sobota, 31 sierpnia 2024

Podsumowanie sierpnia!

Kochani,
czas na kolejne podsumowanie. Mam nadzieję, że sierpień minął Wam pomyślnie, ale oczywiście nigdy nie zaszkodzi, jeśli wrzesień będzie jeszcze lepszy! Z dobrych prognoz, czeka nas pewnie trochę mniej upałów i suszy. Z tych gorszych, pewnie będzie chłodniej i mokrzej. Ale Szklanka... to znaczy szklanka jest do połowy pełna i tak dalej.
Przypominam, że do 29 września mamy czas na przesyłanie opowiadań konkursowych!
A teraz czas na sprawy doczesne.

Pierwsze miejsce w tym miesiącu niespodziewanie zajmuje Agrest z 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim niezawodna Mi oraz nasz nowy przyjaciel, Szalej, z 1 opowiadaniem.
Gratulacje!

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, były Koyaanisqatsi Szkliwo.

A o to podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
Puchło, 3 głosy (Najbardziej w WSC)
Wayfarer, 3 głosy (Najmniej w WSC)
SzklankaSzkliwo, 3 głosy (Najdziwniejsze imię)

To by było tyle na dzisiaj. A teraz, jak na porządnego alfę przystało, udanego miesiąca i do zobaczenia za miesiąc!

                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                   Agrest

czwartek, 29 sierpnia 2024

Od Mi — "Z braku szacunku do ciebie i mnie" cz.1

– Masz kogoś upatrzonego?

Nagłe pytanie znikąd spowodowało, że Mi się zakrztusiła. Spojrzała na towarzyszącego jej lisa jak na ostatniego wariata.

– Nie.

– Ach.

Z Llyrem poznali się niedawno, kiedy wadera pomyliła go z Mistimochim podczas polowania i obrzuciła obelgami. Było jej głupio, gdy zauważyła, że to nie ta ruda kita, ale w jej obronie oba lisy miały identyczny kolor sierści. Całościowo jednak Llyr był dużo bardziej dojrzały od przydupasa szeregowca i, co Mi stwierdzała z dozą niechęci, przystojniejszy. Do tego jego obecność nie była tak bardzo męcząca, za co ognista wilczyca była niebiosom wdzięczna.

A przynajmniej było w porządku aż do teraz.

– Czemu pytasz? – zapytała głosem niby spokojnym, ale gotowym ściąć wszystko dookoła aż do samej ziemi. Takie małe ostrzeżenie, które Llyr wychwycił, choć się pod nim nie ugiął.

– Bo ktoś mi tyle co wpadł w oko, ale najpierw musiałem się upewnić, czy jest wolna.

Debil, czy debil bardziej?, pomyślała do siebie Mała Mi, kompletnie zaskoczona bezpośredniością lisa. Ledwo się poznali, a ten już z jakimiś romansami wyjeżdża?

– Llyr, z całkowitym brakiem szacunku, ja jestem wilkiem, ty jesteś lisem. Trochę się kupy nie trzyma, nie sądzisz?

Samiec wzruszył ramionami.

– Wielkościowo jesteśmy wystarczająco podobni.

Mi podniosła brwi na ten komentarz.

CDN

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo beznadziei”, cz. 1.16

Widzę cię?
A może to błędna obserwacja?
Słyszę?
A może to święta racja?
Oczy są jeszcze otwarte, czy patrzy tylko dusza?

Nie wiem.
Ale to prawda, słowa nie wystarczą,
Nie opisze się nimi zjawisk niepojętych,
Nie ułoży ich umysł stojący w płomieniach.
Nie czekać?
Chyba i tak nie ma na co?

Widzisz mnie?
A może tylko powietrze tak drży?
Słyszysz?
A może już nawet nie ma potrzeby?
Czy ciebie to jeszcze w ogóle porusza?

Nie wiem.
Niewzruszoną skałę przebije maleńki korzonek,
Kiedyś rozkwitną na nim kwiaty, a potem?
Potem wyda owoce.
Potem korzonków wrośnie w głaz tysiąc,
Lecz po co to wszystko?

Ktoś znowu to robi,
Ktoś czas nam zajmuje,
Popatrz, wodzę piórem po kartce, ale nie wiem o kim.
Tu postawię przecinek,
Tu sam się ustawi,
I co z tego wyniknie?

Ktoś siedzi tam, w kącie,
Ktoś zwija się w kłębek,
Popatrz, bardziej ludzki, niż się zdawał.
Płacze nad swoim losem,
Ale to łzy radości,
Czy kiedyś je otrze?

Wstaje i idzie,
Oczy ma opuchnięte.
Nie dostrzega, że łzy już wyschły,
Nie patrz, nie czuj, nie myśl, a działaj, stwórco,
Wybierz. Żyć życiem swoim, a gdzieś je odebrać,
Czy oddać je w imię stałego ożywiania.

Słyszałem?
Nieuchwytną pauzę?
Widziałem?
Jak struna pękała?
Czas jest namacalny, lecz już go nie odwrócę.


Nawet nie zauważyłem, jak każdy krok postawiony na Berberysowej Polance podporządkowany został jednemu: pracy w imię śmiałej wiary. Po ostatniej przegranej bitwie Kawka zdawała się już nie myśleć o niczym innym. Achpil i jego tajemnicze terapie gościły na jej języku bez przerwy, tak, że gdy tylko otwierała pysk, wysypywały się z niego tabuny żali, pytań, wątpliwości, mniej i bardziej abstrakcyjnych lęków, okazjonalnie nadziei, podstępnie przeszytej dzikim optymizmem. Starałem się nie udzielać w jej rozważaniach, wolałem bowiem pozostawić jej pole do niezakłóconego zbierania myśli. Liczyłem, że upora się z tym, gdy doprowadzimy do końca czynności praktyczne. Czułem się o niebo bardziej kompetentny, żeby pomóc jej w tych właśnie czynnościach.
Pomimo więc, że najgorętszy czas minął, nadal wędrowaliśmy do Piaskowego Wąwozu, już nawet nie co kilka dni, a każdego dnia, jak do wodopoju. Achpil wyliczał tam i podawał Kawce swoje specyfiki, a ona znosiła bez mrugnięcia okiem każdy bolesny zastrzyk. Kulała potem w drodze powrotnej, ale ani słowem nie pozwalała zakwestionować słuszności terapii. Nie śmiałem tego zresztą robić, wiedząc, że wszystkie inne drogi, które miały doprowadzić ją do urzeczywistnienia największego marzenia, zawiodły.
Mimo wszystko zacząłem rozglądać się za miejscami, w których mogły pojawiać się osierocone szczenięta, najlepiej jeszcze ślepe, tak jak sobie zażyczyła. Do tego pomysłu też nie byłem przekonany. Odchowywanie szczeniąt bez dostępu do mleka matki zawsze było ryzykowne i niekiedy prowadziło do ich szybkiego odejścia na łono absolutu. Postawienie Kawki w obliczu tak dramatycznego wydarzenia, na które nie miałaby realnego wpływu, było ostatnim, czego bym chciał. Najłatwiej byłoby po prostu porzucić całe to przedsięwzięcie, albo przysposobić szczeniaka z sierocińca watahy. Ale... ale Kawka. Kawka i jej upór.
Rutyna dobrze robi na zszargane nerwy, prawda? To świetnie, bo coraz częściej miałem wrażenie, że każdy dzień wygląda tak samo. W nocy walczyłem ze sobą, by wykorzystać swój czas na spokojny sen, podrzemałem, resztę przeczekiwałem do rana, wstawałem. Wlokłem się do jaskini alf, a ponieważ poranne słońce operowało coraz ostrzej, przyzwyczaiłem się do chodzenia w kapturze. Przy okazji tej drogi za każdym razem wodziłem wzrokiem po ziemi, wciąż licząc, że poszczęści mi się i jeszcze odnajdę zdobyty i równie szybko stracony nożyk. Powinien leżeć gdzieś na drodze. Tam go znalazłem i tam musiałem zgubić. O ile ktoś nie znalazł go przede mną, choć zdawało mi się, że większość wilków nie korzysta z tego typu narzędzi. I o ile... ja w ogóle go znalazłem?
Wychodziłem z pracy dosyć wcześnie. Czasem odnosiłem wrażenie, że w tym czasie sielanki, gdy oprócz załatwiania drobnych, bieżących spraw obywatelskich, gdy nie było z kim ani o co walczyć, wilki przychodzące z kłopotami zdawały się bezkonfliktowe, a część obowiązków, takich jak dostawy papieru i spirytusu, została zepchnięta na WWN, byłem Agrestowi zupełnie niepotrzebny. Zwłaszcza, że miał przecież Legiona. A ja... nie miałem nawet siły, by wypytywać sekretarza o postępy we wdrażaniu planu wycieczek edukacyjnych dla szczeniąt w ramach polepszenia kontaktów dobrosąsiedzkich. Przychodziłem tylko na regularne zebrania, tam z trudem starałem się zapamiętać wszystkie poruszane tematy, a potem snułem się z powrotem do domu, tylko po to, by zabrać Kawkę i powędrować dalej, do Piaskowego Wąwozu.
- Macica jest powiększona, ale stan zapalny wywołany przez leki wygasł.
- Co teraz? Jaki stan zapalny? - W oczach Kawki mignął niepokój.
- Wszystko w porządku. - Achpil uśmiechnął się szeroko. - To znaczy, że lek zrobił to, co ma robić, pozostaje mieć tylko nadzieję, że efektywnie, i że w ogóle obraliśmy dobry kierunek. Ale to jeszcze nie mówi nam wiele.
Jednak w jej ślepiach już zabłyszczała nadzieja, która przewróciła coś wewnątrz mnie do góry nogami. Znów wracaliśmy do domu spacerem, bo wilczyca kulała na tylną łapę.
- Mam jakieś takie dobre przeczucie, wiesz? - Mimo niesprawnej nogi, prawie podskoczyła na trzech pozostałych. Zaczęła z natchnieniem, ale zaraz potem zmiarkowała się. - Znaczy, oczywiście... jak będzie, tak będzie. -  Wykrzesałem z siebie resztki entuzjazmu i machnąłem ogonem, by nie pozostawiać jej bez żadnej reakcji. Niestety najwyraźniej oczekiwała bardziej płomiennej odpowiedzi, bo mój chłód nie umknął jej uwadze. - Szkliwo. Ty się wcale nie cieszysz.
- Cieszę się. Naprawdę.
- Coś cię martwi?
Zerknąłem na nią z ukosa. Rozmowa za szybko zeszła na niewłaściwe tory. Chciałem, by po prostu zajęła się sobą i zostawiła mnie w spokoju.
- Nie przejmuj się tym. Jestem tylko zmęczony.
- Wiem, nie da się nie zauważyć. Bardzo chcę, żebyśmy pomogli sobie nawzajem. - Była tak pewna tego, co mówi, że  byłem skłonny uwierzyć w absolutną szczerość jej serca. Mały, ciepły płomyczek przez chwilę grzał mnie od środka. - Będę tu z tobą, tak jak ty jesteś ze mną. Chcę patrzeć, jak wracają ci siły.
Boże, ona była taka dobra. Za dobra, by być partnerką kogoś takiego jak ja.
Kolejny wieczór zbliżał się nieubłaganie, a zaraz za nim miała nadejść następna trudna noc, której musiałem stawić czoła. I zarazem kolejna, podczas której „pomoc” Kawki musiała zostać odtrącona. Niestety, wbrew kłamstwom niektórych szachrajów, przytulenie nie działa na wszystkie smutki.
W ogóle, nasza relacja była praktycznie pozbawiona obcowania cielesnego; takowe po prostu się nie sprawdziło. Od czasu gdy przy pierwszym i ostatnim podejściu Kawką wycięła mi na podbrzuszu krwawą pamiątkę, nie tknąłem jej palcem. Potem nie wróciliśmy do tego wydarzenia ani razu, ani słowem, uznając sprawę za zamkniętą i niewartą drążenia. Powtórnej inicjatywy też jakoś żadne z nas już nie podjęło.
I znowu wiosenne światło poranka tańczyło z chmurami. Spływało z nieboskłonu i przenikało mnie na wskroś. Tak wiele jeszcze miałem przed sobą życia w tej słodkiej krainie, dlaczego więc tak chciałem się w nim roztopić? Dlaczego miałem wrażenie, że mogę to zrobić? Dlaczego znajome kroki, które ucichły kilka metrów za mną, sprawiły, że zaczęło mnie mdlić, zanim jeszcze usłyszałem słowa, które padły z ust Kawki?
- Agrest nie żyje. - Uderzyły z mocą, pod którą z trudem się nie ugiąłem. Sztywno pokręciłem głową, dając znać, że nie rozumiem ani jednego. Rzeczywiście docierały do mnie powoli. Gdy wreszcie zrozumiałem, nie uwierzyłem.
- Jak to się stało? - wyszeptałem z oporem, jakby dopiero moja odpowiedź miała zapewnić stwierdzeniu prawdziwość.
- Odszedł we śnie.
Kolejne słowa i kolejne uderzenie. Gdybym stał, nie ustałbym na nogach, szczęście więc, że siedziałem. Świat zasnuł się mgłą.
„Co teraz? Agrest, to głupota z twojej strony, Legion nie jest jeszcze gotowy. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle będzie. To wiarołomstwo. Tak się żegnasz...?”.
Opadłem na mech, gdy tylko moje nogi dowlekły mnie na niego bezpiecznie. Kiedy bok zetknął się z ziemią, łzy naciekły mi do oczu z samej frustracji w poczuciu bezbronności. Przesunąłem skrzydłem po miękkiej kępce zieleni rosnącej spokojnie przed moimi oczami. Łodyżki zgięły się, a następnie zadrżały pod naciskiem. W jednej chwili przygniotło mnie potężne uczucie braku sensu.
Świat był tak piękny, a jednocześnie tak przerażający. Zabrakło mi sił, aby oddziaływać z nim w sposób, w jaki powinienem. By uśmiechnąć się, iść do wilków, rozmawiać. Każda kończyna była zbyt ciężka, żeby a ogóle oderwać się od ziemi. Od wewnątrz dusiła mnie pustka. Zasysała do środka wszystko od gardła po serce. Pisnąłem przez ściśnięte gardło.
Gdybym miał przy sobie nóż, gdybym tylko miał ze sobą nóż.
- Szkliwo...
A ty jesteś prawdziwa, czy jesteś tylko kolejnym koszmarem?!
- Czego chcesz?
- Co się dzieje?! - Jej głos był pełen żałości, która dawała znać, że Kawka nie wie, co robić. Zacisnąłem szpony na kępie mchu i wyrwałem ją bezmyślnie. Ostatnim czego potrzebowałem było rozmyślanie, co też doradzić jej, by mogła spełnić potrzebę duszy i skutecznie mi pomóc.
- Nic. Idź do domu.
- Jestem... gdybyś potrzebował - szeptała; a ja potrzebowałem spokoju, tylko spokoju. Gdzie można go znaleźć? Jak wydostać się z mocy koszmarów i urojeń...
„Urojenia. Koszmary. Tak, nic więcej”. Podniosłem się, zadrżałem od powiewu chłodnego, porannego wiatru i, jak co dzień, ruszyłem do jaskini alf. Wicherek niósł mocny zapach wilgoci i sosnowego drewna. Na liliowe niebo powoli wschodziło słońce, ostrymi promykami myszkując w lesie.
Szare futro siedziało przed swoją jaskinią w towarzystwie drugiego szarego futra. Sprawa była oczywista. Oto przywódca i jego syn. Siedzieli sobie i rozmawiali, z pyskami ubrudzonymi resztkami wczorajszej kolacji.
Miałem ochotę po prostu rzucić mu się na szyję. Lecz tylko stałem w miejscu, nie umiejąc się nawet uśmiechnąć.
- Cześć, Agrest. Witaj, Legion.
- Witaj, Szkliwo. - Pysk młodego basiora spoważniał.
- Szkliwo, mój miły! - Alfa powitał mnie ze swoją zwyczajną beztroską, tak nieodłączną, odkąd wrócił w pełni do swoich starych obowiązków samca alfy watahy żyjącej w pokoju. - Chyba miałeś rację. Staruszek się ze mnie robi. Zamiast trzymać język za zębami, wspomniałem Nymerii o naszej rozmowie. I wiesz co kobita zrobiła? - zatrzymał się na chwilę, dając mi szansę na reakcję. Posłusznie zebrałem siły na odpowiedź.
- Co?
- Wygoniła mnie z jaskini i już dzisiaj, teraz, zaraz, kazała biec do medyka, jak tylko się zjawisz.
- Ale przecież byliśmy już u medyka - stwierdziłem, chociaż w moim głosie zabrakło pewności, z jaką zamierzałem uczestniczyć w dalszej rozmowie. Wolno latające myśli zbiły się w kłębiastą chmurę. - Byliśmy, czy nie byliśmy...
- Nie pytasz poważnie? - Zdezorientowany łypnął na mnie swoimi złotymi oczyma. - No nie przesadzaj, byliśmy oczywiście, przecież nie tak dawno temu. Ale nie mówiłem nic Nymerii. A teraz znowu będę musiał iść, bo zioło mi się kończy. I wiesz co? Wygarnę medykowi jeszcze raz, że tobie nic nie dał.
- Nie dał? - Spojrzałem na niego podejrzliwie. - A no tak. Nie dał. - Odetchnąłem, czując, jak napięcie spływa z mojego ciała niesione zimnym dreszczem. Potwierdzone wspomnienia dały mi namiastkę poczucia bezpieczeństwa, które miało pozostać w mocy, dopóki rozmowa za bardzo nie posunie się naprzód. - Muszę iść z tobą?
- Nie, jak chcesz to zostań tu. Uwinę się migiem. I przy okazji odprowadzę Legiona do wojskowej. Tam jest więcej do roboty, czyż nie, synu?
- Jak to mówią... żadna praca nie hańbi. - Młody alfa zachichotał bez przekonania, a ja wykrzywiłem się w odrętwiałej parafrazie uśmiechu. Zamknąłem oczy. Mój umysł płynął gdzieś w dal, pozostawiając ciało na nigdy nieprzemierzonej drodze, tak bezbronne i zagubione, że zdawało się i czuło ledwie paproszkiem zmieszanym z ziarnami piasku.
Barwne plamy wirowały przede mną w dumnym tańcu. Zyskiwały symetrię, nabierały kształtów. Przemieniły się w wielkie kwiaty, w których kielichach wrzało od motyli i pszczół. Stubarwne płatki, wraz z całym tętniącym wśród nich życiem, rozpłynęły się i przemieniły w chmury na niebie. Tęcza zbladła w błękit, błękit poszarzał. Niebo zasnuł dym.
Przyspieszonym wdechem napełniłem płuca, z niepokojem określając zagrożenie. Powietrze było czyste. Rozchyliłem powieki, a światło, które od razu wdarło się pod nie, zamieszało obrazem rzeczywistości. Falował jeszcze przez chwilę, zanim niebo i ziemia wróciły na swoje miejsce.
Dziwnie jest próbować rozumieć otoczenie umysłem, który całym sobą pokazuje, że nie ma już ochoty dociekać, co jest prawdziwe, a co nie. Taki umysł woli wierzyć we wszystko co widzi; tak jest po prostu łatwiej. Jak długo można mu się opierać? Kto podejmie w tej sprawie ostateczną decyzję, gdy ulitowanie się nad wyczerpanym mózgiem pozbawiłoby nieszczęsną postać Szkliwa troski o samego siebie i skazałoby ją na bezpowrotne stoczenie się w otchłań szaleństwa?
Czy rzeczywiście koniecznie należy tak się przed tym bronić? Cóż zmieni obłęd w życiu pozbawionym celu? Zamknie jeden świat, a otworzy drugi, równoległy. Taki, do którego dostęp ma tylko jedna, samotna, chora jaźń. Świat pełen niezwykłości; świat bez logiki; świat bez własności, bez rodziny, bez planów, których nigdy nie byłoby się w stanie urzeczywistnić.
- Jeśli nie śpisz, to nic dziwnego, że mózg sobie zaczyna tworzyć sobie dziwne obrazy! - ostry głos Delty rozbrzmiał mi w uszach. Z wolna wyciągnąłem szyję na wzór jelenia i wygiąłem trochę w bok. Usłyszałem pstryknięcie gdzieś w środku kręgosłupa.
Już było dobrze. Już czułem twardą ziemię pod nogami. Komuż chciałoby się poddawać obłędowi, gdy tyle rzeczy było jeszcze do zrobienia...?
Nie mając siły by dłużej stać, położyłem się na wznak w młodej trawie. Rozprostowałem kończyny i odetchnąłem wiosennym powietrzem. Cisza i spokój. Zupełnie jakby zaraz coś miało wybuchnąć.
Nic jednak nie wybuchło. Drzemałem niezakłócenie, aż kroki ze wschodniej strony polany zaburzyły bezruch. Nie byłem pewien, ile dokładnie czasu minęło, odkąd alfa wybrał się do medyka, ale po samym tempie i mocy ugniatania podszytu uznałem, że najpewniej należą do niego.
- Wiesz, co mi powiedział? - Agrest zawołał do mnie już z oddali, sepleniąc przez trzymany w pysku prowiant. - Czekaj, żebym teraz tego nie przekręcił. - Uchyliłem powieki. Podejrzewałem, że tego nie zrobi. Choć to i owo w starym wilku już szwankowało, rozum działał zupełnie sprawnie, a pamięci... mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzian.
- Kto? - Zapytałem tylko dla pewności, jeszcze na chwilę przymykając oczy.
- Zapytałem, czemu ci nie dał jakichś ziół, bo mi tu półmartwy chodzisz. Powiedział tak, słuchaj. „W teorii byłbym w stanie to zrobić, ale musiałby wtedy zejść ze stanowiska, bo takie leki ogłupiają do reszty. Zwłaszcza, że to musiałyby być grube zioła”. Tak mi powiedział.
- No... - mruknąłem, porzuciwszy jednak pomysł otwarcia oczu.
- No... - Usiadł naprzeciwko mnie. Ponownie wystarczył mi zmysł słuchu, by stwierdzić, że wyraźnie się zasępił. - Nie wiem.
- Chcesz dać mi urlop, czy zasugerować, bym jednak odpuścił sobie leczenie? A może nosisz się z zamiarem zwolnienia mnie?
- Nie! Zastanawiałem się, co ty o tym pomyślisz - zaprzeczył gorliwie. Udało mi się zebrać siły, by podnieść się do jego poziomu i zacząć uczestniczyć w rozmowie jak poważny rozmówca.
- Czy zawsze ja muszę myśleć? - Gdy spojrzałem mu w oczy, spostrzegłem szczere zmartwienie, jednak zardzewiałe trybiki już wprawiły w ruch mechanizm bólu świata i ten miał zaraz wylać się potokiem słów. - Czy moje zdanie ma tu w ogóle znaczenie? Ja tu jestem dla ciebie. Ostatnio mam wrażenie, że to już zupełnie traci sens. Lepiej spełniłbym się w roli stracha na wróble, bo one się w tym lesie jeszcze ze mną liczą. Ale nie miałbym nawet czego pilnować. Nawet koślawej jabłoni, bo żadna nie chce nam wyrosnąć.
- Możliwe, że chwila przerwy dobrze by ci zrobiła. Dwudniowy urlop to za mało. Pomyśl tylko: gdybyś tak sobie przez kilka tygodni po prostu poleżał, pospacerował, pobrał ziółka, wyspał się w końcu porządnie!
- Agrest! - Chciałem warknąć, a jedynie jęknąłem żałośnie. - Ja się tam uduszę. Ja muszę coś robić, udawać przynajmniej! A mam siedzieć w domu i patrzeć w przestrzeń?
- Dobrze, dobrze. - Syknął. - Zapomnij o tym. Ale już nie wiem, co jeszcze można zrobić. Na co ty właściwie liczysz? Że samo przejdzie?
Przełknąłem ślinę. Właściwie to tak; skrycie liczyłem, że wszystko uspokoi się z czasem, choć nadal nawet nie potrafiłem wytłumaczyć sobie, skąd naprawdę wynikł problem.
- Nie wiem. Na nic nie liczę. Poradzę sobie, daj mi czas. - Na te słowa podbródek alfy zadrżał. Na język cisnęło mu się coś jeszcze, czego nie zdecydował się powiedzieć.
- Czy wy przypadkiem nie macie dzisiaj zebrania?
- Mamy.
- To idź już. Zejdź mi z oczu.
„Dlaczego musisz być takim burakiem?”. Zmarszczyłem brwi, w milczeniu mierząc go wzrokiem. „A może to ja jestem nienormalny? Nie wiem już, czego potrzebuję, nie wiem, czego mi brakuje, nie wiem, czego chcę, czego się boję, do czego powinienem dążyć. Jak pyłek topoli, którym wiatr rzuca po całym lesie, a który potem upadnie gdzieś przy drodze, będzie leżał tam w tłumie innych tygodniami, aż w końcu zniknie, nikt nie wie, gdzie”.
- Do jutra - mruknąłem tylko, śledząc własne nogi, odwracające się i zmierzające ku leśnej ścieżce. Za sobą usłyszałem jeszcze niezadowolone westchnienie.
Gdy tylko dotarłem na stepy, by, jak każdego razu w drodze na zebranie, zobaczyć, co, a raczej czy coś w ogóle dzieje się z naszymi jabłoniami, mój wzrok przykuł zielony element, błyszczący tuż przed moimi stopami. Pochyliłem się, w ostatniej chwili zabezpieczając się przed upadkiem oparciem obu skrzydeł na ziemi i zawisłem nad wystającą z piachu, cieniutką łodyżką. Dwa listki na jej szczycie tkwiły radośnie niczym flaga małego zdobywcy. Oto życie. Życie zbudziło się pośród martwoty. W pierwszej chwili zapragnąłem skakać z radości, albo chociaż pokręcić się w kółko za własnym ogonem. Naraz jednak przyszła niepewność. Ostrożnie wyciągnąłem jeden z palców, by dotknąć roślinki. Zatrzymałem go wpół ruchu. Tak łatwo byłoby ją uszkodzić. Usiadłem więc nad nią i trwałem tak w zupełnym bezruchu, nie mogąc oderwać od niej wzroku, a od tego patrzenia jakoś zawilgotniały mi oczy. Umysł z całą stanowczością oświadczał, że nie mogły się mylić. Była tam, żyła, rosła. Nasza kosztela-pionierka.
Po raz pierwszy od dawna, wstanąwszy, nie miałem ochoty położyć się z powrotem. Nawet drogę do WWN przebyłem w czasie krótszym o dobry kwadrans.
- Towarzysze, oto wielki dzień. - Witomir powstał ze swego miejsca. - Nasz zespół łączy w sobie wilki wszystkich profesji Watahy Wielkich Nadziei. W związku z tym po raz ostatni spotykamy się w tej jaskini. Ponieważ nasza liczba wciąż rośnie i przestajemy się tutaj mieścić, następne spotkanie będzie przeprowadzone na świeżym powietrzu, na polanie, kilometr na południe stąd.
Dopiero słysząc jego słowa, zdałem sobie sprawę, że w istocie, jaskinia pękała w szwach, a przed nią zebrał się spory tłumek wilków, które nie zdążyły zająć miejsc.
- Wróćmy do palącej ostatnio kwestii - mówił tymczasem głos prowadzącego zebranie.
- Choroba przywódcy WSJ to dla nas czas na działanie - stwierdził inny głos. W zamyśleniu, a może raczej bezmyślnie przetwarzając informacje, postukałem o ziemię pazurami obu nóg. Słuchałem jednym uchem. Należało pomyśleć o zabezpieczeniu maleńkich drzewek, żeby nie zjadły ich sarny i zające z lasu. - Odpowiedzialność za najważniejsze decyzje w watasze przejęli doradcy Derguda. Do wielu dziedzin wkradają się zaniedbania. Lecz nie możemy działać pochopnie. Powinniśmy pokazać nasze dobre zamiary. Należy wykazać otwartość polityczną w stosunku do WSJ, aby niezależnie od jej chwilowego, wewnętrznego kryzysu zachować poprawne stosunki.
„Muszę powiedzieć o wszystkim Agrestowi”, westchnąłem w duchu.
- Przede wszystkim musimy uniknąć nacisku. Proponuję zachęcić WSJ do skorzystania, w okresie największego kryzysu, z naszych zasobów w kwestiach, w których znacząco ich przewyższamy. Byłyby to na przykład dostawy papieru czy usługi medyczne. Może być to dla nas znacząca inwestycja na przyszłość.
- Proszę o głos. - Moje słowa wyprzedziły myśli. Wolno podniosłem wzrok, układając kolejne. Kilkoro towarzyszy popatrzyło na mnie z wyczekiwaniem. - Jak mniemam, wsparcie WSC będzie potrzebne w udzieleniu wsparcia WSJ.
- W rzeczy samej - przytaknął Witomir.
- Jak wyglądałoby rozliczenie pomiędzy WWN a WSC?
- To... do ustalenia, gdy już zostanie podjęta decyzja. - Basior zerknął na sekretarza, który do tamtej pory nie włączył się do rozmowy. Nadal siedział i słuchał.
- Pytam orientacyjnie. Żebyśmy wiedzieli, jakie koszty poniesiemy i jakich udogodnień z tego tytułu powinniśmy się spodziewać.
- To inwestycja długoterminowa. Nie czas myśleć o zyskach, towarzyszu.
- Macie rację, ale nie pytam o zyski, a o środki, które umożliwią nam bezpieczne uczestnictwo w przedsięwzięciu.
- Zależy, czy sekretarz uzna to za bezpieczne - oznajmił, nie tracąc ani odrobiny animuszu. Odetchnąłem głębiej.
- No właśnie nie. Jaskinia medyczna Watahy Srebrnego Chabra jest organem podlegającym jedynie WSC. A WSC musi zastanowić się, czy stać ją na pomoc z własnych środków.
- Zrozumcie, towarzyszu, że pomoc taka byłaby w interesie całych ziem wschodnich.
- Dlatego właśnie z radością jej udzielimy. - Kiwnąłem głową. - O ile tylko będziemy mieli do tego środki.
- Zostaną wam przekazane - rozległ się wreszcie głos sekretarza. - W zamian za wsparcie fizyczne, pracą waszych medyków, przekażemy wam zwiększone dostawy papieru i spirytusu. Dwadzieścia kartek albo butelka od każdego przyjętego pacjenta.
- Słowo sekretarza jest dla mnie wiążące. - Znów usiadłem wygodnie i skinąłem mu głową, uśmiechając się lekko.
- Aby nie tracić czasu, przejdziemy zatem do tematu podnoszonego kilkakrotnie na ostatnim zebraniu, mianowicie podmakających jaskiń na południu naszych terytoriów. Warto przy tym przypomnieć, dlaczego terytorium naszej watahy nie poszerza się, nawet mimo braku sąsiadów na południu.
- Właśnie dlatego - dodał stary Lestek. - Bagna są naturalną granicą, jak i neutralną ziemią, pozbawioną wpływów watah. To dowodzi, że jak najbardziej w naszym interesie jest dbanie o zachowanie tego miejsca takim, jakim jest...
Zmrużyłem ślepia. Gdy tylko przestałem brać udział w dyskusji, moje powieki zaskakująco szybko zrobiły się cięższe. Słowa i chwile zaczęły skutecznie unikać wrót do mojej pamięci.
Otworzenie oczu było odruchem, wywołanym przez czyjś krzyk, a może tylko jęk. Światło słoneczne gwałtownie wpadło do moich źrenic, a chłodne powietrze powiadomiło mnie o miejscu i porze dnia, która zupełnie nie zgadzała się z najnowszym ze wspomnień, które potrafiłem przywołać. Jak ogłuszony, z wysiłkiem podniosłem głowę, w której polanka i pochylające się nade mną berberysy jeszcze przez chwilę falowały. Nim wyłapałem zagubione spojrzenie leżącej obok Kawki i zauważyłem, jak napięte jest całe jej ciało od nosa po ogon, dosłyszałem jej przyśpieszony oddech.
- Szkliwo, zobacz...
Po jej łydce spływała kropla krwi, a sierść z tyłu ud była już podbarwiona czerwonym płynem. Przetarłem oczy i usiadłem na posłaniu.
- Wstawaj, odwiedzimy Achpila. Niech powie, o co chodzi.
- Agrest się będzie przeze mnie złościł. Może ja sama pójdę.
- Mamy czas. Gdy upewnimy się, że wszystko jest w porządku, wrócisz sama od naszej granicy, a ja polecę do Agresta. Z moimi wycieczkami do jaskini alf wioskowe koguty mogłyby nastrajać pianie. Nie zaszkodzi raz twojemu kochanemu stryjowi poczekać chwilę dłużej - mamrotałem, strzepując z jesionki kilka źdźbeł uschniętej trawy. Wyciągnąłem ku niej nogę, w której szybko znalazła się jej łapa. Jak się spodziewałem, pociągnięcie szybko zachęciło ją do wstania.
Achpilowi do oceny sytuacji wystarczyło obejrzenie wilczycy, pociągnięcie nosem i ocena charakteru wycieku. 
- Nie, to nic groźnego. Pani Kawko, ma pani cieczkę - zawyrokował.
- Ale to niemożliwe. - W oczach wadery momentalnie zalśniły łzy zdenerwowania. - Przecież niedawno miałam. Właściwie dopiero co...
- Chcieliśmy szybko, mamy szybko, aż za szybko. To nie za dobrze. Macica mogła nie zdążyć się jeszcze zregenerować.
- I co teraz? - Ściągnęła wargi jak wylęknione dziecko. W milczeniu przysłuchiwałem się ich rozmowie.
- To samo co zawsze. Ustąpienie teraz wydłuży okres oczekiwania na kolejną próbę. - Rozłożył łapy. - Ewentualną próbę, oczywiście. Ale nie podoba mi się to.
- Czyli czeka nas ładnych parę spotkań?
- Musimy, jak ostatnio, potwierdzić owulację. Przede wszystkim w badaniu cytologicznym.

Cdn.

wtorek, 20 sierpnia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo rozpaczy”, cz. 1.15

Mróz zelżał, lód łamał się na jeziorach. Śnieg niknął, a świeża, wiosenna woda skapywała z każdej sosnowej gałązki, jak las długi i szeroki. Słońce zaglądało pod leśne runo i ożywiało młode pędy paproci.
Jednostajny jęk poniósł się ponad polaną. Przejrzał się w każdej z kropel i wzleciał ku niebu. To pękało serce wilczycy. Pękało nie pierwszy raz; trzymało się już tylko cienkich mostkach. Kruche i wrażliwe, powyszczerbiane i obtłuczone, ukryte pod chłodnymi pozorami.
Opuszczenie powiek pozwalało mi odpocząć od światła południa, ale sprawiało, że jej płacz gdzieś za moimi plecami był jeszcze bardziej dojmujący. Wreszcie otworzyłem oczy i, gdy tylko przyzwyczaiły się do słońca, odwróciłem się, z intencjami niejasnymi nawet dla siebie samego, nie pierwszy już raz nie potrafiąc wybrać pomiędzy mową a milczeniem. Nie przerywałem jej. Żadne słowa nie ukoiłyby jej bólu. Nie tym razem.
Od cienia odcinał się tylko oświetlony kawałek podbródka i podkulona pod nim łapa, podrygująca w rytm nierównego oddechu. Oczu nie widziałem, ale chyba były zamknięte. Ponownie utkwiłem wzrok w głębi lasu.
- Szkliwo... - Sam sposób, w jaki wymówiła moje imię, przyspieszył krew w żyłach. Rozum mówił, że po prostu płakała, jak płacze czasem każdy, ale serce za wszelką cenę chciało biec na ratunek zagrożonemu życiu. Żebym jeszcze wiedział, jak to zrobić.
- Patrz... skowronki już przyleciały - wymamrotałem. - Wiosna idzie.
- Nie chcę żyć, Szkliwo. Moje życie się skończyło - jej drżący głos był stłumiony przez źdźbła traw i resztki śniegu. - Co ja teraz zrobię?
- Nie podejmuj teraz decyzji. Rozpacz to żaden doradca.
- Ale już nic się nie zmieni - szepnęła, przestając walczyć z drżeniem. Chciałem coś odrzec, może zaprzeczyć, ale po co miałbym to robić? Żeby karmić ją fałszem, gadając bzdury, w które sam nie wierzyłem?
Podniosłem wzrok ku czystemu niebu. Niewielkie obłoczki płynęły po nim powoli. Ostre, słoneczne światło poranka dopiero na nich łagodniało. Miałem jeszcze trochę czasu. Przemknęło mi przez myśl pozostanie w domu, z Kawką, ale nie miałem jak powiadomić o tym Agresta, który czekał na mnie na stanowisku. Postanowiłem dać sobie jeszcze chwilę na zadecydowanie.
- Powiedz mi... Co ja mam robić? - załkała. Westchnąłem, zbierając myśli.
- A może adopcja? - rzuciłem pomysł, który nagle wydał mi się całkiem sensowny, a nie był wcześniej podnoszony. Ta propozycja, naturalnym prawem rzeczy, musiała chyba pojawić się prędzej czy później. Ale czy wybrałem dobry czas i miejsce na poddawanie jej pod rozwagę? Nie byłem pewien.
- Adopcja...? - Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem. - Ale czyje to będzie dziecko? Moje, czy obce?
- Twoje, Kawka. Trzeba pokierować się rozsądkiem przy szukaniu go i przy wyborze.
- Ale szczenięta z sierocińca są już podrośnięte. Przyzwyczajone do życia tam, bez matki.
- Jeśli będziesz chciała, znajdę jakieś nowo narodzone. Muszą być takie dzieci, nie u nas, ale za granicą.
- Muszę się z tym przespać. - Podwinęła tylne łapy pod brzuch i zwinęła się w ciasny kłębek. Po dłuższej chwili ciszy odezwała się cicho. - Ale można wciąż próbować dalej, prawda? Tak powiedział Achpil.
Uśmiechnąłem się, nie wiedząc co powiedzieć. Oczywiście, można było próbować.
- Można.
Choć nieco później, niż planowałem, w końcu wyruszyłem do jaskini alf, zostawiwszy Kawkę śpiącą, zmęczoną płaczem. Jego echo drżało mi w uszach jeszcze długo, dopóki ostatnia prosta ścieżynka wiodąca ku domostwu alf nie zamajaczyła wśród starych sosen. Trzeba było zająć się innymi rzeczami. Mnie też czekała tego dnia wizyta u medyków; Agrest wreszcie się namyślił.
Coś zaświeciło na samym środku ścieżki. Mrugnąłem, żeby zetrzeć z oczu czarne plamy, wypalone przez błysk.
Nóż zwrócony był ostrzem w moją stronę. Leżał na złotym piasku, niewinnie i nieruchomo, błyskając srebrnym okiem w promieniach jasnego dnia. Wierzchem palca, nieśmiało dotknąłem jego gładkiej powierzchni. Była zimna. Żal byłoby zostawić takie cacko w błocie, na zniszczenie. Uniosłem je więc i ścisnąłem stabilnie. Rękojeść trzymało się naprawdę wygodnie.
„Ciekawe, jak jest ostre”.
Lekki przeciągnąłem końcówką ostrza po brzegu własnego skrzydła. Przez powłokę piór nawet mnie nie zadrapał, ale pod jego naciskiem poczułem przyjemne mrowienie.
Metaliczne lico migotało hipnotycznie, gdy obracałem nożyk w palcach. Znów wskazywało na mnie. Było w tym coś elektryzującego; skóra przyciągała ostrze jak magnes kawałek metalu. I jakoś odruchowo znów przysunąłem je bliżej, ku sobie. Jeszcze bliżej, aż oparło się na mostku. Serce z drugiej strony mocniej uderzyło w ścianę klatki. Srebrny koniuszek znów przesunął się po moim własnym ciele, tym razem w górę, w stronę szyi, poruszając piórami rosnącymi w przeciwną stronę. Zatrzymał się tuż nad obojczykiem. Nacisnął trochę mocniej.
„A więc to stało się z Admirałem”. Nachyliłem ostrze, by znalazło się prostopadle do skóry. Jedno pchnięcie i przebiłoby na wylot dużą tętnicę.
„Boże, gdyby ktoś nie teraz szturchnął... ale nikogo tu nie ma”.
Odsunąłem narzędzie spoczywające w drżącej kończynie i raptownie wypuściłem je z palców. Mógłbym przysiąc, że na krawędzi pola widzenia mignął mi kształt dużego zwierzęcia. Odwróciłem się, szukając go. Cicho, pusto; tylko szum drzew ożywiał znieruchomiały las. Gdy wytężyłem wzrok, dostrzegłem, że pośród liści jednak coś się kryło. Zamarłem, nie potrafiąc przyporządkować cienia do żadnego znanego zwierzęcia i nie wiedząc, czy oczekiwać ataku, uprzedzić go, czy może po prostu uciekać.
Drugie spojrzenie upewniło mnie, że niewyraźna sylwetka to nie zwierzę; to tylko cień krzewu na pniu starej sosny. Strach dotarł do mnie z opóźnieniem, ale nie trzymał mocno, ustępując świadomości, że zagrożenie okazało się fikcyjne. Tylko z rozluźniających się mięśni wynikło opóźnione drżenie kończyn.
Znów podniosłem nóż. Rozejrzałem się, by mieć absolutną pewność, że nikogo nie ma w pobliżu, i schowałem go za pazuchę.
Alfa jak co dnia siedział przed jaskinią, chwytając w siwiejącą sierść słoneczne promienie, których ostatnio było na polanie wyraźnie więcej. Z miękkim uśmiechem, tak dziwnie pogodny. Choć podszerstek na udach przemakał mu od topniejącego śniegu, wilk nie tracił swojej niewinnej beztroski. Im dłużej go takim widziałem, tym częściej miewałem wrażenie, że być może to dopiero ona uczyniła Agresta Agrestem. Wcześniej, na jego miejscu, zamiast prawdziwej postaci, kołysało się na wietrze tylko widmo zahukanego i przestraszonego stwora. Całe życie walczył o ten spokój.
Oto Agrest, którego oczy nabrały rozumności. Pysk posiwiał. Sierść przerzedziła się; na ogonie została jej może połowa, a efekt ten pogłębiała zbliżająca się wiosna. Postura, choć przez wiek skurczyła się i wychudła, a kości nieosłonięte prawie żadnymi mięśniami prześwitywały przez cienką skórę, nabrała pewnej subtelnej dumy.
- No dobrze, chodźmy do tego twojego medyka. - Tym razem jego skośne ślepia błysnęły po dawnemu, z wyrytą głęboko na pysku chytrością, która niezmiennie czyniła jego rysy lisimi.
Delta powitał nas bez słowa. Gdy tylko alfa burknął o badaniu serca, wskazał łapą jeden z sienników i nakazał Agrestowi położyć się na nim, dodając jeszcze szybko komentarz znaczący mniej więcej, że nie ma dla nas wiele czasu. Szary wilk z niesmakiem postąpił zgodnie z instrukcjami. Medyk bezpardonowo przysunął ucho do jego żeber; potem do mostka. Agrest śledził go kątem swojego podejrzliwego oka. Na chwilę wszyscy zastygliśmy w zupełnej ciszy. Wreszcie Delta, nie odsuwając głowy od klatki swojego pacjenta, jako pierwszy zabrał głos.
- Jak z chodzeniem na obchody? Nie tak kolorowo, jak jeszcze niedawno?
- Ale w czym rzecz? Chodzę na nie jak zwykle. - Agrest mówił przez zęby.
- Tylko wracasz zasapany - stwierdził medyk. Wstał i trzepnął głową, zrzucając z uszu pojedyncze, szare włosy, które osiadły na nich podczas badania. - I pewnie o wiele później. Nawet teraz wciąż dyszysz po przyjściu tutaj. Ile razy musiałeś zatrzymać się po drodze?
- Cz... cztery? Pięć? No, nie mam już tej kondycji co dawniej - mruknął.
- Nic dziwnego. Wszystko wskazuje na niewydolność serca drugiego stopnia.
- Co to znaczy? - Agrest uprzytomnił sobie, że może już stanąć na nogach i, ukłuty niepokojem, zrobił to czym prędzej.
- Że powinieneś był już dawno tu przyleźć, bo żyjesz dla całej watahy, a nie tylko dla siebie! Teraz to ja mogę kostuchę tylko prosić, żeby trochę zwolniła w drodze do starego uparciucha. - Tak szybko, jak szybko umysł Agresta przyjmował gorzką diagnozę, jego ślepia rozszerzały się stopniowo. Choć przykro zabrzmiało to w mojej własnej głowie, wynik badania nie był dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Jak jednak rozmawiać z przyjacielem, który właśnie usłyszał, że wskazówki jego zegara zaczynają chrobotać?
Tymczasem Delta, nie tracąc czasu, stanął naprzeciwko mnie. Zadarł głowę i uważnie popatrzył mi w oczy.
- E, na ciebie to wystarczy spojrzeć.
- No i co takiego zobaczyłeś? - Zmarszczyłem brwi, podążając za nim wzrokiem, gdy oddalił się bez wyjaśnienia.
- Znam ten wzrok - rzucił mi przez ramię. - Tacy wczoraj myśleli, że ten ból głowy to po wódce, dzisiaj nie śpią po nocach, a jutro będą Narcyzem albo i innym Wielkim Hukiem. No proszę, rzeczywiście jednemu szwankuje serce, drugiemu rozum. A jeszcze niedawno założyłbym się, że jest raczej odwrotnie.
- Czy rzeczywiście znasz ten wzrok? Czyli wiesz, skąd się bierze i jak temu zaradzić?
- Jak bez przerwy działasz w trybie ucieczki, to nic dziwnego, że nie śpisz po nocach. Bo czy nie śpisz, to nawet cię nie muszę pytać.
- To nie jedyny kłopot. Ja ostatnio... - zawahałem się, gdyż wypowiedzenie tego na głos, w obecności zarówno alfy, jak i medyka, okazało się o wiele trudniejsze, niż nieustanne roztrząsanie w myślach. Przeszło mi przez myśl, że w ogóle tego nie zrobię, jednak Delta wyręczył mnie z chłodnym acz dyplomatycznym profesjonalizmem.
- Jak nie śpisz, to nic dziwnego, że mózg sobie zaczyna malować dziwne obrazy w dziwnych momentach.
Z zamyśleniem machnąłem ogonem. W jego pysku zabrzmiało to wszystko jak rzecz zupełnie naturalna i oczywista. Mimo to nie mogłem wyzbyć się dysonansu, który nagle mnie dotknął.
- Więc jednak uważasz, że to wszystko wynika po prostu z niedoboru snu? A dlaczego nie mogę spać?
Basior znów spojrzał na mnie i przekrzywił głowę. Potem znów oddalił się, drepcząc do jednej ze skrytek i na ślepo wsadził łapę do środka.
- Jak do ciebie twoje największe grzechy wracają, to nic dziwnego, że próbujesz uciekać z podkulonym ogonem.
- Delta. - Odwróciłem się za nim, a mięśnie na mojej szyi mimowolnie napięły się. - Delta, żebyś ty był na moim miejscu, nie mówiłbyś tak.
- Ale nie jestem, jak myślisz, dlaczego? - Złośliwie wyszczerzył kły, nie dbając już o odpowiedź. Moja frustracja znalazła ujście tylko w rozdrażnionym przestąpieniu z nogi na nogę. A z lubością raczej wbiłbym w coś pazury.
- Z setki powodów - mruknąłem tylko, ale chyba już nie słyszał. A może po prostu uznał audiencję za skończoną.
- Ja ci tu odpustu nie wyczaruję. Więc nie, Szkliwo, niestety nie uważam, by to wszystko wzięło się znikąd - warknął zgryźliwie. Wyjął woreczek ziół i cisnął go alfie pod łapy. Szary wilk cofnął się o krótki, urażony kroczek. - Masz. Bierz po trosze codziennie. Z obu. - Obok pierwszego upadł drugi. - I wiedz, że robię to tylko dlatego, że coś w głowie jeszcze mam. Nie widzi mi się oddawanie watahy sekretarzowi jako pierwszej lepszej kury na rosół. Trzeba cię trzymać przy życiu i korzystać, ile się da. Od dzisiaj żadnego brawurowego polowania, spacery a i owszem, ale spokojne. A dla ciebie, połamany latawcu, mam jedno, króciutkie słówko o twojej dolegliwości. Progresja. Zapamiętaj je sobie i baw się dobrze. Bo tobie raczej siła wyższa jest potrzebna, nie medyk. - To powiedziawszy, jak zwykle zabiegany, ruszył gdzieś w kierunku innych skrytek.
- Chwileczkę. Nie dasz mu niczego? - oburzył się Agrest i z nową siłą postawił kilka oburzonych kroków w ślad za medykiem. - Przecież to jakaś kpina. Wataha dała ci stanowisko, żebyś pomagał każdemu, kto tego potrzebuje. On się wykończy, jak będzie tak dłużej funkcjonował i ty będziesz za to odpowiedzialny. W takim stanie posyłasz go do diabła? - Jego słowa najwidoczniej niosły ze sobą prawidłowo wyważony ładunek emocjonalny, bo Delta rzeczywiście odwrócił się jeszcze na chwilę.
- Jeśli już, to do boga - uściślił, wznosząc oczy ku górze. - Opcjonalnie do psychologa. Nie mi udowadniać, jak dobrze pracuję, bo widzisz tego dowody gdzie nie spojrzysz. Ciesz się, że masz swoje zioła, chociaż niczym żeś na nie nie zasłużył, a nie szczekaj, bo następnym razem pocałujesz próg i odejdziesz z niczym. A teraz daj się wykazać swojej młodej córce. To ona teraz leczy u nas rozum.
- Agrest, daj spokój - zwróciłem się do niego z nieśmiałym zamiarem wskazania drogi do wyjścia.
- Sam chciałeś, żebyśmy tu przyszli!
- Ważne, że masz swoje zioła. Delta ma rację. Mi by i tak nie pomogły.
O jutrzenko, zaświeć alfie w oczy. Niech zobaczy w medycynie coś poza ziołami i lizaniem ran; przydałoby mu się więcej finezji. Zresztą wszystko jedno. Na szczęście nikt nie pytał go w tej kwestii o zdanie.
Niby dobrze, niby coś ruszyło się naprzód. Agrest dostał leki, zalecenia i profilaktyczny ochrzan, ja przynajmniej coś na kształt diagnozy oraz skierowanie do przyjęcia pod opiekę boską. Pomysł odwiedzenia psychologa zakiełkował gdzieś z tyłu głowy, ale świadomość, że jedynym psychologiem w watasze była córka alf, a, przede wszystkim, ukochana córeczka Nymerii, nie pozwolił mu od razu się zakorzenić. Tymczasem trzeba było zejść ze swojego ulubionego miejsca, opuścić Agresta, by zetknąć się z kolejnym kłopotem.
Całe szczęście, że pośniegowa woda spływała z bajkową prędkością ze zboczy pagórkowatego terenu, którym prowadziła mnie ścieżka. Przeszedłem drogę do domu szybko i suchą stopą. Nie wstąpiłem do niego, ale na chwilę przystanąłem na skraju polany.
Żebra Kawki unosiły się nieznacznie, ale równomiernie, dając dowód spokojnego snu. Nie miałem powodu, by przypatrywać jej się wyjątkowo uważnie; w piękniejszej krainie, nieświadoma, cicha i głucha na ponure przedpołudnie, korzystała z tego, czego mi ostatnio brakowało. Dobrze było ją taką widzieć. Obawiałem się trochę, że zastanę ją na dalszym wylewaniu żalu. Nie wiedziałem, jak dużo go w niej jeszcze zostało.
Przeciągnąłem się zanim ścieżka powiodła mnie dalej, bo od samego patrzenia na śpiącą i mi zachciało się zmrużyć powieki.
Ziemia stepów była twarda, zimna i niewzruszona. Nie ugięła się ani o centymetr ni pod roztopami, ni pod pierwszymi deszczami. Moje nogi nie zostawiły na niej ani śladu, choć w powietrzu wisiała wilgoć płynąca od strony gór.
Ani śladu.
Ani listeczka, ani młodego pędu. Martwość, jak próżnia w kosmicznej przestrzeni, gościła w stepowej samotni.
Tylko wiatr, który jęczał i szumiał pośród pobliskich, karłowatych drzewek, przypominał o czasach, gdy pośród nich tliło się życie. Zmęczony umysł słyszał w nim setki głosów, niewyraźne rozmowy, śmiech, płacz, oskarżenia. Śpiew przy ognisku.
Ogarnięta jednostajnym brzęczeniem głowa zaczęła kiwać mi się nieposłusznie. Jakże chciało mi się spać.
Niespodziewany, krótki krzyk postawił mnie do pionu. Ten był bliższy i głośniejszy. Uniosłem szpony do kieszeni, by chwycić nożyk, a wtedy moje palce trafiły na pustkę. Powędrowały od krawędzi do krawędzi kieszeni; nadal nic. Komunikat „Zagrożenie!”, który przed chwilą wymazał komunikat „Zmęczenie” zazębił się z komunikatem „Coś się nie zgadza”, i zgrzytnął. Nie potrafiłem odpowiedzieć na oba naraz, więc tylko zawahałem się, czując, że cierpnie mi skóra.
„Czyżbym zgubił nożyk po drodze? Ale jak? Przecież dziś... znalazłem go na ścieżce w lesie. Nieopodal jaskini alf”.
Bezszelestnie postawiłem nogę z powrotem na ziemi i rozejrzałem się, czekając na tym razem rzeczywisty znak życia w otaczającej mnie ciszy. Zacząłem nasłuchiwać kroków, szumu skrzydeł, czy trzasku gałęzi, na wypadek gdyby zwierzę siedziało gdzieś w niskich koronach drzew. Znak mogła przynieść każda kolejna sekunda, więc nie odważyłem się ruszyć przez długi, długi czas. Nie doczekałem się.
Przez południowe bory dreptałem już po błocie, ale było mi tak sennie i tak wszystko jedno, że nawet nie zauważałem, jak moje nogi grzęzną. Trzeźwość umysłu nie trwała długo. Gdy tylko wróciło poczucie bezpieczeństwa, przywlekło ze sobą również dokuczliwe otępienie. Marzyłem jedynie o tym, by po prostu zejść na ziemię i pójść spać. Ale ziemia nie przyjęłaby mnie wygodą, której pragnąłem, dopóki miałem jeszcze tyle do zrobienia.
W jaskini, w której odbywały się obrady, przywitałem się skinieniem głowy z pierwszymi uczestnikami i usiadłem w kąciku, gdzie moje klejące się oczy nie zwracały niczyjej uwagi. Kolejni towarzysze zajmowali miejsca i koniec końców zrobiło się dość tłoczno. Najwyraźniej pomysł zaproszenia do grona większej liczby wilków zaczynał w końcu zbierać prawdziwe żniwo. Niebawem wśród nas pojawił się także sekretarz. Pozwoliłem sobie zerknąć na niego przelotnie, choć nie wywnioskowałem wiele. Był raczej w dobrym nastroju, zagadnął do kilku znajomych, ale mnie nie zaszczycił nawet spojrzeniem. To samo stało się na poprzednim zebraniu: Ableharbin udawał, że nie istnieję. Ba, gdy tylko został zaproszony do zajęcia miejsca gdzieś po drugiej stronie sali, zrobił to z beztroskim entuzjazmem, choć wcześniej zwykł siadać niezmiennie tam, gdzie i mnie posadził na pierwszym zebraniu.
Tym razem jednak nikt nie nalegał, więc basior po staremu usadowił się tuż obok mnie. Na moment wstrzymałem oddech.
- Dzień dobry, towarzyszu Szkliwo.
- Dzień dobry, towarzyszu sekretarzu - odpowiedziałem mechanicznie, bardziej skupiając się na wybadaniu jego postawy choćby kątem oka. Nadal na mnie nie spojrzał. Z nerwów, a może po prostu ze zmęczenia, lekko zakręciło mi się w głowie.
- Towarzysze - Witomir podniósł się, by rozpocząć mowę. - Słowem wstępu wypada ogłosić, że nasza grupa powiększyła się trzykrotnie od czasu objęcia przez towarzysza Ableharbina przywództwa nad watahą. Ostatnio dołączyli do nas stróż Ametyst oraz śledczy Brus.
Na dźwięk znajomego imienia, odruchowo potoczyłem wzrokiem po sali. Rzeczywiście siedział gdzieś w rogu, razem ze strażniczką Opal, która już zadomowiła się w licznym zespole.
- Przyjaciele, zaczniemy dziś od sprawy, która ostatnio martwi część naszych obywateli - mówił dalej Witomir. - Chodzi oczywiście o sytuację na granicy z WSJ. Proszę towarzysza Radoborna o zabranie głosu.
- Chciałbym - chrząknął wywołany - uspokoić nastroje społeczne. Ponad wszelką wątpliwość udało się nam ustalić, co jest przyczyną wzmożenia kontroli na granicach oraz mobilizacji części wojska. Nieformalny przywódca watahy, którym, jak wszyscy wiemy, od lat jest Dergud, ciężko zachorował i obawia się, że zostanie to wykorzystane przez jego przeciwników z watahy oraz spoza niej. Wybory wewnętrzne, które miały się odbyć w jego partii, Ruchu Starych Zasad, zostały z tego powodu przesunięte na przyszły rok.
- Nie mógł znaleźć lepszego sposobu, żeby dać znać wszystkim naokoło o swojej chorobie - zaśmiał się ktoś z tyłu.
Zebranie szybko obrało kurs na wewnętrzne sprawy WWN i choć bardzo chciałem słuchać dalej, przyłapałem się na chwilowym acz powtarzalnym odpływaniu na błonia krainy snów. Szczęśliwie nie zagłębiałem się w niej całkiem, ale oczy za wszelką cenę chciały pozostać zamknięte, a moje ciało raz po raz przechodziły chłodne dreszcze. Raptownie z tego stanu wytrąciły mnie słowa z boku: wreszcie dał się słyszeć długo wyczekiwany głos Ableharbina.
- Ktoś tu szykuje się na śmierć.
Popatrzyłem na nieco oczami, które naraz zgodziły się jednak otworzyć całkiem szeroko. Po części przez treść tego, co właśnie usłyszałem, a po części z zaskoczenia samym faktem, że zwrócił się do mnie tak lekko, choć według moich obliczeń powinien nadal być wielce obrażony.
- Macie na myśli, że...
- Że szykuje nam się pogrzeb w WSJ. - Uśmiechnął się do mnie szeroko. Przyjrzałem mu się uważnie.
- Ach...
- Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytał ciągle beztrosko wyszczerzony, a ja zamiast odpowiedzieć tylko przełknąłem ślinę. Jego oczy pociemniały, a mi okropnie zaschło w gardle.
Zebranie chyba dobiegło końca, bo gwar ucichł, a większość wilków opuściła już swoje miejsca.
- Jak idzie nasze sadownicze przedsięwzięcie? - Ableharbin odwrócił ku mnie pysk. Zamrugałem i zdałem sobie sprawę, że jego uśmiech wyparował. Nic dziwnego; jak miałbym wciąż go widzieć, skoro w rzeczywistości nigdy się nie pojawił?
Sen, to znów był tylko sen. Ale czy oby na pewno już się skończył?
- Póki co nie widać siewek - odparłem sztywno, ukradkiem rozglądając się po jaskini. Wyglądała zupełnie zwyczajnie, lecz nie mogłem sobie przypomnieć, czy chwilę wcześniej było inaczej.
- U nas też. U nas też. - Pokiwał głową, choć nie znać w tym było wielkich emocji. Tylko zagadywał, a więc postanowił dać mi szansę na zrehabilitowanie się. Jak zabawnie zabrzmiało to w mojej głowie, gdy wracałem pamięcią do rozmowy, która stała się zarzewiem konfliktu. Jeśli liczył na wzbudzenie we mnie szczerej skruchy, grubo się przeliczył. Nie miałem ku niej powodów. Miałem jednak podstawy by sądzić, że moja szczerość nie była mu potrzebna. Liczył się wynik, a moje działanie miało być ocenione przez pryzmat czysto behawioralny, w oderwaniu od pobudek, które nim kierowały. Liczyły się więc słowa, ton i postawa. Tego wystarczyło mu, by stwierdzić, czy zrozumiałem treść wiadomości, którą zawiesił mi przed oczami. Tak czy inaczej było nad czym pracować; a że głos mają tylko ci, którzy nadal są w grze, nawet jeśli to mętna gra sekretarza podlegająca jego giętkim zasadom, uznałem, że przydałoby się jakaś soczyste zapewnienie.
- Towarzyszu, chciałbym coś z wami wyjaśnić.
- Mówcie, proszę - zezwolił, zwracając się ku mnie z większą uwagą. Nie było w nim ciekawości, a być może zdradził nawet lekkie oczekiwanie, co dało mi znać, że doskonale wiedział, jaki temat poruszę. Zanim go podjąłem, kątem oka upewniłem się, że ostatni uczestnicy zebrania właśnie opuścili jaskinię.
- Nie przedstawiam teraz żadnych planów, a jedynie określam stan rzeczy, który już trwa - oświadczyłem, uznając uroczyste wstępy za zbędne, może nawet nie na miejscu. Ableharbin odchylił się lekko i znieruchomiał, patrząc na mnie badawczo. - Od was zależy, czy go przyjmiecie. Będę was krytykować. Zawsze, gdy nie będę się z wami zgadzał. I będę dociekał, nawet gdy będę miał tylko cień wątpliwości. Ale nie zrobię niczego za waszymi plecami. Niczego. Możecie być pewni mojej uczciwości.
Basior wyprostował się i ponownie zastygł jak słup soli, uważnie się we mnie wpatrując.
- Dziękuję - odrzekł w zadumie.
„Czy mogę już uznać, że znów zagrała nam pieśń przymierza?”, zapytałem w myślach, odruchowo marszcząc brwi. Tego jednak było basiorowi jeszcze za mało. Coś jeszcze na tę rozmowę przygotowywał i pokazywał to całym sobą.
- Nasze dobro to wasze dobro. Czy jesteście tego świadomi? - odezwał się wreszcie, głośniej.
- Chcę w to wierzyć.
- Czy chcecie? Nie pytam o życzenie, a o fakt.
Zawahałem się, zastanawiając, czy stać mnie na z głębi serca szczerą odpowiedź. W ostatniej chwili, już gdym witał się z gąską, okazało się, że jednak będzie potrzebna. Innej zresztą nie chciałem udzielać i chyba właśnie dlatego tak długo udawało mi się milczeć. Przecież jednak spodziewałem się, że prędzej czy później nadejdzie chwila deklaracji. Dopóki nie nadeszła, po prostu słuchałem i obserwowałem, łaknąc czasu jak największego przywileju. Jakże bezsilny poczułem się w tamtej chwili, gdy sekretarz gwałtownie postanowił zamknąć ten etap. Można było przypuszczać, że postępuje jak zwykle: podążając starannie obmyślaną siatką ścieżek, gdzie każdy krok miał przyczynę i cel, a każda przeszkoda niczym drogowskaz kierowała na inną trasę. Tak oto zamyślony przywódca dnia wiosennego niepostrzeżenie sprawił, że podjąłem jedną z istotniejszych decyzji w życiu.
- Wierzę - odrzekłem w końcu krótko i jakoś lżej zrobiło mi się na duszy. Tak dobrze, tak łatwo w coś wierzyć.
- Chcecie pracować dla dobra WWN?
- Nigdy nie było inaczej - oznajmiłem już zupełnie spokojny. - Chcę i będę.
- Liczę, że słowo dane mi jest dla was tak wartościowe, jak słowo dane Agrestowi. Liczę na to, bo będę pamiętać każde, które dziś padło. Jeśli tak jest, nasza współpraca będzie bardzo owocna. Mogę wam to obiecać.
Wzrok Ableharbina mówił z radosną dumą „Nie zawodzicie mnie”, lecz przecież widziałem wyraźnie gdzieś w głębi jego wodzowskich oczu, że odkąd zadał pytanie, znał jeszcze niewymówioną odpowiedź. Ach, któż na Wschodnich Ziemiach lepiej nadawałby się na sekretarza? Ten basior, gdyby zechciał, mógłby postawić na środku lasu wielką szachownicę i rozgrywać wilkami zwycięskie partie, nawet w potyczkach z najpotężniejszymi z magików, którzy obnosili się z mocą władania umysłami. Cóż, chyba nie chciał, bo gdy się rozstaliśmy, poszedł prosto do swojej jaskini. I mi pozostało wrócić  do domu.
Jaskinia medyczna ginęła w półmroku. Wąska stróżka bladego światła wlewała się do niej od zachodniej strony.
- No nie. Nie ma szans. Jak mówiłem, ja ci tu odpustu nie wyczaruję. Chcesz leki? - Zniesmaczony pysk Delty zmierzył mnie osądzającym spojrzeniem. - Masz. Ale i tak ci nie pomogą.
- A na co to leki?
- Na szaleństwo. A nachyl mi się tu.
- Co, znowu będziesz próbował mi dziób przetrącić?
- Nieee. - Jego oczy znalazły się dziwnie blisko moich. - W ślepia chcę ci zajrzeć.
- I co widzisz?
- Paraliż. - Poczułem, jak kładzie łapy na moich skroniach. - Paniczny strach.
- Nie boję się. Jestem po prostu zmęczony. - Chciałem zabrzmieć rzeczowo i chyba mi się to udało.
- No to idź odpoczywać i do zobaczenia w życiu po życiu. - Rozeźlił się, odwrócił na swojej małej pięcie, a raczej na jeszcze mniejszych paluszkach, i podreptał do pokoju medyków. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że Agresta nie ma w pobliżu. Postanowiłem nie dyskutować z tym faktem. Jakoś tylko umknął mi moment, w którym postanowiłem sam przyjść do jaskini medycznej.
Gdy spacerem zmierzaliśmy z Kawką do Piaskowego Wąwozu, pamiętałem już tylko, że w ogóle tam byłem. Wszak byłem w jaskini medycznej. Byłem, tego samego dnia...
„Porozmawiajmy. Ta cisza jest tak ciężka, gdy jesteś obok”, uporczywie chodziło mi po głowie. „Ale hałasu też nie zniosę... Chciałbym po prostu zostać sam. Zostać sam i już nigdy nie musieć go wysłuchiwać. Ale tak się boję, że doścignie mnie samotność. Chcę kochać, ale nie wiem, co to znaczy. Chciałbym kochać ciebie, ale nie potrafię. Czuję, jakbym tylko wykorzystywał cię do własnych celów. A to utwierdza mnie w przekonaniu, że chciałbym, by cię po prostu nie było. Ale tak bardzo nie chciałbym, żebyś znikła...”.
- O czym myślisz?
- O niczym. Jak się czujesz? - odmruknąłem.
- Boję się, co powie Achpil.
Nic poza oczywistościami nie przychodziło mi na myśl, lecz nieładnie byłoby odpowiedzieć milczeniem. Burknąłem więc przynajmniej, że zaraz się przekonamy.
- Nie ma już nadziei, prawda? - Złota wilczyca co prawda stała przed Achpilem dumna i wyprostowana, ale jej chrypliwy głos brzmiał, jakby dopiero co podniosła się z posłania.
- Niestety diagnostyka w takich przypadkach jest bardzo trudna, a przede wszystkim długa. Każda nieudana próba to kolejne miesiące oczekiwania. Szkoda, że zgłosiłaś się tak późno. I niestety muszę przyznać, że większość przypadków niepłodności ostatecznie nie zostaje wyleczonych. Ale oczywiście można próbować.
- Czyli jest jeszcze cokolwiek, co możemy zrobić?
- Tak, jeszcze wiele rzeczy. Problem polega na tym, że robi się dość późno na pierwszą ciążę. Powiem jako specjalista, ale oczywiście decyzja należy do ciebie. Jeśli tym razem się nie uda i twój płodny czas nie przyjdzie w miarę szybko, w trosce o twoje zdrowie nie radziłbym próbować dalej. Każdy rok to coraz większe ryzyko powikłań.
- Co to znaczy „w miarę szybko”?
- Masz rozregulowany cykl. To, co pokazuje mi cytologia, nie zgadza się z obrazem klinicznym. Całe cykle są krótsze i mniej regularne niż powinny u zdrowej wilczycy. Owulacja następuje później, niż myślałaś, gdy sama określałaś termin spotkań ze swoimi samcami. Wcześniej podejrzewałem, że to przyczyna twoich nieudanych prób: źle wyznaczony termin. Ale tym razem wszystko zrobiliśmy prawidłowo. Mam jeszcze pewną koncepcję, ale bądźcie świadomi, że wciąż działamy na ślepo. Myślę, że to, co ma największe szanse na powodzenie, to wprowadzenie hormonów i jeszcze jednego leku, powiedzmy... oczyszczającego macicę. Niestety przy okazji jest bardzo trudne. Trzeba je zdobyć, a następnie przechowywać. To drugie jest łatwiejsze, dopóki temperatury będą niskie, powiedziałbym nawet, że przedwiośnie to wygodny czas. Ale przygotowanie terapii to spore przedsięwzięcie.
- Co będziemy ci winni? - wtrąciłem.
- Moi biedni. Co wy mi możecie dać? Taki naiwny ze mnie wilk, że pracuję w imię nauki. Ale - zrobił krótką przerwę i zakończył niejednoznacznie. - Oczywiście mam swoje granice.
- Jak to, co. Karmi cię ktoś tutaj? Dostaniesz co chcesz od naszych łowców. Co wymyślisz, to załatwimy. Choćby i regularnie, raz na określony czas.
- Szkliwo! - Kawka weszła mi w słowo dość głośnym szeptem. Nie byłem pewny, czy przestraszyła ją sama pełna przekonania obietnica, czy uznała ton skierowanej do Achpila wypowiedzi za nieco zbyt zuchwały.
- Nie trzeba. Głodu jeszcze nie cierpię - odparł on, zdawało się, całkiem spokojnie.
- Może potrzebujesz piór do pisania?
- Nie jest to nic, czego nie mógłbym zdobyć. Proszę pozwolić mi pomyśleć - zakończył tonem nieznoszącym sprzeciwu. - No dobrze. Przyjmę od waszej watahy jednego łosia. Byle był świeży. I piętnaście piór.
- Piętnaście - powtórzyłem bezbarwnie.
- Dokładnie tak. Bezpieczny zapas na dłuższy czas, o ile wcześniej nie zjedzą mi ich mole.
- Dobrze, więc jesteśmy umówieni. - W myślach palnąłem się w głowę za głupią nadgorliwość. Gdybym był bardziej zawziętym dyskutantem, wydusilibyśmy z niego te leki za niższą cenę. Nie zastanawiałem się nawet, czym przekupię łowców za upolowanie dodatkowego łosia lub co powiem Agrestowi, żeby postanowił bezczelnie nadużyć władzy do załatwienia naszego prywatnego interesu. Pod skórą już czułem się podle, ale w tamtej chwili najważniejsze było doprowadzenie sprawy Kawki do końca. Najlepiej oczywiście szczęśliwego. A jeśli nie... po prostu doprowadzenie jej do końca z poczuciem, że zrobiliśmy co tylko się dało.
Szybko okazało się też, że dużo trudniej niż przypuszczałem będzie mi się pożegnać z piętnastoma swoimi lotkami. Rozłożyłem jedno ze skrzydeł ledwie do połowy, zerkając na nie z ukosa i szybko stwierdzając, że taki ubytek będzie widoczny. Przez dłuższą chwilę wahałem się. Achpil westchnął gdzieś z boku. Gdy podniosłem wzrok, nasze spojrzenia spotkały się.
- Nie ma szans, że dobijesz do piętnastu. Daj mi teraz pięć. Na resztę poczekam i ufam w twoją uczciwość.
Kiwnąłem głową z żarliwą zgodą i zaraz po tym jęknąłem w duchu na samą myśl, że przede mną całe pięć piór do wyrwania.
- Może daj mi spróbować - zaproponowała łagodnie Kawka, za co natychmiast została spiorunowana dystansującym wzrokiem.
- Nie - warknąłem nie mniej dźwięcznie niż szanujący się wilk, zdecydowanym ruchem złapałem szponami jedną z lotek i pociągnąłem z całej siły, aż nie została mi w palcach, wolna, lekka, z paciorkiem świeżej krwi lśniącym u podstawy. Zanim wrażenia zmysłowe przyćmiły mi umysł, zrobiłem to jeszcze raz z kolejnym piórem. Przycisnąłem skrzydło do boku, by umorzyć pulsujący ból, przestąpiłem z nogi na nogę i zwróciłem się ku drugiej kończynie.
- Dziękuję - szepnęła.
- Następne dziesięć wyrwę Kajowi - mruknąłem przez ściśnięte gardło. Zaśmiała się bezgłośnie, jakby nie miała pewności, czy traktuję te słowa jako żart. Sam jej nie miałem.
- No dobrze. Moi drodzy. Plan jest taki. Zapewnię ci, Kawko, leczenie i będziemy czekać. Potem spróbujemy jeszcze raz. Musimy się liczyć z zupełnym niepowodzeniem lub z tym, że przy następnej cieczce lek nie zdąży zadziałać w pełni i nie będziesz jeszcze przygotowana do poczęcia. Ale będziemy próbować. Zapraszam cię do mnie za tydzień czy dwa. Wtedy zdobędę środki i ustalimy szczegóły.
- Jak ci dziękować. - Kawka uśmiechnęła się delikatnie.
- Jeszcze wcale.
Rozmowa z obiecanym cudotwórcą miała po raz kolejny napełnić serce Kawki spokojem na cały okres tak szumnie zwanej ciszy hormonalnej. Było jeszcze o czym marzyć, o co walczyć, a przynajmniej można było ulżyć sobie nadzieją.
Daliśmy sobie spokój z rozmowami. Nie było czego omawiać.

Cdn.

niedziela, 18 sierpnia 2024

Od Szaleja - „Dzień premiery”

Pierwszym, co ujrzał po przebudzeniu, było wlepione w niego gniewne spojrzenie Słońca. Ogromna kula ognia zdawała się wisieć tuż nad nim. Nawet z jego ubogą wiedzą na temat podróżowania, mogło to oznaczać tylko jedno. Dochodziło południe. Ah. Ominął go więc nie tylko przywilej oglądania porannej zorzy, ale również pora śniadaniowa. Niechętnie dźwignął się z miejsca, kopiąc na legowisko kępki suchej trawy to z irytacji, to z przezorności. Im dłużej pozostawał w drodze, tym coraz szybciej gubił nawet pozory rutyny, jaką powinno cechować się uporządkowane życie. Miał wrażenie, że od kilku dni zatacza tylko koła po okolicy jak pijany szpak. W dodatku w zeszłym tygodniu zamyślił się podczas wędrówki i paskudnie sturlał się z niewielkiego urwiska, od tego czasu utykając na tylną nogę. Nie było to co prawda nic poważnego i z pewnością szybko doszedłby do zdrowia, gdyby tylko odpoczywał i jadł zdrowo. Z pewnością... 
Zastanawiał się, jak jego siostra może radzić sobie w podróży. O ile już dawno nie została pożarta przez niedźwiedzia. Wszak podjęto za nią trop już kilka godzin od zniknięcia, ale nawet najlepsi łowczy i tropiciele ze stada nie znaleźli żadnych znaczących poszlak. Było to zagadkowe również o tyle, że siostra nie wykazywała nigdy magicznych umiejętności. Gdyby jego samego opętała nagle żądza wanderlustu i postanowił zniknąć bez śladu, po prostu wyruszyłby w czasie burzy. Przenosząc się z miejsca na miejsce pozostawiłby po sobie minimum dowodów, a gdyby tak ulewa utrzymałaby się kilka dni... Ah, z jakiegoś powodu rozmarzył się nagle, podziwiając być może inteligentną prostotę tego planu. Tym bardziej boleśnie uderzyła go ironia tego, że mimo iż faktycznie przyszło mu rozpocząć wędrówkę, to jego rola, przeciwnie, polegała w rzeczywistości na jak najlepszym wmieszaniu się w tłum i poszukiwaniu informacji. Nie, on się nie ukrywał. W zależności od potrzeb potrafił odegrać rolę posłańca, dyplomaty, wygnańca, a czasem też wprost mówił: 
— Szukam siostry. — Postać, która wyłoniła się niespodziewanie zza sosnowego drzewka nie była zbyt krzepka, za to dostatecznie wysoka, tak jakby miała genetyczną predyspozycję by wyglądać dobrze, gdy prostuje się na baczność. Być może był to stróż albo jakiś inny wojskowy. Ktoś taki budził dostateczne pokłady zaufania i szacunku, by rozpocząć z nim rozmowę. — Ma brązowe futro i nazywa się — urwał nagle. Kochana siostrzyczka pewnie zdążyła zmienić imię. W jego wyobraźni równie dobrze mogła być już nawet światowej klasy szpiegiem albo nieuchwytnym skrytobójcą. — Pokrzywa. — dokończył po chwili wahania. 
— Pokrzywa? — Rozmówca uśmiechnął się kpiąco, co bardzo zaskoczyło Szaleja. Instynktownie skulił się nieco na miejscu. — To pewnie ostra z niej dziewczyna. 
— Tak naprawdę pokrzywa jest ziołem, które wzmacnia sierść i pazury. Nasza matka nazwała ją tak na dobrą wróżbę, bo chciała by wyrosła na piękną waderę. — Basior ugryzł się w język. Po kiego grzyba opowiadał obcym takie rzeczy? Doprawdy, im dłużej pozostawał na odludziu, tym było z nim tylko gorzej. — No, nieważne. — Uśmiechnął się nienaturalnie i zamachnął szybko ogonem, jakby chciał odwrócić uwagę rozmówcy od jego małej wpadki. — Był tutaj ktoś taki? 
Być może wilk był zbyt zdumiony, żeby kontynuować wątek, a może obudziła się w nim powaga, o jaką Szalej podejrzewał go na samym początku. Zamrugał kilka razy, po czym odkaszlnął. 
— Nie przypominam sobie tutaj nikogo takiego. Ale jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, powinieneś zapytać u Alfy. Z pewnością prowadzi jakiś rejestr członków. 
Szalej odetchnął głęboko. Miał cichą nadzieję, że sprawy nie rozwiną się aż tak daleko. Szczerze mówiąc cała ta rozmowa była tylko spontaniczną zabawą, testem strun głosowych, o które obawiał się, że zaczynały powoli zanikać, nieużywane. Po tak rozczulającej deklaracji chęci odnalezienia zaginionego krewnego i otrzymaniu oferty pomocy nagłe jej odrzucenie może wydawać się zupełnie podejrzane, jakby towarzyszył mu jednak jakiś inny, ukryty motyw. Poza tym, nie chciał samego siebie postrzegać w ten sposób. 
Rozmowa z Alfą okazała się odrobinę lepsza niż to, czego się początkowo spodziewał, bowiem ciekawym zrządzeniem losu właściciel tego folwarku nie był chwilowo dostępny, a w jego miejsce pomocy miał mu udzielić jego syn. Wprawdzie obecność kogoś w podobnym sobie wieku napełniała go otuchą, nawet to nie pomogło jednak w uniknięciu niezręcznej ciszy, podczas gdy zostali w ładnej swoją drogą jaskini sam na sam. Okazało się bowiem, że rejestr dawnych i obecnych mieszkańców znajdował się obecnie u kronikarza i pokaźną księgę trzeba było sprowadzić na miejsce. Szarawy wilk był dość sympatyczny, kiedy dopytywał go o motywy podróży i składał kondolencje z powodu zaginięcia siostry, zdradzając nawet że on również ma rodzeństwo i zapewne nie przeżyłby podobnej straty. Szalej sam nie wiedział, ile z tego wszystkiego powinien przyjąć za prawdę. 
— Niestety. — W powietrzu tańczyły małe drobinki kurzu, które wzleciały znad pożółkłych kart opasłego tomu, kiedy młody przywódca wertował je z uwagą. — Wygląda na to, że nikt o takim imieniu nie zatrzymywał się tutaj. 
Och. Szalej pomyślał, że powinien w tym momencie odczuć ukłucie smutku. Nie był to jednak pierwszy raz, gdy dane mu było usłyszeć podobną frazę w wielu jej wariantach. Być może przykro było mu jedynie, że ta przygoda miała się skończyć, ledwie się dopiero rozpoczynając. W nagłym przypływie desperacji basior chwycił się przeczucia, które podświadomie towarzyszyło mu od kilku godzin. 
— To ziemie nadmorskie, prawda? Gdzieś tutaj... Gdzieś blisko zaczyna się morze? — Nietypowy wiatr czuć było nawet z odległości wielu kilometrów. Basior nie był co prawda na tyle wytrawnym podróżnikiem, by dotrzeć wcześniej nad jakiś inny zbiornik wodny podobnego rozmiaru, zaryzykowałby jednak stwierdzeniem, że takie rzeczy po prostu się czuje. 
— Owszem. — Jeśli basior był zdziwiony nagłością pytania, to dobrze to ukrywał. — Być może dzisiejsza pogoda nie sprzyja dokładnej obserwacji horyzontu, ale morze rozciąga się tuż za naszym lasem. Czyżbyś przed ruszeniem w dalszą drogę pragnął zażyć kąpieli? 
Szalej zmrużył powoli oczy. Być może przemęczenie i głód wzbudzały w nim paranoję, ale w tym momencie był pewny, że wszyscy w tej krainie z niego drwią. To również nie byłoby dla niego nowym zjawiskiem. Dołączając w jakieś miejsce, zazwyczaj zaczyna się od najniższej pozycji. Pokręcił energicznie głową, jakby chciał strząsnąć z siebie obrazę i pył z księgi, który wciąż wypełniał powietrze. 
— Cóż, o ile ktoś nie ma specjalnych umiejętności, to w pewnym sensie brzeg morza stanowiłby dla niego kraniec świata. Miejsce, gdzie kończą się wszystkie wędrówki. — Uśmiechnął się słabo. — Chyba, jeśli pozwolicie, zaczekam tu na nią. Chociaż... przez kilka tygodni. 
Szarowłosy przyglądał mu się przez chwilę. Czy obudziły się w nim jakieś podejrzenia? Szalej kierował tą rozmową z kunsztem, jaki nawet dla niego samego okazał się zaskoczeniem. 
— Oczywiście. Z chęcią przyjmiemy cię jako gościa. Udzielimy ci schronienia i prawa do pokarmu, jaki zdobywają dla nas łowcy. — Szaleja z jakiegoś powodu bardzo podekscytowały te słowa. Jego łapa wystrzeliła do przodu. Oczekiwał przypieczętowania tej jakże doniosłej chwili uściskiem łapy, jak widywał niekiedy w czasie swojej wędrówki. Legion początkowo uchylił się, jakby spodziewał się ciosu. Po chwili, z pewną krępacją, wykonał swoją część gestu. — Oczywiście oznacza to także, że musisz podporządkować się pewnym regułom. 
Regułom? Z jakiegoś powodu Szalejowi nie podobało się brzmienie tego słowa. Widząc zaniepokojenie na twarzy rozmówcy, Legion nagle się ożywił, przybierając jakby przepraszający wyraz twarzy. 
— Och nie, nic nazbyt trudnego. Chodzi tylko o takie podstawowe zasady jak wzajemny szacunek i zachowanie powszechnego spokoju. A także... Cóż, formalnie nie mogę wymagać tego od gościa, ale dobrze by było, gdybyś na czas swojej obecności tutaj podjął jakieś stanowisko. — Odkaszlnął nieznacznie, jakby ta cała rozmowa była bardziej niezręczna, niż powinno to wyglądać. — Aby odwzajemnić okazane dobro.  
Zająć stanowisko? Szalej nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Czyżby stado narzekało na niedobór łap do pracy? A może to jakiś nowy sposób na socjalizację nowoprzybyłych, znalezienie im zajęcia, by nie kręcili się po okolicy, szukając kłopotów? Basior gubił się w zawiłościach polityki zarządzania państwem. Uznał więc, że najgrzeczniej będzie po prostu się zgodzić. 
— Wyśmienicie — ucieszył się szarowłosy. Podniósł się z miejsca i zaczął rozglądać się po jaskini. — Lista stanowisk... zobaczmy, gdzieś tutaj powinna być. 
Szalej zaprotestował głośno. Dopiero co musiał obserwować zmagania młodego przywódcy z ogromną księgą mieszkańców i zdecydowanie za dużo już doświadczył biurokracji jak na jeden krótki dzień. 
— Po prostu wskaż mi jakieś, przy którym najbardziej przyda się nowa krew. 
Na twarzy Legiona malowało się dziwne połączenie zdziwienia nagłą bezczelnością i podziwem dla entuzjazmu, jakim wykazał się Szalej. Odkaszlnął, po czym z pamięci zaczął wymieniać kolejne elementy długiej listy stanowisk. Było w tym coś robotycznego i pozbawionego emocji, jakby wcześniej przećwiczył sobie tę mowę. Przypominał nieco szczeniaka, który recytuje wierszyk na Dzień Matki na jakimś przedstawieniu. 
— Obecnie nie mamy nikogo na stanowisku Opiekuna drzew i Zarządcy spichrza. — Szalej roześmiał się cicho. Te stanowisko brzmiały tak nudno, jakby przeznaczone były dla seniorów. — Dokarmiacza, mediatora... Zdaje się, że brakuje nam też aktorów, a poza tym zawsze znajdzie się miejsce w... 
Aktorów? Szalej zastrzygł uszami. To zajęcie wydawało mu się ciekawym. Wprawdzie nie miał doświadczenia w aktorstwie, ale w drodze poznał już naprawdę wiele charakterystycznych osób i był świadkiem tak wielu dziwnych zdarzeń. Cóż może być trudnego w skopiowaniu ich manieryzmu przed innymi? 
— Och, Rana się ucieszy. Do teraz, biedulka, sama musiała odgrywać wszystkie role. A ileż można wysłuchiwać monologów? — Legion uśmiechnął się prawie porozumiewawczo. Szalej był tą ekspresją dziwnie zniesmaczony. — Skieruj się do niej najszybciej jak możesz. Tymczasem wpiszę cię tylko na listę i... Gotowe. Obywatelu, jeszcze raz witam cię serdecznie w Watasze Srebrnego Chabra. 
Szalej wyszedł z jaskini Alf dziwnie odurzony. Być może była to sprawka przebywania w ciasnym pomieszczeniu, a może ciężar zdarzeń ostatnich godzin. Z chęcią wczołgałby się teraz do jakiejś głębokiej nory i pozwolił podświadomości śpiącego Szaleja przetrawić cały ten bałagan, z drugiej strony zgodnie z zaleceniem nie chciał odkładać nazbyt późno rozmowy z Raną. W końcu jednak przeczucie kazało mu ruszyć dalej w gęstwinę lasu, nawet jeśli wszystkie cztery jego łapy zaczynały buntować się przeciwko niemu, z tylną prawą na czele. Zachodziło już słońce, kiedy stawił na szarej plaży. Zimny wiatr wiał znad morza, tak jak przeczuwał. Pomyśleć, że ten jeden szczegół właściwie zdecydował o jego pobycie tutaj. Nagle poczuł się dziwne sentymentalny. Może to tylko zmęczenie, ale ciepłe łzy zaczęły zbierać mu się w oczach. Odczuł nagle potrzebę rzucenia czegoś pomiędzy wzbierające falę. Niczym wiadomość w butelce, jakiś przedmiot który dotarłby daleko, daleko na krańce świata. Jedyną rzecz, jaką miał jednak przy sobie, była zgniłozielona wstążka tkwiąca solidnie w jego uchu. 
Wobec tego jedynie myślał. 

C.D.N.

Nowy członek!

Szalej - basior