoła kompania, SmołaTaliaBleu Szpak, wszyscy z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, byli Misung oraz Szkliwo.

Gratulacje! Zgłaszajcie się po należna Wam punkty i do zobaczenia we wrześniu!

                                                                             Wasz samiec alfa,
                                                                                  Agrest

Od Agresta - „Oko nieba. Racja stanu”, cz. 5



Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz,
miałam taką pracę i widywałam tyle wilków,
że musiałam w końcu co nie co zrozumieć.


Ciemność już dawno była głęboka i nieprzenikniona, gdy Szkliwo zdołał wyrwać się z remizy. Rasz znowu kręcił nosem, ale ponieważ było wyjątkowo nudno i we trzech siedzieli przy swoim stałym miejscu zupełnie sami, w końcu uznał jego zniknięcie za całkiem opłacalne i postanowił zaciągnąć Hapenira do swoich starych znajomych z północy, biesiadujących nieopodal.
W głowie Szkliwa wciąż szumiało echo uczty, choć nie wypił ani kieliszka wina. Zbrzydł mu już ten napój. Jego zapach był denerwujący, a na sam odgłos stukotu naczyń ptak miał już dreszcze. Kozie mleko też mu spowszedniało, ale odkąd przekonał się do jego smaku, pił je równie obojętnie, co czystą wodę. Z tą czerwoną cieczą było gorzej.
Na głównej drodze, pomiędzy budynkami, spostrzegł, że nie jest sam. Zarysy postaci w ciemnej uliczce były jednak tak charakterystyczne, że ani przez moment nie poczuł strachu. To była postawna, mocna sylwetka, z wyraźnie zarysowanymi na przednich łapach mięśniami, które dalej, na barkach, ukryte były pod gęstym futrem. Głowa o zaokrąglonych policzkach nosiła dumnie uniesione uszy. Tak na Wschodnich Ziemiach NIKL-u wyglądał synonim potęgi.
Wokół było cicho i pusto, ale nie można było mieć pewności, że za zionącymi pustką framugami okien nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć, jak jeden z urzędników w środku nocy gada sam ze sobą. Ostatecznie Szkliwo nie miał pojęcia, czy śni, czy też po prostu ma zwidy.
Wolnym krokiem ruszył naprzód, omijając widmo Ableharbina. Dreptał w dobrze znanym kierunku, a otoczenie posłusznie przesuwało się wzdłuż ścieżki.
- Chyba tęskniłem, towarzyszu sekretarzu - odezwał się w końcu ściszonym głosem. - Oczywiście to nic osobistego. Żałuję, że nie mogę się tu oprzeć na waszych zaleceniach, tylko ze wszystkim muszę sobie radzić sam. Mieliście być pewnie kolejnym koszmarem, a cieszę się, że was widzę.
- Zawsze w was wierzyłem, towarzyszu Szkliwo.
- To znaczy?
- W waszą mądrość. Wasza strategia wygląda na skuteczną, jeśli złe sny przestają was dręczyć.
- Gdzie tam. Jedyne w co wierzyliście, zapraszając mnie do współpracy, to w moją głupotę. W to, że cokolwiek by się nie działo, ślepo podążę za waszymi słowami. I słusznie wierzyliście. Widzę teraz, że zdany sam na siebie zupełnie nie wiem, co robić. Nie mam jasno wytyczonej ścieżki. Nie mam tyle odwagi i rozumu, żeby ją wytyczyć i się jej trzymać.
- Nie. Podkuliliście ogon, gdy zobaczyliście, że jestem od was silniejszy i bardziej inteligentny. To dobrze. Niepotrzebni mi podwładni, którzy próbowaliby ze mną konkurować. Ale, żeby wykonać to, do czego zostaliście tu skierowani, musicie pamiętać i o swojej sile. Na razie tak chorobliwie próbujecie być nikim, że mam ochotę spytać, kto was tak skrzywdził. Z pewnością nie Agrest, prawda? Nie wydaje mi się, by mógł z kimś zrobić coś takiego. Choć jego sprawności oratorskiej nie należy lekceważyć, siadając z nim do rozmów, jest, z całym szacunkiem dla niego, prosty jak konstrukcja cepa. Was ktoś musiał... inaczej potraktować. - Uniósł jedną z łap, wyprostował palec i wytarty od chodzenia po piachu pazur przysunął do ptasiej piersi. Szkliwo spojrzał na niego, bez pochylania głowy.
- Ale... - podjął, nie ustępując pod naciskiem łapy. - To jedno prawda. Ze snami jest coraz lepiej.
- To znaczy, że skupiliście się na sobie, zamiast na zadaniu. - Basior i znów dostojnie kroczył obok niego. Jego pysk zwrócony był przed siebie, gdzieś w dal, tak, jak patrzą wielcy świata na swoich wodzowskich portretach. Ptasie serce przyspieszyło. Niepokój podstępnie oplótł jego gardło.
- Tylko jeśli poradzę sobie z samym sobą, będę w stanie dobrze wypełnić swoje zadanie.
- Nie neguję tego. Wręcz przeciwnie. Powtórzę, bo chyba puściliście to mimo uszu: zawsze w was wierzyłem. Wasza strategia wygląda na skuteczną.
Skinął głową, nie odpowiadając. Usłyszane słowa jeszcze przez chwilę krążyły po jego głowie.
„Jak to rozumieć? Co to za sen, jeśli lęk miesza się z namiastką bezpieczeństwa? Co to za zjawa, nęka, czy pomaga? To jeszcze koszmar, czy już nie koszmar?”.
- A więc idę w dobrą stronę? - Zatrzymał się. Potrzebował prostych komunikatów. Gubił się w nawale pytań i zaczynał mieć wrażenie, że to właśnie zagubienie coraz częściej zastępuje jego senne lęki. Tak, jak się spodziewał, nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi.
Otworzył oczy. Wschodziło słońce. Bez energii, ale i bez wewnętrznego protestu, zwlekł się z posłania, gotowy na kolejny wyblakły dzień.
Rasz jak zwykle zaczął dokazywać dopiero w drodze do urzędu, gdzie jego entuzjazm zyskał formę i znalazł upust w jakiejś stosunkowo przyjemnej pracy. Hapenir wraz ze Szkliwem zostali odesłani do analizowania wielkiej sterty list ze sprawozdaniami na temat ekonomii pracy na Wschodnich Ziemiach. Ptak pobieżnie przejrzał leżące na wierzchu kartki. Od niechcenia rozsunął je, odkrywając kolejne. Nie chciał dać po sobie poznać, że kilka wzbudziło jego szczególne zainteresowanie.
„Liczba skierowanych na szkolenia wojskowe żołnierzy ze Wschodnich Ziem NIKL-u: siedem”, przeczytał. „Pierwsze słyszę”.
- Rasz, mogłeś się bardziej postarać, jak rysowałeś tabelkę - stwierdził nagle Hapenir, wytężając wzrok i przysuwając dokument bliżej do swojego nosa. - Nie mogę tego rozczytać.
- Och, daj to, wariacie. - Jego przyjaciel podniósł się demonstracyjnie i stanął nad nimi, zawieszając wzrok na kartce. - To pięć. Albo sześć. Chyba, że osiem, ale raczej nie.
- No to powiedz mi, ile! Szkliwo, spróbuj może ty.
Ptak przechylił się, aby rzucić okiem na zawartość tabeli.
- Nie wiem. Ale w WWN mają wielu strażników, więc bardzo możliwe, że to jednak osiem.
- Do diaska, dajcie, sprawdzę to jeszcze raz. - Rasz przechwycił kartkę i ze złością podreptał do kąta, gdzie leżały jeszcze pozostałości jego pracy z poprzedniego dnia: plik ułożonych równo dokumentów, patyk z nudów pogryziony w drzazgi i plama koziego mleka na ziemi. Pozostali wrócili do własnych zajęć.
„Skąd w NIKL-u wzięło się siedmiu żołnierzy? Sojusz watah nie skierował tu ani jednego. A więc wszyscy musieli być z WSJ... W najlepszych latach nie wysyłały ich tyle całe Wschodnie Ziemie. A podobno NIKL przestaje inwestować w szkolenia wojskowe”.
Przewrócił stronę na kolejną, którą wziął ze stosiku, aby nie wzbudzić podejrzeń. Przygotował sobie coś do pisania, czystą kartkę i westchnął.
- Mam nadzieję, że chociaż wy się wyspaliście - zagaił. Jak na zawołanie obaj towarzysze odpowiedzieli rozbawionym burknięciem. Temat wczesnego wstawania po ucztach w remizie zawsze był dla nich tak samo emocjonujący.
- Odezwał się ten, co najkrócej spał - parsknął Rasz. - Jesteś kotem nie tylko z nazwy.
- O co ci chodzi z tym kotem?
- No, tak się mówi na nowych. Nie wiedziałeś?
- W moich stronach częściej mówi się tak na koty.
- Banda sztywniaków. Nie dziwię się, że z ciebie też taki okropny nudziarz.
- A skąd pewność, że Szkliwo spał po powrocie do domu? - Hapenir uśmiechnął się pod nosem. - Może znowu listy pisał przy świetle pochodni. Albo robił coś równie szalonego.
- No i właśnie o tym mówię - odparł pierwszy wilk. - Ziarna piasku na ścieżce mają w sobie więcej życia od tego gościa.
- Swoją drogą, to ciekawe - zauważył Szkliwo, zamykając poprzedni temat i powracając do tabel - jak różni się struktura zatrudnienia u nas, na Wschodnich Ziemiach, od tej w Najwyższej Izbie
- Na przykład niby jak?
- U nas w zarządzaniu siedzi dużo więcej wilczyc. A tu? Odkąd tu jestem, chyba ani razu nie minąłem się z żadną na korytarzu.
- Wilczyc jest bardzo malutko wśród urzędniczek - oświadczył Rasz wyrozumiałym tonem eksperta. - W całym urzędzie ostała się chyba tylko ta jędza, Żamicha. Wiesz, wolimy je na innych stanowiskach.
- Na tych w remizie?
Na krótką chwilę pomiędzy nimi zapadła cisza.
- Taaak - odparł basior, zerkając na niego kątem oka.
- Spoko. U nas po prostu wszystko działa jakoś inaczej. - Szkliwo wzruszył ramionami.
- Będzie dużo czasu, żeby o tym porozmawiać w domu - wtrącił Hapenir, który do tej pory przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. - A teraz bierzmy się do pracy, żeby wyjść stąd do południa. Stary idzie.
- Ach, tak. - Rasz bez wielkiego zainteresowania rozsiadł się i wczytał w swoje papiery. Zanim w korytarzu rozległy się znajome kroki, rzucił jeszcze: - No widzisz, jednak to było osiem. Nic nie poradzę, że podłoga nierówna i kreska mi się omsknęła.
- Dzięki - mruknął Hapenir, kreśląc coś na tabeli. Tymczasem Birast wkroczył do pokoju. Przywitał się krótkim „Witajcie” i jak zwykle skierował się ku komodzie, po swoje okulary.
- Szkliwo. Irosył chce cię widzieć, jak skończysz pracę - oznajmił sucho, umieszczając je na swoim nosie.
- Oczywiście. - Skrzydlaty kiwnął głową. Zdawało mu się, że inspektor zwrócił się do niego nie tyle oficjalnie, co z wyjątkowym chłodem. Słowa Birasta wzbudziły w nim niepokój. Nie wiedział, w czym rzecz i dlaczego Irosył skontaktował się z nim taką drogą, zamiast osobiście, tak, żeby ich kontakt nie zwrócił szczególnej uwagi. To mogło być niebezpieczne w ich pracy.
Chyba, że tym razem nie o nią chodziło. Jedynym sposobem, by się przekonać, było kierować się instrukcjami. Gdy wreszcie nadszedł czas, Szkliwo zastał Irosyła w jego gabinecie.
- Jesteś. Wspaniale. - Wilk odwrócił się od okna i odłożył na bok jakąś zapewne ciekawą lekturę. Sprawiał wrażenie całkiem pogodnego. Bez dłuższych wstępów przeszedł do rzeczy. - Słyszałem, że nieładnie postąpiłeś z jedną z naszych pracownic.
- Co takiego zrobiłem?
- Ja sam doskonale wiem, że na wschodzie podejście do rozrywek, jakie tu sobie zapewniamy, jest trochę inne, ale żeby od razu nazywać ją... - Przerwał, pozostawiając w powietrzu milczącą sugestię.
- Ildiri? Rozmawialiśmy, ale nawet nie wiem, o co może chodzić.
- Czyżby cię z kimś pomyliła? - Irosył lekko zmrużył oczy, na wypadek gdyby sama treść jego cierpliwych słów nie była wystarczająco przesiąknięta ironią.
- Po prostu nie nazywałem jej nijak.
- No cóż, jak by nie było, wszyscy cenią sobie miłą atmosferę na przyjęciach w remizie, a te wilczyce są tu bardzo lubiane. Postaraj się dobrze z nimi żyć. Jeśli Ildiri postanowiła zmieszać cię z błotem w oczach Birasta, musiała mieć powód. Ja cię przyjmowałem, więc na razie inspektor poprosił mnie, bym rzekł ci o tym słówko. Jeśli będzie dalej opowiadała mu takie rzeczy, będę miał obowiązek bliżej przyjrzeć się tej sprawie.
- Jak mniemam, dobrze się znają?
- Bardzo dobrze. - Uśmiechnął się uprzejmie.
„A więc oto i jej przyjaciele. Musiało trafić akurat na mojego przełożonego. Chociaż z drugiej strony, mogła mieć bardziej wpływowych znajomych”.
- Na pomówienia nic nie poradzę.
Basior westchnął głęboko. Jego głos pozostał łagodny, ale Szkliwo wyczuł w nim nutkę zniecierpliwienia.
- Niestety dziewczyna ma do ciebie o coś żal. Zatem co się właściwie między wami stało?
„Jeśli nie wierzyć Agrestowi i sekretarzowi, nie zostałby już nikt, komu można wierzyć. A jeśli im wierzyć, można zaufać i Irosyłowi. Opowiedzieć mu o wszystkim? Wydać ją? Jeśli to zrobię, jaką mam gwarancję, że nie narobi jej kłopotów? Jest szpiegiem WWN, ale we wszystkich innych kwestiach nadal jest wierny Najwyższej Izbie. To nie przyjaciel, a wspólnik. Ach, Ildiri... Nie tylko jej nie pomóc, ale i wykorzystać przeciwko niej zwierzenie, którym nierozważnie się podzieliła: to już nie honor. To świństwo”.
- Drobna wymiana zdań. Niezwiązana z jej pracą w remizie, ani nawet z Najwyższą Izbą.
To zapewnienie nie usatysfakcjonowało wilka. Co prawda kiwnął głową, ale ochota, by wiedzieć więcej, nie znikała z jego pyska. Mimo to przełknął gorycz porażki.
- No dobrze. Jeśli tak, to chyba nie mam prawa dopytywać.
- Jeśli już rozmawiamy, mogę zadać pytanie? - Szkliwo bez namysłu postanowił wykorzystać okazję, jaką dało mu spotkanie z Irosyłem.
- Pewnie, że tak. Zawsze.
- Ilu w sumie żołnierzy jest teraz na szkoleniach w Najwyższej Izbie?
- Nie pamiętam, ale łatwo to sprawdzić. A dlaczego pytasz?
- Dowiedziałem się dziś, że Wataha Szarych Jabłoni wysłała tej zimy siedmiu swoich żołnierzy na szkolenia.
- Mhm?
- To bardzo dużo.
- Jeśli tak mówisz. - Basior w zamyśleniu drapnął się po karku. - Poczekaj tutaj. Zaraz zobaczymy.
Więc Szkliwo czekał, a Irosył zaszył się w głębi urzędowego labiryntu. Po niedługim czasie wrócił z paczką papierów, tak podobną do wszystkich innych w tym miejscu, a jednocześnie o tak niepowtarzalnym wnętrzu.
- Proszę bardzo. Wszystkich razem dwunastu. Z północy zgłosiło się pięciu, dostało się czterech. Z zachodu zgłosiło się sześciu i sześciu zostało. Z południa zgłosiło się i dostało się dwóch. Ze wschodu przyszło siedmiu i wszystkich siedmiu odpadło na wejściu.
- Dobrze - skomentował ptak w zamyśleniu. - Nie uważasz, że te liczby są nieco dziwne?
- Bo wszyscy odpadli? Może. A może po prostu nie popisali się na próbach sprawnościowych.
- Za to z Zachodnich Ziem przybyły same prymusy i wszyscy co do jednego przeszli próby. Masz dostęp do danych z poprzednich lat?
- Zostały zarchiwizowane. Musiałbym dobrze wytłumaczyć, dlaczego chcę się dostać do czegoś, co było, a nie jest. Na razie lepiej to sobie odpuścić. Może uda się jakoś inaczej tego dowiedzieć. Dziś wieczorem w remizie porozmawiam z dowódcą i spróbuję pociągnąć go za język.
- Zatem powodzenia. Oby to nie okazało się równie ryzykowne.
- Bez obaw. Remiza... rządzi się swoimi prawami. Jeśli nie zdradzę się niczym wybitnie durnym, do jutra Rapkud i tak zapomni, o czym rozmawialiśmy.
- Ciekawi mnie, ile jeszcze tajemnic skrywa to miejsce.
Irosył pokręcił głową, jakby cisnęła mu się na usta jakaś dłuższa historia. Szkliwo nie był pewien, czy wilk próbuje ją powstrzymać, czy skrystalizować.
- Nawet ja nie wiem o niej wszystkiego. I wcale tego nie żałuję.
- Ale o tym, co robią w szpitalu, pewnie słyszałeś? - Szkliwo powoli przestąpił z nogi na nogę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może dowie się czegoś nowego również w tej sprawie. Na przykład, że wszystko to jest jednym wielkim nieporozumieniem. Że szczenięta wcale nie są zabijane, tylko na przykład...
- A co się dzieje w szpitalu? Ach... no tak. Co innego się może dziać. To trudna sprawa. Niechciane szczenięta. Utylizacja.
- Tak. Właśnie to.
- Na co dzień po prostu udajemy, że tego nie ma.
- Ilu jeszcze rzeczy „nie ma”? - Szkliwo nieznacznie uniósł brwi. - Jest jeszcze coś, o czym możesz mnie uprzedzić, zanim dowiem się przypadkiem?
- Daruj, towarzyszu. Dziwnie rozmawiać o takich rzeczach. Nie po to tu jesteśmy. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie, i róbmy swoje.
- W ten sposób napędzamy to, co się dzieje. A przynajmniej niektórzy z nas.
- Praktycznie wszyscy z nas, Szkliwo. A krzywa rozkładu normalnego mówi, że jak wszyscy coś robią, to jest to norma.
- To zbiorowa ślepota.
- Właśnie dlatego NIKL to świat, do którego trzeba przyzwyczajać się stopniowo. Kto zobaczy zbyt wiele naraz, może się zrazić. A my nie możemy się zrażać, mamy pracę do wykonania. - Zamilkł na chwilę, z niepokojem patrząc rozmówcy w oczy. Dopiero gdy upewnił się, że nie ma w nich odrazy czy złości, jego własne wyraziły niemą ulgę. - Wiem, że to potrzebne. Wykonać tu swoje zadanie, dla naszego dobra, tam, na wschodzie. - Znów przerwał. Szkliwo przechylił głowę, chcąc skłonić go, by zakończył myśl. - Ale cośmy tu robili... Czasem wraca to do mnie w myślach i zastanawiam się, czy to wszystko było tego warte. Nie zmażę z siebie wstydu przez lata. Czasem zastanawiam się, dlaczego akurat ja. Czy w tym bagnie nie mógłby się kąpać kto inny?
- No cóż, z przykrością muszę zauważyć, że teraz siedzimy w nim obaj.
- Ech, bratku. Ty możesz jeszcze się z niego wydostać, umoczywszy ledwie piórko. Na mnie już dawno za późno.
- Załóżmy. Dziękuję za pomoc i mimo wszystko powodzenia w remizie.
- Bywaj i ty. Twoja naiwna miłość do rodzinnych stron także mi dodaje otuchy. Przypomina, że to wszystko ma sens.
Szkliwo uprzejmie skinął mu głową na pożegnanie.
Gdy tylko wychylił się z budynku urzędu, lodowate powietrze i setka śnieżnych drobin uderzyła prosto w niego. Zima rozszalała się na dobre. Nawet zdziczałe śliwy pod oknami domów tańczyły dramatycznie, szumiąc niczym wiekowe dęby w starym lesie. Zmarznięty piasek chrzęścił pod nogami.
Na jednym końcu wsi remiza, miejsce pobierania zapłaty za wierną służbę sile, której chyba żaden z wilków w rzeczywistości dobrze nie poznał.
Na drugim końcu szpital. Miejsce składania największej ofiary, by wszystko mogło trwać beztrosko, gnuśnie, nie znając celu i o niego nie pytając.
A pośrodku urząd. Oko tego miejsca, chcące widzieć wszystko i wszystko kontrolować. Sprawca całego zamieszania.
A na uboczu... mały domek ukryty za śliwą kocierpką. Przechodząc obok niego, Szkliwo przystanął. Stwierdził, że chętnie zajrzy tam, zanim skaże się na towarzystwo współpracowników, z którymi spędził pierwszą połowę dnia i wspólnie z którymi już niebawem miał wybrać się na kolację.
Cispesja była w środku. Gdy tylko gość przekroczył próg, jej szczurek już biegł mu na powitanie.
- Dunio. Duniu! - wołała za nim. Gdy wychyliła się z pokoiku, gryzoń zdążył uwiesić się na ptasim skrzydle i przebierał łapkami w powietrzu. - Och, Szkliwo! Jak miło, że wpadłeś!
- Na chwilę. Nie potrzebuje babcia w niczym pomocy?
- W wypiciu kubeczka mleczka. To na pewno! Dunio nie ma dziś apetytu.
Szkliwo delikatnie strząsnął z siebie przyjaciela babci Cispesji i wszedł do pokoju, by usiąść na znajomych szmatkach.
- Opowiadaj, co nowego u ciebie? - głosik starej wadery wtórował chlupaniu mleka wlewanego do kubka.
- Codziennie coś nowego. Tyle, że nic ciekawego. A u babci?
- Od lat zupełnie to samo. Tośmy pogadali! - zachichotała.
- No dobrze. Z ciekawszych rzeczy, współpracownik posądził mnie za coś, czego nie zrobiłem. A potem... - Zawahał się. Spuścił wzrok na leżący przed sobą kilimek i odruchowo podniósł jego róg, zwijając w palcach. - W sumie to wyszło, że sam zrobił coś znacznie gorszego.
- To bezecnik!
- Nie wiem. Bo dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to poniekąd wpisane w naszą pracę. Niemniej dziwnie się z tym czuję.
Tym razem babcia pokiwała głową i pomyślała dłużej, zanim postanowiła odpowiedzieć. Nie dopytywała, i dobrze. Prędzej by skłamał, niż zdradził szczegóły, a kłamać nie lubił. Coś jednak kazało mu w jakiś sposób podzielić się swoją historią i sprawdzić, co otrzyma w zamian od innych uczestników tej ponurej sztuki. Myślał, że wizyta w szpitalu nie zmieniła wiele, że nie wziął do siebie tego, co tam zobaczył i usłyszał, a jednak, odkąd opuścił jego progi, NIKL zaczął jeszcze bardziej go przytłaczać. Nie mógł wyrzucić z głowy Ildiri i szczeniaków, a spotkanie z Irosyłem dołożyło do tego swoje trzy grosze.
- Wiesz - zagadnęła. - Słyszałam kiedyś opowiastkę o dwóch przyjaciołach. Za dawnych czasów krążyła tutaj po okolicy. Był w niej jeden ślepiec, który codziennie znajdował na swoim sienniku kartkę. Codziennie dotykał jej z każdej strony, ale była taka sama, jak każda poprzednia. Denerwował się, rzucał ją w kąt, bo wiedział, że to sprawa jego przyjaciela. Kiedyś spotkał sąsiada i pokazał mu jedną z kartek. A sąsiad na to: „Na kartce jest rysunek!”. Ślepiec więc poszedł do domu, wściekły bardziej niż zwykle, i nakrzyczał na przyjaciela, który ośmielił się kpić z niego w ten sposób. Następnego dnia znów znalazł na posłaniu kartkę. Poszedł do sąsiada ze łzami w oczach i tak mu się wyżalił: „Przecież jestem ślepy. A dziś znowu dał mi obrazek, którego nie mogę zobaczyć. Jest podły, robi mi na złość! Taki z niego przyjaciel!”. Sąsiad zafrasował się i poklepał go po plecach. „Wybacz mu. Przecież biedak jest ślepy i głuchy”.
Gdy znów zapadło milczenie, Szkliwo odetchnął głębiej. Cispesja przyglądała mu się z wyczekiwaniem.
- Dobrze. Już nic nie mówię.
- Mam nadzieję, że niczym cię nie zdenerwowałam! - Wadera złożyła łapy w geście pełnym obaw.
- Nie, skądże. Muszę po prostu przemyśleć parę rzeczy. Jak to się stało, że jest babcia tak inna od wilków, które tu żyją?
- Nie całkiem rozumiem, o czym mówisz, Szkliwo?
W zamyśleniu podparł się na jednym skrzydle. Jeszcze przed chwilą był pewien, że potrafi to sprecyzować.
- Nie wiem - stwierdził powoli, ale nie dał za wygraną. - Chyba... tak życzliwa. Tyle rozumie.
- Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz, miałam taką pracę i widywałam tyle wilków, że musiałam w końcu co nie co zrozumieć. A najczęściej miałam do czynienia właśnie z urzędnikami. Oj, znam dobrze tę mentalność. - Cispesja mówiła delikatnie, ale w jej oczach było widać subtelny płomyk samozadowolenia. - A zresztą. Jak się kiedyś zestarzejesz, sam zobaczysz, jak to jest. Wtedy rozumiesz nawet rzeczy, których może byś nie chciał.
- Kiedy właśnie bardzo chcę - zniżył głos do szeptu. Miał wrażenie, jakby kiedyś, gdzieś już to słyszał. - Babcia była urzędniczką? - Choć nie podkreślał tych słów wyrazistą intonacją, spojrzał na nią z uwagą. Wadera uśmiechnęła się ciepło.
- Nie, nie. To nie dla mnie. - Pokręciła głową, najwyraźniej na chwilę przenosząc się do świata wspomnień. - Jak ty się czujesz? - zapytała, bez wyjaśnień porzucając poprzedni temat.
- Dziwnie - odparł, na chwilę zatrzymując na niej wzrok.
- To znaczy?
- Jakbym czuł lęk, chociaż serce bije mi wolno. I ściska się, jak w smutku, chociaż nie mam powodu, by się smucić. To paraliżujące. A jednocześnie pociągające. Czuję obawę przed utratą, ale nie wiem, co mógłbym stracić. Niczego już wszak nie mam. Tak jakbym... czuł, że niedługo umrę. Chociaż wiem, że to bezpodstawne myślenie.
- Ciało mówi, że najwyższa pora odpocząć.
- Gdyby jeszcze to było takie proste.
- To nie jest proste - stwierdziła. - Nie tutaj. I wasi szefowie wiedzą, że to nie jest proste. I to nie ma być proste.
- Tak czy inaczej, ma babcia rację. Czas trochę odpocząć do pracy, żeby wieczorem zdołać się doturlać do remizy.
- Poczekaj - powiedziała, widząc, że gość wstaje. Wyciągnęła łapę i podniosła jeden z kilimków zdobiących betonową podłogę. - Weź go, proszę. Będzie ci się wygodniej spało. Weź! - powtórzyła, zanim zdążył otworzyć dziób.
Spojrzał na barwny podarek. Zielone, czerwone i rude paski, wykończone czarnym frędzlem, pachniały kurzem, jak wszystko w pokoiku.
- Dziękuję - odpowiedział cicho.
Zimowy wieczór nie był cichy jak te w lesie. Wiatr pędził przez równinę, na której mieściła się siedziba NIKL-u, owiewał domy i gnał dalej, w nieznane, nie dbając o to, kogo zwali z nóg, komu wyrwie z łap jeszcze niepodpisane sprawozdanie lub komu zetrze z oka samotną, niezauważoną łzę. Przepędził nawet gęste chmury i odsłonił kawałek nieba; purpurowego, bezkreśnie wysokiego.
Latarnik znów szedł ulicą, pozostawiając za sobą ciepłe światło, które dopiero po zmroku miało rozkwitnąć swoim pełnym wdziękiem.
- Hej, Szkliwo to już wrócił? - Głos z wnętrza domu należał do Rasza. - Wiecznie się gdzieś włóczy.
- Przyszedł. Stoi pod drzwiami - wymamrotał karcąco Hapenir.
- A ten co się tak czai?
- Nie czaję się. Patrzę, jak pochodnie zapalają. - Ptak odwrócił się lekko do wnętrza, by jego głos był lepiej słyszalny.
- A idźcie do dupy z tym. Znaczy, idziemy na kolację. Zaraz będzie ciemno.
Remiza jak zwykle przywitała ich gwarem, światłami jaskrawszymi od pochodni oraz tysiącem zapachów. Rasz prawie codziennie narzekał, że są spóźnieni i lada chwila asystenci inspektora od zachodu podbiorą im najlepsze smakołyki, ale tym razem rzeczywiście przybyli później niż zazwyczaj. Birast zajął już miejsce na środku, a obok niego siedziała Ildiri.
Zanim Szkliwo przyłączył się do pozostałych asystentów, którzy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, przystanął na moment i potoczył wzrokiem po wielkiej sali. Zmierzyć ją wzdłuż i wszerz choćby spojrzeniem było nie lada wyzwaniem. Spostrzegł Irosyła z dala od ogniska. Otaczał go wianuszek wilków, ale trudno było stwierdzić, czy któryś z nich to dowódca wojska.
Wreszcie ptak jak skazaniec usiadł przed napełnionym dla niego kubkiem wina. Miał serdecznie dość tego miejsca. Hapenir i Rasz debatowali już o swoich niezmiernie ważnych sprawach.
- Hej, przecinku! - Głos bardziej żywiołowego z nich wyrwał go z własnych myśli. - Po co właściwie wzywał cię ten wilk od rekrutacji? Jednak się co do ciebie pomylili i za głupi jesteś na służbę w naszym elitarnym zespole? - zażartował rubasznie.
Jeśli tego wieczora można było jaskrawiej niż Rasz pokazać swój brak wyczucia czasu, lista możliwości byłaby bardzo krótka. Szkliwo poczuł na sobie spojrzenie wszystkich czworga zebranych. Lodowate ślepia wilczycy przenikały go na wskroś, a trwający przy niej Birast wpatrywał się w niego z suchą ciekawością, jakby czekał na nieuniknione potknięcie i upadek.
- Nie musisz się martwić. Wszystko jest w najlepszym porządku i nikt nie chce pozbawiać was trzeciego asystenta - odrzekł w końcu.
- A więc masz przed nami jakieś tajemnice? - Basior wyszczerzył się prowokacyjnie.
- Nie. Po prostu niektóre pytania brzmią ciekawiej, dopóki nie padnie odpowiedź. - Uprzejmie kiwnął mu głową.
- A idź w cholerę. - Rasz zmarkotniał. Wszyscy obecni zajęli się jedzeniem i na pewien czas ponad towarzystwem zapanował błogi hałas uczty. Ildiri zniknęła, a gdy tylko się to stało, do Birasta przysiadły się dwie inne wadery. Te ściągnęły na siebie najpierw spojrzenia, a potem obecność kilku innych urzędników różnych rang. Zrobiło się dość tłoczno.
- Chłopaki, to ja...
- „Będę się zbierał” - przedrzeźnił go Rasz, namiętnie kiwając głową na boki. Spróbował przełknąć kawałek kości, który na chwilę utknął mu w gardle. - A żeby cię... pewnie. Ale nie myśl sobie, że za którymś razem nie zostaniesz do końca. - Zakaszlał.
- Zostanę, zostanę. Kiedyś. - Szkliwo podniósł się z westchnieniem. - Spokojnej nocy wszystkim życzę.
Ignorując odpowiedzi mamrotane przez pełne pyski znajomych i nieznajomych, ruszył do wyjścia. Przestąpił przez przytulone do słupa ciało w pewnym sensie już mu znajomego, pijanego wilka. Tym razem przynajmniej nie miał na sierści podejrzanych, czerwonych plam. Był, jak przystało na urzędnika po godzinach, po prostu zalany w pestkę.
Na zewnątrz zimowa cisza aż dzwoniła w uszach. Tylko strażnik, trwający u wejścia jak co noc, przestępował z nogi na nogę, co chwila unosząc jedną z łap do pyska i chuchając na nią troskliwie.
Zanim Szkliwo wkroczył na ścieżkę do domu, jego uwagę przykuła postać stojąca w oddali, pod murem, ukryta przed zgiełkiem remizy i oczami jej gości. Zawahał się, rozpoznawszy w niej Ildiri, która przepadła niedługo przed jego wyjściem. Okazja była zbyt dobra, by jej nie wykorzystać, niezależnie od tego, czy wilczyca znalazła się w tym miejscu przypadkiem, znów uciekając przed swoimi obowiązkami, czy też... przyprowadziło ją tam coś innego.
- Pozwolisz na słówko? - Przystanął, wyprostował się i nabrał w płuca mroźnego powietrza.
- No, czego? - burknęła, rzucając mu nieprzychylne spojrzenie.
- Dlaczego naopowiadałaś Birastowi bzdur?
- Jakich bzdur? Zawsze jest tak, jak ja mówię.
- Jak myślisz... Co zrobiliby twoi kierownicy, gdybym powiedział prawdę o naszej rozmowie?
Ślepia wilczycy błysnęły, otwierając się szerzej. Nagle Szkliwu wydało się dziwne, że w ogóle takiej możliwości nie przewidywała. Otworzyła pysk, niemo, jak ryba wyjęta z wody.
- A zrobiłbyś to? - wydukała w końcu.
- Uważasz, że nie, ponieważ...?
- Bo wtedy... - Przerwała i zastygła w bezruchu, na stanowczo zbyt długą chwilę. Tylko ogon poruszał się wolno, na znak namysłu. - Nie dałbyś sobie szansy na zmianę decyzji. - Wreszcie jej łapy poruszyły się, a reszta ciała wyraźnie rozluźniła. Było w tych ruchach coś, co mówiło więcej niż słowa. Szyfr, którego złamanie dałoby prawdziwą odpowiedź. Szkliwo czuł, że bez tego rozmowa jest tylko jałową wymianą frazesów.
- Nie wyraziłem się jasno? Ildiri, daj mi pracować w spokoju. Nie wchodźmy sobie w drogę.
Zbliżyła się dokładnie tak, jak poprzednio: wolno, lecz zdecydowanie. Była dziwnie pewna swojego założenia. Trochę, jakby nie opierało się tylko na ich poprzedniej rozmowie. Na czym innym jednak by mogło?
Serce obiło mu się o żebra. Ciepło krwi rozgrzało mięśnie tuż pod skórą. Musiał przyznać się sam przed sobą, że zaczynał ogarniać go niepokój. Kim była ta wilczyca?
- Masz na mnie chęć... - mruknęła, gładząc łapą miękką sierść na swojej piersi. Jego czoło zmarszczył lekki grymas.
„Koleżanko, ja ostatnio najbardziej mam chęć zniknąć. Najlepiej ostatecznie”.
- No, co się krzywisz? - odezwała się znowu, zachęcona jego milczeniem. - Czuję, jak krew wrze ci w żyłach.
„Choć... jedno drugiego wykluczać nie musi”.
I znowu to zrobiła. Jej łapy przekraczały granice z zadziwiająco beztroską bezczelnością. Tym razem chwyciła za kołnierz jego ukochanej jesionki. Wtedy poczuł, że jego krew rzeczywiście zawrzała, ale z zupełnie innego powodu.
- Masz trzy sekundy, żeby się odsunąć - oświadczył, jednak ona ani myślała się odsuwać. Ściskała materiał i patrzyła na niego wyzywająco. Z niesmakiem wziął jej łapę w dwa palce i pociągnął, próbując oderwać od swojego płaszcza. Ta tylko zacisnęła się mocniej. To ostatecznie przekonało go do porzucenia ścieżki pokojowej. Chwycił ją z całej siły i, korzystając z momentu zaskoczenia, zanim wilczyca zdążyła krzyknąć, wykręcił do tyłu. Obezwładnił ją, przypierając do ściany.
- Puść mnie - rzuciła takim tonem, że nawet nie chciał podejrzewać, czy kryje się w nim więcej złości, czy satysfakcji. Dał się sprowokować, ale przegrywać w jej grze nie zamierzał.
- Jak będę chciał. Muszę się zastanowić, czy bardziej wychowawczo będzie zabić, czy puścić wolno.
- Puść mnie! - wrzasnęła. - Ratunk...
Przycisnął skrzydło do jej pyska. Tak nerwowej reakcji nie przewidział.
- Cicho. Przecież nic ci nie zrobię - powiedział, z jeszcze większym zdumieniem zauważając, że oczy wilczycy zaszkliły się, a jej łapy, tak wcześniej stabilne, drżą. - Wyglądam ci na mordercę?
- N... nie - wymamrotała ostrożnie.
Echo własnych słów zahuczało mu w głowie.
- Szefostwo byłoby zadowolone, gdyby wiedziało, że lecisz z łapami do gości? Prawie mi płaszcz podarłaś.
- Jesteś podły! Wal się, ty i te twoje betońskie obyczaje! - Żachnęła się i właśnie wtedy jej ślepka zatrzymały się na nim na dłuższą chwilę. Wymalowana była na nich uwaga. - Och. Masz teraz źrenice jak dojrzałe czereśnie - zauważyła, cichutko, jakby jeszcze przed chwilą nie próbowała wybuchnąć. - A więc to takie lubisz zabawy.
- Tego też uczyli cię w pracy?
- Tak - szepnęła, nie bez cienia dumy.
- Więc źle cię uczyli. To zwykła reakcja na adrenalinę. - Odłożył jej łapę na ziemię i wycofał się pod ciężarem jej lustrującego wzroku.
- Naprawdę niczym się nie różnicie od wilków.
- Dobrej nocy - rzucił chłodno. Ildiri wciąż podążała za nim wzrokiem.
- Nie będzie dobra.
- Przykro mi. - I może nawet gdzieś w głębi duszy naprawdę poczuł, że trochę mu przykro, jednak podenerwowanie oraz narastające zmęczenie skutecznie tłumiły wszystkie uczucia wyższe. Stał już na ścieżce i nie marzył już o niczym, poza szybkim powrotem do domu.
W drodze powrotnej minął jeszcze jednego wilka, który opuścił remizę przed czasem. Na poboczu drogi, której granicę można było teraz rozpoznać w śniegu tylko dzięki wydeptaniu jej przez dziesiątki krążących nią codziennie łap, wylegiwał się nieznajomy basior. Jego rozluźnione łapy i spokojny oddech wskazywały na to, że śpi. Ptak zatrzymał się na jego wysokości. Obrazek wyglądał nędznie. Wszyscy wracający tej nocy do domów mieli przejść obok śpiącego przy drodze wilka i rzucić mu pobieżne, lecz nieoględne spojrzenie, przez lata przyzwyczajeni do podobnych widoków. W NIKL-u nie szanowało się takich, którzy nie panują nad swoim upojeniem i nie docierają na posłanie.
Przestąpił z nogi na nogę, by trochę się rozgrzać, poprawił płaszcz i ruszył swoją drogą.

Cdn.

piątek, 8 sierpnia 2025

Od Smoły CD Szpaka - "Ciche Szepty Nieba"

“Nie chodzi o miłość, Szpak”- Dudniło jej w głowie. Patrzyła jak odlatywał z łoskotem skrzydeł. Fuknęła lekko zirytowana, pozbierała się niedbale z podłogi i ruszyła pieszo w przeciwną stronę.
Czy naprawdę tak myślała…czy chciała mieć ostatnie słowo? 
***
Burza trwała parę dobrych dni. Silny wicher złamał kilka suchych sosen, te kładły się na sąsiednich i łamały się nawzajem, kaskadowo. Woda spłynęła łąkami, żłobiąc we wzgórzach płytkie wąwozy, błotne wydmy i grząskie bajora. Część wzgórzy zamieniła się w ziemiste osuwiska, niszcząc domy i nory, a ich już-nie-mieszkańcy snuli się w grupkach na skargę do starego alfy. Ale ów letni, zdradliwy deszcz napełnił również sztuczką sadzawkę krystalicznie czystą, lśniącą teraz w promykach poranka wodą. 
Dzieciaki były dumne, Smoła również. Może nie tak bardzo jak oni, ale oglądanie ich w ciągu dnia pozwalało zapomnieć o ciężkich nocach. 
-To co, pora na rybki.- Odparła, a jej komentarz spotkał się z niecierpliwym przebieraniem kilku par wilczych łapek. 
***
Długo patrzyła się na swoje odbicie w jeziorze, tym samym w którym mogła obmyć się ze wstydu, o którym nie wie nikt poza ich dwójką. Kątem ucha dochodziły do niej odgłosy Jałonki goniącej karasie, jednak jakby przez mgłę i gęsty dym pod jej czaszką. Dziwna pustka wypełniała jej wnętrze, czuła się jak muszla, pusta, jedynie wspomnienie o dawnym życiu. Jej odbicie było jedynie reliktem dawnych dni. Uderzyła łapą o taflę wody.
To nie była miłość. Nie znała znaczenia tego słowa, nie mogła go użyć. Chciała, żeby Szpak był jedynie doświadczeniem. Epizodem, który pomógł jej dorosnąć i skończył się z chwilą, gdy jej cel został osiągnięty. Ale epizod nie chciał się skończyć, to nie była książka z jasno określonym wątkiem, który można zakończyć kropką i przejść do następnego rozdziału. Jej życie toczyło się dalej a ten basior nadal mijał ją w drodze do pracy, z niezręcznym, acz uroczym uśmiechem dla wymiany grzeczności. Echo jego działań odbijało się w pustej muszli, nie pozwalając o sobie zapomnieć, a jego działania wplotły się w nią cienką nitką, stając się nierozerwalną częścią niej samej. Odcinając się od nich, odcięłaby cząstkę siebie. Nie zdawała sobie sprawy że otwierając się ze wszystkiego co ma drugiemu wilkowi, zwiąże go ze sobą tak mocno, acz wbrew jego woli. A teraz jedyne co jej pozostało, to odwzajemnić ten przelotny, płytki, uprzejmy uśmiech z drodze do pracy i zakopać wspomnienie jeziora głęboko z tyłu swojej głowy. To przecież oznacza dorosłość, prawda?
-MAM, MAM! - Szczeniak zakrzyknął w akompaniamencie plusków gdzieś z boku jej głowy.
-Gratulacje!- Odkrzyknęła, nie spojrzała jednak nawet, czemu gratuluje.

“I’ll chew you up and
I’ll spit you out
Cause that's what young love
Is all about
So pull me closer
And kiss me hard
I'm gonna pop your bubble gum heart”


(The End)
(Myślę, że to zgrabny koniec, przynajmniej dla ich wątku)

środa, 6 sierpnia 2025

Od Talii - "Puchło" cz.1

Talia wstała z samego rana. Rozciągnęła się i rozejrzała po ich małym pokoiku. Dalia była nadal zawinięta wokół Puchacza, jej skrzydła wygodnie ułożone na jej bokach. Sohea była wyłożona zaraz na nich, jednak nigdzie nie było śladu Delty. Stary medyk pewnie wyszedł już do pacjentów. On zawsze spał tak krótko, ale dbał żeby Talia i Dalia usypiały wygodnie. I samiczka wiedziała też, że rola medyka wymagała wielu poświęceń, chociaż Delta nigdy nie wyglądał bardzo mocno zmęczony, tylko zirytowany. Talia wstała powoli, wyjmując swoje łapy spod ogonów i sierści innych wilków śpiących w tym miejscu. Było ciasno, ale domowo – przyjemnie.

Talia wyłoniła się zza zasłonki i podążyła za zapachem świeżych ziół do stołka, gdzie już czekał na niej kawałek zajęczej nogi. Pochłonęła ją, głodna po całej nocy snu i niewielkiej kolacji. Delta nie podniósł na nią wzroku ale przywitał się z nią wesoło. Mieszał właśnie jakieś maści które pachniały miętą. Ktoś musiał mieć zapalenie.
—Ktoś ma zapalenie? — spytała wycierając pyszczek.
—Tak.  Russer z WSJ — odpowiedział. — Dobry nos. — i nacisnął na jej nosek. Talia roześmiała się, komplement lecąc prosto do jej serca. Zadowolona z siebie chwyciła za więcej mięty i pod uważnymi instrukcjami Delty sama zaczęła kręcić.

Po zajęciach z medycyny i po zajęciach z łowiectwa Talia odłączyła się od swoich znajomych, żeby pójść na spacer. Jej łapy prowadziły ją przez zarośnięty las i wydeptane ścieżki, gdzie dzikie kwiaty w kolorach bieli, czerwieni i złota mieniły się w letnim słońcu. Południe już przeszło, więc nie było aż tak parnie i ciepło, chociaż nadal promienie grzały i miziały po pysku. Talia przekraczała zgrabnie każdą przeszkodę, jej dodatkowa para łap pozwalając na zgrabne manewrowanie i doskonałe zachowanie równowagi. W końcu od tego ma się supermoce!
Talia przekroczyła w końcu nad kawałkiem drewna prosto nad jeziorko pod wodospadem różanym. Te piękne kwiaty przywitały ja prawie duszącą wonią. Wszystko wokół zawirowało na chwilę, kiedy tlen w jej płucach wypełnił się pyłem i zapachem róży. Ale mimo to było tu pięknie. Czerwienie, róże i zieleń wystawały z każdego kąta, a woda chlapała chłodnymi drobinkami przy każdym uderzeniu w spokojną taflę. Talia odetchnęła. Tu było tak spokojnie, prawie jak w niej. Życie z przeszłości zacierało się na rzecz nowych odkryć i wiadomości. Wadera podeszła bliżej i skuliła się pod jednym z niskich krzaków róży, aby schować się nieco przed słońcem. Może nie było już tragicznie ale cudownie też nie. Jej sierść była nieco targana przez kolce, które definitywnie nie miały dobrych zamiarów, ale Talia była jeszcze na tyle drobna aby nie wbiły się w jej skórę i nie zrobiły krzywdy. Siedząc tak pod krzakiem, jej oczy obserwowały otoczenie. Delta i Salvatore mówili, że to bardzo dobre ćwiczenie i na medyka i na łowcę. Więc obserwowała. Motyle i pszczoły przelatywały pomiędzy kwiatami , w pośpiechu, jakby pyłek w głowach róż miał zaraz wyparować. Gdzieś jakaś myszka, pod liściem, szukała czegoś w trawie, jej wąsy poruszając się przy jej intensywnych ruchach nosa. I tak sobie siedziała, dopóki coś miękkiego nie przylgnęło do jej łapy. Sierść na jej karku zjeżyła się, a ciało zastygło w bezruchu. Aiden mówił jej że to jest jej reakcja na panikę i że to nie dobrze. Zastyganie jest niedobre, ale ona nie była w stanie tego kontrolować, nie była w stanie tego zmienić. Powoli, z bijącym w piersi sercem spojrzała co raczyło ja dotknąć. W myślach już widziała niedźwiedzia z ostrymi szponami, wilka ze złymi zamiarami  czy nawet tygrysa, bo ponoć i one bywają czasami widziane na terenach watahy. Ale nic takiego nie znajdowało się u jej boku. Zamiast strasznych drapieżników Talia spoglądała na małe białe zawiniątko. Po krótkim namyśle, tknęła to łapką, a to wydało z siebie tylko prychnięcie. Samiczka tak jeszcze chwilę na to patrzyła, aż stworek nie przesunął się dalej, idąc wzdłuż jej ciała, jakby ta była górą do przejścia, a nie wilkiem do przeskoczenia. Dwa uszka wystawały z tego dziwactwa jak sunęło po drodze niczym ślimak. Nie za szybko, nie za wolno, z wyrafinowaniem jakiego Talia nie spodziewała się po czymś co zdawało się nie mieć oczu. Co to było? 

Od Szpaka CD Smoły - "Ciche Szepty Nieba"

—Czekaj Smoła… — Szpak przeskoczył nad nią jak olimpijczyk. Jego łapy uderzyły o trawę kiedy odwrócił się na pięcie, jego wzrok zdeterminowany. —Może trochę dramatyzuję, ale.. cóż. Trochę mnie już znasz. — zaśmiał się pod nosem całkowicie zawstydzony swoją spiralą w niewiadome strony, w światy, które nigdy nie powstały, nigdy nie zakwitły i były odległe jak planety, którym nigdy nie dane się było zderzyć. —Ale… Smoła… To zabrzmi odważnie … albo szalenie ale… co jakbyśmy spróbowali? — jego pierś opadła zrezygnowana swoimi słowami. Ale Szpak był zadowolony, dumny, że w końcu słowa, które tkwiły w jego gardle wyszły na świat jak sowa na wiatr.

Te niebieskie oczy, które były dalekie od tego co chciał, czego szukał, spoglądały na niego zaskoczone.
—Brzmię szalenie, prawda? — odsapnął w końcu. Jego pysk wykrzywiając się nieco w tym silnym zażenowaniu, po głupich sytuacjach. — Zapomnij o tym. Nie wiem co mi odbiło. Może to że szukam znaczenia wszystkiego co nie musi mieć znaczenia i może, że… psuję wszystko. Miłej nocy. —  i tym razem to on rozłożył skrzydła i zanim odpowiedzi padły i wybory zostały podjęte zniknął w odmętach nocy, powiew jego startu porzucając parę ciemnych piór za sobą.

Żałował? Tak. Ale jednocześnie też nie. Nie był pewien co powinien czuć. To ona pocałowała go pierwsza, on zarzucił się na nie, ona odparła mu luźno, a on wyskoczył z czymś tak… pozornie prostym .Sensownym. Lubią się. Może nie kochają. Oboje szukają w pewnym sensie zbliżenia, które było dla nich obce do czasu. Dzieci we mgle, które znalazły siebie nawzajem. A jednak jednocześnie to brzmi tak desperacko. „Spróbujmy?” Co? Parę nocy? Miłości? Żalu? Goryczy jak jedno porzuci ten pomysł? Banalne acz niewykonalne. Nie dla Szpaka. Jego serce było proste, jego umysł zaplątany, szybki, biegnący. Oba szukają tego co miałoby zaspokoić ten ogień, tę pustkę, która prześladowała jego wnętrze. To nie miało sensu.

Lądowanie było niezwykle intensywne. Jego łapy prawie ugięły się pod nim kiedy uderzył w ziemię z impetem. Polana, kolejna nic nie znacząca cząstka jego życia. Był tu trzecią noc, bo nie chciało mu się szukać nic nowego, a i teraz tu wrócił, jego ciało działając na automatycznym kierowaniu. Drzewa, na których miewał w nawyku spać zdawały się patrzeć na niego i kwestionować jego wybory. Gorzki smak łez i frustracji pomieszały się w jego gardle, kiedy zawarczał sam na siebie. Tyle emocji na jego zazwyczaj spokojnym pysku. Tyle emocji, które czuł rzadko. A może często? Czy nie był ciągle sfrustrowany na swoją sytuację? Na swoje myśli? Brak tego zaparcia? Wolności? Rozumienia świata? Kolejne warknięcie, cichsze. Racja… Co on miał jeśli nic? Nie dom, nie wolność, tylko skrzydła i pułapka jego własnego umysłu, plątająca liny wokół jego ciała aby trzymać go przy ziemi.
—Wszystko okej? — Szpak podniósł oczy, bardzo szybko. Jego kark poczuł to szarpnięcie prawie w ogonie. Stanął prosto, jego skrzydła nieco rozłożone aby wyglądać na większego. Jego zielone oczy zabłyszczały gniewnie w blasku księżyca, aby szybko uspokoić się i może nieco zakłopotać.
—Tak. — skłamał, te słowa jak jego tarcza.
—Na pewno? Warczysz do siebie. — Dana podeszła bliżej, jej oczy pełne zaufania, ognia. Błękit, który odrzucał go coraz bardziej.
—Trochę sfrustrowany Spadłem z drzewa w trakcie snu. Nie zdarza się często. — zamachał ogonem, odrobina prawdy przedzierając się przez jego ściany.
—Ah. Nic ci nie jest w takim razie? —
—Nie. Jest okej. — pokiwał głową. Jego łapy deptując źdźbła trawy w niepokoju i oczekiwaniu. Jego umysł pracował intensywnie, oczy wbijając się w waderę. W jedyne co teraz zdawało się być mu znajome. Przyziemne. Zbliżyła się jeszcze bardziej. Pozwolił jej. Jej nos zetknął się z jego, kiedy źle oceniła odległość między nimi w cieniach nocy. Szpak odetchnął ciężkim oddechem. Czy mógł być samolubny? Kosztem innych? Może… Może… może…
Jego umysł biegł, jego serce dudniło. Głos utknął w gardle. A ona nachyliła się i złączyła ich usta. Pocałunek był pusty, dla niego. Dla niej… to było wszystko o czym marzyła. Ciepło jego futra, jego łapy na jej ciele, oddech na futrze. Trawa była zimna i morka pod ich plecami , kiedy oboje w nią opadli. Danie zakręciło się w głowie od tej sytuacji. Jej serce biło mocno, chociaż umysł podpowiadał, że to tylko raz, tylko na teraz. Ale serce mówiło na zawsze.

Ale kiedy rano wstała Szpaka nie było. Pozostało jej tylko wspomnienie jego ust na jej ciele, jego duch w odciskach na jej sierści. Jedna noc. Czy była zadowolona? Oj tak. Wywalczy sobie jeszcze wiele takich!

 

<Smoła?>


Od Bleu - "Wątpliwości" cz.24

Mech. Zapach mchu był tak obcy, a jednak mile widziany w warsztacie Bleu. Leżał w wejściu, wilgotny i w sam raz. Poranna rosa jeszcze utrzymywała się na nim, ale letnie słońce, już w górze, paliło go i suszyło bardzo stopniowo. Ten, który był już w sam raz, nie za wilgotny nie za suchy lądował w łapach Bleu, który cierpliwie wybierał kawałek po kawału i wrzucał go takiego rozdrobnionego do koszyczka. Była to mozolna praca, ale potrzebna. Delta poprosił go o tkany kawałek łóżka. Linki już miał, wyschnięty i obrobiony len już wisiał w cienkich i długich kawałkach na podwieszonej pod sufitem jaskini linie. Słoma pachniała w rogu jaskini, sucha – schowana starannie przed wpływem sił przyrody. Wszystko poza mchem było gotowe. Tkane łóżka były dość niepopularne, a nadto Delta chciał wyłącznie jedno i to przenośne. To nadal było dużo pracy, ale to było tylko jedno łóżko. Na co to może się nadać jak jest samo? No cóż. Bleu nie wnikał, Bleu tworzył!

Jego łapy zgrabnie przesuwały po mchu, wplatając jego skrawki między len, dla miękkości i trwałości. Nie martwił się jego rychłą śmiercią po jednym sezonie, można go zastąpić potem nowym, wciskając nowy mech między szpary we wzorze. Ale początkowa warstwa także była potrzebna, aby te szpary dobrze się zaciskały i dobrze nosiły i trzymały tego wilka nad ziemią. „Niech się unosi, ledwo, ale unosi. Niech nie dotyka ziemi” – słowa medyka były jasne. Ma być nad ziemią. Dlatego Bleu już przygotował sobie dobre kawałki drewna. Dwie długie belki docięte do odpowiedniej wielkości jego sprawną łapą i paroma narzędziami. Były już gotowe aby umieścić na nich łóżko, tylko to łóżko trzeba było utkać do końca. Bleu robił to już trzy dni, na przemian z tworzeniem oprawek do kronik. Poprzednie trochę się uszkodziły od wilgoci. Nie szkodzi, Bleu był tu po to aby zastąpić je nowymi. Lepszymi. W końcu ciągle uczy się i ulepsza swój fach, może łatwiej poprawiać błędy przeszłości. Jego doświadczona łapa ma jeszcze większość jego życia aby douczyć się tam gdzie zawodzi teraz. Jeśli coś się rozpadnie zawsze można to jakoś naprawić!

Dzień przeszedł mu spokojnie, aż Myszka nie wpadła do jaskini zziajana, ale z uśmiechem od ucha do ucha. Za nią wpadł na polankę przed warsztatem Irys. Bleu siedząc przy świetle świecy, uśmiechnął się pod nosem, kontynuując tkanie swojego dzieła. Stało się to już prawie automatyczne, nie było potrzeby silnego światła. Świeca w zupełności wystarczała.
—Tato! — Myszka roześmiała się opierając się o jego bok. — Wiesz… Ja chyba w końcu się wyprowadzam! — zerknęła na niego.
—Tak? A dokąd? — Bleu uśmiechnął się  szeroko ,ale nie podniósł wzroku od swojej robótki. Droczył się z nią.
—Do mojego chłopaka. —
—To ty masz chłopaka? — zaśmiał się udając oburzonego. — Moja mała dziewczynka?! Cóż za zaskoczenie! — szczeknął, jego łapa teatralnie upadając na serce.
—Tak! Mam chłopaka i się do niego wprowadzam! Porzucam cię, oh! — a ona grała w jego grę doskonale. Ah… jego krew w jej żyłach była jasno widoczna w tym momencie. Irys tylko stał z brzegu, łapa na łapie, wzrok nieco niepewny.
—No dobra. A tak serio. Ah ty moja mała córeczko. — odłożył w końcu swoją pracę i chwycił ją w ramiona. — Jestem dumny, że znalazłaś kogoś kogo kochasz. —
—Dzięki tato. — wtuliła się w niego, ich błękitne futra na chwilę zlewając się w jedno w mdłym świetle tańczącego na świecy ognia. —Ale serio się wyprowadzam. —
—I dobrze. Zawsze mówiłem Ci, że sądziłem, że będziesz pierwsza do wylotu z naszego małego gniazdka. A tu proszę. Przesiedziałaś u ojca najdłużej ze wszystkich moich córeczek. —
—Czas najwyższy mówisz? —
—Nigdy nie jest czas najwyższy, ja was tak kocham, że najchętniej to bym was trzymał u siebie na zawsze, ale… wyprowadzka to część dorastania. I każdy kiedyś musi dorosnąć. Ja w tym rozumieniu dorosłości, dorosłem szybko. Dla niektórych za szybko, ale to też dobrze. A ty poczekałaś chwilę i teraz rozkładasz sobie swoje skrzydełka. Oh.. jestem z ciebie dumny. Będziesz odwiedzać swojego starego ojca od czasu do czasu? — odsunął się kawałek aby spojrzeć Myszce w oczy. Ta tylko skrzywiła się i przewróciła oczami.
—Nie jesteś jeszcze wcale taki stary! — mruknęła. — Ale tak. Oczywiście, że będę was odwiedzać!—
—I jeśli kiedykolwiek będziesz chciała wrócić, tutaj jest dla ciebie zawsze miejsce. — Bleu odgarnął z jej pyska parę włosków, które niesfornie opadły jej na oczy.
—Wiem. — przytuliła go raz jeszcze i podeszła do Irysa ocierając się o jego bok. Po czym go porzuciła pod ciekawskim wzrokiem swojego ojca. Bleu zajrzał na speszonego samca przed nim. Irys był bardzo smukłym wilkiem, średniego rozmiaru o futrze tak nietypowym jak futro rzemieślnika. Tylko że było ono szarawe z błękitnymi plamami i pasami, zamiast czysto niebieskie z przebłyskami bieli jak u Bleu.
—Jak wam się wiedzie? Gdzie teraz zamieszkacie? — zagadnął go.
—U mnie na razie. Ale.. myślałem czy nie powiększyć tego co mamy. Moja jaskinia jest bardziej norą. Ciasna. — odpowiedział, jego czerwone oczy krążąc po przestrzennej ale niskiej jaskini, która robiła Myszce za dom i Bleu za warsztat.
—Rozumiem. Jakbyście potrzebowali pomocy z czymś do domu, to zapraszam. Stoliki, łóżka, kubeczki. — uśmiechnął się Bleu. Ramiona Irysa rozluźniły się nieco.
—Dzięki. Może… stołek?—
—Dobrze. Stołek.—
—Taki na świeczki… —
—Taki na świeczki. — Bleu się uśmiechnął i przysiadł tam gdzie wcześniej siedział. Miał na łapach nowe zadanie. Stołek, dla jego kochanej córeczki. Oczywiście Myszka wróciła bardzo szybko, jej rzeczy wisząc w nieco zużytej torbie na jej ramionach.  Bleu spojrzał na nią i machnął łapą.
—Poczekaj jeszcze. — zagadnął i zniknął pomiędzy stosami tkanin, drewna i innych materiałów. Wrócił z bandanką. Małą nieco, zakurzoną i poplamioną. Podał ja swojej córeczce, której oczy zaświeciły się jasno.
—Moja bandanka! Zatrzymałeś ją?!— Myszka chwyciła zużyty kawałek bandany i wrzuciła go na swojej torby.
—No wiesz… Zatrzymałem wiele rzeczy. — uśmiechnął się, jego wzrok zawieszając się na kawałku drewna wiszącym na skalnej skale i odbiciami ich małych łapek.
—Wiem. Dziękuję tato! —
—Nie ma sprawy. Każda z Was zabrała ze sobą kawałek domu. Żebyście pamiętały. —

Wieczór dla Bleu był wyjątkowo dziwny, ale zarazem znajomy. Warsztat stał się pusty, świeca dawno wygasła, a jego łóżko było chłodne, ale miękkie. Przyjęło go w swoje kojące ramiona. Mech i tkaniny wokół jeszcze nosiły na sobie woń jego córeczek, w różnych nasyceniach. Alta gubiła się pod delikatnym zapachem Rany i Myszki, ale była gdzieś tam. A nad wszystkimi on. Ich ojciec. Nadal ojciec, tylko że jego dziewczynki wyrosły i wyszły w świat. Sam tez uciekła z domu, więc nie mógł ich winić. Usamodzielniły się, wydoroślały, znalazły sobie miejsce na ziemi, pracowały tam gdzie chciały, spełniając się w ramach życia. Miłość, żal, błędy – wszystko przed nimi i już za nimi, tak to bywa z życiem. I Bleu mógł być tutaj i czekać czy przyjdą do niego z płaczem, z powrotem czy po prostu go odwiedzą, szczęśliwe. I wierzył, że to zawsze będzie to drugie.

Tkał i tkał aż utkał i zaniósł swoje dzieło do jaskini medycznej. Po czym wrócił do siebie. Zakurzone półki skalne i drewniane stoły przywitały go swoją stęchlizną i otuliły go niczym przyjemna kołderka komfortu. Bleu otarł łapą o kawałek starego dębu, który oderwał od upadłego korzenia, a który teraz gościł w jego skromnym domku, zaraz na skraju jego stołu. Bleu poprawił go i zamyślił się, co można by z tego zrobić? Drewno było w miarę świeże, już suche, pewnie powoli mdlejące od środka od tygodni leżenia martwym. A jednak pukanie pazurem wskazywało, że nie pojawiła się w nim żadna stęchlizna. Był to doprawdy porządny kawałek drewna. Ładny. Pełny. Zasługiwał na coś wyjątkowego, wykonanego pewną łapą rzemieślnika. Zasługiwał na cel – przeznaczenie! I to nie byle jakie. Zamyślenie z pyska Bleu zmiotły nagłe acz spokojne kroki. Basior obrócił głowę w kierunku wejścia zza którego wynurzył się nieśmiały pysk Dalliego. Młodzik wkroczył w progi warsztatu z oporem, nosem dość blisko ziemi i oczami wpatrzonymi we wszystko co wisiało na niskich ścianach.
—Szukasz tam czegoś? — Bleu zaśmiał się wracając wzrokiem i łapami do swojego rozmyślania. Drewno zaśmiało się pod jego pazurami, a może jęknęło?
—Nie. — basior odpowiedział szybko. Jego głos był cichy, niepozorny szept, który z pewnością umarłby na wietrze gdyby nie cisza panująca wokół.
—A co cię sprowadza w takim razie? — odpowiedziała mu cisza. Chwilę tak oboje żyli we własnych światach, dopóki Bleu nie odsunął się od swojego nowego ulubieńca aby sięgnąć po odrobinę chrustu. Zarzucił go na kamienny krąg przy wejściu i dorzucił trawy. Ogień buchnął przyjemnym ciepłem i światłem.

Dally siedział na jednym z wielu dywanów pokrywających zimny kamień jaskini. Zapach mchu, drewna i tkanin otulał go pewnym komfortem. W końcu wilk spędził w tym miejscu wiele godzin skrobiąc niewyraźne literki w ziemi, w drewnie, na papierze. Teraz pisał ładnie, jego ruchy pewne, prawie zdobiennicze.
—To nie dla mnie. — odetchnął. W jego sercu panował mętlik większy niż w jego głowie. —Nie umiem uczyć dzieci. — przyznał. Próbował się odnaleźć w swojej początkowej pracy. Wybrał pracę z dziećmi ,bo ta była wygodna, pozornie prosta.
—Więc ją zmień. — Bleu, ten rzemieślnik, który tyle miesięcy pochylał się nad jego łapami i poprawiał jego błędy.
—Nie wiem co chcę robić. — odparł. Proste stwierdzenie, powinno zadowolić tą niepewność, która go nie odstępowała od jakiegoś czasu.
—Próbuj. Jesteś młody, masz wiele przed sobą. —
—Mówisz jakbyś miał z osiem lat. — Dally parsknął cichym śmiechem.
—Czasem się tak czuję. — ich śmiech rozbił się o ściany. —Ale ja mówię serio. Spróbuj się w… polowaniu? —
—O nie! To definitywnie nie dla mnie! —
—Nie nauka.. To może rzemieślniczka? — Bleu zastukał łapą w swój kawałek drewna.
—Zdecydowanie nie. Już zdaje się nie pamiętasz ostatniego razu kiedy próbowałem coś zrobić. —
—Pamiętam. Ale trening czyni mistrza. — Bleu zakręcił się po swoim domu zbierając trochę porozrzucanych tkanin i sprzątając zagubione kawałki drewna. Po czym dorzucił te skrawki do ognia.
—Trening… Wszyscy mi to powtarzają, ale ja nie czuję żebym był w czymkolwiek dobry. Próbowałem już tylu rzeczy. —
—A pisanie? Może śledczy? —  woda w małym metalowym czajniczku zawyła pod presją ciepła.
—Śledczy… Może. Chociaż to bardzo militarne. Ja nie jestem też bardzo spostrzegawczy. A to chyba potrzebne, prawda? —
—Prawda. —
—Politykiem też dobrym bym nie był. — Dally odetchnął ciężko.
—Prawda. —
—Nie pocieszasz mnie! — Dally parsknął w udawanej złości. Ciepły kubek jakiegoś ziela wylądował w jego łapach. Zapach był miły i kuszący, jak ciepłe łóżko po całym dniu pracy.
—No cóż. — Bleu wzruszył ramionami. — Może w takim razie pustelnik? Tam nie trzeba nic robić tylko być.—
—Yhymm.. .z dala od wilków. — Dally mruknął, jego bok przyciśnięty do błękitu futra. —Zwariowałbym chyba. Ja nadal śpię z rodzeństwem na moich plecach. —
—Tak? To miłe. Ja trochę za tym tęsknię. — Bleu przyznał, jego jasne oczy wbite w swoje odbicie migające w kubeczku.
—Naprawdę? —
—A no tak. Myszka jeszcze niedawno spała ze mną łapa w łapę. Czasem jak śpię w nocy to robi mi się smutno tak że się przebudzam z zimna i strachu. Bo skoro z zimna to znaczy że dziewczynek nie ma. I potem sobie przypominam, że przecież one są już takie duże i dawno rozłożyły skrzydła. —
—Nie są wiele starsze ode mnie a od razu wiedziały co chcą robić. — Dally zamruczał.
—Nie do końca. Myszka była chyba jedyną, która od razu po urodzeniu zaczęła polować. Alta zmieniła się, kiedy rosła. Uspokoiła, ale o edukacji zadecydowała po próbie bycia szeregowcem i opiekunem szczeniąt. I w opiekuństwie odnalazła właśnie drogę do uczenia maluchów. Rana… Tana chwilę pracowała ze mną, potem chwile nie robiąc nic, a potem spróbowała aktorstwa z braku lepszego pomysłu i może zachęty od Misunga. A Myszka… to Myszka, ona naprawdę urodziła się do tego co robi. —
—W to akurat uwierzyli by nawet heretycy. Myszka naprawdę ma dryg do polowania. Widziałem. — Dally powiał pyskiem, jego język nabierając go gardła odrobinę ziołowego naparu. Cierpki, acz słodkawy smak zalał jego kubki smakowe i otulił przyjemnością.
—No widzisz. W każdym razie, co miałem zamiar przekazać to, że jeden znajdzie sobie co chce robić zaraz po narodzinach, jeden znajdzie z zaskoczenia, a inny będzie szukał aż coś się nie pojawi. Więc Dally… co lubisz robić? —
—Co lubię robić? — jego oczy wbiły się w płyn, niebieskie i niepewne. — Nie wiem… Pisać. To przyjemne. —
—Hymmm… Pisać? — Bleu zamyślił się na chwilę. —A może kroniki? Może tam się odnajdziesz? —
—Może… –

Bleu czuł się jakby właśnie złapał słońce za ogon, zbliżył się do swojego upragnionego celu. Już, już na skraju języka miał pomysł na to drewienko, które patrzyło się na niego od wczoraj. Ogień już dawno zgasł, słońce wstało i już szło powoli w kierunku horyzontu, żeby znowu zasnąć w spokojny sen, ukołysane pieśniami nocy. Już był tak blisko, ten cierpki posmak frustracji już miał być zmieciony z jego serca.
Niestety czasem los ma swoje własne ścieżki, którymi podróżuje. Wilki mu tylko kwiatami pod nogami, które zrywa, depta lub omija. Nic nie znaczą, małe czy duże, wszystkie kończą zgnite na ziemi, przykryte chłodem zimnej śmierci. Więc Bleu już stukał w drewienko, kiedy do jego domu wpadła Szalka, jej ślepe oko nieco spanikowane.
—Bleu! Bleu! — jej głos był zmachany, pierś unosiła za szybko, serce obijało się tak mocno o jej żebra, że zdawało się przebijać na zewnątrz.
—Tak? — basior podniósł na nią oczy, ich błękit jeszcze spokojny.
—Jałonka jest w medycznej, podobno jest bardzo źle. — oświadczyła, panika nadal w jej krwi. Bleu zmarszczył brwi, jego pysk zacisnął się unosząc górną wargę. Biegł przez letnie polany zanim mrugnął. Jego siostrzyczka, już nie taka mała, leżała w jaskini medycznej – znowu. To nie był pierwszy raz, nie ostatni, zapewne, ale serce Bleu zawsze podskakiwało mu do gardła. Do jaskini medycznej wszedł już spokojnie, krok żwawy, oddech urywany – jedyny zdrajca tego jak szybko pędził.
—Delta… Jak tam z nią? — zapytał kiedy dopadł do jej łóżka, stary medyk nad jej rosnącym ciałkiem. 
—Nie za dobrze, ale nie powinno się pogarszać. —oświadczył jak zawsze prawie bez tonu, bez ducha. Może to już starość, ale Delta i jego cynizm coraz bardziej zlewały się w obojętność. Lata w obecności chorych prawdopodobnie Ci to robią. Bleu nie komentował, usiadł tylko obok, czekając aż jego matki też się zjawią. Zawsze się zjawiały. I tak było też tym razem. Posiwiałe futra, powolne kroki, jakby nigdzie im się nigdy nie spieszyło.
—Synku. Dzień dobry. — jakby Jałonka nie leżała nieprzytomna pod ich łapami. Bleu opuścił uszy po sobie próbując ukryć nastroszoną na szyi sierść. Simone uśmiechała się do niego szeroko, bez zmartwień.
—Dzień dobry mamo. — przywitał się dość sztywno, gorzki posmak urazy w jego gardle. Simone usiadła blisko, prawie ocierając się o jego futro, z kolei Laponia, zawsze ta bardziej spostrzegawcza dała mu więcej miejsca.
—Jak tam z nią? —   
—Podobno stabilnie. —
—Stabilnie?  To chyba dobrze. — Simone żachnęła się i zarzuciła łapę na ramię syna. Ten tylko odetchnął. Kiedyś ta ich postawa radości skończy się. Brak pośpiechu dla rodziny sprawi, że kiedyś nie zdążą.

 

I nie zdążyły. Jeszcze tej nocy Bleu wstał do   Myszki wpadającej do jego domu, jej oczy zapłakane.
—Jałonka. Jest gorzej! — i oboje byli u jej boku zanim księżyc zdążył przesunąć się za drzewa. Oboje wisieli nad nią, jak Delta zgrabnie wcierał kolejne maści i wpychał jej do pyska kolejne napary. I wszystko uspokoiło się, na chwilę. Medyk odetchnął, a potem wszyscy za nim.
Jałonka obudziła się kiedy słońce wstawało, jej oczy zaszklone, nieco puste.
—Wiedziałeś, że mają tam fioletowe kwiaty? To mój ulubiony kolor… —
—Tak? — Bleu uśmiechnął się do niech pomimo zmartwienia szarpiącego jego serce.
—Tak. Mam tam przyjaciółkę… też jest fioletowa! — jej głos był cichy. I na tym się skończyło. Zamknęła swoje oczka, jej pyszczek szczęśliwy. Ale oddech zagubiony gdzieś z wiatrem. Tylko Bleu z Myszką nad jej ciałem.

Bleu spojrzał na to drewienko, ten kawałek dębu, który nadal leżał na jego stole pomimo upływu dni. I jego łapy same zaczęły pracować. Dzień zaszedł, noc i ciepły blask ognia dotrzymywały mu towarzystwa, czas płynął. I z ranka, kiedy ogień zamigotał ostatkiem swoich sił, na stoliku stał mały nagrobek. Nic wyjątkowego. Stary dąb pewnie spróchnieje niedługo, zanim żal i smutek zdążą wyjść z serc wszystkich wokół. Ale liczyła się myśl, pewien komfort w sercu Bleu, kiedy spoglądał na ten kawałek swojej pracy wkopany nad grobem swojej siostry.

 

<CDN>


poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Od Agresta - „Oko nieba. Trzecia przestrzeń”, cz. 4

Nie powiesz mi chyba, że jedzenie nie jest tu wyborne.


Witam, Szkliwo.
Jak się czujesz? Piszemy do Ciebie z dziadkiem Agrestem. Serdecznie tęsknimy za tobą.
Pozdrawiam,
Prymula

Tu Agrest. Spójrz tylko, jakie postępy robi ten mały kłębuszek! Aż dziw bierze, że... No tak. Chyba jeszcze Ci o tym nie pisałem. Jestem prawie pewien, kto jest jej ojcem. Rubid. Jej ciapki nie mogą być przypadkiem, a przynajmniej tak mi się zdaje. Sasanka jest mniej oczywista. Umaszczeniem bardziej przypomina matkę. Kości ma grube, głowę dużą. Niech mi ogon do reszty wyłysieje, jeśli nie przypomina trochę Admirała.
W ich charakterach też widać już pewne różnice. Prymula to złote dziecko. Garnie się do mnie, przychodzi, gdy czytam kroniki, siada, zagląda mi w oczy... Sasanka za to jest na razie małym dziczkiem, z którym za dużo nie pogadasz. To znaczy - podobno Delcie i Frezji jakoś się udaje. Ale ode mnie ucieka. Młodziutka jeszcze jest. Może potrzebuje więcej czasu niż siostra.
Pociesza mnie trochę, że sekretarza nie lubi ani jedna, ani druga. Ostatnio odwiedził jaskinię medyczną, żeby złożyć wizytę Delcie. O tym zaraz powiem więcej. Zmierzam do tego, że gdy Prymula podeszła i chciała sprawdzić, co to za nowy gość, Ableharbin odwrócił się do niej, przypadkowo zahaczając ogonem o puste wiadro, które runęło z takim brzękiem, że obie dziewczynki zwiały gdzie pieprz rośnie i więcej już nie chciały nawiązywać z nim znajomości.
Wyobrażasz sobie? Sekretarz pofatygował się aż z WWN, specjalnie do Delty. Całkiem przyjaźnie ze sobą rozmawiali. To znaczy, Delta był mrukiem bez ogłady, jak zwykle, a Ableharbin, jak zwykle, przez cały czas miał na mordzie ten swój pokerowy uśmiech. Ale poszli do pokoju medyków, posiedzieli, a potem wyszli i rozeszli się w zgodzie. Nie zabiegałem o to, by być mnie przy całej rozmowie, bo ostatnio nie mam cierpliwości do trywialnych teatrzyków, ale mniej więcej wiem, o czym mówili. Wielki sekretarz wkupuje się w łaski małego Delty. Zaprawdę, musi robić to, albo żeby udowodnić sobie, że potrafi urobić nawet największego gbura naszej watahy, albo po prostu to taka jego ekstrawagancka zabawa. W każdym razie, chyba za bardzo mu się nudzi.
Doprawdy, sytuacja jest śmieszna. Sekretarz jest uprzejmy i stara się o względy medyka - jakby nie mógł załatwić każdej sprawy siłą, tak jak robił to chociażby Admirał, który władzę miał o niebo mniejszą. Wiem, co powiesz. „Nie może”. Ale co go wiąże? Umowa ze mną. A ten cholerny Delta wyobraża sobie chyba, że to on może stawiać warunki. Zmieniłby zdanie, gdyby posiedział w ciemnicy bez żarcia i wody. Zmieniłby zdanie tak szybko, że dalibyśmy sobie przez ten czas radę bez medyka i jego humorów! Nie, żebym cokolwiek sugerował. Tak sobie tylko czasem lubię pomarzyć.

W tym miejscu pismo Agresta zmieniło się lekko, choć pozostało rozpoznawalne. Szkliwo wywnioskował, że basior musiał zrobić sobie przerwę od trzymania polana i kolejny akapit napisał dłuższą chwilę później, jeśli nie innego dnia. 

Co tam jeszcze z nowości. Wiesz... Oczywiście, że nie wiesz, ale znałeś go, więc ci powiem. Dotarły do mnie wieści, że staruszek Silwestr, ten analityk śledczy z WWN, zawinął się z tego świata. No cóż, robi się miejsce dla młodych. Kiedyś wszystkich nas zastąpią. Mnie pewnie całkiem niedługo.
Napisz mi, Szkliwo: jak Ty się miewasz? Nie opuściłeś domu w dobrym stanie. Czasem o tym myślę i martwię się o Ciebie. A może to miejsce dobrze na Ciebie wpływa, co? Trudno chyba źle się tam czuć!
Pamiętaj, że możesz o wszystkim mi pisać. Możesz, a nawet powinieneś. W końcu jestem twoim przyjacielem.
Agrest

Łapa zawahała się przy przedostatnim słowie. Litera „z” była dziwacznie okrągła, jakby początkowo wcale nie miała nią być. Czy Szkliwo spostrzegł to, bo sam spodziewał się tam słowa „pracodawca”?
Odłożył list i zajął się drugim: o wiele krótszym, pogiętym od wilgoci, z którą zetknął się, leżąc pod kamieniem, nad brzegiem rzeki.

Sekretarz potwierdza, że Irosył to swój wilk. Godny zaufania. Pracował w NIKL-u jeszcze za starego sekretarza i nigdy nie wywinął żadnego numeru. Ma w WWN matkę i brata. Podobno zostawił w rodzinnej watasze też jakąś niewinną miłość, ale po tylu latach i zimach raczej nie ma to już znaczenia.
Dawaj znać na bieżąco, jak mają się sprawy.
Agrest

Wiadomość napawała optymizmem. Szkliwo, nie myśląc wiele, otworzył słoiczek z atramentem i zanurzył w nim pióro.

Kochana Prymulko.
U mnie wszystko w porządku. Życie płynie powolutku. Głównie pracuję, żeby przynajmniej zrobić coś dobrego, jeśli już musiałem na trochę Was opuścić. Mieszkam tu w poludzkim domu, jem smaczne jedzenie i trochę się nudzę. Gdy tylko będę mieć trochę wolnego, nie oglądam się na nic i lecę was odwiedzić.
Napisz więcej, co u Ciebie słychać. Masz już jakichś przyjaciół? Jak podobają Ci się zajęcia z wychowawcami? Co u Agresta? Zdrowie mu dopisuje?
Szkliwo

Agrest. O mnie właściwie nie mam nic więcej do dodania. Czuję się na tyle dobrze, żeby mój stan nie musiał być powodem zmartwień.
Dziękuję ci za zaangażowanie w opiece nad szczeniakami. Wspaniale móc zobaczyć jakąś ich cząstkę choć w piśmie. Co z Sasanką? Nie uczy się pisać?

W zamyśleniu pomachał piórem, aż mała kropla atramentu spadla na podłogę. Nie wiedział, czy warto coś jeszcze dodawać, postanowił więc zakończyć ten temat prostym, krótkim pytaniem i przejść dalej. Pilnował się. Chciał pisać autentycznie i, przede wszystkim, nadal omawiać z Agrestem najważniejsze kwestie, ale nie chciał zdradzać w listach niczego, co w niepowołanych łapach mogłoby zaszkodzić watasze lub jego przyjaciołom. Łatwo powiedzieć - pomysłowy wróg jest przecież w stanie wykorzystać każdy szczegół. Było to tym trudniejsze, że nie wiedział, przez ile łap naprawdę przewijają się ich listy. Nie tylko w siedzibie NIKL-u, ale i na samych wschodnich ziemiach. Nie ufał posłańcowi za grosz.
Mimo wszystko postanowił beztrosko założyć, że Agrest powierzył mu to zadanie, ponieważ z jakiegoś powodu sądził, że listy będą trafiać do niego bez żadnych przygód po drodze.

Ostatnio chodzi mi po głowie jedna rzecz. Jak nasza jabłoń? Przynajmniej udawajcie, że dobrze jej pilnujecie. Pamiętaj, że Nadzieje nie dochowały się ani jednej. Nie ma pewności, co może przyjść im do głowy.

- Hej, przecinku! - Głos z dołu zadudnił na schodach w chwili, gdy Szkliwo zapisywał ostatnie zdanie. A przynajmniej to, co stało się ostatnim zdaniem, gdy ponaglenie Rasza wybiło go z rytmu. Niewiele myśląc, podpisał list i schował go głęboko w sianie. - Chodźżeż szybciej! Pewnie już wszyscy dawno w remizie, tylko my jak te ostatnie kołki!
Podczas spaceru między asystentami panowało milczenie. Szkliwo zdążył już zorientować się, że obaj towarzysze za każdym razem oczekują kolacji z ogromną niecierpliwością. Nic dziwnego; był to jedyny moment w ciągu doby, kiedy można było najeść się do syta. W czasie jedzenia całe napięcie znikało i zarówno Rasz, jak i Hapenir znowu stawali się sympatyczni i weseli.
- Słuchajcie... - podjął nieśmiało, zanim zmieszali się z tłumem, ciągnącym na wieczerzę. - Właściwie dlaczego chodzimy do remizy co wieczór? A nie na przykład w określone dni?
- Na śniadanie, jak już zauważyłeś, dają tylko mleko, ale idzie wytrzymać. Resztę dają tutaj, wieczorem - wytłumaczył Rasz. - Zasada jest taka, że nic nie można stąd wynieść, żeby resztki jedzenia nie walały się później po całym NIKL-u. Uwierz mi, przy takiej liczbie wilków na tak małej przestrzeni, to ważne. A przede wszystkim, żebyśmy nie upijali się w domach i nie zawalali obowiązków.
Szkliwo kiwnął głową. To także zdołał już dawno zauważyć. Zdawało mu się, że zaczyna rozumieć co nie co z nietypowego obrządku, który rozgrywał się wokół. Ten, kto nie uczestniczył w przyjęciach w remizie, zostawał w naturalny sposób wykluczony z ważnej tradycji wspólnoty. Każdy wolał tego uniknąć. Szkliwo znał ten mechanizm. Stosował go również sekretarz, organizując wielkie wiece dla wilków z WWN. A jednak w tym miejscu wydawało się to wszystko bardziej perfidne. Na wiecach sekretarza słuchano przemów, rozmawiano i śpiewano pieśni. W remizie upijano się do nieprzytomności i odurzano substancjami bez nazw. Nie co jakiś czas, a dzień w dzień. Dzień w dzień. Jedzenie o stałej porze było silnym bodźcem; warunkowało wilki niezwykle skutecznie, bo fizjologicznie. Urzędnicy nie potrzebowali wiary w ideę, aby co wieczór tłoczyć się w dusznej sali. Kierownictwo miało nad nimi o wiele większą władzę.
- Nie powiesz mi chyba, że jedzenie nie jest tu wyborne - założył Hapenir, wyraźnie nie obawiając się, że jest w błędzie. Rozsiedli się wygodnie, jak co dzień.
- Jest całkiem smaczne - stwierdził Szkliwo. Nie kłamał. Było tak smaczne, że na samą myśl o wyszukanych potrawach, czekających na urzędników podczas kolacji, chciało się odwiedzić remizę. A potem, nawet mimo sytości, nie chciało się kończyć jeść. Nie miał pojęcia, co dokładnie jest tego przyczyną, ale podejrzewał dobrze opracowany system przypraw.
Jednolity gwar powoli narastał i wypełniał salę. Ze strony ogniska dobiegły donośne śmiechy, nie sposób jednak było wyłapać żadnych słów. Z drugiej strony ktoś zapiszczał, a inny, ostry głos na chwilę wybił się ponad wszystkie pozostałe, wygłaszając jakąś żartobliwą uwagęGdzieś bliżej, w tłumie, zaszeleściła wymiana szeptów.
- Oho, coś czuję, że dziś będziemy mieć wyśmienite towarzystwo - stwierdził nagle Hapenir. Szkliwo potoczył wzrokiem wokół.
- Skąd wiesz?
- Birast chyba zamierza nas zaszczycić.
- Śmieszny jest z tym swoim wróżeniem, nie? - Rasz mlasnął, ogryzając z mięsa ostry kawałek ułamanej kości.
- Nie wróżę - zaprzeczył Hapenir, chyba nieco urażony słowami przyjaciela. - Po prostu przed chwilą słyszałem jego głos całkiem niedaleko. Ostatnio siadał po drugiej stronie sali.
- A, może. Jak tam chcesz - Rasz wziął się za kolejną dziczą nogę. Jakiś cień przesunął się ponad nimi, by zaraz po tym, z sapnięciem usadowić się obok.
- Jak się macie? - Ten głos stanowczo nie był głosem inspektora Wschodnich Ziem. Rasz jednak odpowiedział mu z nie mniejszym entuzjazmem. Szkliwo poznał w przybyłym jednego z asystentów inspektora od północy, którzy czasem przysiadali się do ich zespołu, by wspólnie biesiadować.
- Ksaron! A co ty taki sam dzisiaj? A gdzie reszta?
- Reszta zajęta.
- Słyszycie? Wyścigowcy! - Rasz zrobił wielkie oczy, rzucając szybkie spojrzenie swoim kompanom.
- Zajęta czym? - zapytał Szkliwo półgłosem. Niespodziewanie zgubił główny wątek tej rozmowy. Hapenir otworzył pysk, żeby coś powiedzieć, lecz zanim wydostało się z niego choć słowo, odezwał się przedmówca.
- Czymś, co cię pewnie nie zainteresuje - to mówiąc, poklepał go po ramieniu. Następnie zarechotał, zwracając się ponownie do Ksarona. - A ty co, miejsc zabrakło?
- A daj spokój. Głodny jestem jak szczeniak.
Rasz zamaszystym gestem, łaskawie wskazał na wszystkie leżące przed nimi dania.
- Częstuj się.
Gdy tylko wszyscy na dobre zajęli się jedzeniem, obok nich pojawiły się dwie kolejne osoby: sam inspektor Birast, wraz z Ildiri, ową skrytą waderą, która czasem pojawiała się wśród biesiadników, zamieniając z nimi kilka banalnych słów, a potem znikała, praktycznie niczego nie jedząc i nie pijąc.
- Zostało jeszcze coś dla mnie? - zapytał Birast, łapą przysuwając do siebie kawał mięsa w sosie, ruchem prężnym, choć nieco dworskim. - A gdzie wino?
- Tutaj - zauważyła wilczyca, pochylając się nad potrawami, za którymi ukryta była misa pełna czerwonego płynu. Zastukały kubki, a potem wśród zebranych znów rozległo się chłeptanie i mlaskanie.
Szkliwo skubnął trochę suszonych owoców derenia. Na chwilę podniósł wzrok, po części rozglądając się za czymś jeszcze do jedzenia, a po części sprawdzając, czy wszyscy biesiadnicy nadal są zajęci posiłkiem. Trochę chciało mu się pić, ale wody nigdzie nie było, a wina wolał unikać, dopóki któryś z towarzyszy nie zażądał wspólnego toastu. Tak, jak się spodziewał, wszyscy celebrowali kolację. Wszyscy, oprócz Ildiri, która, choć miała przed sobą kubek wina, siedziała wyprostowana, lustrując wzrokiem każdego obecnego. W mig dostrzegła, że jeden przestał jeść.
Szkliwo widział, jak łapie jego spojrzenie. Nie mogła nie spostrzec, że on od niego ucieka.
Nie bardzo wiedząc, co zrobić z oczami, kończynami i dziobem, zdecydował się jednak skoncentrować na upiciu łyka wina. Wtedy też usłyszał, że ktoś obok niego ziewa głęboko.
- Też zmęczony? - zagadnął, widząc, jak Hapenir przeciera oczy wierzchem łapy.
- Takie życie - odparł. - Jutro będzie lepiej.
- Mhm - mruknął ptak, nie przydając tym słowom dużego znaczenia. Język wilka lekko splątał się przy ich wypowiadaniu. - Ja będę się zbierać. Padam na dziób.
- Jasne, trzymaj się tam. Do jutra.
- Tak wcześnie? - wtrącił Rasz. - Miałeś się uczyć normalnego życia, kocie, a nie cofać w rozwoju!
- Wiesz, Rasz, że ja jestem jak dziecko. Muszę dużo spać - stwierdził ptak, podnosząc się i rozciągając nogi. - Żebym jutro w pracy liter nie mylił.
- No, jeszcze o tym pogadamy. - Basior pożegnał go spojrzeniem spode łba. Zdawało się, że po jego pysku przebiegł delikatny uśmieszek.
Uczta trwała w najlepsze. Szkliwo mijał wilki pochłonięte jedzeniem i zrywające się do tańca. Tuż przy wyjściu, na korytarz odprowadziło go kilka niemrawych par oczu, należących do wilków zamroczonych, nie sposób stwierdzić, jakim środkiem lub środkami.
Korytarz był o tej porze pusty. Wszyscy zaproszeni byli już w remizie, ale nikt jeszcze nie wychodził.
Wyśmienita okazja, by, zamiast do głównego wyjścia, pójść w drugą stronę. Odsłonić kolejny rąbek tajemnicy tego miejsca, by choć o włos posunąć się naprzód w swoim śledztwie. Poczuł, jak po jego grzbiecie przechodzi dreszcz emocji.
Choć zza ścian, z głównej sali, wydobywały się uporczywe dźwięki rozmów i rytmu wybijanego przez dziwną orkiestrę przy ognisku, w samym korytarzu było tak głucho i martwo, że dał sobie naiwną nadzieję na usłyszenie zbliżającego się zagrożenia. W ostateczności mógł czmychnąć z powrotem do sali przez któreś drzwi.
Minął jedną prostą i znalazł się w części korytarza biegnącej za salą, równoległej do wyjścia z remizy i najbardziej od niego oddalonej. Tutaj nie było drzwi. Wyglądało na to, że ten fragment jest jedynie łącznikiem dla dwóch bocznych korytarzy. Co ciekawe, był on wyłożony długim, brunatnym dywanem, który co prawda wyblakł, zakurzył się i był przetarty w niektórych miejscach, ale jak na wszystko, co musiał przetrwać, trzymał się dość dobrze. Szkliwo zatrzymał się przed zakrętem. Wreszcie natknął się na coś interesującego. Korytarz w tym miejscu poszerzał się, prowadząc wprost pod szerokie schody. Były w dość dobrym stanie i wiodły na górę.
Właśnie wtedy skrzydlaty usłyszał pośpieszne kroki. Miał wrażenie, że jego serce na chwilę stanęło, a potem zaczęło bębnić o żebra niczym dzwon kościelny. Zamarł, nie mając pojęcia, gdzie może się schować lub uciec, by nie pogorszyć swojej sytuacji. Za najrozsądniejsze uznał zrobienie dobrej miny do złej gry. Postanowił więc trzymać się wersji, według której w stanie nietrzeźwości pomylił kierunki... ale, do licha, był słabym kłamcą. Mimo wszystko ruszył naprzód.
Tymczasem kroki z naprzeciwka zwolniły, a zza zakrętu wyłoniła się szczupła sylwetka. Zmierzyli się wzrokiem. Po strachu pozostała tylko niezręczna niepewność. Postacią była Ildiri.
- Dokąd to nogi niosą? - zapytała z trudnym do rozszyfrowania wyrazem pyska.
- Przed siebie - odrzekł bez namysłu. - A potem pewnie do domu.
- Aha. Zwiedzasz remizę? - Rozejrzała się, delikatnie unosząc brwi, jakby od niechcenia. - Czemu nie zostałeś dłużej?
- Nie mam nastroju. Takie spotkania w moich stronach odbywały się raz na wiele księżyców. Nie codziennie. - Uśmiechnął się lekko, by jego słowa nie brzmiały impertynencko, choć w panującej wokół ciemności to właśnie one pozostawały po stokroć bardziej wyraźne. Wydało mu się dziwne, że rozmawia z tą wilczycą. Tak po prostu, w mrocznym korytarzu, po wielu spotkaniach w remizie, podczas których nie zamienili ze sobą ani słowa.
Ildiri też chyba się uśmiechnęła. Przechyliła głowę i na chwilę opuściła wzrok gdzieś pod jego nogi.
- Samotny, co?
- Wcale nie.
- Ech. Ja tam swoje wiem. To nie miejsce dla takich jak my.
- Dla takich jak...? - Nieufnie uniósł jedną brew. Raptem jednak dotarło do niego coś bardziej frapującego. Porzucił poprzednią myśl. - To miejsce? Co właściwie za miejsce?
- Remiza... Najwyższa Izba... Mów na to, jak chcesz. Wszystko to jeden ściek. - Uśmiech wilczycy niewinnie się poszerzył. Szkliwo przez chwilę przypatrywał się jej zarysom majaczącym w ciemności.
- Mogę spytać, czym się tu właściwie zajmujesz? Nie jesteś urzędniczką.
- Nie.
- Pracujesz w remizie?
Ildiri zaśmiała się.
- Niektóre wstydzą się przyznawać. Ja w sumie też. Tak milutko się rozmawiało. - Jej puszysty ogon zamachał gibko. Trybiki w głowie Szkliwa przeskoczyły z trzaskiem. Przestąpił z nogi na nogę, przypomniawszy sobie, że nadal jest w drodze do domu. Pozostawienie rozmówczyni z tym wyznaniem bez żadnej odpowiedzi byłoby jednak bezduszne. Nie zdążył sklecić ni zdania, bo to ona ponownie zabrała głos. - Chyba właśnie zepsułam twoje NIKL-owe dzieciństwo.
- Eee... - Tym razem zupełnie zbiła go z tropu. 
- Widzę po oczach, że się już domyśliłeś.
- Nie chciałbym przypadkowo urazić cię domysłami.
- Jakbyś się pomylił, to teraz właśnie byś to zrobił.
- Przepr...
- Ale się nie pomyliłeś. Co za dziwny gość. - Przewróciła oczyma i nagle wydała się przy tym trochę inna niż podczas spotkań w remizie, gdy, jak pozostali, starannie kontrolowała każdy swój uśmiech i ruch.
Cisza zapadła, lecz nie okrzepła. Wilczyca doskonale wyczuła moment, w którym należało ją przerwać, obrała jednak niezbyt zgrabną ścieżkę. A może właśnie ta niezgrabność była elementem jakiejś taktyki; nastąpiła wszak po swoistym strzale ostrzegawczym. A może jak zwykle za bardzo kombinował i niepotrzebnie roztrząsał rzeczy zupełnie nieistotne.
- Mogę cię dotknąć? - zapytała, jednocześnie zbliżając się o krok i przenosząc ciężar ciała na jedną stronę, co świadczyło, że ten krok nie będzie ostatnim. -  Ale wiesz, nie tak po prostu.
- A co oznacza dla ciebie „nie tak po prostu”?
- No wiesz. - Była już bardzo blisko. Przekroczyła linię, której wypadało nie przekraczać, zwłaszcza w ustronnym, ciemnym miejscu w środku nocy. Więcej potwierdzeń Szkliwu nie było potrzebne.
- Czemu jesteś taka chętna? - Zmierzył ją uważnym i prewencyjnie niezbyt życzliwym spojrzeniem. - Chyba nie jestem klientem, którego chciałabyś tu widzieć.
- Właśnie że przeciwnie!
- Przeciwnie? Bo jestem podrzędnym asystentem, czy...
- No, dokończ to. Bo kim jesteś? - Znów uniosła brwi, tym razem wyzywająco. I chyba właśnie dlatego nie dokończył, choć nie był pewien: dał, czy nie dał się w ten sposób sprowokować. Dzięki temu jednak wpadł na lepszy pomysł.
- Nie przyszło ci do głowy, że najzwyczajniej w świecie nie interesują mnie samice innego gatunku?
- Zapewniam cię, że nie jestem naiwna. Zdążyłam się już zorientować co do twojego gatunku. Wiele ciekawych rzeczy o nim słyszałam.
- A ja słyszałem... że kto za dużo słucha, ten w końcu głuchnie. - Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę. - Powiedz mi zatem, co ty z tego masz? Tak... fizycznie, to złe słowo. Tak faktycznie. - Pod naciskiem jego wzroku, źrenice wilczycy na nieuchwytny moment zboczyły gdzieś na bezdroża, przesuwając się po ścianach. - A może ci ktoś zapłacił za zdobycie jakichś informacji?
- Politycy. Okropnie dziwni. Myślicie, że wszystko kręci się wokół waszych głupich intryg. A inni mają swoje własne interesy. Ale nie mogę powiedzieć, dlaczego. - Uśmiechnęła się pod nosem, odciążając jedną z nóg.
W chwili, gdy jej łapa znalazła się pod połą wiśniowego płaszcza, chwycił ją za przedramię, zatrzymując szpony, dopiero gdy poczuł, że dociśnięte odrobinę mocniej przebiją skórę. Drgnęła zaskoczona, gwałtowniej, niż było to konieczne.
- Dlaczego? - Spojrzał jej w oczy, jakby łudził się jeszcze, że coś z nich wyczyta. Zawahała się, jakby nie była pewna, na które pytanie odpowiedzieć. Przez jej pysk przemknął gniewny grymas.
- Jednak nie taki z ciebie cielaczek, jak u boku Rasza i Hapenira - mruknęła. Czując, że jej kończyna znowu jest wolna, odsunęła się opieszale- No przecież mówię, że nie mogę.
- Gdybyś nie mogła, wcale nie zaczęłabyś się tłumaczyć.
Westchnęła. Tym razem w jej ślepiach mignęła prośba.
- Może ci coś pokażę. Dobrze?
- Ależ proszę.
- Tylko nie teraz. Przyjdź jutro po południu pod szpital. Ostatni przy głównej ulicy. Taki długi, trochę na uboczu. Dobrze?
- W porządku - mruknął. Ildiri wyraźnie się uspokoiła, a wtedy atmosfera przestała być tak nieznośnie napięta. Szkliwo porzucił myśl o kontynuowaniu rozmowy tylko po to, by nie zapanowało milczenie. Tym razem napawał się nim, patrząc, jak wilczyca traci swoją owianą zagadkowością pewność siebie. To ona odezwała się jako pierwsza, głosem uchwytnie łagodniejszym niż wcześniej.
- Ale nie kończmy tak tej rozmowy. Wiem, co o sobie myślisz, nawet jeśli nie powiesz na głos. Wiem, dlaczego jesteś taki zimny. A wiesz, co ja myślę? Jak każdy, swoje przeżyłeś. Jak każdy, kogoś kochasz, jesteś kochany. A czy masz sierść, czy pióra... co za różnica?
- Widzisz, Ildiri. Być może niekoniecznie jak każdy. Pozwól, że już pójdę.
- Pozwalam. - Odprowadziła go wzrokiem, w którym na nowo rozbłysnął animusz. Przez chwilę wyglądała, jakby myślała nad jakąś jeszcze ripostą, ale ostatecznie zrezygnowała. Szkliwo ominął ją, zachowując bezpieczną odległość, i szybko znalazł się za zakrętem. Choć myślał już tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu i zakończyć dzień, wspomnienie ślepiów wilczycy w mrocznym korytarzu ciągnęło się za nim jeszcze przez dłuższą chwilę.
Pustą ulicą dotarł do chatki asystentów. Mówiąc Raszowi, że potrzebuje dużej ilości snu, był zupełnie szczery. Po jego tułowiu i kończynach przechodziły dreszcze wyczerpania, oczy bardzo chciały się zamknąć, a do uszu dobiegały pojedyncze, krótkie dźwięki, które mogły być piskiem głodnej myszy, głosem zza okna lub narzekaniem Agresta, a równie dobrze - jedynie abstrakcyjnym złudzeniem, hipnagogią. Nie rozmyślał nad tym.
Głos szarego wilka, choć mówił bez słów, stał się tak rzeczywisty, że ptak rozbudził się w jednej chwili. Zdał sobie sprawę, że to źródło dźwięku nie zgadza się z pozostałymi, które przyszły mu do głowy. Myszy i wilki w oknach były w NIKL-u zjawiskiem o wiele bardziej powszechnym od Agrestów.
A jednak Agrest w całej swojej okazałości stanął przed nim, na ścieżce. W prawie całej; nie licząc nóg, których Szkliwo nie mógł się dopatrzyć. Przez chwilę zastanawiał się, co mu w tym obrazku nie pasuje.
- Agrest? - Ledwie wypowiedział to imię, uświadomił sobie, że nawet Agrest ze wszystkimi czterema nogami z pewnością nie znalazłby się w tym miejscu w tym czasie. A więc znów mierzył się sam ze sobą.
- I co? - odezwała się postać. - Do domu i spać? A jutro ta sama zabawa z przekładaniem papierów, nadawaniem listów, piciem w remizie i znowu spać?
- Chyba nie mam innej możliwości - odparł, wolno przestępując z nogi na nogę i w zamyśleniu przyglądając się wilkowi.
- Tak, jak sądziłem. Wciąga cię to. Za chwilę zapomnisz, po co tu jesteś.
- Chyba żartujesz. Nienawidzę tego miejsca.
Szkliwo rozejrzał się uważnie. Skoro wiedział już, że Agrest jest wytworem jego własnej wyobraźni, pozostawała tylko jedna, wszelako bardziej kłopotliwa kwestia, poruszania której zwykł wcześniej unikać. Sen to we śnie, czy sen na jawie?
Bał się, że kiedyś przyjdzie moment, w którym koszmary przestaną być jedynie koszmarami, wyjdą na zewnątrz i odbiorą mu zmysły; że zwariuje. Właściwie nie miał pewności, że jeszcze się to nie stało. Czasem sprawiało mu trudność upewnienie się, że sen jest snem, ale za każdym razem się starał. Bardzo chciał przekonać sam siebie, że nie wisi nad nim widmo szaleństwa, a jeszcze bardziej nie życzyłby sobie, aby ogarnęło go ono akurat w NIKL-u, podczas misji.
- A niby dlaczego go nienawidzisz? - Basior z powątpiewaniem przechylił głowę. Szkliwo ponownie zmierzył go zamyślonym wzrokiem.
- Wilki tutaj przez większość czasu siedzą zamknięte w ceglanych klatkach. Nie widzą lasu. Wszyscy są uśmiechnięci i nie słyszałem jeszcze ani jednej kłótni, ale czuję, że nikt tu nie ma przyjaciół. Najwyższa Izba to karykatura świata.
- Przyjaciół? Co za hipokryzja. A w WSC to niby są ci przyjaciele? - Złote, opalizujące oczy zwęziły się jeszcze mocniej niż zazwyczaj.
- Czy nie dzięki nim wyszedłeś cało ze wszystkich niepokojów, z przewrotów, wojny?
- A ty? Czy przypadkiem nie dzięki tym przyjaciołom przez tyle czasu siedziałeś odcięty od świata, we władzy Admirała, udając, że nie żyjesz?
- To, że ja nie mam przyjaciół, jeszcze o niczym nie świadczy.
- A na co ci cudzy przyjaciele?
- Ja... - Szkliwo zawahał się na chwilę. - Chcę po prostu mieć wokół siebie zdrowy świat.
- A nie chciałbyś być jego uczestnikiem? Nie chciałbyś żyć jak inni? Dzielić z kimś najpiękniejszych i najgorszych chwil, tęsknić, kochać?
- Nie - odrzekł bez zawahania, czym zaskoczył samego siebie.
- To czego właściwie chcesz?
Opuścił wzrok. Postanowił spróbować jednak się tych wilczych nóg dopatrzyć. Nawet jeśli sen nie byłby snem, a mara nawiedziła go na jawie, w środku nocy uliczki były puste, więc mógł spokojnie stać na dróżce i rozmawiać sam ze sobą.
Nie, Agrest nie miał nóg.
- Nie masz nóg - zauważył Szkliwo.
- Nie będziesz mógł wiecznie uciekać od tego pytania. - W głosie zjawy rozbrzmiały, ramię w ramię, i kąśliwość, i troska. - Jeśli nie po to, by kochać, po co zamierzasz żyć?
- Może jestem mało pomysłowy. Ale chcę pracować. Dać światu coś dobrego, zanim umrę.
- A jeśli ci się nie uda dać mu nic dobrego?
- To trudno. Będę wiedzieć, że przynajmniej próbowałem.
- Miłość to wielki dar, a rodzina to cenna wartość. Jeśli nie to, co innego chcesz dać światu? Nie boisz się, że jeśli ci się nie uda... To twoje życie straci wartość?
Czując lekką sztywność żeber, Szkliwo odetchnął głębiej. Rytm serca zaczął zmieniać tempo. Powoli, coraz szybciej i szybciej.
Nie wszystko musi być łatwe, prawda? Nie wszystko można od razu zrozumieć. Nie ze wszystkim można szybko sobie poradzić. Nie każdą wątpliwość da się zdusić, lęk ukoić. Nie każdy koszmar da się pokonać w trakcie jednej nocy.
- A czy da się tak po prostu ocenić, ile dobrego kto dał światu w ostatecznym rozrachunku? Czy nie chodzi o to, żeby po prostu się starać postępować właściwie?
- Tak, tylko że... - Sardoniczny uśmiech szarego wilka błysnął w mroku jak świetlik w locie. - Gdy jeden coś zyskuje, inny coś traci. Równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana. Ktoś słono zapłaci za prezent, który dostanie ktoś inny. Ktoś czuwa, by ktoś spał. Ktoś umiera, by ktoś mógł żyć w spokoju. Tak działa świat, tak działał i działać będzie aż po kres. A jeśli to oznacza, że nie ma ani dobra, ani zła?
Szkliwo przeniósł ciężar ciała na jedną nogę. Nagle przypomniał sobie, że stoi w śniegu i zaczynają drętwieć mu palce. Coś ścisnęło go w gardle.
„A jeśli rzeczywiście nie ma ani dobra, ani zła? Jest tylko ciągła przemiana materii, której tłem jest wszystko, co żyje? Czyż nie oznaczałoby to, że żadne nieszczęścia nie mają znaczenia? A jednak gdyby nic nie miało znaczenia, zwierzęta masowo umierałyby z braku woli życia, aż w końcu wszystkie by wyginęły. Zawaliłoby się środowisko, być może znikłoby życie w ogóle. Tak się nie stało, musi więc to wszystko mieć jakiś sens. Zwierzęta unikają śmierci, boją się nieszczęść i, w obliczu powyższych wniosków, to też ma jakiś sens”.
Chłód śniegu, który przenikał go do kości, nagle zdał się orzeźwiający jak chłód morskiej wody letnim południem. A może po prostu tracił już czucie w palcach.
- Chcę móc wrócić do domu. Być tam, gdy nabierze sił, po wszystkim, co się stało. Chcę go razem z innymi budować. I chcę, żeby po śmierci mnie dobrze wspominali.
Gdy podniósł wzrok, dostrzegł, że Agrest wpatruje się w niego z kamiennym pyskiem. Jego rysy z wolna zaczęło oblewać purpurowe światło poranka.
Jeszcze jeden, zimny dreszcz. Sztywność w klatce piersiowej ustąpiła. Szkliwo znów odetchnął głębiej.
Ktoś za jego plecami zrobił to samo, choć nie odzywał się i nie poruszał. Czekał, aż zostanie dostrzeżony. Ptak zerknął przez ramię, a wtedy ich oczy spotkały się. Bordowe futro zadrżało na wietrze.
- Wiesz, kim jestem?
- Dużo razy będziesz jeszcze wracać? To nie ja byłem powodem wszystkich twoich kłopotów. Sam je na siebie sprowadziłeś - odpowiedział bez pośpiechu. Dał sobie chwilę, zanim się odwrócił, jednak gdy już to zrobił, jakaś nerwowość zawładnęła jego ruchami, jakby nagle zdał sobie sprawę, że od dawna czeka na rozmowę, w której będzie mógł wyjaśnić z marą to i owo. Gdy wreszcie zrozumie, co i dlaczego tak naprawdę go dręczy. Wciąż czuł się zmęczony, słaby. Wciąż był tak daleko.
- Szkliwo! - Wołanie Rasza odbiło się od murowanych ścian. Gdy ptak otworzył oczy, cały pokój był pomarańczowy od wpadających do wewnątrz promieni wschodzącego słońca. - Skrzacie, żyjesz? Czego nas nie budzisz?! Słońce już dawno spało, pora wychodzić!
- Za... - Szkliwo zerwał się na równe nogi, próbując nadać swojemu głosowi przytomny i rzeczowy ton. - Zagapiłem się, masz rację. Już idę!
Oparł się o ścianę, by nie upaść. Echo snu wciąż dudniło mu w głowie. W pośpiechu wygrzebał spod siana listy do nadania i schował je do kieszeni. Zawiesił wzrok na poprzednich, otrzymanych od Agresta, wśród których znalazł się i pierwszy list oznaczony krzyżykiem. Wreszcie wziął je i również wcisnął do kieszeni. Trzeba było jakoś się ich pozbyć i odtąd pilnować tego na bieżąco. Zszedł na dół, gdzie już czekał na niego zaspany Hapenir i przebierający nogami Rasz.
Kolejny dzień w urzędzie był jak powtórka marnego spektaklu obyczajowego. Kolejny kubek mleka, kolejne dokumenty. Kolejne docinki Rasza i Hapenira, w stosunku do siebie nawzajem i do Szkliwa.
- Zanieś Żamisze skoroszycik z zamkniętymi sprawami. - Rasz zatrzasnął drewnianą okładkę, skrywającą gruby plik dokumentów. - Robota skończona, to my lecimy do domu.
Szkliwo podniósł się ciężko. Noc nie dała mu wytchnienia i wciąż czuł się zmęczony.
- Do zobaczenia - mruknął jeszcze, zanim wyszedł z pokoju.
Klitka, w której zazwyczaj przyjmowała Żamicha, wydawała się stosunkowo za mała, biorąc pod uwagę liczbę urzędników, którzy co chwila wchodzili do niej i ją opuszczali. Nie licząc sali obrad, na terenie budynku to w tym miejscu na co dzień było najwięcej życia.
- Następny! - zawołała wadera. - Zapraszam! - dodała pośpieszająco, na wypadek, gdyby następny stał pod jej gabinetem dla rozrywki i jeszcze nie był pewny, czy chce już ją kończyć. O dziwo następny znalazł się w środku szybko, odłożył dokumenty i zanim jeszcze zaczął mówić, grzecznie wycofał się o pół kroku.
- Dzień dobry. Przyniosłem zamknięte sprawy Ziem Wschodnich od początku roku letniego.
- Proszę odłożyć na tamten słupek, pod okno.
Zgodnie z jej wolą, ponownie podniósł dokumenty i przełożył je w odpowiednie miejsce. Jego oczy na chwilę zatrzymały się na tym, co już tworzyło stertę papieru. Spod opasłych plików zamkniętych spraw północy i zachodu wysuwały się jeszcze dwie nieopisane teczki.
- Tyle się inspektorzy napracują nad tymi papierami - rzucił, odwracając się płynnie. - I pewnie nie tylko inspektorzy. A potem co, pewnie wszystko do spalenia?
- Nie, to nie idzie do spalenia - odparła, odwracając już wzrok na jakieś pismo leżące przed nią, na stanowisku. Szkliwu przyszło na myśl, że od tej ilości dokumentów można dostać oczopląsu. - To do archiwum.
„Archiwum”, powtórzył w myślach, choć jeszcze nie wiedział, co z tego wynika.
Po opuszczeniu urzędu od razu skierował się na pocztę. Z całego zwitku wyjął jeden list, który zostawił w zaufanych łapach wilka zza drzwi. Z poczuciem spełnionego obowiązku już odwrócił się, żeby kocim krokiem podreptać wzdłuż ścieżki dalej, do lasu, gdzie szum rzeki miał przekazać listonoszowi ciąg dalszy korespondencji. Powstrzymały go radosne oczy staruszki, intensywnie wpatrujące się w niego z drugiej strony uliczki.
- Szkliwo! Jak dobrze cię widzieć. - Cispesja znowu miała ze sobą dużą bańkę mleka. Metalowa, połyskująca powierzchnia wystawała z worka. - Pomóż mi z tym pakunkiem. - Prosząco opuściła pysk i ściągnęła brwi. - I oczywiście zapraszam na kubeczek mleka. Mam go tyle, że sama nie wypiję go do wiosny! Chyba że masz coś teraz do załatwienia?
- Nie. Po prostu odniosłem list na pocztę - odrzekł krótko i nie zwlekając przejął od niej bagaż.
- Ach. Listy. Wspaniale, że piszesz listy.
- Nadal są rzeczy, które czekają na mój powrót do domu.
- Nie trać ich - napomknęła troskliwie. Był bliski stwierdzenia, że wcale nie zamierza; że z własnej woli nie wybrał się na tę okrutnie długą wycieczkę, ale sam skończy ją, gdy tylko będzie mieć możliwość. Fala frustracji oraz wrażenie, że nadal tkwi w miejscu w swoim śledztwie, uderzyły w niego z nową siłą. - Zrób wszystko, żeby ich nie stracić - dodała ciszej, jakby jego oczy zdradziły zbyt wiele myśli.
- Jeśli taka będzie naturalna kolej rzeczy...
- Och, nie ma niczego takiego - żachnęła się. - Jest to, czego wiesz, że chcesz. I to, czego chcesz, ale o czym zapominasz.
Na jej słowa odpowiedział milczeniem. Ponieważ babcia sprawnie dotrzymywała mu kroku, nie minęło wiele czasu, zanim osiągnęli cel.
Do jej chatynki wyjątkowo przyjemnie było wrócić. Jakby ta jedna uśmiechała się do niego, zupełnie inaczej niż wszystkie inne w tym dziwnym miejscu, łącznie z tą, która miała służyć mu za dom. Odruchowo odpowiadając delikatnym uśmiechem, przycupnął na kolorowych szmatkach. Były całkiem wygodne.
- Wierzysz już w swoje słowa? Te, które wypowiedziałeś, gdy odwiedziłeś mnie pierwszy raz? - zapytała gospodyni, nalewając im po kubku mleka. Biały płyn zafalował i zabłyszczał w chłodnym świetle zimowego słońca, wpadającego przez okno. Cispesja nieco niezgrabnie usiadła obok gościa. - Uwierz, drogi Szkliwo. Jeszcze wrócisz do domu. Uściskają cię bliscy i już z niego nie wypuszczą. Będziecie rozmawiać do późna, a potem uśniecie ze spokojem, żeby nazajutrz cieszyć się wspólnym porankiem w swoim miejscu na ziemi - mówiła powoli. Uważnie, lecz nieprzenikliwie wpatrywała się w jego błyszczące źrenice. Coś zakłuło go w gardle. - Dom czeka na ciebie i przyjmie cię, gdy przyjdzie pora. Jeszcze się nim nacieszysz. A teraz jest czas na poznawanie. Cieszę się, że cię poznałam!
Opuścił wzrok.
Jej słowa były jednakowo kojące i bolesne. Przypominały o tym, co zostawił daleko, jakby w innym życiu; o zapachu żywicy i wilgotnego mchu. Pamiętał je tak wyraźnie, że przebiły się nawet przez woń kurzu wiszącą w pokoiku. A jednak zdawały się tak odległe, jakby oddzielały go od nich długie lata tułaczki. Przypominały o bliskich, lecz gdy staruszka mówiła o nich z niewinnym rozrzewnieniem, zdawali się jak i zapachy: wspomnieniem sprzed lat, które już nigdy nie przybierze niegdysiejszej formy. Nawet, jeśli Szkliwo kiedykolwiek wróci do domu. Kto będzie tam na niego czekać?
- Cały czas cichy, obojętny - Nagle odezwała się ponownie. - Smutno się na ciebie patrzy. Nadal tak cię to dręczy?
- Dręczy - stwierdził, a być może tylko powtórzył. Zrobił długą przerwę, zanim znowu zdecydował się odezwać. - Może to za mocne słowo. Nie najlepiej się czuję.
- Poczekaj. Dam ci coś - to powiedziawszy, z przypływem nowych sił podniosła się i podreptała do przedpokoju. Rozległ się tajemniczy szelest i już po chwili wadera wróciła, niosąc w pysku pęczek czterech zajęczych nóżek. - Wiele tu tego nie ma. Ale oskubiesz sobie. Co ty na to?
- Och, nie mogę tego przyjąć. - Szkliwo napiął mięśnie nóg, by w każdej chwili móc wstać. - Skąd to macie...? To znaczy, skąd to babcia ma?
- Wiem, że to nic przyjemnego, jeść raz dziennie. Też to przechodziłam. Na szczęście teraz już nie muszę w tym uczestniczyć. Zamiast tego dostaję ogryzki, których nie przejedzą na kolacjach.
- Bywała babcia w remizie?
Na uroczy pysk Cispesji napłynął delikatny uśmiech. Westchnęła bezgłośnie.
- Tak, bywałam... Każdy bywał. Może jednak się poczęstujesz?
- Nie, nie. Naprawdę dziękuję. Nie jestem głodny. W ostateczności zawsze mogę po pracy wybrać się do lasu i upolować jakiegoś ptaka albo chociaż gryzonia. Po prostu rozleniwiły mnie te delicje podstawiane pod nos każdego wieczoru. Nie mogę odbierać babci jedzenia, które się babci należy.
- No dobrze - zgodziła się niechętnie. - W takim razie doleję ci jeszcze mleczka. Wyglądasz mizernie.
- Dziękuję - odpowiedział bezbarwnie. - Skąd właściwie w NIKL-u tyle mleka?
- Na południu, tam gdzie nie ma żadnych wilków, jest dużo kóz. Są wilki oddelegowane do ich pilnowania i dojenia.
- Pierwsze słyszę o kozach z południa. Dość prosta historia.
- Bo dojenie kóz to prosta sprawa.
Zanim babcia nalała trzeci kubek mleka, zdążył powstrzymać ją gestem skrzydła. Wykręcił się jakimiś jeszcze obowiązkami i zasadniczo nie minął się z prawdą, jeśli spotkanie z Ildiri można było potraktować jako element jego pracy; nie tej urzędowej, rzecz jasna.
Przed spotkaniem musiał jednak pozbyć się jeszcze paru kartek z kieszeni. Z listem do wysłania sprawa była prosta. Nieco trudniej było wymyślić sposób na skuteczne i niezauważone zniszczenie pozostałych. Najwygodniej było je spalić, ale nie zaryzykowałby regularnego korzystania z pochodni płonących na ulicach. Kręcenie się wokół nich prędzej czy później wzbudziłoby podejrzenia. Ostatecznie postanowił rozmoczyć papier w lodowatej wodzie rzeczki, porwać go na kawałki, a resztki zakopać pod mchem na skraju lasu.
Zmierzając drogą z powrotem w głąb wioski, w stronę szpitala, minął pierwsze wilki ciągnące do remizy. Nie zostało mu wiele czasu.
Podążając za wskazówkami Ildiri, szybko odnalazł miejsce, o którym mówiła. Przy głównej ulicy w pobliżu ostatnich budynków było cicho, jakby stały one puste. Szeroka, wyłożona drobnymi kamyczkami droga urywała się nagle, jakby wszystkie łapy, które na co dzień się nią snuły, w tym miejscu zawracały lub znikały bez śladu. Tylko wąska odnoga prowadząca w lewo dawała znać, że spacery na kraniec siedziby Najwyższej Izby mogły mieć jakiś cel.
- Tak myślałam, że sobie tego nie podarujesz. - Głos Ildiri dobiegł właśnie z tamtej strony. Był chłodny, ale nietrudno było dosłyszeć, że gdzieś za tą powłoczką kryje się nadzieja. Ptak odwrócił się.
- Co chciałaś mi pokazać?
- Chodź. - Kiwnęła głową, wskazując kierunek, a następnie ruszyła przodem. Budynek szpitala, poza tym, że był wyjątkowo długi, nie różnił się mocno od innych pobliskich. Minęli duszny przedsionek, jakieś drzwi zamknięte na cztery spusty, które w tym stanie żegnały pewnie ludzi, po czym zeszli po schodkach trochę w dół. Małe okienka pod sufitem upewniły Szkliwo, że piwniczny korytarz prowadzi wzdłuż budynku.
Teraz można już było usłyszeć wyraźnie, że w szpitalu jest ktoś oprócz nich. Stłumione głosy odbijały się od ścian, tak zniekształcone, że nie sposób było rozróżnić wyrazów. W pewnej chwili rozległ się inny, dużo cieńszy. Jeden, drugi, trzeci... Wszystkie głośne, pełne żywej, zdrowej rozpaczy. Szczenięce.
Nagle drogę zagrodził im postawny wilk, a raczej wilczyca. Jej puszysta sierść była posklejana od brudu, a na udach i bokach widniały bordowo-zielonkawe plamy. Stanęła w miejscu, w którym kiedyś były pewnie drzwi, wodząc wzrokiem po ścianach korytarza. Szkliwo spojrzał na nią, próbując nawiązać kontakt. Bezskutecznie. Z milczącym pytaniem zwrócił się do swojej przewodniczki.
- Awi, jak tam u ciebie? - ignorując jego wzrok, zapytała przyjaźnie. Wilczyca tylko mruknęła coś nieskładnego, przymknęła oczy i ominęła ich obojętnie. - Chodź - rzuciła Ildiri do towarzysza. - Urodziła przedwczoraj. I od tego czasu właściwie bez przerwy jest naćpana.
- Słucham?
- I będzie naćpana do czasu, aż jej będzie wszystko jedno. Żeby mogli jej szczenięta pozabierać.
- Pozabierać - powtórzył bezbarwnie, próbując nadążyć za tym, co działo się wokół. Dlaczego Ildiri pokazała mu lokalną porodówkę? Jaki bezpośredni związek miała ona z ich poprzednią rozmową? I najważniejsze: Co niby miało znaczyć owo tajemnicze „pozabierać”? Choć Ildiri nie zatrzymała się na nim ani na chwilę, Szkliwo miał niepokojące przeczucie, że właśnie ono jest w tym przypadku łącznikiem.
- Teraz cicho - nakazała, przekraczając próg kolejnego pomieszczenia. - To one.
Były trzy. Jeszcze ślepe, kręciły się po legowisku ze zleżałej słomy i piszczały z głodu. Nie zdążyli dobrze im się przyjrzeć.
- Ildiri, po co tu przyszłaś? - po sali rozniosło się warknięcie. Na dźwięk głosów, z innego pokoju wychyliła się nieznajoma wadera. - A to kto?
- To asystent jednego z inspektorów. Przyszedł tu zrobić kontrolę. A ja przyszłam z nim, odwiedzić przyjaciółkę - odparła Ildiri, dumnie unosząc głowę. - Nie będziemy ci przeszkadzać.
- Jak żyję, nigdy tu kontroli nie widziałam - burknęła wilczyca podejrzliwie, ale schowała się z powrotem w drugim pokoju. Zadziwiająco łatwo wpuściła nieznajomego i, co tu kryć, nietypowego osobnika, do sali, którą najwyraźniej miała pod opieką. To pozwalało przypuszczać, że Ildiri nie planowała pokazać Szkliwu niczego, do czego zwykli urzędnicy nie mieliby dostępu. Mimo to, zdobycie nowej wiedzy ptak potraktował jak kolejny, mały sukces.
- Prawda, że ładne? - zapytała szeptem, gdy zostali sami. Wyciągnęła łapę i lekko szturchnęła jednego z krecików. - Ciekawe, czy znasz gościa, który je zrobił. No cóż, nigdy się nie dowiemy. Jutro czy pojutrze po tych szczeniakach zostanie tylko... trochę mięska i kostek, które dorzucą wam do kolacji.
Skrzydlaty zesztywniał, przetwarzając jej słowa. Niepewny, jak zareagować, tylko popatrzył na nią pytająco. Nie był przygotowany na takie wiadomości.
- Nie przesłyszałeś się - dodała, gładząc krótkie, szczenięce futerko.
- Czy one są zabijane i przerabiane na jedzenie?
- Przecież mówię, że się nie przesłyszałeś.
- To jakiś koszmar. - Otarł skrzydłem czoło i zapytał głucho: - Dlaczego mi to pokazujesz?
- Myślałam, że będziesz pod większym wrażeniem. No cóż. Nie rozumiesz? - Subtelnie podniosła głos. - Nie chcę dla siebie takiego losu. Potrzebuję kogoś na stałe. Kto nie zrobi mi... tego problemu. A jak się ma kogoś na stałe, zwłaszcza kogoś ważnego, to przymykają oko, jeśli nie ma się czasu dla innych. Dlatego wszystkie latają jak koty z pęcherzem wokół Jaźwicza. Głupie. Jakby był jakimś nie wiadomo kim. Myślą że wszystkie je...
- Proszę, oszczędź mi szczegółów.
- Jak sobie chcesz. No, to co, pomożesz mi? Ty mi pomożesz, ja ci dostarczę rozrywki, góra będzie podziwiać moją pracę, wszyscy będą zadowoleni.
- Muszę cię zmartwić. Można o mnie powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, bym był tutaj kimkolwiek ważnym.
Gdy ich oczy znowu się spotkały, na pysku wadery pojawił się delikatny grymas. Można było tylko domyślać się, co miał za zadanie przekazać, ale coś w jej dumnym, może nawet trochę zuchwałym spojrzeniu mówiło, że ma już starannie ułożony plan, pozbawiony dziur.
- Wiem. Taki prosty asystencina liczy się tu mniej niż ja sama. Takich jak ty mogą mieć na pęczki. Mnie trudniej zastąpić. Ale nie szkodzi. Po prostu moi przełożeni muszą wiedzieć, że ktoś chce spędzać czas ze mną i tylko ze mną. A potem zajmiemy się twoim awansem.
- My?
- Wtedy to będzie nasza wspólna sprawa. A ja mam tu przyjaciół...
Szkliwo prychnął. Myślał, że wieść o szczeniętach w przystawce przed głównym daniem była ostatnią rzeczą, której spodziewał się na tej wycieczce, ale propozycja awansu z ust damy do towarzystwa okazała się zupełnym kuriozum. Gdy jednak zastanowił się nad tym jeszcze o sekundę dłużej, doszedł do wniosku, że ani jedno, ani drugie nie było w NIKL-u zupełnie niespodziewane.
- Rozumiem. Sprytu ci nie można odmówić - odpowiedział wreszcie, w zamyśleniu mierząc ją wzrokiem. Choć nie brakowało jej pozorów łagodności, łatwo było zauważyć, że była ulepiona z nieco innej gliny niż wilczyce, które znał ze swoich stron. Nonszalancja w jej ruchach była starannie kontrolowana, lecz wyczuwalna, a zwykłą pewność siebie zastępowała balansująca na granicy rozsądku wyniosłość, podszyta lękiem o utrzymanie statusu w świecie, w którym wartość wilka oceniano jak wartość towaru. - Jak do tej pory udało ci się unikać zajścia w ciążę? - zapytał po chwili.
- Och, czego ja nie robiłam. A najchętniej, jak się dało, to oszukiwałam i zamiast pracować, uciekałam do lasu.
- Czyli i teraz nie będziesz miała wyjścia.
- Nie! - Tym razem gwałtownie podniosła głos, ale równie szybko zniżyła go, przypominając sobie o nadzorczyni, która najwyraźniej nadal krzątała się po sali obok. - Nie mogę tak w nieskończoność. Niedługo się zorientują. Jak to wyjdzie na jaw, to jestem skończona, nie masz pojęcia, jak bardzo...
- Póki co jakoś nie wyszło. Taka zaradna dziewczyna na pewno da sobie radę.
- Teraz? Jak ci to wszystko pokazałam? Jak możesz?! Nie chcę, żeby moje dzieci skończyły zmiażdżone w czyjejś potrawce! - Wybuchła. Szkliwo poczuł, że skóra na jego grzbiecie cierpnie.
- Dlaczego matka nie może po prostu wychować szczeniąt? Wykarmić, a potem wrócić do pracy?
- Bo po NIKL-u szwendałyby się stada niechcianych szczeniaków - odparła lodowato. - Dzieci urzędników, do których nikt by się nie chciał przyznać. Poza tym to strata czasu i środków. Wilczyca dziś rodzi, a za tydzień czy dwa może wrócić do pracy. A jakby miała jeszcze odchowywać miot?
Westchnął, opuszczając wzrok, by dać sobie czas do namysłu. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, by nie dać Ildiri do zrozumienia, że jest zupełnie nieczuły na jej niedolę.
- To wymaga systemowego rozwiązania - stwierdził wreszcie, nie podnosząc na nią wzroku. - A nie matactwa i układów.
- Chyba nie wiesz, co mówisz - warknęła, a owa ulotna nadzieja w jej głosie rozwiała się ostatecznie. Pozostał tylko chłód i zalążek gorzkiego zawodu. - System chcesz obalać?
- Kto powiedział, że chcę? - Strzepnął niewidzialny pyłek ze skrzydła i cofnął się o kilka kroków. - Nie ja go wam zbudowałem i nie ja w nim uczestniczę.
- Czyli mi nie pomożesz? Zostawisz mnie z tym?
- Jeśli chcesz, pokażę ci drogę do mojej watahy i powiem, do kogo się zwrócić, gdy już tam dotrzesz. Na pewno cię przyjmą i więcej nie będziesz musiała się w ten sposób narażać.
- Rzucić wszystko i uciec do miejsca, z którego sam uciekłeś? Ty nie jesteś normalny!
- I cóż to znowu. Tak wielka wada: nie być normalnym w tym świecie oszołomów? - mruknął. Po kolejnych kilku krokach znikł w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Nie słyszał jej za sobą i ten fakt naprawdę go ucieszył, choć żal ścisnął go od środka.
Dopiero na świeżym powietrzu udało mu się uspokoić uwierające poczucie, że nie pomógł jej, choć miał szansę. Wraz ze światłem zachodzącego słońca spłynęła na niego miła świadomość, że nie jest odpowiedzialny za to, co wilki w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej robią ze swoim życiem. Ich świat zdawał się zepsuty od podstaw, niemożliwy do odratowania. Mimo to wygoda patrzenia na niego z boku była tylko połowiczna. Czuł, że kolacja tego wieczora będzie wyjątkowo paskudna.

Cdn.