sobota, 13 lipca 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo strachu”, cz. 1.14

- Musisz trzymać się w garści. Mówiłem ci, żebyś odpoczął na urlopie. Skorzystałeś z niego?
- Nie umiem, Agrest.
- Dobrze - jego zgryźliwy głos dał znać, że nie jest zadowolony z mojej postawy, a może po prostu z biegu wydarzeń. - W takim razie zobaczymy, jak długo to wytrzymasz.
- Nie gniewaj się. Nie potrafię po prostu wyzbyć się koszmarów. One pojawiają się niezależnie ode mnie. A bez chwili spokojnego snu wypoczynek mi na nic.
- Zatem co z tym zrobisz? To droga w jedną stronę. Doskonale zdajesz sobie sprawę, w jaką.
Chciałem coś odrzec, ale głos uwiązł mi w gardle, więc wokół rozległa się zwyczajna, leśna cisza. Rozmowa skończona. Wstałem ze swojego ulubionego miejsca, które zawsze zajmowałem pod jaskinią alf, ale nie miałem pojęcia, w którą stronę iść.
Oczy bez wątpienia były zamknięte. Trzeba je było po prostu otworzyć. Zrobiłem to i osłupiałem; znalazłem się ponownie gdzieś w dole, a serce, dobrze rozumiejąc swoje zadanie, zaczęło przyśpieszać. W gardle zaczął drapać stepowy pył.
Otoczyło mnie wrażenie niematerialnego ucisku spojrzeń. Tłumik wilków zlał się w jedność. Stał jak kamienna ściana, cicho i nieruchomo, bez choćby jednego głębszego oddechu.
Patrzyłem, jak przywódca uśmiecha się pod nosem. Pysk Admirała był nieodgadniony, zwłaszcza gdy patrzyło się na niego spod jego własnych łap; może dlatego, nie dostrzegając na nim wyroku, nadal po cichu liczyłem na powodzenie. Wydawało mi się, że wilk jest tak dziwnie blisko. Taki osiągalny, może nawet fizyczny. Widziałem go wyraźniej, niż czułem na sobie własną skórę oraz ziemię, do której przylegały moje kończyny.
Nieśpiesznie założył nogę na nogę.
- Zostawić? - Jeden ze strażników wysunął się z grupy, jak chmura zasnuwająca letnie niebo. Spojrzałem na niego, a następnie na Admirała. Wciąż w pełnym skupieniu analizowałem jego mimikę, wciąż przydawałem jej znaczenia.
- Hm. - Jego pysk wykrzywił grymas nieokreślonych, lecz sprzecznych uczuć. - Potraktujcie moje słowa jako rozkaz.
Sens tego zdania dotarł do mnie w pełni, dopiero gdy strażnicze pazury ścisnęły moje ramię. Przy akompaniamencie chóru zaciekawionych wilczych spojrzeń, strażnicy, nie dbając o konwenanse, zawlekli mnie na ubocze.
- Dlaczego to robisz, jaki to ma cel? - szepnąłem, przez zasłonę łez rzucając próżne spojrzenia na świat rozmytych plam. Pod naciskiem ciężkich łap huknąłem grzbietem o skorupę ziemi. W jednej chwili zapragnąłem wyjść z własnego ciała i móc stanąć z boku. - Zabijesz się w końcu... Szkliwo...
- Rotro, gdzie jest łopata? - zawołał ktoś gdzieś w górze.
- Mamy saperkę.
- O to właśnie mi chodzi, daj.
- To sen, to sen... nic więcej. To wszystko iluzja! - zawołałem wreszcie na całe gardło, zanim pochylający się nade mną basior zdążył uciszyć mnie uderzeniem. Ból był prawdziwy.
Ogłuszony ciosem nie dałem rady odkrztusić krwi, ale, odwróciwszy głowę na bok, poczułem, jak wąską stróżką sama wypływa z gardła i spływa po policzku.
„Obudź się, błagam”.
Ostrze spadło nieoczekiwanie, z obrzydliwym chrzęstem, na zawsze oddzielając koniec ogona od reszty ciała. Własna krew ochlapała mi oczy; poderwałem się i zostałem pchnięty z powrotem na ziemię, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł impuls; mógłby to być paraliżujący ból, mrożący chłód, albo po żar płomieni; czułem wszystko naraz. Wiedziałem tylko, że wolałbym umrzeć, niż doświadczyć tego ponownie. Potem całe ciało ogarnęło odrętwienie.
- Obudź go, mdleje.
Ktoś znowu mnie szturchnął, a zaraz po tym ktoś inny zawiązał mi na oczach jakąś szmatę. Co najmniej dwie pary łap ściskały mnie mocno, gdy spadł kolejny cios. Brzeg narzędzia podskoczył, trudno powiedzieć, odbiwszy się od ziemi, czy od trzonu kręgu. Nie wytrzymałem; zawyłem z bólu. Tymczasem pod niecierpliwymi zębami strażnika trzeszczał drewniany trzonek narzędzia. Stygnące krople kapały z ostrza na wszystkie strony.
- Trzymaj go w świadomości ile się da. Nie będę szatkował truchła - wycedził wilk, odchylając głowę, by wziąć kolejny rozmach. Gorączkowe „Nie” wypełniło całą przestrzeń w mojej świadomości.
Zerwałem się ponownie, tym razem nie napotykając żadnego oporu grubogościstych łap, i od razu zderzyłem z uważnym wzrokiem zielonych, smutnych oczu. Chłód i cisza rozlały się wokół, przywracając mi świadomość. Znowu byłem na polanie, daleko na północ od stepów. W swoim własnym posłaniu. Sam na sam z Kawką. Cały i zdrów. A przynajmniej cały.
Drobne śnieżynki tańczyły walca w nieśpiesznej drodze na ziemię.
Prawdziwe łzy zamgliły mi obraz, a gdy opuściłem głowę, by mogły swobodnie spłynąć na ziemię, nogi dały za wygraną i ugięły się, sprowadzając mnie z powrotem na dół. Odgłos kapania wzbudził we mnie lodowate dreszcze obrzydzenia. Przesunąłem się pod gładki pień sosny i zastygłem owinięty w swoją jesionkę.
Wadera pochyliła się, a potem usiadła obok. Jej ciepło powodowało o wiele łagodniejsze dreszcze.
- Jestem tu. - Jej łapa przygarnęła mnie do siebie. - Kochany... Nie jesteś sam. Czy możesz mi w końcu o tym opowiedzieć?
- Tu nie ma o czym opowiadać - mruknąłem niechętnie. - Po prostu mam koszmary.
- Szkliwo... - W jej gardle usłyszałem ruch ściśniętego powietrza. Chyba liczyła na inną odpowiedź.
- Nie pomożesz mi. Przepraszam. - Jej uścisk trochę osłabł. Zamiast niego ogarnęło mnie niezdecydowanie, czy bardziej ranią ją słowa, czy milczenie. Nie lubiłem, gdy pytała. Za każdym razem byłem wściekły z bezsilności, że któreś trzeba było wybrać. Zdawało mi się, że przez to jeszcze bardziej się od siebie oddalamy. Napięte mięśnie skrzydeł i karku zesztywniały do bólu.
- Tak na pewno nie. A bardzo bym chciała.
- To ja powinienem teraz tobie pomóc. Tyle jest do zrobienia.
- Nie myśl o tym. Ze wszystkim zdążymy. Idź do alf, wiem, że umawiałeś się ze stryjkiem. Do Achpila pójdziemy po południu.
- Jak myślisz, w końcu coś zarządzi?
- Mam nadzieję. Ile można? - zapytała wesoło. Rzeczywiście, Achpil już parę ładnych razy odsyłał nas z kwitkiem i kazał wracać za kilka dni. Kawka zaczynała się niepokoić, ale nie dając tego po sobie poznać, za każdym razem dreptała do wąwozu z tą samą nadzieją.
Otępienie było trudne do pokonania. Ściskało kończyny jak mróz. Zmęczenie ogarniające mnie mimo przespanej nocy dokładało ciężar, który trzeba było podnieść i dźwigać potem ze sobą aż do jaskini alf.
No cóż, wreszcie się udało.
Wszedłszy do lasu zawahałem się. Choć przed oczami miałem jasny cel, pierwszym krokiem, jaki chciały wykonać nogi, był krok nie na północ, a na południe.
Powoli narysowałem myślach mapę terenów watahy. Początkowo ścieżki zmieniały położenie i łączyły się jedna z drugą w przypadkowy sposób, a całość rozpływała się, jakbym próbował napisać ją palcem na wodzie. Po dłuższej chwili doszedłem jednak do ostatecznego wniosku, że aby dotrzeć do jaskini alf, muszę kierować się tylko i wyłącznie na północ. Owinąłem się jesionką tak mocno, jak tylko mogłem, jakby była w stanie utrzymać mnie w pionie gdybym nagle zaczął się przewracać. I poszedłem.
Agrest przywitał mnie ciepłym uśmiechem. Tym razem nawet nie skomentował mojego nietrzeźwego wzroku i chwiejnego kroku, za co w duchu byłem mu wdzięczny. Wyobraźnia już zaczynała podsuwać mi odpowiedzi na zarzut przyjścia do pracy w stanie upojenia alkoholowego.
- I czegoś się dowiedział w WWN? - zapytał dość nieśmiało, gdy zająłem swoje ulubione miejsce. Wygrzebując z pamięci ostatnie zebranie, postukałem o ziemię ogonem, który znów poruszał się harmonijnie w całej swojej okazałości.
- WSJ wzmogli kontrole przy wschodniej granicy.
- A to ciekawe. - Nachmurzył się.
- Ale czemu to zrobili?
- A kto tam za nimi zdąży. I co Nadzieje chcą z tym robić?
- Muszę się tego spróbować dowiedzieć. Żadne konkretne propozycje nie padły na zebraniu - stwierdziłem, na co basior tylko wzruszył ramionami. Widząc, że całkiem żwawo zamachnął się tylną nogą i zajął szukaniem jakiegoś swędzącego miejsca za uchem, pozwoliłem sobie na chwilę przymknąć oczy.
- Czyli nie ma się czym przejmować. Co nagle, to po diable - rzucił nieoględnie, mrucząc i przekrzywiając głowę, gdy jego łapa w końcu osiągnęła cel. Otworzyłem oczy i zmarszczyłem brwi, mierząc go uważnym wzrokiem.
- Dobrze się czujesz?
- Mówię tylko, że nie ma sensu wpadać w panikę...
- Nie. Po prostu ciężko oddychasz.
- Oj, Szkliwo, a jak miałbym oddychać? Mam już swoje lata. Byłem na spacerze zanim przyszedłeś, więc trochę się zasapałem.
Bez przekonania kiwnąłem głową. Uczucie napięcia chwyciło moje kończyny. Zapewnienia przyjaciela wcale nie uspokajały.
- Martwię się o ciebie - oznajmiłem wprost. Słysząc to, basior westchnął dobrotliwie.
- Co ja ci powiem? Dobrze się czuję. Po prostu nie chce mi się już nawet słuchać o tej nieszczęsnej WSJ. Wiecznie z nimi kłopoty.
Gdzie podział się ogień, który niegdyś płonął na żelaznym zniczu jego pasji? Agrest był ostatnio nad wyraz spokojny; obojętny nawet na wieści z WWN, dopóki nie dotyczyły go bezpośrednio. Przesiadywanie w jaskini alf stało się nudne, zwłaszcza odkąd część władzy ustawodawczej przekazana została sekretarzowi i w naszym biurze mało się działo, o ile nikt akurat nie przychodził w interesach. Nie żebym nie lubił ponudzić się z Agrestem. Ale... tęskniłem do innych czasów.
- Legion poszedł z Nymerią do łowców? - Chwila ciszy skłoniła mnie do zapytania.
- Nie, na poranny obchód. Długo go uczyłem. Dobrze, żeby poznał też pracę matki. Przyda mu się to zwłaszcza gdy sam kiedyś założy rodzinę.
- Jasne.
- Wiesz - zagadnął. - Gdy kiedyś zostanie samcem alfa, pomagaj mu trochę. To zdolny chłopak. Tylko młody. Musi się wiele nauczyć.
- Zrobię jak zechcesz. Ale ty się za bardzo jeszcze nigdzie nie wybieraj, co?
- Szkliwo, mój miły. Trzeba na wszystko być przygotowanym. Skąd wiadomo, komu na życie, komu na śmierć. - Leniwie kiwnął się na boki i usiadł wygodniej. - Boisz się śmierci?
Zerknąłem na niego z namysłem. Dość płynnie zmienił temat. Aż tak źle wyglądałem, czy też moja opinia zainteresowała go w kontekście samego siebie, swoich przewidywań i obaw?
- Ja? Nie - odpowiedziałem i dodałem po nieuchwytnym zastanowieniu. - Ale boję się tego, co przed nią.
- Czyli czego konkretnie?
- Nie wiem. Po prostu... boję się.
- Wiesz, że zawsze jesteśmy na jakimś etapie przed śmiercią, prawda? Teraz też się boisz?
Wzruszyłem ramionami. Jego dociekliwość była niespodziewana i niepotrzebna; nie wiedziałem nawet, jak się do niej odnieść.
- Dlaczego pytasz?
- Bo widzę, że się boisz. Mój miły - zwrócił się do mnie w tych słowach po raz drugi w trakcie rozmowy. Nie umknęło to mojej uwadze. - Ślepia masz, jakbyś ciągle płakał. I najwyraźniej nie o śmierć ci chodzi, a o życie.
Z czym tu dyskutować? Może i miał rację. Odkąd jeziora skuł lód, a na niego opadła warstwa śniegu, nie miałem okazji zbyt często się oglądać. Za to inny pomysł mignął mi w głowie. Pochyliłem się z lekka naprzód.
- Masz rację. Czuję, jak moja dusza rozpada się na kawałki. Nie mogę spać nocami, a gdy już zasypiam, wracają do mnie najpodlejsze chwile w życiu. Wiesz jak to jest, przeżywać to na nowo i nie potrafić od tego uciec?
Nie oczekiwałem odpowiedzi, ale dał mi ją smutny grymas na jego pysku. „Nie wiem, ale sobie wyobrażam”, głosił. Byłem skłonny uwierzyć. Słuchał wyrozumiale, a pojedyncza zmarszczka ozdobiła punkt między jego brwiami. Zawiesiłem się na moment, chłonąc go wzrokiem.
- Jak ty się bardzo zmieniłeś, Agrest.
- E, nie mów tak. Więc mówisz... nadal dręczą cię złe sny?
- Można tak rzec. Czy nie wspominałem ci o tym wczo... Ach, nie. Poczekaj. Rzeczywiście nie. - Poczułem, jak na policzki i na czoło napływa fala gorąca. „Oczywiście. To był tylko kolejny sen. Ta rozmowa nie istniała”.
- Co takiego ci się śni?
Opuściłem wzrok. Wszystko od razu stanęło mi przed oczyma. Obraz przywoływany z pamięci odbił się na powierzchni szarej, zimowej trawy.
- Nic ciekawego.
- Widzisz, ostatnio ciągle to robisz. Skradasz się jak kulawy lis i uciekasz. Wyciągam łapę z indyczym udkiem, a ty podkulasz ogon i zwiewasz do nory. W sumie mogę sam zgadnąć. Wojna. Admirał - wypunktował. Dał mi chwilę na ustosunkowanie się do wymienionych, a gdy to nie nastąpiło, od razu odezwał się o wiele poważniej. - On mógłby mnie wtedy zabić, gdyby nie twoja przytomność. Tak tylko chciałem przypomnieć. Myślę, że instynktownie dobrze wiedziałeś, co robisz. Nie powinieneś mieć takich wyrzutów sumienia.
- Właśnie o to chodzi, że nie czuję, abym je miał. - W tamtej chwili cała moja postura starała się udowodnić, że nie było w zasięgu wzroku niczego ciekawszego niż wyschnięte źdźbła trawy. Może lepiej, żeby Agrest nie wiedział, że moje sny zaczęły się jeszcze przed naszym ostatnim spotkaniem z Admirałem. Chrząknąłem. - Właściwie moje sny zaczęły się jeszcze przed naszym ostatnim spotkaniem z Admirałem.
”Och Szkliwo, jesteś głupi, czy tylko udajesz?” Zerknąłem na alfę spode łba i tylko przeszkody anatomiczne powstrzymały mnie przed ugryzieniem się w język. Agrest zmarkotniał.
- No i co ja mam z tobą zrobić... Urlop to za mało. Powinno się ciebie z tego wyleczyć. - Skrzyżował przednie łapy na piersi i okropnie się zafrasował.
”W porządku. Chyba tylko udajesz. Szkoda, że tego ze sobą wcześniej nie uzgadniasz”.
- Pójdę do medyka, jeśli ty też pójdziesz. Wiem, że macie napięte stosunki, ale jeśli Puchacz go poprosi, może zgodzi się pomóc.
- Ja? Ja nie zamierzam. Wszystko jest ze mną dobrze. Co ty byś chciał u mnie badać?
- Serce. Wataha potrzebuje alfy. Legion nie jest jeszcze gotowy, żeby wszystko wziąć na siebie.
Oczy basiora otworzyły się nieco szerzej.
- Jak to?
- Tak to. Na pewno ci nie zaszkodzi.
- Ech ty, gałganie. - Powściągliwie wyraził swoje wątpliwości. - Nie potrzebuję medyka. Kiedy go tylko spotykam, to zawsze czuję się jeszcze gorzej.
- Oprócz tego, że jesteś Agrestem, wielkim alfą, jesteś też obywatelem watahy, który ma prawo do opieki zdrowotnej jak każdy inny. Delta ci łaski nie robi. Własnołapnie mu dałeś to stanowisko.
- No masz trochę racji.
- Alfa jest po to, by służyć wszystkim członkom watahy, szeregowcy po to, by ich wszystkich bronić, nauczyciel, by uczyć wszystkie ich szczenięta. A medyk, by wszystkich leczyć. To jego psi obowiązek, jeśli sam chce mieszkać i żyć we wspólnocie.
- Dobrze, no już dobrze! Pomyślę. - Najeżył się. Jego marsowy wzrok świadczył o tym, że przyjął mój argument, a w jego głowie już rodził się pełen brawury plan wizyty u medyka. Uśmiechnąłem się sam do siebie.
- Tylko obiecaj, że postarasz się przemyśleć to na tyle szybko, byśmy obaj dożyli. A zmieniając temat, mamy coś dziś do roboty?
- Niespecjalnie - odparł, myślami już jakby gdzieś z boku.
- W takim razie idę na południe. - Podniosłem się, a razem ze sobą swój ciężar zmęczenia towarzyszący mi od rana.
- Przecież dopiero co u nich byłeś.
- Miałem się dowiedzieć, co Nadzieje planują robić z WSJ.
- No tak. To leć. Widzimy się jutro. - Z niewinnym grymasem podrapał się po nosie. Zostawiłem go dokładnie tak, jak go zastałem. Siedział u progu groty, pochłonięty swoimi samotnymi rozmyślaniami.
Sucha trawa zachrzęściła pod moją stopą. Dostawiłem do niej drugą, a ołowianoszare drobiny popiołu wzbiły się w powietrze. Rześki wiaterek od strony lasu poniósł je gdzieś w świat. Zanim polna kostrzewa zmieszała się z leśnym mchem, przyjrzałem się jej kątem oka. Popiół bez wątpienia był świeży.
- Wiesz kim jestem?
Ani drgnąłem. Czułem, jakbym spodziewał się usłyszeć ten głos, choć nie pomyślałem o nim nawet przez chwilę, zanim nie rozbrzmiał, szorstko, posępnie, tuż obok mnie.
- Dlaczego mnie nawiedzasz? Jesteś tylko urojeniem.
- Tyle czasu razem pracowaliśmy. I jak mi za to podziękowałeś? Jestem tu, żeby w końcu cię zabić.
- Tyle czasu razem pracowaliśmy. Nazywałeś mnie przyjacielem. - Nie patrzyłem na niego. Bordowa plama stała w miejscu i nie sprawiała wrażenia szykującej się do ataku. - Naprawdę planowałeś to zrobić?
- Masz wątpliwości?
- Nie, przestań mówić. Rozmawiam sam ze sobą. Sam robię sobie krzywdę.
- Nie żyję przez ciebie - syknął w taki sposób, jakby samo mówienie tego sprawiało mu radość. Potrząsnąłem głową.
- Ty do tego doprowadziłeś. Nie ja.
- Czyżby?
- Nie ja...
- Towarzyszu Szkliwo. Ostatnio często się widzimy. Czy to przypadek?
Raptownie otworzyłem oczy. Moje źrenice rozszerzyły się gwałtownie, gdy tylko mózg zrozumiał, że znajduję się w półmroku. Dałem sobie chwilę na upewnienie się, że stoję u progu prawdziwej jaskini sekretarza, a przede mną, na swoim stanowisku, siedzi rzeczywisty, żywy sekretarz.
Przynajmniej żaden szczegół nie wskazywał, by było inaczej.
- Przypadek? Nie, niekoniecznie - stwierdziłem lakonicznie.
- Zatem coś was trapi.
- Nie, również niekoniecznie. Przyszedłem zapytać o ciąg dalszy sprawy z Watahą Szarych Jabłoni, o której była mowa na ostatnim zebraniu.
- Ach tak. Cieszy mnie wasze podążanie za tym, co istotne. Otóż prowadzimy wywiad. Dziś rankiem dwa nasze zaufane wilki wyruszyły na terytorium WSJ, aby bliżej przyjrzeć się sprawie.
- Czy uczestnictwo WSC nie zostało wzięte pod uwagę w tej inicjatywie? Bądź co bądź sprawa dotyczy obu naszych watah.
- Akcja nie jest zakrojona na szeroką skalę. Uznałem to za obecnie zbędne. Nie ma podstaw do niepokoju. Zostaniecie powiadomieni o wynikach naszych działań.
- Bardzo proszę, żebyśmy zostali uwzględnieni, gdyby podobna sytuacja wystąpiła ponownie - oznajmiłem chłodno, bez specjalnego ubarwiania prośby sugestywnym tonem. Nie podobała mi się decyzja Ableharbina, ale nie uchodziło płakać nad rozlanym mlekiem, nie mówiąc już o oburzaniu się po fakcie. Konflikt z sekretarzem to zawsze zły pomysł.
- Rozpatrzę każdą sytuację indywidualnie i zapewniam was, że uczynię to, co będzie w danej sytuacji najlepsze.
- Powtórzę - dodałem spokojnie, lecz nieco głośniej. - Proszę o uwzględnienie naszego uczestnictwa w sprawach, które nas dotyczą. Jestem do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy, więc w razie potrzeby zajmę się organizacją we własnej watasze tak, żeby nie nadwyrężyło to waszych sił.
- Czyżbyście nam nie ufali? - Jego głos nagle stał się ciut wyższy, niemal zachęcający. Błędem z mojej strony było zbyt późne odszukanie w nim zniecierpliwienia.
- Chcę tylko być pewny o bezpieczeństwo informacyjne mojej watahy. Ważne jest dla nas, by pozyskiwać takie wiadomości bez pośrednictwa, prosto ze źródła. Po to przecież powierzyliście mi to stanowisko: bym jako rzecznik upominał się za swoimi.
- Towarzyszu Szkliwo - głos Ableharbina raptem przybrał formę żelaznej tarczy. - Cenię was jako doradcę oddanego swojej watasze. Bardzo cenię. Chcę, żeby tak pozostało. - Popatrzyliśmy na siebie, a gdy sekretarz był pewny, że jego słowa mocno zapadną mi w pamięć, uzupełnił jeden fakt drugim. - Wszelako nie mogę sobie pozwolić na zaufanie komuś, kto mi nie ufa. Taka współpraca nie ma przyszłości. - Tu nastało kolejne kilka sekund pełnej napięcia ciszy. Przez niespodziewaność jego reakcji, po grzbiecie przeszedł mi zimny dreszcz. - Z mojej strony to tyle, zróbcie z tym faktem co chcecie. Teraz wybaczcie, muszę ruszać do swoich obowiązków.
Szybka kalkulacja korzyści i strat z lekkim opóźnieniem uświadomiła mi, że taki interes w ogóle nie był opłacalny. Każda moja cząstka miała ochotę zaprotestować, ale było już za późno. Sekretarz ominął mnie i opuścił pomieszczenie.
Lęk. Lęk nalał mi się do płuc. Omal się nie zachłysnąłem. Przyjąłem to wydarzenie bez drgnienia powieki, ale poczułem, jak uderza we mnie gdzieś głęboko w środku. Zabawne. Rozmowa z sekretarzem otrzeźwiła mnie w ciągu krótkiej chwili i nagle na powrót stałem się lekki, jakbym przez całą noc spał snem niewinnego.
Co to za gra? Oraz jak sobie z nią poradzić, by równocześnie nie skazać się na przegraną? Czy było to w ogóle możliwe, gdy dysponowaliśmy kartami tak różnej jakości?
Na uzyskanie tej wiedzy musiałem jednak trochę poczekać. Któż jak zbity pies biegnie z wywieszonym jęzorem godzić się z silniejszym? Na pewno nie będzie nim rzecznik Watahy Srebrnego Chabra.
Zresztą miałem inne rzeczy do załatwienia. A raczej jedną, ważną rzecz.
Z Kawką wiązała mnie dziwna relacja. Ona pragnęła dać mi swoje serce, ale ja nie umiałem go wziąć. Chciałem dać jej swoje, choć nie potrafiłem ładnie go opakować, nawet naśladując sposób, w jaki ona to robiła. Kim właściwie dla siebie byliśmy? Oczywiście parą, ale czy na pewno prawdziwą, jeśli w księgach watahy nie było miejsca na cokolwiek, co nie urodziło się wilkiem? Jeśli nie mogłem dać jej tego, czego najbardziej pragnęła?
Cóż, zamierzałem przynajmniej spróbować, nawet jeśli pośrednio. Tego popołudnia Achpil wykonał kolejne badanie i z całą stanowczością określił optymalny termin próby na najbliższe dwa dni. Nadszedł więc czas, byśmy pozostawili ją na miejscu zadania, z którym musiała poradzić sobie sama.
- Naprawdę Rubid? - Podejrzliwie zmarszczyłem jedną brew.
- Wiesz, znam go już. Było łatwiej spytać. Zresztą ma takie ładne umaszczenie. I mimo wieku nieźle się trzyma, a to chyba ważne.
- Nie ma jeszcze dzieci. W przeciwieństwie do takiego na przykład... Hipotetycznie. - Naprędce przeszukałem swoją kartotekę pomysłów. Złapałem ten, który leżał najbliżej serca. - Bleu.
- Jesteś niezadowolony? - Wyglądała na zawiedzioną.
- Oby tylko dzieci nie odziedziczyły charakteru po ojcu, to wszystko będzie świetnie - prychnąłem. Podbródek Kawki zadrżał.
- Uważasz, że źle wybrałam? Już go pytałam. Zgodził się.
- Ach, głupi Szkliwo - syknąłem i po raz kolejny tego dnia nabrałem ochoty, by ugryźć się w język. - Zawsze mówię, czego nie trzeba. Ty najlepiej wiesz, kto będzie odpowiedni. Słonko, zobacz, jaka ty wyrosłaś, chociaż jesteś córką Admirała, z całym dla niego szacunkiem.
Zaszlochała.
Co to ja mówiłem o nieumiejętności pakowania?
- A... Gdzie się umówiliście? - mruknąłem niepewnie.
- Zaproponował spacer ścieżką przy zachodniej granicy. - Jej głos zabrzmiał podobnie; nie była przekonana, czy chce o tym mówić.
- Chyba go pogrzało. Zaproś go do nas. Ja się na jeden dzień wyniosę.
- Zrobisz to? A ty gdzie będziesz spał?
- Proszę, powiedz mu, że skorzystacie z naszej polany.
Kawka przytaknęła bez zapału.
Jednak zastosowała się do mojej prośby. Kolejną noc spędziłem więc pod rozłożystym świerkiem, w głębi lasu. Dla zwierzęcia przyzwyczajonego do snu pod gołym niebem, ostre powietrze zimowej nocy nie różniło się od tego na naszej polanie. Gwiazdy zasłaniały tu nie chmury, a ramiona starego drzewa. I choć na grzbiet osypywały się igły z jakiejś suchej gałęzi i miejsca było trochę mniej, bezsenność miała się tak samo dobrze, jak we własnym domu. Nic, tylko pozazdrościć. Nie przemógł jej żaden koszmar. Noc była długa i daremna. Czasem zakrakał kruk. Tu coś zatrzeszczało, tam zapiszczało, kroki saren przemykających przez gęstwinę zlewały się z szumem drzew.
Kawka przyszła do mnie rankiem. Szepnęła coś, że miała nadzieję mnie tu znaleźć. Nie czekając, aż wyczołgam się spod świerka, położyła się  na mchu i utkwiła wzrok w niedosięgłym, sosnowym sklepieniu, splecionym z drobnych gałązek i wiecznie zielonych igieł.
- Było... lepiej niż poprzednio. Naprawdę było lepiej. -  Jej oczy były zmęczone i połyskiwały od wilgotnej powłoki. Ale najmocniej błyszczała w nich nadzieja.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz