Widzę cię?
A może to błędna obserwacja?
Słyszę?
A może to święta racja?
Oczy są jeszcze otwarte, czy patrzy tylko dusza?
Nie wiem.
Ale to prawda, słowa nie wystarczą,
Nie opisze się nimi zjawisk niepojętych,
Nie ułoży ich umysł stojący w płomieniach.
Nie czekać?
Chyba i tak nie ma na co?
Widzisz mnie?
A może tylko powietrze tak drży?
Słyszysz?
A może już nawet nie ma potrzeby?
Czy ciebie to jeszcze w ogóle porusza?
Nie wiem.
Niewzruszoną skałę przebije maleńki korzonek,
Kiedyś rozkwitną na nim kwiaty, a potem?
Potem wyda owoce.
Potem korzonków wrośnie w głaz tysiąc,
Lecz po co to wszystko?
Ktoś znowu to robi,
Ktoś czas nam zajmuje,
Popatrz, wodzę piórem po kartce, ale nie wiem o kim.
Tu postawię przecinek,
Tu sam się ustawi,
I co z tego wyniknie?
Ktoś siedzi tam, w kącie,
Ktoś zwija się w kłębek,
Popatrz, bardziej ludzki, niż się zdawał.
Płacze nad swoim losem,
Ale to łzy radości,
Czy kiedyś je otrze?
Wstaje i idzie,
Oczy ma opuchnięte.
Nie dostrzega, że łzy już wyschły,
Nie patrz, nie czuj, nie myśl, a działaj, stwórco,
Wybierz. Żyć życiem swoim, a gdzieś je odebrać,
Czy oddać je w imię stałego ożywiania.
Słyszałem?
Nieuchwytną pauzę?
Widziałem?
Jak struna pękała?
Czas jest namacalny, lecz już go nie odwrócę.
Nawet nie zauważyłem, jak każdy krok postawiony na Berberysowej Polance podporządkowany został jednemu: pracy w imię śmiałej wiary. Po ostatniej przegranej bitwie Kawka zdawała się już nie myśleć o niczym innym. Achpil i jego tajemnicze terapie gościły na jej języku bez przerwy, tak, że gdy tylko otwierała pysk, wysypywały się z niego tabuny żali, pytań, wątpliwości, mniej i bardziej abstrakcyjnych lęków, okazjonalnie nadziei, podstępnie przeszytej dzikim optymizmem. Starałem się nie udzielać w jej rozważaniach, wolałem bowiem pozostawić jej pole do niezakłóconego zbierania myśli. Liczyłem, że upora się z tym, gdy doprowadzimy do końca czynności praktyczne. Czułem się o niebo bardziej kompetentny, żeby pomóc jej w tych właśnie czynnościach.
Pomimo więc, że najgorętszy czas minął, nadal wędrowaliśmy do Piaskowego Wąwozu, już nawet nie co kilka dni, a każdego dnia, jak do wodopoju. Achpil wyliczał tam i podawał Kawce swoje specyfiki, a ona znosiła bez mrugnięcia okiem każdy bolesny zastrzyk. Kulała potem w drodze powrotnej, ale ani słowem nie pozwalała zakwestionować słuszności terapii. Nie śmiałem tego zresztą robić, wiedząc, że wszystkie inne drogi, które miały doprowadzić ją do urzeczywistnienia największego marzenia, zawiodły.
Mimo wszystko zacząłem rozglądać się za miejscami, w których mogły pojawiać się osierocone szczenięta, najlepiej jeszcze ślepe, tak jak sobie zażyczyła. Do tego pomysłu też nie byłem przekonany. Odchowywanie szczeniąt bez dostępu do mleka matki zawsze było ryzykowne i niekiedy prowadziło do ich szybkiego odejścia na łono absolutu. Postawienie Kawki w obliczu tak dramatycznego wydarzenia, na które nie miałaby realnego wpływu, było ostatnim, czego bym chciał. Najłatwiej byłoby po prostu porzucić całe to przedsięwzięcie, albo przysposobić szczeniaka z sierocińca watahy. Ale... ale Kawka. Kawka i jej upór.
Rutyna dobrze robi na zszargane nerwy, prawda? To świetnie, bo coraz częściej miałem wrażenie, że każdy dzień wygląda tak samo. W nocy walczyłem ze sobą, by wykorzystać swój czas na spokojny sen, podrzemałem, resztę przeczekiwałem do rana, wstawałem. Wlokłem się do jaskini alf, a ponieważ poranne słońce operowało coraz ostrzej, przyzwyczaiłem się do chodzenia w kapturze. Przy okazji tej drogi za każdym razem wodziłem wzrokiem po ziemi, wciąż licząc, że poszczęści mi się i jeszcze odnajdę zdobyty i równie szybko stracony nożyk. Powinien leżeć gdzieś na drodze. Tam go znalazłem i tam musiałem zgubić. O ile ktoś nie znalazł go przede mną, choć zdawało mi się, że większość wilków nie korzysta z tego typu narzędzi. I o ile... ja w ogóle go znalazłem?
Wychodziłem z pracy dosyć wcześnie. Czasem odnosiłem wrażenie, że w tym czasie sielanki, gdy oprócz załatwiania drobnych, bieżących spraw obywatelskich, gdy nie było z kim ani o co walczyć, wilki przychodzące z kłopotami zdawały się bezkonfliktowe, a część obowiązków, takich jak dostawy papieru i spirytusu, została zepchnięta na WWN, byłem Agrestowi zupełnie niepotrzebny. Zwłaszcza, że miał przecież Legiona. A ja... nie miałem nawet siły, by wypytywać sekretarza o postępy we wdrażaniu planu wycieczek edukacyjnych dla szczeniąt w ramach polepszenia kontaktów dobrosąsiedzkich. Przychodziłem tylko na regularne zebrania, tam z trudem starałem się zapamiętać wszystkie poruszane tematy, a potem snułem się z powrotem do domu, tylko po to, by zabrać Kawkę i powędrować dalej, do Piaskowego Wąwozu.
- Macica jest powiększona, ale stan zapalny wywołany przez leki wygasł.
- Co teraz? Jaki stan zapalny? - W oczach Kawki mignął niepokój.
- Wszystko w porządku. - Achpil uśmiechnął się szeroko. - To znaczy, że lek zrobił to, co ma robić, pozostaje mieć tylko nadzieję, że efektywnie, i że w ogóle obraliśmy dobry kierunek. Ale to jeszcze nie mówi nam wiele.
Jednak w jej ślepiach już zabłyszczała nadzieja, która przewróciła coś wewnątrz mnie do góry nogami. Znów wracaliśmy do domu spacerem, bo wilczyca kulała na tylną łapę.
- Mam jakieś takie dobre przeczucie, wiesz? - Mimo niesprawnej nogi, prawie podskoczyła na trzech pozostałych. Zaczęła z natchnieniem, ale zaraz potem zmiarkowała się. - Znaczy, oczywiście... jak będzie, tak będzie. - Wykrzesałem z siebie resztki entuzjazmu i machnąłem ogonem, by nie pozostawiać jej bez żadnej reakcji. Niestety najwyraźniej oczekiwała bardziej płomiennej odpowiedzi, bo mój chłód nie umknął jej uwadze. - Szkliwo. Ty się wcale nie cieszysz.
- Cieszę się. Naprawdę.
- Coś cię martwi?
Zerknąłem na nią z ukosa. Rozmowa za szybko zeszła na niewłaściwe tory. Chciałem, by po prostu zajęła się sobą i zostawiła mnie w spokoju.
- Nie przejmuj się tym. Jestem tylko zmęczony.
- Wiem, nie da się nie zauważyć. Bardzo chcę, żebyśmy pomogli sobie nawzajem. - Była tak pewna tego, co mówi, że byłem skłonny uwierzyć w absolutną szczerość jej serca. Mały, ciepły płomyczek przez chwilę grzał mnie od środka. - Będę tu z tobą, tak jak ty jesteś ze mną. Chcę patrzeć, jak wracają ci siły.
Boże, ona była taka dobra. Za dobra, by być partnerką kogoś takiego jak ja.
Kolejny wieczór zbliżał się nieubłaganie, a zaraz za nim miała nadejść następna trudna noc, której musiałem stawić czoła. I zarazem kolejna, podczas której „pomoc” Kawki musiała zostać odtrącona. Niestety, wbrew kłamstwom niektórych szachrajów, przytulenie nie działa na wszystkie smutki.
W ogóle, nasza relacja była praktycznie pozbawiona obcowania cielesnego; takowe po prostu się nie sprawdziło. Od czasu gdy przy pierwszym i ostatnim podejściu Kawką wycięła mi na podbrzuszu krwawą pamiątkę, nie tknąłem jej palcem. Potem nie wróciliśmy do tego wydarzenia ani razu, ani słowem, uznając sprawę za zamkniętą i niewartą drążenia. Powtórnej inicjatywy też jakoś żadne z nas już nie podjęło.
I znowu wiosenne światło poranka tańczyło z chmurami. Spływało z nieboskłonu i przenikało mnie na wskroś. Tak wiele jeszcze miałem przed sobą życia w tej słodkiej krainie, dlaczego więc tak chciałem się w nim roztopić? Dlaczego miałem wrażenie, że mogę to zrobić? Dlaczego znajome kroki, które ucichły kilka metrów za mną, sprawiły, że zaczęło mnie mdlić, zanim jeszcze usłyszałem słowa, które padły z ust Kawki?
- Agrest nie żyje. - Uderzyły z mocą, pod którą z trudem się nie ugiąłem. Sztywno pokręciłem głową, dając znać, że nie rozumiem ani jednego. Rzeczywiście docierały do mnie powoli. Gdy wreszcie zrozumiałem, nie uwierzyłem.
- Jak to się stało? - wyszeptałem z oporem, jakby dopiero moja odpowiedź miała zapewnić stwierdzeniu prawdziwość.
- Odszedł we śnie.
Kolejne słowa i kolejne uderzenie. Gdybym stał, nie ustałbym na nogach, szczęście więc, że siedziałem. Świat zasnuł się mgłą.
„Co teraz? Agrest, to głupota z twojej strony, Legion nie jest jeszcze gotowy. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle będzie. To wiarołomstwo. Tak się żegnasz...?”.
Opadłem na mech, gdy tylko moje nogi dowlekły mnie na niego bezpiecznie. Kiedy bok zetknął się z ziemią, łzy naciekły mi do oczu z samej frustracji w poczuciu bezbronności. Przesunąłem skrzydłem po miękkiej kępce zieleni rosnącej spokojnie przed moimi oczami. Łodyżki zgięły się, a następnie zadrżały pod naciskiem. W jednej chwili przygniotło mnie potężne uczucie braku sensu.
Świat był tak piękny, a jednocześnie tak przerażający. Zabrakło mi sił, aby oddziaływać z nim w sposób, w jaki powinienem. By uśmiechnąć się, iść do wilków, rozmawiać. Każda kończyna była zbyt ciężka, żeby a ogóle oderwać się od ziemi. Od wewnątrz dusiła mnie pustka. Zasysała do środka wszystko od gardła po serce. Pisnąłem przez ściśnięte gardło.
Gdybym miał przy sobie nóż, gdybym tylko miał ze sobą nóż.
- Szkliwo...
A ty jesteś prawdziwa, czy jesteś tylko kolejnym koszmarem?!
- Czego chcesz?
- Co się dzieje?! - Jej głos był pełen żałości, która dawała znać, że Kawka nie wie, co robić. Zacisnąłem szpony na kępie mchu i wyrwałem ją bezmyślnie. Ostatnim czego potrzebowałem było rozmyślanie, co też doradzić jej, by mogła spełnić potrzebę duszy i skutecznie mi pomóc.
- Nic. Idź do domu.
- Jestem... gdybyś potrzebował - szeptała; a ja potrzebowałem spokoju, tylko spokoju. Gdzie można go znaleźć? Jak wydostać się z mocy koszmarów i urojeń...
„Urojenia. Koszmary. Tak, nic więcej”. Podniosłem się, zadrżałem od powiewu chłodnego, porannego wiatru i, jak co dzień, ruszyłem do jaskini alf. Wicherek niósł mocny zapach wilgoci i sosnowego drewna. Na liliowe niebo powoli wschodziło słońce, ostrymi promykami myszkując w lesie.
Szare futro siedziało przed swoją jaskinią w towarzystwie drugiego szarego futra. Sprawa była oczywista. Oto przywódca i jego syn. Siedzieli sobie i rozmawiali, z pyskami ubrudzonymi resztkami wczorajszej kolacji.
Miałem ochotę po prostu rzucić mu się na szyję. Lecz tylko stałem w miejscu, nie umiejąc się nawet uśmiechnąć.
- Cześć, Agrest. Witaj, Legion.
- Witaj, Szkliwo. - Pysk młodego basiora spoważniał.
- Szkliwo, mój miły! - Alfa powitał mnie ze swoją zwyczajną beztroską, tak nieodłączną, odkąd wrócił w pełni do swoich starych obowiązków samca alfy watahy żyjącej w pokoju. - Chyba miałeś rację. Staruszek się ze mnie robi. Zamiast trzymać język za zębami, wspomniałem Nymerii o naszej rozmowie. I wiesz co kobita zrobiła? - zatrzymał się na chwilę, dając mi szansę na reakcję. Posłusznie zebrałem siły na odpowiedź.
- Co?
- Wygoniła mnie z jaskini i już dzisiaj, teraz, zaraz, kazała biec do medyka, jak tylko się zjawisz.
- Ale przecież byliśmy już u medyka - stwierdziłem, chociaż w moim głosie zabrakło pewności, z jaką zamierzałem uczestniczyć w dalszej rozmowie. Wolno latające myśli zbiły się w kłębiastą chmurę. - Byliśmy, czy nie byliśmy...
- Nie pytasz poważnie? - Zdezorientowany łypnął na mnie swoimi złotymi oczyma. - No nie przesadzaj, byliśmy oczywiście, przecież nie tak dawno temu. Ale nie mówiłem nic Nymerii. A teraz znowu będę musiał iść, bo zioło mi się kończy. I wiesz co? Wygarnę medykowi jeszcze raz, że tobie nic nie dał.
- Nie dał? - Spojrzałem na niego podejrzliwie. - A no tak. Nie dał. - Odetchnąłem, czując, jak napięcie spływa z mojego ciała niesione zimnym dreszczem. Potwierdzone wspomnienia dały mi namiastkę poczucia bezpieczeństwa, które miało pozostać w mocy, dopóki rozmowa za bardzo nie posunie się naprzód. - Muszę iść z tobą?
- Nie, jak chcesz to zostań tu. Uwinę się migiem. I przy okazji odprowadzę Legiona do wojskowej. Tam jest więcej do roboty, czyż nie, synu?
- Jak to mówią... żadna praca nie hańbi. - Młody alfa zachichotał bez przekonania, a ja wykrzywiłem się w odrętwiałej parafrazie uśmiechu. Zamknąłem oczy. Mój umysł płynął gdzieś w dal, pozostawiając ciało na nigdy nieprzemierzonej drodze, tak bezbronne i zagubione, że zdawało się i czuło ledwie paproszkiem zmieszanym z ziarnami piasku.
Barwne plamy wirowały przede mną w dumnym tańcu. Zyskiwały symetrię, nabierały kształtów. Przemieniły się w wielkie kwiaty, w których kielichach wrzało od motyli i pszczół. Stubarwne płatki, wraz z całym tętniącym wśród nich życiem, rozpłynęły się i przemieniły w chmury na niebie. Tęcza zbladła w błękit, błękit poszarzał. Niebo zasnuł dym.
Przyspieszonym wdechem napełniłem płuca, z niepokojem określając zagrożenie. Powietrze było czyste. Rozchyliłem powieki, a światło, które od razu wdarło się pod nie, zamieszało obrazem rzeczywistości. Falował jeszcze przez chwilę, zanim niebo i ziemia wróciły na swoje miejsce.
Dziwnie jest próbować rozumieć otoczenie umysłem, który całym sobą pokazuje, że nie ma już ochoty dociekać, co jest prawdziwe, a co nie. Taki umysł woli wierzyć we wszystko co widzi; tak jest po prostu łatwiej. Jak długo można mu się opierać? Kto podejmie w tej sprawie ostateczną decyzję, gdy ulitowanie się nad wyczerpanym mózgiem pozbawiłoby nieszczęsną postać Szkliwa troski o samego siebie i skazałoby ją na bezpowrotne stoczenie się w otchłań szaleństwa?
Czy rzeczywiście koniecznie należy tak się przed tym bronić? Cóż zmieni obłęd w życiu pozbawionym celu? Zamknie jeden świat, a otworzy drugi, równoległy. Taki, do którego dostęp ma tylko jedna, samotna, chora jaźń. Świat pełen niezwykłości; świat bez logiki; świat bez własności, bez rodziny, bez planów, których nigdy nie byłoby się w stanie urzeczywistnić.
- Jeśli nie śpisz, to nic dziwnego, że mózg sobie zaczyna tworzyć sobie dziwne obrazy! - ostry głos Delty rozbrzmiał mi w uszach. Z wolna wyciągnąłem szyję na wzór jelenia i wygiąłem trochę w bok. Usłyszałem pstryknięcie gdzieś w środku kręgosłupa.
Już było dobrze. Już czułem twardą ziemię pod nogami. Komuż chciałoby się poddawać obłędowi, gdy tyle rzeczy było jeszcze do zrobienia...?
Nie mając siły by dłużej stać, położyłem się na wznak w młodej trawie. Rozprostowałem kończyny i odetchnąłem wiosennym powietrzem. Cisza i spokój. Zupełnie jakby zaraz coś miało wybuchnąć.
Nic jednak nie wybuchło. Drzemałem niezakłócenie, aż kroki ze wschodniej strony polany zaburzyły bezruch. Nie byłem pewien, ile dokładnie czasu minęło, odkąd alfa wybrał się do medyka, ale po samym tempie i mocy ugniatania podszytu uznałem, że najpewniej należą do niego.
- Wiesz, co mi powiedział? - Agrest zawołał do mnie już z oddali, sepleniąc przez trzymany w pysku prowiant. - Czekaj, żebym teraz tego nie przekręcił. - Uchyliłem powieki. Podejrzewałem, że tego nie zrobi. Choć to i owo w starym wilku już szwankowało, rozum działał zupełnie sprawnie, a pamięci... mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzian.
- Kto? - Zapytałem tylko dla pewności, jeszcze na chwilę przymykając oczy.
- Zapytałem, czemu ci nie dał jakichś ziół, bo mi tu półmartwy chodzisz. Powiedział tak, słuchaj. „W teorii byłbym w stanie to zrobić, ale musiałby wtedy zejść ze stanowiska, bo takie leki ogłupiają do reszty. Zwłaszcza, że to musiałyby być grube zioła”. Tak mi powiedział.
- No... - mruknąłem, porzuciwszy jednak pomysł otwarcia oczu.
- No... - Usiadł naprzeciwko mnie. Ponownie wystarczył mi zmysł słuchu, by stwierdzić, że wyraźnie się zasępił. - Nie wiem.
- Chcesz dać mi urlop, czy zasugerować, bym jednak odpuścił sobie leczenie? A może nosisz się z zamiarem zwolnienia mnie?
- Nie! Zastanawiałem się, co ty o tym pomyślisz - zaprzeczył gorliwie. Udało mi się zebrać siły, by podnieść się do jego poziomu i zacząć uczestniczyć w rozmowie jak poważny rozmówca.
- Czy zawsze ja muszę myśleć? - Gdy spojrzałem mu w oczy, spostrzegłem szczere zmartwienie, jednak zardzewiałe trybiki już wprawiły w ruch mechanizm bólu świata i ten miał zaraz wylać się potokiem słów. - Czy moje zdanie ma tu w ogóle znaczenie? Ja tu jestem dla ciebie. Ostatnio mam wrażenie, że to już zupełnie traci sens. Lepiej spełniłbym się w roli stracha na wróble, bo one się w tym lesie jeszcze ze mną liczą. Ale nie miałbym nawet czego pilnować. Nawet koślawej jabłoni, bo żadna nie chce nam wyrosnąć.
- Możliwe, że chwila przerwy dobrze by ci zrobiła. Dwudniowy urlop to za mało. Pomyśl tylko: gdybyś tak sobie przez kilka tygodni po prostu poleżał, pospacerował, pobrał ziółka, wyspał się w końcu porządnie!
- Agrest! - Chciałem warknąć, a jedynie jęknąłem żałośnie. - Ja się tam uduszę. Ja muszę coś robić, udawać przynajmniej! A mam siedzieć w domu i patrzeć w przestrzeń?
- Dobrze, dobrze. - Syknął. - Zapomnij o tym. Ale już nie wiem, co jeszcze można zrobić. Na co ty właściwie liczysz? Że samo przejdzie?
Przełknąłem ślinę. Właściwie to tak; skrycie liczyłem, że wszystko uspokoi się z czasem, choć nadal nawet nie potrafiłem wytłumaczyć sobie, skąd naprawdę wynikł problem.
- Nie wiem. Na nic nie liczę. Poradzę sobie, daj mi czas. - Na te słowa podbródek alfy zadrżał. Na język cisnęło mu się coś jeszcze, czego nie zdecydował się powiedzieć.
- Czy wy przypadkiem nie macie dzisiaj zebrania?
- Mamy.
- To idź już. Zejdź mi z oczu.
„Dlaczego musisz być takim burakiem?”. Zmarszczyłem brwi, w milczeniu mierząc go wzrokiem. „A może to ja jestem nienormalny? Nie wiem już, czego potrzebuję, nie wiem, czego mi brakuje, nie wiem, czego chcę, czego się boję, do czego powinienem dążyć. Jak pyłek topoli, którym wiatr rzuca po całym lesie, a który potem upadnie gdzieś przy drodze, będzie leżał tam w tłumie innych tygodniami, aż w końcu zniknie, nikt nie wie, gdzie”.
- Do jutra - mruknąłem tylko, śledząc własne nogi, odwracające się i zmierzające ku leśnej ścieżce. Za sobą usłyszałem jeszcze niezadowolone westchnienie.
Gdy tylko dotarłem na stepy, by, jak każdego razu w drodze na zebranie, zobaczyć, co, a raczej czy coś w ogóle dzieje się z naszymi jabłoniami, mój wzrok przykuł zielony element, błyszczący tuż przed moimi stopami. Pochyliłem się, w ostatniej chwili zabezpieczając się przed upadkiem oparciem obu skrzydeł na ziemi i zawisłem nad wystającą z piachu, cieniutką łodyżką. Dwa listki na jej szczycie tkwiły radośnie niczym flaga małego zdobywcy. Oto życie. Życie zbudziło się pośród martwoty. W pierwszej chwili zapragnąłem skakać z radości, albo chociaż pokręcić się w kółko za własnym ogonem. Naraz jednak przyszła niepewność. Ostrożnie wyciągnąłem jeden z palców, by dotknąć roślinki. Zatrzymałem go wpół ruchu. Tak łatwo byłoby ją uszkodzić. Usiadłem więc nad nią i trwałem tak w zupełnym bezruchu, nie mogąc oderwać od niej wzroku, a od tego patrzenia jakoś zawilgotniały mi oczy. Umysł z całą stanowczością oświadczał, że nie mogły się mylić. Była tam, żyła, rosła. Nasza kosztela-pionierka.
Po raz pierwszy od dawna, wstanąwszy, nie miałem ochoty położyć się z powrotem. Nawet drogę do WWN przebyłem w czasie krótszym o dobry kwadrans.
- Towarzysze, oto wielki dzień. - Witomir powstał ze swego miejsca. - Nasz zespół łączy w sobie wilki wszystkich profesji Watahy Wielkich Nadziei. W związku z tym po raz ostatni spotykamy się w tej jaskini. Ponieważ nasza liczba wciąż rośnie i przestajemy się tutaj mieścić, następne spotkanie będzie przeprowadzone na świeżym powietrzu, na polanie, kilometr na południe stąd.
Dopiero słysząc jego słowa, zdałem sobie sprawę, że w istocie, jaskinia pękała w szwach, a przed nią zebrał się spory tłumek wilków, które nie zdążyły zająć miejsc.
- Wróćmy do palącej ostatnio kwestii - mówił tymczasem głos prowadzącego zebranie.
- Choroba przywódcy WSJ to dla nas czas na działanie - stwierdził inny głos. W zamyśleniu, a może raczej bezmyślnie przetwarzając informacje, postukałem o ziemię pazurami obu nóg. Słuchałem jednym uchem. Należało pomyśleć o zabezpieczeniu maleńkich drzewek, żeby nie zjadły ich sarny i zające z lasu. - Odpowiedzialność za najważniejsze decyzje w watasze przejęli doradcy Derguda. Do wielu dziedzin wkradają się zaniedbania. Lecz nie możemy działać pochopnie. Powinniśmy pokazać nasze dobre zamiary. Należy wykazać otwartość polityczną w stosunku do WSJ, aby niezależnie od jej chwilowego, wewnętrznego kryzysu zachować poprawne stosunki.
„Muszę powiedzieć o wszystkim Agrestowi”, westchnąłem w duchu.
- Przede wszystkim musimy uniknąć nacisku. Proponuję zachęcić WSJ do skorzystania, w okresie największego kryzysu, z naszych zasobów w kwestiach, w których znacząco ich przewyższamy. Byłyby to na przykład dostawy papieru czy usługi medyczne. Może być to dla nas znacząca inwestycja na przyszłość.
- Proszę o głos. - Moje słowa wyprzedziły myśli. Wolno podniosłem wzrok, układając kolejne. Kilkoro towarzyszy popatrzyło na mnie z wyczekiwaniem. - Jak mniemam, wsparcie WSC będzie potrzebne w udzieleniu wsparcia WSJ.
- W rzeczy samej - przytaknął Witomir.
- Jak wyglądałoby rozliczenie pomiędzy WWN a WSC?
- To... do ustalenia, gdy już zostanie podjęta decyzja. - Basior zerknął na sekretarza, który do tamtej pory nie włączył się do rozmowy. Nadal siedział i słuchał.
- Pytam orientacyjnie. Żebyśmy wiedzieli, jakie koszty poniesiemy i jakich udogodnień z tego tytułu powinniśmy się spodziewać.
- To inwestycja długoterminowa. Nie czas myśleć o zyskach, towarzyszu.
- Macie rację, ale nie pytam o zyski, a o środki, które umożliwią nam bezpieczne uczestnictwo w przedsięwzięciu.
- Zależy, czy sekretarz uzna to za bezpieczne - oznajmił, nie tracąc ani odrobiny animuszu. Odetchnąłem głębiej.
- No właśnie nie. Jaskinia medyczna Watahy Srebrnego Chabra jest organem podlegającym jedynie WSC. A WSC musi zastanowić się, czy stać ją na pomoc z własnych środków.
- Zrozumcie, towarzyszu, że pomoc taka byłaby w interesie całych ziem wschodnich.
- Dlatego właśnie z radością jej udzielimy. - Kiwnąłem głową. - O ile tylko będziemy mieli do tego środki.
- Zostaną wam przekazane - rozległ się wreszcie głos sekretarza. - W zamian za wsparcie fizyczne, pracą waszych medyków, przekażemy wam zwiększone dostawy papieru i spirytusu. Dwadzieścia kartek albo butelka od każdego przyjętego pacjenta.
- Słowo sekretarza jest dla mnie wiążące. - Znów usiadłem wygodnie i skinąłem mu głową, uśmiechając się lekko.
- Aby nie tracić czasu, przejdziemy zatem do tematu podnoszonego kilkakrotnie na ostatnim zebraniu, mianowicie podmakających jaskiń na południu naszych terytoriów. Warto przy tym przypomnieć, dlaczego terytorium naszej watahy nie poszerza się, nawet mimo braku sąsiadów na południu.
- Aby nie tracić czasu, przejdziemy zatem do tematu podnoszonego kilkakrotnie na ostatnim zebraniu, mianowicie podmakających jaskiń na południu naszych terytoriów. Warto przy tym przypomnieć, dlaczego terytorium naszej watahy nie poszerza się, nawet mimo braku sąsiadów na południu.
- Właśnie dlatego - dodał stary Lestek. - Bagna są naturalną granicą, jak i neutralną ziemią, pozbawioną wpływów watah. To dowodzi, że jak najbardziej w naszym interesie jest dbanie o zachowanie tego miejsca takim, jakim jest...
Zmrużyłem ślepia. Gdy tylko przestałem brać udział w dyskusji, moje powieki zaskakująco szybko zrobiły się cięższe. Słowa i chwile zaczęły skutecznie unikać wrót do mojej pamięci.
Otworzenie oczu było odruchem, wywołanym przez czyjś krzyk, a może tylko jęk. Światło słoneczne gwałtownie wpadło do moich źrenic, a chłodne powietrze powiadomiło mnie o miejscu i porze dnia, która zupełnie nie zgadzała się z najnowszym ze wspomnień, które potrafiłem przywołać. Jak ogłuszony, z wysiłkiem podniosłem głowę, w której polanka i pochylające się nade mną berberysy jeszcze przez chwilę falowały. Nim wyłapałem zagubione spojrzenie leżącej obok Kawki i zauważyłem, jak napięte jest całe jej ciało od nosa po ogon, dosłyszałem jej przyśpieszony oddech.
- Szkliwo, zobacz...
Po jej łydce spływała kropla krwi, a sierść z tyłu ud była już podbarwiona czerwonym płynem. Przetarłem oczy i usiadłem na posłaniu.
- Wstawaj, odwiedzimy Achpila. Niech powie, o co chodzi.
- Agrest się będzie przeze mnie złościł. Może ja sama pójdę.
- Mamy czas. Gdy upewnimy się, że wszystko jest w porządku, wrócisz sama od naszej granicy, a ja polecę do Agresta. Z moimi wycieczkami do jaskini alf wioskowe koguty mogłyby nastrajać pianie. Nie zaszkodzi raz twojemu kochanemu stryjowi poczekać chwilę dłużej - mamrotałem, strzepując z jesionki kilka źdźbeł uschniętej trawy. Wyciągnąłem ku niej nogę, w której szybko znalazła się jej łapa. Jak się spodziewałem, pociągnięcie szybko zachęciło ją do wstania.
Achpilowi do oceny sytuacji wystarczyło obejrzenie wilczycy, pociągnięcie nosem i ocena charakteru wycieku.
- Nie, to nic groźnego. Pani Kawko, ma pani cieczkę - zawyrokował.
- Ale to niemożliwe. - W oczach wadery momentalnie zalśniły łzy zdenerwowania. - Przecież niedawno miałam. Właściwie dopiero co...
- Chcieliśmy szybko, mamy szybko, aż za szybko. To nie za dobrze. Macica mogła nie zdążyć się jeszcze zregenerować.
- I co teraz? - Ściągnęła wargi jak wylęknione dziecko. W milczeniu przysłuchiwałem się ich rozmowie.
- To samo co zawsze. Ustąpienie teraz wydłuży okres oczekiwania na kolejną próbę. - Rozłożył łapy. - Ewentualną próbę, oczywiście. Ale nie podoba mi się to.
- Czyli czeka nas ładnych parę spotkań?
- Musimy, jak ostatnio, potwierdzić owulację. Przede wszystkim w badaniu cytologicznym.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz