piątek, 28 listopada 2025

Od Yrsy - Zima i ten, co ją rozprasza




Zima przyszła cicho.


Nie tak jak ta z jej północy - nie drąc nieba na strzępy, nie szarpiąc świata wściekłym wichrem. Przyszła miękko. Śnieg spadał lekkimi płatkami, tańcząc nad ziemią Watahy Srebrnego Chabra jak drobne, białe ćmy. Las oddychał równo. W jaskiniach tliło się ciepło, młode wilki drzemały, starszyzna mruczała coś półprzytomnie przez sen.


Wokół panował spokój, jakiego Yrsa wciąż nie potrafiła przyjąć. Zbyt wiele zim w jej życiu wyglądało inaczej.


Szła powoli, zostawiając za sobą ślady, które znikały po chwili, zasypywane świeżym puchem. Nie bała się zgubić, znała już te lasy, wiedziała, gdzie prowadzą ścieżki, gdzie strumień zamarza cienką warstwą lodu. Ale mimo tej znajomości czuła się jak ktoś, kto przychodzi z innego świata i jeszcze nie zdążył nauczyć się nowego języka zimy.


Ta tutaj była łaskawa.

A ona pamiętała tylko te, które nie były.


Północne zimy nie miały miękkości. Były ciężkie, ostre, nieokiełznane. Tam śnieg nie sypał - on ciął po oczach. Tam mróz nie szczypał - zapadał się w ciało aż do kości. Tam wiatr nie śpiewał - wył jak coś, co chce wilka połknąć. Tam nikt nie mógł pozwolić sobie na zawahanie, bo zawahanie kosztowało czyjeś życie.


Yrsa zatrzymała się na wzgórzu i spojrzała przed siebie. Świat był biały, ale nie w ten sposób, który znała. Tutaj biel nie była groźbą. Była spokojem.


— To nie moja zima… — wyszeptała sama do siebie.


A jednak ciało pamiętało tamtą, bardziej niż chciała. Każdy jej oddech był jak przypomnienie. Każdy dźwięk gałęzi pękającej pod ciężarem śniegu brzmiał jak echo dawnych krzyków. Im dłużej wędrowała, tym wyraźniej wracały obrazy, które zwykle udawało jej się zasypać codziennością.


Widziałą ojca, jak stąpał przede nią po śniegu, zostawiając głębokie ślady.

Matkę, która tuliła ją, kiedy mróz był zbyt silny, by zasnąć.

Rodzeństwo, które śmiało się nawet wtedy, gdy ich łapy zgrabiały od zimna.


I widok, którego żaden czas nie potrafił przytłumić - biel przesiąknięta czerwienią.


Zimowy wiatr musnął jej policzek. Zamarła na chwilę, bo przypomniał jej tamten, ostry i surowy. Ale to nie był tamten wiatr. Ten niósł zapach sosny, mokrego mchu i dalekiej rzeki. 


A mimo to w środku poczuła znajomy ucisk.

Zima, choć inna, wciąż ją bolała.


Najchętniej przeszłaby przez nią zamkniętymi oczami, tak, by nie musiała czuć ani wspominać. Marzyła, by zima tym razem przeszła szybko, by nie zdążyła zranić. Chciała wiosny, nawet jeśli dopiero się do niej przyzwyczajała. Ciepła, w którym nie trzeba czuwać. Zapachu ziemi, która nie chce nikogo pochłonąć. Światła, pod którym mogłaby zobaczyć siebie i nie odwrócić wzroku.


— Może kiedyś… — mruknęła cicho.


Może kiedyś przestanie bać się, że zima znów coś jej zabierze.

Może kiedyś przestanie bać się siebie.


Jeszcze chwilę milczała, pozwalając, by śnieg siadał na jej grzbiecie. Czuła jego ciężar, ale nie był to ciężar tamtej zimy. Był zwyczajny. Łagodny. Możliwy do zniesienia.


Dopiero gdy poczuła, że jej samotność zaczyna przelewać się poza własne granice, drgnęła.

Ale było już za późno.

Usłyszała krok.


Nie odwróciła się. Wiedziała, kto potrafi chodzić po śniegu tak nieporadnie, że każdy krok brzmi jak pytanie.


— Yrsooooo — jęknął głos, który potrafił być jednocześnie dziecinny i nosić w sobie ciężar czegoś bardzo starego. — Wiedziałaś, że jak się wyjdzie w taką noc, to albo duchy znajdziesz, albo mnie?


Yrsa uniosła powoli wzrok, choć nie na niego. Odetchnęła lekko, jak ktoś, kto spodziewał się, że cisza nie potrwa długo - i miał rację.


— To nie jest noc sprzyjająca spotkaniom — odparła spokojnie, niemal łagodnie, bez cienia ostrości.

— A na co jest noc? — Xiv przysiadło obok niej z naturalnością właściwą tylko jemu. — Bo jak trzeba, mogę zapytać paru duchów, czy pozwolą zrobić z niej dzień. Albo lato. Albo pięć minut wiosny.

— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała miękko. — Świat wystarczająco często się zmienia bez naszej ingerencji.

— Szkoda. Jeden duch ostatnio i tak się nudził. Mówił, że może poudawać zachód słońca. Albo świt. Albo… kwitnienie kwiatów.


Jego lekkość była jak ciepło, które topi pierwszą warstwę lodu - nie nachalnie, a po prostu przez samo istnienie.

Przez chwilę milczeli. Xiv nie zagadywało jej natrętnie. Patrzyło na śnieg, jakby czytało w nim historie, które nikt inny nie widział.


— Ty boisz się zimy — stwierdziło nagle, z zaskakującą delikatnością. — Ale nie tej tutaj. Tamtej. Tej, co cię ukształtowała… i nadwyrężyła.


Yrsa nie odpowiedziała od razu.

W przypadku jej milczenia to była odpowiedź.


— Wiesz… — podjęło Xiv cicho. — W zimie jest sekret. Ona nie chce nikogo skrzywdzić. Ona po prostu… nie rozumie. I czasem trzeba jej powiedzieć: „hej, spokojniej”.

— Obawiam się, że mój wpływ na pory roku jest raczej symboliczny — odrzekła łagodnie. — A zima bywa nieustępliwa, nawet wobec najbardziej racjonalnych próśb.

— To ja powiem za ciebie — Xiv rozjaśniło pyskiem w szerokim uśmiechu. — Mam dobre kontakty z tymi, co nie oddychają. Śnieg też kiedyś miał problem z oddychaniem. Pogadaliśmy.


Yrsa parsknęła cicho.

Subtelnie, ale jednak.


Xiv odwróciło łeb w jej stronę - wtedy jego oczy nie były już żartobliwe. Były miękkie, przenikliwe.


— Nie chcę, żebyś przechodziła przez zimy sama — powiedziało. — Nawet jeśli wolisz samotność, mogę iść obok. Dyskretnie. Tak, żebyś mogła udawać, że mnie nie ma.

— To dość nietypowa propozycja — zauważyła z lekką ironią, ale bez złośliwości.

— A ja jestem nietypowy — Xiv wzruszyło ramionami, zadowolone ze stwierdzenia faktu. — I lubię, jak ktoś jeszcze potrafi widzieć świat. Nawet jeśli chwilowo patrzy na niego przez śnieg. Bo w tobie i tak jest wiosna. Gdzieś. Wiem takie rzeczy.


Yrsa spojrzała w bok. Nie uciekająco, raczej jak ktoś, kto rozważa słowa, których się nie spodziewał.


— Lęku nie pozbywa się z dnia na dzień — stwierdziła spokojnie. — Ale być może można nauczyć się go… nie karmić.

— O! To brzmi mądrze. Jak coś, co powinienem sobie zapisać! — Xiv ożywiło się i podskoczyło lekko. — Tylko nie mam czym pisać, i nie mam gdzie, i nie zapamiętam. Ale i tak świetne!


Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie.

To było więcej, niż zwykle pozwalała.


Śnieg padał dalej, ale nie osiadał jej na karku tak ciężko jak wcześniej. Coś w niej drgnęło. Nie od razu wiosna. Ale zalążek czegoś, co mogłoby kiedyś zakwitnąć.


Xiv podniosło się.


— Chodź — oznajmiło radośnie. — Nie dlatego, że musisz. Dlatego, że ja mogę się przewrócić, a jak się przewrócę, to pociągnę cię za sobą, i chcę mieć świadka.

— Twój sposób rozumowania jest… osobliwy — zauważyła z łagodnym politowaniem.

— Dziękuję! — odparło z dumą.


Ruszyła pierwsza.

A potem on, tuż obok, w swoim niezdarnym rytmie.

Szli przez śnieg.

Xiv poskakiwało, potykało się, łapało płatki pyskiem, a każdy jego odgłos był jak drobne, jasne światełko odbijające się w jej wewnętrznym mroku.

Yr­sa patrzyła ukradkiem. Nie raz.

Nie dwa.

Zaczynała rozumieć.


W pewnym momencie Xiv zatrzymało się przed nią, pochylając głowę lekko na bok.


— Wiesz… nie trzeba być twardym jak lód. Lód pęka. Zawsze. — Głos miało cichy, jakby z troską. — Czasem wystarczy pozwolić komuś być obok. Nie żeby cię zmienić. Tylko żebyś nie niosła wszystkiego sama.


Yrsa spojrzała na nie długo, uważnie.


— To niełatwa sztuka — powiedziała spokojnie. — Dopuszczenie kogokolwiek zbyt blisko bywa ryzykowne. Dla obu stron.

— Ryzyko jest fajne! — Xiv rozpromieniło się. — A jakby co, jak się rozpadniesz, to cię pozbieram. Znam się na składaniu… różnych rzeczy.


Powinno zabrzmieć przerażająco.

Ale nie brzmiało.

Raczej… uczciwie.


— Jesteś doprawdy… jedyny w swoim rodzaju — stwierdziła Yrsa.

— Wiem! — zawołało Xiv z entuzjazmem, podskakując. — I lubię to!


Zrobiła coś, czego zwykle sobie odmawiała.

Pozwoliła, by uśmiech uniósł jej kącik pyska odrobinę wyżej.

Zrozumiała wtedy, że może ta zima nie musi być jak wszystkie poprzednie.

Może wcale nie musi przez nią przechodzić samotnie.

Może ta lekka, niewinna radość Xiva - ten jeno świergot, to jeno obce ciepło - jest dokładnie tym, czego przez lata jej brakowało.


Równowaga.

Światło obok cienia.

Ciepło obok mrozu.


Nie powie tego na głos.

Jeszcze nie.


Ale gdy Xiv znów potknęło się o własne łapy i roześmiało się głośno, a ona ruszyła dalej obok niego, poczuła coś, co nie bolało.


Coś, co mogło kiedyś stać się wiosną.


Może ta zima naprawdę była początkiem.

Bo pierwszy raz od dawna nie była w niej zupełnie sama.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz