wtorek, 20 sierpnia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo rozpaczy”, cz. 1.15

Mróz zelżał, lód łamał się na jeziorach. Śnieg niknął, a świeża, wiosenna woda skapywała z każdej sosnowej gałązki, jak las długi i szeroki. Słońce zaglądało pod leśne runo i ożywiało młode pędy paproci.
Jednostajny jęk poniósł się ponad polaną. Przejrzał się w każdej z kropel i wzleciał ku niebu. To pękało serce wilczycy. Pękało nie pierwszy raz; trzymało się już tylko cienkich mostkach. Kruche i wrażliwe, powyszczerbiane i obtłuczone, ukryte pod chłodnymi pozorami.
Opuszczenie powiek pozwalało mi odpocząć od światła południa, ale sprawiało, że jej płacz gdzieś za moimi plecami był jeszcze bardziej dojmujący. Wreszcie otworzyłem oczy i, gdy tylko przyzwyczaiły się do słońca, odwróciłem się, z intencjami niejasnymi nawet dla siebie samego, nie pierwszy już raz nie potrafiąc wybrać pomiędzy mową a milczeniem. Nie przerywałem jej. Żadne słowa nie ukoiłyby jej bólu. Nie tym razem.
Od cienia odcinał się tylko oświetlony kawałek podbródka i podkulona pod nim łapa, podrygująca w rytm nierównego oddechu. Oczu nie widziałem, ale chyba były zamknięte. Ponownie utkwiłem wzrok w głębi lasu.
- Szkliwo... - Sam sposób, w jaki wymówiła moje imię, przyspieszył krew w żyłach. Rozum mówił, że po prostu płakała, jak płacze czasem każdy, ale serce za wszelką cenę chciało biec na ratunek zagrożonemu życiu. Żebym jeszcze wiedział, jak to zrobić.
- Patrz... skowronki już przyleciały - wymamrotałem. - Wiosna idzie.
- Nie chcę żyć, Szkliwo. Moje życie się skończyło - jej drżący głos był stłumiony przez źdźbła traw i resztki śniegu. - Co ja teraz zrobię?
- Nie podejmuj teraz decyzji. Rozpacz to żaden doradca.
- Ale już nic się nie zmieni - szepnęła, przestając walczyć z drżeniem. Chciałem coś odrzec, może zaprzeczyć, ale po co miałbym to robić? Żeby karmić ją fałszem, gadając bzdury, w które sam nie wierzyłem?
Podniosłem wzrok ku czystemu niebu. Niewielkie obłoczki płynęły po nim powoli. Ostre, słoneczne światło poranka dopiero na nich łagodniało. Miałem jeszcze trochę czasu. Przemknęło mi przez myśl pozostanie w domu, z Kawką, ale nie miałem jak powiadomić o tym Agresta, który czekał na mnie na stanowisku. Postanowiłem dać sobie jeszcze chwilę na zadecydowanie.
- Powiedz mi... Co ja mam robić? - załkała. Westchnąłem, zbierając myśli.
- A może adopcja? - rzuciłem pomysł, który nagle wydał mi się całkiem sensowny, a nie był wcześniej podnoszony. Ta propozycja, naturalnym prawem rzeczy, musiała chyba pojawić się prędzej czy później. Ale czy wybrałem dobry czas i miejsce na poddawanie jej pod rozwagę? Nie byłem pewien.
- Adopcja...? - Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem. - Ale czyje to będzie dziecko? Moje, czy obce?
- Twoje, Kawka. Trzeba pokierować się rozsądkiem przy szukaniu go i przy wyborze.
- Ale szczenięta z sierocińca są już podrośnięte. Przyzwyczajone do życia tam, bez matki.
- Jeśli będziesz chciała, znajdę jakieś nowo narodzone. Muszą być takie dzieci, nie u nas, ale za granicą.
- Muszę się z tym przespać. - Podwinęła tylne łapy pod brzuch i zwinęła się w ciasny kłębek. Po dłuższej chwili ciszy odezwała się cicho. - Ale można wciąż próbować dalej, prawda? Tak powiedział Achpil.
Uśmiechnąłem się, nie wiedząc co powiedzieć. Oczywiście, można było próbować.
- Można.
Choć nieco później, niż planowałem, w końcu wyruszyłem do jaskini alf, zostawiwszy Kawkę śpiącą, zmęczoną płaczem. Jego echo drżało mi w uszach jeszcze długo, dopóki ostatnia prosta ścieżynka wiodąca ku domostwu alf nie zamajaczyła wśród starych sosen. Trzeba było zająć się innymi rzeczami. Mnie też czekała tego dnia wizyta u medyków; Agrest wreszcie się namyślił.
Coś zaświeciło na samym środku ścieżki. Mrugnąłem, żeby zetrzeć z oczu czarne plamy, wypalone przez błysk.
Nóż zwrócony był ostrzem w moją stronę. Leżał na złotym piasku, niewinnie i nieruchomo, błyskając srebrnym okiem w promieniach jasnego dnia. Wierzchem palca, nieśmiało dotknąłem jego gładkiej powierzchni. Była zimna. Żal byłoby zostawić takie cacko w błocie, na zniszczenie. Uniosłem je więc i ścisnąłem stabilnie. Rękojeść trzymało się naprawdę wygodnie.
„Ciekawe, jak jest ostre”.
Lekki przeciągnąłem końcówką ostrza po brzegu własnego skrzydła. Przez powłokę piór nawet mnie nie zadrapał, ale pod jego naciskiem poczułem przyjemne mrowienie.
Metaliczne lico migotało hipnotycznie, gdy obracałem nożyk w palcach. Znów wskazywało na mnie. Było w tym coś elektryzującego; skóra przyciągała ostrze jak magnes kawałek metalu. I jakoś odruchowo znów przysunąłem je bliżej, ku sobie. Jeszcze bliżej, aż oparło się na mostku. Serce z drugiej strony mocniej uderzyło w ścianę klatki. Srebrny koniuszek znów przesunął się po moim własnym ciele, tym razem w górę, w stronę szyi, poruszając piórami rosnącymi w przeciwną stronę. Zatrzymał się tuż nad obojczykiem. Nacisnął trochę mocniej.
„A więc to stało się z Admirałem”. Nachyliłem ostrze, by znalazło się prostopadle do skóry. Jedno pchnięcie i przebiłoby na wylot dużą tętnicę.
„Boże, gdyby ktoś nie teraz szturchnął... ale nikogo tu nie ma”.
Odsunąłem narzędzie spoczywające w drżącej kończynie i raptownie wypuściłem je z palców. Mógłbym przysiąc, że na krawędzi pola widzenia mignął mi kształt dużego zwierzęcia. Odwróciłem się, szukając go. Cicho, pusto; tylko szum drzew ożywiał znieruchomiały las. Gdy wytężyłem wzrok, dostrzegłem, że pośród liści jednak coś się kryło. Zamarłem, nie potrafiąc przyporządkować cienia do żadnego znanego zwierzęcia i nie wiedząc, czy oczekiwać ataku, uprzedzić go, czy może po prostu uciekać.
Drugie spojrzenie upewniło mnie, że niewyraźna sylwetka to nie zwierzę; to tylko cień krzewu na pniu starej sosny. Strach dotarł do mnie z opóźnieniem, ale nie trzymał mocno, ustępując świadomości, że zagrożenie okazało się fikcyjne. Tylko z rozluźniających się mięśni wynikło opóźnione drżenie kończyn.
Znów podniosłem nóż. Rozejrzałem się, by mieć absolutną pewność, że nikogo nie ma w pobliżu, i schowałem go za pazuchę.
Alfa jak co dnia siedział przed jaskinią, chwytając w siwiejącą sierść słoneczne promienie, których ostatnio było na polanie wyraźnie więcej. Z miękkim uśmiechem, tak dziwnie pogodny. Choć podszerstek na udach przemakał mu od topniejącego śniegu, wilk nie tracił swojej niewinnej beztroski. Im dłużej go takim widziałem, tym częściej miewałem wrażenie, że być może to dopiero ona uczyniła Agresta Agrestem. Wcześniej, na jego miejscu, zamiast prawdziwej postaci, kołysało się na wietrze tylko widmo zahukanego i przestraszonego stwora. Całe życie walczył o ten spokój.
Oto Agrest, którego oczy nabrały rozumności. Pysk posiwiał. Sierść przerzedziła się; na ogonie została jej może połowa, a efekt ten pogłębiała zbliżająca się wiosna. Postura, choć przez wiek skurczyła się i wychudła, a kości nieosłonięte prawie żadnymi mięśniami prześwitywały przez cienką skórę, nabrała pewnej subtelnej dumy.
- No dobrze, chodźmy do tego twojego medyka. - Tym razem jego skośne ślepia błysnęły po dawnemu, z wyrytą głęboko na pysku chytrością, która niezmiennie czyniła jego rysy lisimi.
Delta powitał nas bez słowa. Gdy tylko alfa burknął o badaniu serca, wskazał łapą jeden z sienników i nakazał Agrestowi położyć się na nim, dodając jeszcze szybko komentarz znaczący mniej więcej, że nie ma dla nas wiele czasu. Szary wilk z niesmakiem postąpił zgodnie z instrukcjami. Medyk bezpardonowo przysunął ucho do jego żeber; potem do mostka. Agrest śledził go kątem swojego podejrzliwego oka. Na chwilę wszyscy zastygliśmy w zupełnej ciszy. Wreszcie Delta, nie odsuwając głowy od klatki swojego pacjenta, jako pierwszy zabrał głos.
- Jak z chodzeniem na obchody? Nie tak kolorowo, jak jeszcze niedawno?
- Ale w czym rzecz? Chodzę na nie jak zwykle. - Agrest mówił przez zęby.
- Tylko wracasz zasapany - stwierdził medyk. Wstał i trzepnął głową, zrzucając z uszu pojedyncze, szare włosy, które osiadły na nich podczas badania. - I pewnie o wiele później. Nawet teraz wciąż dyszysz po przyjściu tutaj. Ile razy musiałeś zatrzymać się po drodze?
- Cz... cztery? Pięć? No, nie mam już tej kondycji co dawniej - mruknął.
- Nic dziwnego. Wszystko wskazuje na niewydolność serca drugiego stopnia.
- Co to znaczy? - Agrest uprzytomnił sobie, że może już stanąć na nogach i, ukłuty niepokojem, zrobił to czym prędzej.
- Że powinieneś był już dawno tu przyleźć, bo żyjesz dla całej watahy, a nie tylko dla siebie! Teraz to ja mogę kostuchę tylko prosić, żeby trochę zwolniła w drodze do starego uparciucha. - Tak szybko, jak szybko umysł Agresta przyjmował gorzką diagnozę, jego ślepia rozszerzały się stopniowo. Choć przykro zabrzmiało to w mojej własnej głowie, wynik badania nie był dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Jak jednak rozmawiać z przyjacielem, który właśnie usłyszał, że wskazówki jego zegara zaczynają chrobotać?
Tymczasem Delta, nie tracąc czasu, stanął naprzeciwko mnie. Zadarł głowę i uważnie popatrzył mi w oczy.
- E, na ciebie to wystarczy spojrzeć.
- No i co takiego zobaczyłeś? - Zmarszczyłem brwi, podążając za nim wzrokiem, gdy oddalił się bez wyjaśnienia.
- Znam ten wzrok - rzucił mi przez ramię. - Tacy wczoraj myśleli, że ten ból głowy to po wódce, dzisiaj nie śpią po nocach, a jutro będą Narcyzem albo i innym Wielkim Hukiem. No proszę, rzeczywiście jednemu szwankuje serce, drugiemu rozum. A jeszcze niedawno założyłbym się, że jest raczej odwrotnie.
- Czy rzeczywiście znasz ten wzrok? Czyli wiesz, skąd się bierze i jak temu zaradzić?
- Jak bez przerwy działasz w trybie ucieczki, to nic dziwnego, że nie śpisz po nocach. Bo czy nie śpisz, to nawet cię nie muszę pytać.
- To nie jedyny kłopot. Ja ostatnio... - zawahałem się, gdyż wypowiedzenie tego na głos, w obecności zarówno alfy, jak i medyka, okazało się o wiele trudniejsze, niż nieustanne roztrząsanie w myślach. Przeszło mi przez myśl, że w ogóle tego nie zrobię, jednak Delta wyręczył mnie z chłodnym acz dyplomatycznym profesjonalizmem.
- Jak nie śpisz, to nic dziwnego, że mózg sobie zaczyna malować dziwne obrazy w dziwnych momentach.
Z zamyśleniem machnąłem ogonem. W jego pysku zabrzmiało to wszystko jak rzecz zupełnie naturalna i oczywista. Mimo to nie mogłem wyzbyć się dysonansu, który nagle mnie dotknął.
- Więc jednak uważasz, że to wszystko wynika po prostu z niedoboru snu? A dlaczego nie mogę spać?
Basior znów spojrzał na mnie i przekrzywił głowę. Potem znów oddalił się, drepcząc do jednej ze skrytek i na ślepo wsadził łapę do środka.
- Jak do ciebie twoje największe grzechy wracają, to nic dziwnego, że próbujesz uciekać z podkulonym ogonem.
- Delta. - Odwróciłem się za nim, a mięśnie na mojej szyi mimowolnie napięły się. - Delta, żebyś ty był na moim miejscu, nie mówiłbyś tak.
- Ale nie jestem, jak myślisz, dlaczego? - Złośliwie wyszczerzył kły, nie dbając już o odpowiedź. Moja frustracja znalazła ujście tylko w rozdrażnionym przestąpieniu z nogi na nogę. A z lubością raczej wbiłbym w coś pazury.
- Z setki powodów - mruknąłem tylko, ale chyba już nie słyszał. A może po prostu uznał audiencję za skończoną.
- Ja ci tu odpustu nie wyczaruję. Więc nie, Szkliwo, niestety nie uważam, by to wszystko wzięło się znikąd - warknął zgryźliwie. Wyjął woreczek ziół i cisnął go alfie pod łapy. Szary wilk cofnął się o krótki, urażony kroczek. - Masz. Bierz po trosze codziennie. Z obu. - Obok pierwszego upadł drugi. - I wiedz, że robię to tylko dlatego, że coś w głowie jeszcze mam. Nie widzi mi się oddawanie watahy sekretarzowi jako pierwszej lepszej kury na rosół. Trzeba cię trzymać przy życiu i korzystać, ile się da. Od dzisiaj żadnego brawurowego polowania, spacery a i owszem, ale spokojne. A dla ciebie, połamany latawcu, mam jedno, króciutkie słówko o twojej dolegliwości. Progresja. Zapamiętaj je sobie i baw się dobrze. Bo tobie raczej siła wyższa jest potrzebna, nie medyk. - To powiedziawszy, jak zwykle zabiegany, ruszył gdzieś w kierunku innych skrytek.
- Chwileczkę. Nie dasz mu niczego? - oburzył się Agrest i z nową siłą postawił kilka oburzonych kroków w ślad za medykiem. - Przecież to jakaś kpina. Wataha dała ci stanowisko, żebyś pomagał każdemu, kto tego potrzebuje. On się wykończy, jak będzie tak dłużej funkcjonował i ty będziesz za to odpowiedzialny. W takim stanie posyłasz go do diabła? - Jego słowa najwidoczniej niosły ze sobą prawidłowo wyważony ładunek emocjonalny, bo Delta rzeczywiście odwrócił się jeszcze na chwilę.
- Jeśli już, to do boga - uściślił, wznosząc oczy ku górze. - Opcjonalnie do psychologa. Nie mi udowadniać, jak dobrze pracuję, bo widzisz tego dowody gdzie nie spojrzysz. Ciesz się, że masz swoje zioła, chociaż niczym żeś na nie nie zasłużył, a nie szczekaj, bo następnym razem pocałujesz próg i odejdziesz z niczym. A teraz daj się wykazać swojej młodej córce. To ona teraz leczy u nas rozum.
- Agrest, daj spokój - zwróciłem się do niego z nieśmiałym zamiarem wskazania drogi do wyjścia.
- Sam chciałeś, żebyśmy tu przyszli!
- Ważne, że masz swoje zioła. Delta ma rację. Mi by i tak nie pomogły.
O jutrzenko, zaświeć alfie w oczy. Niech zobaczy w medycynie coś poza ziołami i lizaniem ran; przydałoby mu się więcej finezji. Zresztą wszystko jedno. Na szczęście nikt nie pytał go w tej kwestii o zdanie.
Niby dobrze, niby coś ruszyło się naprzód. Agrest dostał leki, zalecenia i profilaktyczny ochrzan, ja przynajmniej coś na kształt diagnozy oraz skierowanie do przyjęcia pod opiekę boską. Pomysł odwiedzenia psychologa zakiełkował gdzieś z tyłu głowy, ale świadomość, że jedynym psychologiem w watasze była córka alf, a, przede wszystkim, ukochana córeczka Nymerii, nie pozwolił mu od razu się zakorzenić. Tymczasem trzeba było zejść ze swojego ulubionego miejsca, opuścić Agresta, by zetknąć się z kolejnym kłopotem.
Całe szczęście, że pośniegowa woda spływała z bajkową prędkością ze zboczy pagórkowatego terenu, którym prowadziła mnie ścieżka. Przeszedłem drogę do domu szybko i suchą stopą. Nie wstąpiłem do niego, ale na chwilę przystanąłem na skraju polany.
Żebra Kawki unosiły się nieznacznie, ale równomiernie, dając dowód spokojnego snu. Nie miałem powodu, by przypatrywać jej się wyjątkowo uważnie; w piękniejszej krainie, nieświadoma, cicha i głucha na ponure przedpołudnie, korzystała z tego, czego mi ostatnio brakowało. Dobrze było ją taką widzieć. Obawiałem się trochę, że zastanę ją na dalszym wylewaniu żalu. Nie wiedziałem, jak dużo go w niej jeszcze zostało.
Przeciągnąłem się zanim ścieżka powiodła mnie dalej, bo od samego patrzenia na śpiącą i mi zachciało się zmrużyć powieki.
Ziemia stepów była twarda, zimna i niewzruszona. Nie ugięła się ani o centymetr ni pod roztopami, ni pod pierwszymi deszczami. Moje nogi nie zostawiły na niej ani śladu, choć w powietrzu wisiała wilgoć płynąca od strony gór.
Ani śladu.
Ani listeczka, ani młodego pędu. Martwość, jak próżnia w kosmicznej przestrzeni, gościła w stepowej samotni.
Tylko wiatr, który jęczał i szumiał pośród pobliskich, karłowatych drzewek, przypominał o czasach, gdy pośród nich tliło się życie. Zmęczony umysł słyszał w nim setki głosów, niewyraźne rozmowy, śmiech, płacz, oskarżenia. Śpiew przy ognisku.
Ogarnięta jednostajnym brzęczeniem głowa zaczęła kiwać mi się nieposłusznie. Jakże chciało mi się spać.
Niespodziewany, krótki krzyk postawił mnie do pionu. Ten był bliższy i głośniejszy. Uniosłem szpony do kieszeni, by chwycić nożyk, a wtedy moje palce trafiły na pustkę. Powędrowały od krawędzi do krawędzi kieszeni; nadal nic. Komunikat „Zagrożenie!”, który przed chwilą wymazał komunikat „Zmęczenie” zazębił się z komunikatem „Coś się nie zgadza”, i zgrzytnął. Nie potrafiłem odpowiedzieć na oba naraz, więc tylko zawahałem się, czując, że cierpnie mi skóra.
„Czyżbym zgubił nożyk po drodze? Ale jak? Przecież dziś... znalazłem go na ścieżce w lesie. Nieopodal jaskini alf”.
Bezszelestnie postawiłem nogę z powrotem na ziemi i rozejrzałem się, czekając na tym razem rzeczywisty znak życia w otaczającej mnie ciszy. Zacząłem nasłuchiwać kroków, szumu skrzydeł, czy trzasku gałęzi, na wypadek gdyby zwierzę siedziało gdzieś w niskich koronach drzew. Znak mogła przynieść każda kolejna sekunda, więc nie odważyłem się ruszyć przez długi, długi czas. Nie doczekałem się.
Przez południowe bory dreptałem już po błocie, ale było mi tak sennie i tak wszystko jedno, że nawet nie zauważałem, jak moje nogi grzęzną. Trzeźwość umysłu nie trwała długo. Gdy tylko wróciło poczucie bezpieczeństwa, przywlekło ze sobą również dokuczliwe otępienie. Marzyłem jedynie o tym, by po prostu zejść na ziemię i pójść spać. Ale ziemia nie przyjęłaby mnie wygodą, której pragnąłem, dopóki miałem jeszcze tyle do zrobienia.
W jaskini, w której odbywały się obrady, przywitałem się skinieniem głowy z pierwszymi uczestnikami i usiadłem w kąciku, gdzie moje klejące się oczy nie zwracały niczyjej uwagi. Kolejni towarzysze zajmowali miejsca i koniec końców zrobiło się dość tłoczno. Najwyraźniej pomysł zaproszenia do grona większej liczby wilków zaczynał w końcu zbierać prawdziwe żniwo. Niebawem wśród nas pojawił się także sekretarz. Pozwoliłem sobie zerknąć na niego przelotnie, choć nie wywnioskowałem wiele. Był raczej w dobrym nastroju, zagadnął do kilku znajomych, ale mnie nie zaszczycił nawet spojrzeniem. To samo stało się na poprzednim zebraniu: Ableharbin udawał, że nie istnieję. Ba, gdy tylko został zaproszony do zajęcia miejsca gdzieś po drugiej stronie sali, zrobił to z beztroskim entuzjazmem, choć wcześniej zwykł siadać niezmiennie tam, gdzie i mnie posadził na pierwszym zebraniu.
Tym razem jednak nikt nie nalegał, więc basior po staremu usadowił się tuż obok mnie. Na moment wstrzymałem oddech.
- Dzień dobry, towarzyszu Szkliwo.
- Dzień dobry, towarzyszu sekretarzu - odpowiedziałem mechanicznie, bardziej skupiając się na wybadaniu jego postawy choćby kątem oka. Nadal na mnie nie spojrzał. Z nerwów, a może po prostu ze zmęczenia, lekko zakręciło mi się w głowie.
- Towarzysze - Witomir podniósł się, by rozpocząć mowę. - Słowem wstępu wypada ogłosić, że nasza grupa powiększyła się trzykrotnie od czasu objęcia przez towarzysza Ableharbina przywództwa nad watahą. Ostatnio dołączyli do nas stróż Ametyst oraz śledczy Brus.
Na dźwięk znajomego imienia, odruchowo potoczyłem wzrokiem po sali. Rzeczywiście siedział gdzieś w rogu, razem ze strażniczką Opal, która już zadomowiła się w licznym zespole.
- Przyjaciele, zaczniemy dziś od sprawy, która ostatnio martwi część naszych obywateli - mówił dalej Witomir. - Chodzi oczywiście o sytuację na granicy z WSJ. Proszę towarzysza Radoborna o zabranie głosu.
- Chciałbym - chrząknął wywołany - uspokoić nastroje społeczne. Ponad wszelką wątpliwość udało się nam ustalić, co jest przyczyną wzmożenia kontroli na granicach oraz mobilizacji części wojska. Nieformalny przywódca watahy, którym, jak wszyscy wiemy, od lat jest Dergud, ciężko zachorował i obawia się, że zostanie to wykorzystane przez jego przeciwników z watahy oraz spoza niej. Wybory wewnętrzne, które miały się odbyć w jego partii, Ruchu Starych Zasad, zostały z tego powodu przesunięte na przyszły rok.
- Nie mógł znaleźć lepszego sposobu, żeby dać znać wszystkim naokoło o swojej chorobie - zaśmiał się ktoś z tyłu.
Zebranie szybko obrało kurs na wewnętrzne sprawy WWN i choć bardzo chciałem słuchać dalej, przyłapałem się na chwilowym acz powtarzalnym odpływaniu na błonia krainy snów. Szczęśliwie nie zagłębiałem się w niej całkiem, ale oczy za wszelką cenę chciały pozostać zamknięte, a moje ciało raz po raz przechodziły chłodne dreszcze. Raptownie z tego stanu wytrąciły mnie słowa z boku: wreszcie dał się słyszeć długo wyczekiwany głos Ableharbina.
- Ktoś tu szykuje się na śmierć.
Popatrzyłem na nieco oczami, które naraz zgodziły się jednak otworzyć całkiem szeroko. Po części przez treść tego, co właśnie usłyszałem, a po części z zaskoczenia samym faktem, że zwrócił się do mnie tak lekko, choć według moich obliczeń powinien nadal być wielce obrażony.
- Macie na myśli, że...
- Że szykuje nam się pogrzeb w WSJ. - Uśmiechnął się do mnie szeroko. Przyjrzałem mu się uważnie.
- Ach...
- Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytał ciągle beztrosko wyszczerzony, a ja zamiast odpowiedzieć tylko przełknąłem ślinę. Jego oczy pociemniały, a mi okropnie zaschło w gardle.
Zebranie chyba dobiegło końca, bo gwar ucichł, a większość wilków opuściła już swoje miejsca.
- Jak idzie nasze sadownicze przedsięwzięcie? - Ableharbin odwrócił ku mnie pysk. Zamrugałem i zdałem sobie sprawę, że jego uśmiech wyparował. Nic dziwnego; jak miałbym wciąż go widzieć, skoro w rzeczywistości nigdy się nie pojawił?
Sen, to znów był tylko sen. Ale czy oby na pewno już się skończył?
- Póki co nie widać siewek - odparłem sztywno, ukradkiem rozglądając się po jaskini. Wyglądała zupełnie zwyczajnie, lecz nie mogłem sobie przypomnieć, czy chwilę wcześniej było inaczej.
- U nas też. U nas też. - Pokiwał głową, choć nie znać w tym było wielkich emocji. Tylko zagadywał, a więc postanowił dać mi szansę na zrehabilitowanie się. Jak zabawnie zabrzmiało to w mojej głowie, gdy wracałem pamięcią do rozmowy, która stała się zarzewiem konfliktu. Jeśli liczył na wzbudzenie we mnie szczerej skruchy, grubo się przeliczył. Nie miałem ku niej powodów. Miałem jednak podstawy by sądzić, że moja szczerość nie była mu potrzebna. Liczył się wynik, a moje działanie miało być ocenione przez pryzmat czysto behawioralny, w oderwaniu od pobudek, które nim kierowały. Liczyły się więc słowa, ton i postawa. Tego wystarczyło mu, by stwierdzić, czy zrozumiałem treść wiadomości, którą zawiesił mi przed oczami. Tak czy inaczej było nad czym pracować; a że głos mają tylko ci, którzy nadal są w grze, nawet jeśli to mętna gra sekretarza podlegająca jego giętkim zasadom, uznałem, że przydałoby się jakaś soczyste zapewnienie.
- Towarzyszu, chciałbym coś z wami wyjaśnić.
- Mówcie, proszę - zezwolił, zwracając się ku mnie z większą uwagą. Nie było w nim ciekawości, a być może zdradził nawet lekkie oczekiwanie, co dało mi znać, że doskonale wiedział, jaki temat poruszę. Zanim go podjąłem, kątem oka upewniłem się, że ostatni uczestnicy zebrania właśnie opuścili jaskinię.
- Nie przedstawiam teraz żadnych planów, a jedynie określam stan rzeczy, który już trwa - oświadczyłem, uznając uroczyste wstępy za zbędne, może nawet nie na miejscu. Ableharbin odchylił się lekko i znieruchomiał, patrząc na mnie badawczo. - Od was zależy, czy go przyjmiecie. Będę was krytykować. Zawsze, gdy nie będę się z wami zgadzał. I będę dociekał, nawet gdy będę miał tylko cień wątpliwości. Ale nie zrobię niczego za waszymi plecami. Niczego. Możecie być pewni mojej uczciwości.
Basior wyprostował się i ponownie zastygł jak słup soli, uważnie się we mnie wpatrując.
- Dziękuję - odrzekł w zadumie.
„Czy mogę już uznać, że znów zagrała nam pieśń przymierza?”, zapytałem w myślach, odruchowo marszcząc brwi. Tego jednak było basiorowi jeszcze za mało. Coś jeszcze na tę rozmowę przygotowywał i pokazywał to całym sobą.
- Nasze dobro to wasze dobro. Czy jesteście tego świadomi? - odezwał się wreszcie, głośniej.
- Chcę w to wierzyć.
- Czy chcecie? Nie pytam o życzenie, a o fakt.
Zawahałem się, zastanawiając, czy stać mnie na z głębi serca szczerą odpowiedź. W ostatniej chwili, już gdym witał się z gąską, okazało się, że jednak będzie potrzebna. Innej zresztą nie chciałem udzielać i chyba właśnie dlatego tak długo udawało mi się milczeć. Przecież jednak spodziewałem się, że prędzej czy później nadejdzie chwila deklaracji. Dopóki nie nadeszła, po prostu słuchałem i obserwowałem, łaknąc czasu jak największego przywileju. Jakże bezsilny poczułem się w tamtej chwili, gdy sekretarz gwałtownie postanowił zamknąć ten etap. Można było przypuszczać, że postępuje jak zwykle: podążając starannie obmyślaną siatką ścieżek, gdzie każdy krok miał przyczynę i cel, a każda przeszkoda niczym drogowskaz kierowała na inną trasę. Tak oto zamyślony przywódca dnia wiosennego niepostrzeżenie sprawił, że podjąłem jedną z istotniejszych decyzji w życiu.
- Wierzę - odrzekłem w końcu krótko i jakoś lżej zrobiło mi się na duszy. Tak dobrze, tak łatwo w coś wierzyć.
- Chcecie pracować dla dobra WWN?
- Nigdy nie było inaczej - oznajmiłem już zupełnie spokojny. - Chcę i będę.
- Liczę, że słowo dane mi jest dla was tak wartościowe, jak słowo dane Agrestowi. Liczę na to, bo będę pamiętać każde, które dziś padło. Jeśli tak jest, nasza współpraca będzie bardzo owocna. Mogę wam to obiecać.
Wzrok Ableharbina mówił z radosną dumą „Nie zawodzicie mnie”, lecz przecież widziałem wyraźnie gdzieś w głębi jego wodzowskich oczu, że odkąd zadał pytanie, znał jeszcze niewymówioną odpowiedź. Ach, któż na Wschodnich Ziemiach lepiej nadawałby się na sekretarza? Ten basior, gdyby zechciał, mógłby postawić na środku lasu wielką szachownicę i rozgrywać wilkami zwycięskie partie, nawet w potyczkach z najpotężniejszymi z magików, którzy obnosili się z mocą władania umysłami. Cóż, chyba nie chciał, bo gdy się rozstaliśmy, poszedł prosto do swojej jaskini. I mi pozostało wrócić  do domu.
Jaskinia medyczna ginęła w półmroku. Wąska stróżka bladego światła wlewała się do niej od zachodniej strony.
- No nie. Nie ma szans. Jak mówiłem, ja ci tu odpustu nie wyczaruję. Chcesz leki? - Zniesmaczony pysk Delty zmierzył mnie osądzającym spojrzeniem. - Masz. Ale i tak ci nie pomogą.
- A na co to leki?
- Na szaleństwo. A nachyl mi się tu.
- Co, znowu będziesz próbował mi dziób przetrącić?
- Nieee. - Jego oczy znalazły się dziwnie blisko moich. - W ślepia chcę ci zajrzeć.
- I co widzisz?
- Paraliż. - Poczułem, jak kładzie łapy na moich skroniach. - Paniczny strach.
- Nie boję się. Jestem po prostu zmęczony. - Chciałem zabrzmieć rzeczowo i chyba mi się to udało.
- No to idź odpoczywać i do zobaczenia w życiu po życiu. - Rozeźlił się, odwrócił na swojej małej pięcie, a raczej na jeszcze mniejszych paluszkach, i podreptał do pokoju medyków. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że Agresta nie ma w pobliżu. Postanowiłem nie dyskutować z tym faktem. Jakoś tylko umknął mi moment, w którym postanowiłem sam przyjść do jaskini medycznej.
Gdy spacerem zmierzaliśmy z Kawką do Piaskowego Wąwozu, pamiętałem już tylko, że w ogóle tam byłem. Wszak byłem w jaskini medycznej. Byłem, tego samego dnia...
„Porozmawiajmy. Ta cisza jest tak ciężka, gdy jesteś obok”, uporczywie chodziło mi po głowie. „Ale hałasu też nie zniosę... Chciałbym po prostu zostać sam. Zostać sam i już nigdy nie musieć go wysłuchiwać. Ale tak się boję, że doścignie mnie samotność. Chcę kochać, ale nie wiem, co to znaczy. Chciałbym kochać ciebie, ale nie potrafię. Czuję, jakbym tylko wykorzystywał cię do własnych celów. A to utwierdza mnie w przekonaniu, że chciałbym, by cię po prostu nie było. Ale tak bardzo nie chciałbym, żebyś znikła...”.
- O czym myślisz?
- O niczym. Jak się czujesz? - odmruknąłem.
- Boję się, co powie Achpil.
Nic poza oczywistościami nie przychodziło mi na myśl, lecz nieładnie byłoby odpowiedzieć milczeniem. Burknąłem więc przynajmniej, że zaraz się przekonamy.
- Nie ma już nadziei, prawda? - Złota wilczyca co prawda stała przed Achpilem dumna i wyprostowana, ale jej chrypliwy głos brzmiał, jakby dopiero co podniosła się z posłania.
- Niestety diagnostyka w takich przypadkach jest bardzo trudna, a przede wszystkim długa. Każda nieudana próba to kolejne miesiące oczekiwania. Szkoda, że zgłosiłaś się tak późno. I niestety muszę przyznać, że większość przypadków niepłodności ostatecznie nie zostaje wyleczonych. Ale oczywiście można próbować.
- Czyli jest jeszcze cokolwiek, co możemy zrobić?
- Tak, jeszcze wiele rzeczy. Problem polega na tym, że robi się dość późno na pierwszą ciążę. Powiem jako specjalista, ale oczywiście decyzja należy do ciebie. Jeśli tym razem się nie uda i twój płodny czas nie przyjdzie w miarę szybko, w trosce o twoje zdrowie nie radziłbym próbować dalej. Każdy rok to coraz większe ryzyko powikłań.
- Co to znaczy „w miarę szybko”?
- Masz rozregulowany cykl. To, co pokazuje mi cytologia, nie zgadza się z obrazem klinicznym. Całe cykle są krótsze i mniej regularne niż powinny u zdrowej wilczycy. Owulacja następuje później, niż myślałaś, gdy sama określałaś termin spotkań ze swoimi samcami. Wcześniej podejrzewałem, że to przyczyna twoich nieudanych prób: źle wyznaczony termin. Ale tym razem wszystko zrobiliśmy prawidłowo. Mam jeszcze pewną koncepcję, ale bądźcie świadomi, że wciąż działamy na ślepo. Myślę, że to, co ma największe szanse na powodzenie, to wprowadzenie hormonów i jeszcze jednego leku, powiedzmy... oczyszczającego macicę. Niestety przy okazji jest bardzo trudne. Trzeba je zdobyć, a następnie przechowywać. To drugie jest łatwiejsze, dopóki temperatury będą niskie, powiedziałbym nawet, że przedwiośnie to wygodny czas. Ale przygotowanie terapii to spore przedsięwzięcie.
- Co będziemy ci winni? - wtrąciłem.
- Moi biedni. Co wy mi możecie dać? Taki naiwny ze mnie wilk, że pracuję w imię nauki. Ale - zrobił krótką przerwę i zakończył niejednoznacznie. - Oczywiście mam swoje granice.
- Jak to, co. Karmi cię ktoś tutaj? Dostaniesz co chcesz od naszych łowców. Co wymyślisz, to załatwimy. Choćby i regularnie, raz na określony czas.
- Szkliwo! - Kawka weszła mi w słowo dość głośnym szeptem. Nie byłem pewny, czy przestraszyła ją sama pełna przekonania obietnica, czy uznała ton skierowanej do Achpila wypowiedzi za nieco zbyt zuchwały.
- Nie trzeba. Głodu jeszcze nie cierpię - odparł on, zdawało się, całkiem spokojnie.
- Może potrzebujesz piór do pisania?
- Nie jest to nic, czego nie mógłbym zdobyć. Proszę pozwolić mi pomyśleć - zakończył tonem nieznoszącym sprzeciwu. - No dobrze. Przyjmę od waszej watahy jednego łosia. Byle był świeży. I piętnaście piór.
- Piętnaście - powtórzyłem bezbarwnie.
- Dokładnie tak. Bezpieczny zapas na dłuższy czas, o ile wcześniej nie zjedzą mi ich mole.
- Dobrze, więc jesteśmy umówieni. - W myślach palnąłem się w głowę za głupią nadgorliwość. Gdybym był bardziej zawziętym dyskutantem, wydusilibyśmy z niego te leki za niższą cenę. Nie zastanawiałem się nawet, czym przekupię łowców za upolowanie dodatkowego łosia lub co powiem Agrestowi, żeby postanowił bezczelnie nadużyć władzy do załatwienia naszego prywatnego interesu. Pod skórą już czułem się podle, ale w tamtej chwili najważniejsze było doprowadzenie sprawy Kawki do końca. Najlepiej oczywiście szczęśliwego. A jeśli nie... po prostu doprowadzenie jej do końca z poczuciem, że zrobiliśmy co tylko się dało.
Szybko okazało się też, że dużo trudniej niż przypuszczałem będzie mi się pożegnać z piętnastoma swoimi lotkami. Rozłożyłem jedno ze skrzydeł ledwie do połowy, zerkając na nie z ukosa i szybko stwierdzając, że taki ubytek będzie widoczny. Przez dłuższą chwilę wahałem się. Achpil westchnął gdzieś z boku. Gdy podniosłem wzrok, nasze spojrzenia spotkały się.
- Nie ma szans, że dobijesz do piętnastu. Daj mi teraz pięć. Na resztę poczekam i ufam w twoją uczciwość.
Kiwnąłem głową z żarliwą zgodą i zaraz po tym jęknąłem w duchu na samą myśl, że przede mną całe pięć piór do wyrwania.
- Może daj mi spróbować - zaproponowała łagodnie Kawka, za co natychmiast została spiorunowana dystansującym wzrokiem.
- Nie - warknąłem nie mniej dźwięcznie niż szanujący się wilk, zdecydowanym ruchem złapałem szponami jedną z lotek i pociągnąłem z całej siły, aż nie została mi w palcach, wolna, lekka, z paciorkiem świeżej krwi lśniącym u podstawy. Zanim wrażenia zmysłowe przyćmiły mi umysł, zrobiłem to jeszcze raz z kolejnym piórem. Przycisnąłem skrzydło do boku, by umorzyć pulsujący ból, przestąpiłem z nogi na nogę i zwróciłem się ku drugiej kończynie.
- Dziękuję - szepnęła.
- Następne dziesięć wyrwę Kajowi - mruknąłem przez ściśnięte gardło. Zaśmiała się bezgłośnie, jakby nie miała pewności, czy traktuję te słowa jako żart. Sam jej nie miałem.
- No dobrze. Moi drodzy. Plan jest taki. Zapewnię ci, Kawko, leczenie i będziemy czekać. Potem spróbujemy jeszcze raz. Musimy się liczyć z zupełnym niepowodzeniem lub z tym, że przy następnej cieczce lek nie zdąży zadziałać w pełni i nie będziesz jeszcze przygotowana do poczęcia. Ale będziemy próbować. Zapraszam cię do mnie za tydzień czy dwa. Wtedy zdobędę środki i ustalimy szczegóły.
- Jak ci dziękować. - Kawka uśmiechnęła się delikatnie.
- Jeszcze wcale.
Rozmowa z obiecanym cudotwórcą miała po raz kolejny napełnić serce Kawki spokojem na cały okres tak szumnie zwanej ciszy hormonalnej. Było jeszcze o czym marzyć, o co walczyć, a przynajmniej można było ulżyć sobie nadzieją.
Daliśmy sobie spokój z rozmowami. Nie było czego omawiać.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz