Domino słusznie przypuszczała, że jej podopieczna zmyśla z tą ciążą. Przepisała jej niezwłoczną wizytę u Frezji. Wadera co prawda młoda była i bez doświadczenia, ale nie powinno zaszkodzić. Na kimś się musi nauczyć przecież. Po pracy próbowała się dopchać do jakiegokolwiek zielarza, który mógł mieć to, co medykowi się wysypało. Mikaela niestety się pochorował...możliwe, że niedługo będzie potrzebować zastępcy, jeśli mu się nie poprawi. (Voqqunzie foreshadowing xd). Nawet gdyby chciał jej pomóc, nie mógł, jego zapasy też świeciły pustkami.
- Dziwne, byłem pewien, że były jeszcze..- Złapała go fala duszącego kaszlu- Że miałem jeszcze z dwa korzenie.
- Zima nas nie oszczędza.- Domino próbowała przenieść jego uwagę na co innego, żeby nie czuł tak rozczarowania w jej głosie.
- Nie oszczędza.- Podniósł coś z dołka z ziemi, w którym trzymał swoje rośliny korzenne.-Dziwne.
Wadera zerknęła szybko na to, co trzymał. Kilka brązowych włosków wypłowiałego futra.
- Wioski, oczywiście, że z wioski.- Kopnęła przydrożny kamień prosto w kupkę brudnego śniegu.
Widziała oczyma wyobraźni to oceniające spojrzenie, wspomnienia nie mogły opuścić jej myśli, ciągle biła się z poczuciem, że mogła to zrobić lepiej, gdyby tylko wiedziała, jak to wszystko się potoczy. Nic by jej tak nie uszczęśliwiło, jak możliwość cofnięcia się do poranka jeszcze raz. Niestety, mogła tylko pomarzyć o takich czarach, więc swoją drażniącą i uwierającą w tyle głowy sprawę musiała rozwiązać w bardziej konwencjonalny sposób: pójść po ten głupi imbir.
I może wtedy przestanie jej być tak okropnie wstyd.
Szum rzeki doszedł do niej niedługo po zapadnięciu zmroku. Przeszła po rozwalającym się pod łapami, butwiejącym mostku i bezszelestnym krokiem udała się w kierunku uliczki głównej. Na całej wsi stał jeden wyróżniającym się architekturą sklepik, który zamiast solidnej wapnowanej ściany z frontu posiadał ażurowy drewniany podcień, pod którym wystawiano produkty. Światła paliły się tylko na piętrze, co podpowiadało waderze, że właścicielka sklepu mieszka bardzo niedaleko, musiała być naprawdę cicho. Wcisnęła się ciasną bramą na podwórze budynku, na którym stał zardzewiały traktor zaparkowany pod płotem. Głębokie koleiny pełne zamarzniętych kałuż przecinały ziemię na ukos. Przeskoczyła nad wyrwami, jednocześnie bacznie obserwując sylwetki w oknach na piętrze. W tym skupieniu zapomniała zwracać uwagę na to, co ma za plecami. Do jej uszu dobiegło przeciągłe, gardłowe warczenie, podskoczyła jak poparzona. Za nią, w zbitej krzywo i w nieładzie budzie, leżał chudy jak kościotrup, smukły jak fretka pies. U jego szyi zwisał ciężki, pordzewiały łańcuch, dzwoniący ponurą balladę, jak tylko kundel podniósł się z błotnistego klepiska. Krótkie futro na jego grzbiecie stanęło dęba, był o krok od wszczecia alarmu, ale Domino nie potrafiła się zdobyć na poruszenie się choćby o krok, sparaliżowana strachem, instynktownie licząc na to, że bezruch uratuje jej życie.
- Dziwne, byłem pewien, że były jeszcze..- Złapała go fala duszącego kaszlu- Że miałem jeszcze z dwa korzenie.
- Zima nas nie oszczędza.- Domino próbowała przenieść jego uwagę na co innego, żeby nie czuł tak rozczarowania w jej głosie.
- Nie oszczędza.- Podniósł coś z dołka z ziemi, w którym trzymał swoje rośliny korzenne.-Dziwne.
Wadera zerknęła szybko na to, co trzymał. Kilka brązowych włosków wypłowiałego futra.
***
Las spowiła ponura, szarość zimowego popołudnia. Słońce zaszło szybko, jakby chciało uciec od przeszywającego kości chłodu i szybko wygrzać się gdzieś, pod ziemią, za linią horyzontu. Bezlistne sylwetki drzew stroiły bladoszare, mgliste niebo, chmury przysłaniały blask księżyca, nic na ziemi nie rzucało cienia. - Wioski, oczywiście, że z wioski.- Kopnęła przydrożny kamień prosto w kupkę brudnego śniegu.
Widziała oczyma wyobraźni to oceniające spojrzenie, wspomnienia nie mogły opuścić jej myśli, ciągle biła się z poczuciem, że mogła to zrobić lepiej, gdyby tylko wiedziała, jak to wszystko się potoczy. Nic by jej tak nie uszczęśliwiło, jak możliwość cofnięcia się do poranka jeszcze raz. Niestety, mogła tylko pomarzyć o takich czarach, więc swoją drażniącą i uwierającą w tyle głowy sprawę musiała rozwiązać w bardziej konwencjonalny sposób: pójść po ten głupi imbir.
I może wtedy przestanie jej być tak okropnie wstyd.
Szum rzeki doszedł do niej niedługo po zapadnięciu zmroku. Przeszła po rozwalającym się pod łapami, butwiejącym mostku i bezszelestnym krokiem udała się w kierunku uliczki głównej. Na całej wsi stał jeden wyróżniającym się architekturą sklepik, który zamiast solidnej wapnowanej ściany z frontu posiadał ażurowy drewniany podcień, pod którym wystawiano produkty. Światła paliły się tylko na piętrze, co podpowiadało waderze, że właścicielka sklepu mieszka bardzo niedaleko, musiała być naprawdę cicho. Wcisnęła się ciasną bramą na podwórze budynku, na którym stał zardzewiały traktor zaparkowany pod płotem. Głębokie koleiny pełne zamarzniętych kałuż przecinały ziemię na ukos. Przeskoczyła nad wyrwami, jednocześnie bacznie obserwując sylwetki w oknach na piętrze. W tym skupieniu zapomniała zwracać uwagę na to, co ma za plecami. Do jej uszu dobiegło przeciągłe, gardłowe warczenie, podskoczyła jak poparzona. Za nią, w zbitej krzywo i w nieładzie budzie, leżał chudy jak kościotrup, smukły jak fretka pies. U jego szyi zwisał ciężki, pordzewiały łańcuch, dzwoniący ponurą balladę, jak tylko kundel podniósł się z błotnistego klepiska. Krótkie futro na jego grzbiecie stanęło dęba, był o krok od wszczecia alarmu, ale Domino nie potrafiła się zdobyć na poruszenie się choćby o krok, sparaliżowana strachem, instynktownie licząc na to, że bezruch uratuje jej życie.
C.D.N
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz