środa, 31 lipca 2024

Podsumowanie lipca!

Kochani!
No co tu się rozgadywać, wakacje mamy. Łapcie podsumowanie i wracamy na hamaki, popijać driny z palemką! Aż się chce coś więcej o tym napisać, ale z drugiej strony taka jakaś niemoc ogarnia, że zastanawia się wilk stary, czy to leniwy duch lata, czy też wczorajsze wysokoprocentowe pozycje. No cóż, po prostu usiądźmy wygodnie i posłuchajmy o tych dzisiejszych.

Pierwsze miejsce zajmuje w tym miesiącu nasza silna i niezależna wadera, Mi, z 2 opowiadaniami,
na drugim miejscu natomiast dwójka niegdyś najgorętszych partii watahy, a obecnie starych dziadów, Agrest Rubid, z 1 opowiadaniem!

Innymi postaciami, które pojawiły się w opowiadaniach, były eee Szkliwo.

A oto zwycięzcy tegomiesięcznej ankiety:
AmensirByczeq, 2 głosy (Niczym japko)

Kochani, pamiętajcie jeszcze, że zaczął się nam nowy konkurs. Zapraszamy do udziału każdego, serdecznie, najserdeczniej!
To tyle. A teraz lecę, zanim mi woda wyschnie. Czuwaj!

                                                         Wasz samiec alfa,
                                                             Agrest

Od Mi – "Ignis" cz.3

Smok miał na imię Ilangabi, tyle Mi zdołała zrozumieć i na tym rozumienie języka stworzenia się skończyło. Gdyby Ilangabi był bardziej kooperacyjny, być może wyciągnęła by z niego więcej, ale smok ignorował jej próby porozumienia na migi, a nawet wydawał się oburzony, że nowy właściciel kalis go nie rozumie. Mildredfiri mruknęła, że obraża się o coś, nad czym ona nie ma kontroli, ale smok pozostał nieporuszony.

Był też jeszcze jeden wyraz, który się często powtarzał i brzmiał jak imię. Onyinyo. Był to też jedyny wyraz, na który smok reagował pozytywnie, a nie warczeniem i wypuszczaniem ostrzegawczego dymu. Wadera była ciekawa, kim był ten Onyinyo, ale nie miała jak wyciągnąć tych informacji. Trudno, może kiedyś się to zmieni.

Mistimochi był traktowany z podobną pogardą, choć jemu Ilangabi podpalił futro. Mi uważała to za całkiem zabawne, oczywiście jak już się okazało, że na przypalonym futrze się skończyło.

Wiele wieczorów zostało spędzone na próbach porozumienia się, aż ostatecznie trójce udało się dojść do języka obrazkowego. Wtedy zaczęły się rozmowy.

<CDN>

poniedziałek, 29 lipca 2024

Konkurs - "Parafraza opowiadania"

[AKTUALIZACJA TERMINU]

Przyjaciele z bliska i z daleka!
Wakacje wakacjami, ale opowiadania konkursowe same się nie napiszą!
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby opowiadanie innego autora, ale napisane przez Was?

PARAFRAZA OPOWIADANIA
Ostatnio pewien pijany przyjaciel, podczas jednej ze zdeprawowanych libacji na Polanie Życia, powiedział Ci: „Kurła, Ziomek! Nie dasz rady napisać takiego opowiadania jak ja!”. Te szczere i proste słowa mocno zapadły Ci w pamięć. Bo przecież doskonale wiesz, że dałbyś radę! Mógłbyś napisać dokładnie takie opowiadane jak on, tylko że nie takie jak on. Takie jak ty!
I wiesz co? Zrób to! Pokaż temu kretynowi, że to jego opowiadanie już jest twoje - dosłownie całe Twoje!

Zasady konkursu:
- Całość zamknięta w jednym opowiadaniu;
- Termin wysyłania opowiadań włącznie do 10 listopada 2024;
- Akcja toczy się w alternatywnej rzeczywistości, wykreowanej przez Twój umysł podczas snu. Losy bohaterów opowiadania konkursowego nie mają wpływu na prawdziwą historię naszej watahy, nie dzieją się w rzeczywistości.
- Naszym zadaniem jest powtórne napisanie opowiadanie innego wilka, które jest już na stronie.
- Bohaterem opowiadania ma zostać nasza postać, wcielona w rolę oryginalnej postaci-autora opowiadania. Ma zająć jego miejsce, stanowisko, pozycję społeczną i relacje.
- Musimy jednakże zachować swój styl, używać swojego słownictwa. Wplatać przemyślenia odpowiednie dla swojej własnej postaci. Słowem, nie dać zwyciężyć wewnętrznemu lenistwu i naśladownictwu!

Więcej na stronie Kroniki Taktyki, w zakładce Konkursy.

                                                  Wasz samiec alfa
                                                       Agrest

niedziela, 28 lipca 2024

Od Małej Mi – "Ignis" cz.2

Notatka od autora: sztylet kali został zmieniony na miecz kalis, bo nawet nie wiem, skąd się „sztylet kali” wziął.

Historia z mieczem kalis kontynuowała się po kryjomu, głównie dziejąc się na obrzeżach Watahy Srebrnego Chabra, z dala od wścibskich oczu i ciekawskich spojrzeń. Na obecną chwilę Mildredfiri znała się z mieczem za pan brat, ale wciąż pamiętała burzliwe początki tej przyjaźni.

Kiedy pierwszy raz ostrze zapaliło się najprawdziwszym płomieniem, wadera spanikowała i upuściła broń. Nie spodziewała się magicznego przedmiotu, jednak gdy stwierdziła, że jej pysk nie został w żaden sposób oparzony (bo to chyba oczywiste, że do szermierki używała pyska), ostrożnie chwyciła z powrotem kalis i kontynuowała trening. Tego samego dnia udało jej się uzyskać teraz już pożądaną reakcję jeszcze kilka razy, zanim stwierdziła, że na dzisiaj koniec.

Innego czasu zapalił się nie kalis, a ona sama, co było naprawdę niemałym zaskoczeniem. Od dawna była przekonana, że posiadła już pełną kontrolę nad swoimi mocami, a tu proszę, coś nowego. Miecz sprawiał, że płonęły jej nie tylko włosy, ale także łopatki i nadgarstki łap. Fascynowało ją to, w szczególności niemal czarna, jakby przypalona sierść, która momentalnie odzyskiwała swój naturalny kolor, gdy tylko ogień znikał. Nie zauważyła nigdy takiej reakcji, gdy używała własnego płomienia.

Po dziesiątkach godzin treningu udało się osiągnąć Mildredfiri naprawdę interesujący efekt. Kalis nie zapłonął, a całkowicie zamienił się w płomienie, tworząc coś na styl miecza świetlnego. Na ten moment wadera spodziewała się już wszystkiego, więc choć nowa funkcja miecza zwróciła jej uwagę, nie spowodowało to u niej zaskoczenia.

Czego nie potrafiła przewidzieć, to Mistimochiego podkradającego się jednej nocy do jej legowiska, by wykraść cenny przedmiot, co skończyło się pożarem lasu. A w tym pożarze, w ognistych językach ukazał się rudej wielki gad przypominający smoka. Czy był to faktycznie smok, czy coś innego, tego nie zdążyła stwierdzić, bo zjawa zdążyła zniknąć. Tego dnia Misti dostał absolutny zakaz wchodzenia do nory ze skarbami Małej Mi. Patrząc na przerażone oczy lisa zakaz ten zapewne nie był już potrzebny, ale ostrożności nigdy za wiele.

Mi trenowała dalej ze swoim powykrzywianym mieczem, aż w końcu udało jej się ujrzeć tą samą iluzję w płomieniu wystającym z rękojeści. Tym razem miała pewność, był to smok i nawet miała możliwość się z nim komunikować.

sobota, 27 lipca 2024

Od Rubida - "Essa z wami. Wypiłem Kawkę" cz.100

„Życie nigdy nie jest sprawiedliwe”
Dzieciństwo Rubida skupione było wokół wysłuchiwania życiowych nauk, którymi obdarzała go matka. Wadera była znana z tego, że odkryła sposób hodowli leczniczego zioła pozyskiwanego z odległych terenów i rozsiała je skrawku terytorium watahy. Do wychowywania potomstwa podchodziła podobnie jak do ogrodnictwa. Własną wiedzę przeobraziła w nasiona, wędrujące po zakamarkach dorastającego umysłu syna poprzez impulsy nerwowe. Szczerze brzydziła się chwastów, za które uznawała wszystkie wnioski szczenięcia wyłamujące się z utkanego na miarę światopoglądu. Skąd w młodym wilku tyle przekorności, aby podważać wiedzę zbudowaną na wieloletnim doświadczeniu?
„Szczerego przyjaciela poznasz, gdy otrujesz się zającem” - to jedna z nauk, która wróciła do Rubida po wielu latach. Szmaragdowe oczy rozbłysły iskrą, która przypałętała się wraz ze wspomnieniem łagodnego pyska matki. Przez chwilę basior nie leżał skulony w pobliskiej grocie, a stał na szczycie soczyście zielonego pagórka. Nie wpatrywał się już uporczywie w nieregularne rysy jaskini, a łapczywie próbował objąć wzrokiem roztaczający się przed nim pejzaż. Przestał czuć tępy ból nóg, który coraz częściej powracał do niego o poranku. Zniknęły zbyt długie pazury, których nie był w stanie zetrzeć coraz rzadszymi i krótszymi spacerami. Rubid znów był witalnym szczenięciem o jędrnym ciele. Słowa matki nieustannie zaprzątały mu głowę, bo były jego bezpieczną kotwicą. Skoro sam uważał się za zbyt głupiego, aby zapewnić sobie godne życie, należało słuchać poważanej w okolicy wadery. Wierzył, że to sposób, aby uniknąć pustki i samotności, których tak bardzo się obawiał.
Rubid wybudził się z transu, kiedy do głosu doszedł jego racjonalny, cyniczny umysł. Wspomnienia o matce były nie tylko kojące, ale budowały także fundamenty jego obecnego, przepełnionego bólem życia. Kiedy wadera zmarła, zatopił się w kolejnym źródle indoktrynacji roztaczanej przez jego ówczesnego przyjaciela, Zeusa.
No właśnie, przyjaciela.
Po wojnie w Watasze Srebrnego Chabra z ich znajomości pozostało jedynie bolesne ukłucie w sercu. Rubid nie wiedział, kim w zasadzie jest i do czego dąży. Był pewien, że nienawidzi Zeusa za wszystkie jego kłamstwa i manipulacje. Jeszcze większą awersję czuł jednak do tego, że nie otrzymuje już od niego żadnych zadań związanych z przeszpiegami WSC. Wcześniej był politykiem, dyplomatą, zaufanym towarzyszem. A co mu pozostało? Kryzys wieku średniego i zbyt dużo wolnego czasu na autodestrukcyjne rozmyślania.
„Szczerego przyjaciela poznasz, gdy otrujesz się zającem”
Co to w zasadzie oznacza?
Rubid wielokrotnie pałaszował swoje posiłki bez należytej oceny ich jakości. Połączenie niepohamowanego głodu i impulsywności skutkowało luźnym stolcem oddawanym przez kilka dni. Basior był niemalże pewien, że już kiedyś otruł się zającem, bo dziczyzna drobna często gościła w jego jadłospisie. Przeczyszczenie nie skłaniało go jednak do poszukiwania wsparcia pośród towarzyszy. Znacznie bardziej wolał zaszyć się w leśnej głuszy z dala od wilków, które mogłyby go wplątać w dodatkowe zadania. Słowa „akurat sram” z jakiegoś powodu nie działały na delikwentów, którzy czegoś chcieli. Basior kompletnie nie rozumiał, dlaczego irytujący osobnicy nie decydowali się skulić pyska. Mogli przecież wrócić w dogodnym momencie, czyli na przykład nigdy. A gdzie Ci szczerzy przyjaciele, którzy mieli spaść z pobliskiej chmury, aby posłużyć mu wsparciem? Nie pojawili się ani przy problemach żołądkowych, ani w biedzie, ani w szczęściu. Ostatecznie Rubid został sam. Jego siostra, ostatni promyk światła w szarym świecie, odeszła pół roku temu. Poseł nie wiedział, jak mógłby poradzić sobie z pożerającym go od środka dyskomfortem, który po śmierci krewnej urósł do kolosalnych rozmiarów. Wydawało się, że mierzenie się z problemami, powinno uczynić go mężniejszym. Tymczasem on cofnął się do poziomu szczenięcych pytań.
Jak poznać przyjaciela? Czym jest prawdziwy przyjaciel? Czy taki zrobiony ze słomy i patyków jest już fikcyjny? Czemu Puchło nic nie odpowiada na podsumowanie aktualnej sytuacji geopolitycznej ziem wschodnich? Czy sarnę można lubić nie tylko, kiedy trafia do przełyku? A może zaprzyjaźnić się z jakimś ptakiem? Czy wilk i ptak to dobre połączenie? Chwila... Rubid ostatnio dostał zaproszenie na rozmowę od jednej takiej, co gustowała w partnerach z piórami. Nastroszył się, kiedy zdał sobie sprawę, że miał przyjść pod Skałę Wielkiego Huka przed zachodem słońca. Natychmiast zerwał się na równe nogi i w akompaniamencie szczękającego kręgosłupa ruszył w kierunku wyjścia z groty. Polana Życia mieniła się już ognistymi odcieniami, a ten urzekający widok dopełnił najprzystojniejszy poseł w okolicy. Biegł do utraty tchu, by dotrzeć do lasku, zanim przybędzie tam noc. Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażał sobie gdziekolwiek się spóźnić.
Dlaczego Kawka zaprosiła go w tak intymne miejsce? Czy dostrzegła jego potencjał polityczny, gdy w trakcie wojny przedstawił jej swoje kompletnie niebłyskotliwe założenia na rozwój watahy? Ile będzie jeszcze biegał za waderami? Nymeria, wilcze uosobienie choinki i pierwsza miłość Rubida, swoje kolejne lata poświęciła na uwielbianie jakiegoś fagasa, Agresta. Pokochała fałszywy „uśmiech” alfy i jego stanowczą powłokę. W rdzeniu zaś tkwił przecież zlękniony wilk, tylko czekający, aby przykre konsekwencje działań położyć na barki swoich najbliższych. Jak Nymeria mogła tego nie zauważyć? Rubid zachodził w głowę. A może właśnie odnalezienie neurotycznego, pełnego skaz oblicza tak ją zauroczyło? Przecież Agrest mimo swoich wad potrafił osiągać sukcesy i dążyć do zamierzonych celów w świetle dnia oraz mroku nocy. Czy to nie miara silnego samca? Niestety, główny bohater naszej historii nie umiał się odsłonić przed nikim, więc jak tu w ogóle rozmawiać o rdzeniu? Założył maskę błazna, bo przecież to te zabawne wilki przyciągają rzesze fanów. Wataha zbiera się na słuchanie miejscowych komików, a nie na wspólne, nocne płakanie. Za każdym razem, kiedy Rubid czuł swoją niekompetencję w kontakcie z waderami, próbował przykryć ją nietrafionymi żartami, zamiast stanąć w przygnębiającej prawdzie. Był przystojny, ale kompletnie nie umiał w romanse. Czasami zdarzały mu się też mokre sny o basiorach, ale nie wyobrażał sobie flirtować z którymś z nich. Instynkt podpowiadał mu, że mógłby utracić resztkę swojej godności podczas podrywów kierowanych do dumnego generała, czy podstarzałego Mszczuja.
✁✁✁✁
Kawka mogłaby ulec zachwytom nad wyjątkowo piękną pełnią księżyca, gdyby tylko miała w sobie wystarczająco duszy romantyczki i nie dusiła w sobie narastającego gniewu na spóźniającego się Rubida. Rozglądała się co chwilę, bo wraz z wydłużającym się czekaniem, do jej uszu docierało coraz więcej szmerów przypominających czyjeś kroki. Udało się jej jednak dotrwać do momentu, w którym do gromady złowrogich cieni rzucanych przez sękate drzewa, dołączyła sylwetka wilka.
— Dzień dobry. Przepraszam za spóźnienie, droga pani — Rubid odchrząknął i niepewnie podszedł do wadery. Przysiadł obok niej w niewygodnej pozycji, zbyt spięty, aby pośladkami dotknąć ziemi.
— Dobry wieczór — Kawka odpowiedziała spokojnym tonem. Nie było już w nim śladu żalu, który chwilę temu podsycała natrętna myśl, że została wystawiona i powinna już wracać na Berberysową Polankę. Przeżyła już tyle porażek w poszukiwaniu odpowiedniego samca, że kolejne niepowodzenie zdawało się więcej niż prawdopodobne. Mimo to, trudne emocje przykryła ekscytacja. Przecież podczas poprzednich prób nie podążała za radami sławnego Apchila. Może to ten raz będzie zakończony sukcesem?
— Dobra...noc. Hehe. Khm, znaczy, rzeczywiście się ściemniło. Zimą szybko zapada zmrok.
Kawka westchnęła. Rubid zapragnął zapaść się pod ziemię. Poczuł, że rozmówczyni prawdopodobnie odpuści dalszą konwersację, jeśli zobaczy w nim wstydliwego, głupiego szczeniaka. Zaczął się wiercić, modyfikując swoją pozycję w taki sposób, żeby wyglądać na trochę większego i poważniejszego. Usiłował sapać trochę ciszej i nie zdradzać, że po drodze na to spotkanie prawie uleciało z niego życie. Wadera jednak nie zwróciła uwagi ani na zbędny komentarz, ani na niewątpliwe starania macho siedzącego obok niej. Intensywnie zastanawiała się, w jaki sposób powinna wyrazić swoją propozycję, żeby uzyskać aprobatę towarzysza. Myślała już nad tym wcześniej, ale przygotowane słowa grzęzły jej w gardle, zanim ktokolwiek zdążył je usłyszeć.
— Nie obawiasz się tak siedzieć w środku nocy? Co, gdyby wpadła w ciebie pijana rublia wracająca z WSJ? Myślisz, że z moją siłą fizyczną bym cię obronił? Chociaż wyglądasz na taką, co... — basior ze stresu zaczął wypluwać z siebie losowe frazy. Gdzie uciekła jego dyplomacja i polityczne zacięcie? Gdzie podziały się piękne, wyważone i przemyślane zdania, porywające tłumy? No dobra, nigdy nie porywały tłumów.
— Rubid — Kawka przerwała irytującą paplaninę. — Wyglądasz na wyjątkowo sprawnego fizycznie wilka, nawet w obliczu mijającego czasu. Bez wątpienia wyróżniasz się urodą spośród okolicznych basiorów. Przez jakiś czas pracowaliśmy razem i wydaje mi się, że trzymasz głowę na karku. Potrzebuję kogoś, kto dałby mi zdrowe szczenięta. Czy zgodziłbyś się na jedną, wspólną noc?
Rubid odwrócił głowę, na wypadek, gdyby rozmówczyni umiała dostrzec w ślepiach lawinę myśli zalewającą jego umysł. Gdyby miał jeszcze swoją dawną dumę, nigdy nie przyjąłby propozycji seksu od wadery, w której upatrywał głęboko fałszywej persony. Teraz jednak ledwo umiał złapać oddech na myśl o zatopieniu się w miękkiej sierści towarzyszki. Dlaczego wcześniej nie zauważał niewyobrażalnego piękna Kawki, które oślepiło go, gdy tylko przyszedł tamtej nocy na spotkanie? Może ten niezwykły urok wykreowała narastająca od miesięcy samotność i frustracja seksualna? Dlaczego akurat on dostał tak poważną propozycję i czemu tak bardzo nie chciał jej odrzucić? Czy naprawdę chodzi o to, że nagle zapragnął wyruchać partnerkę chorego psychicznie żurawia? Kawka jako jedyna zdawała się go darzyć sympatią czy nawet zaufaniem. Właśnie z nim zapragnęła spełnić swoje marzenie. Jak mógłby nie zgodzić się na coś tak pięknego? Wówczas straciłby ostatniego wilka, który upatruje w nim kogoś wartego rozmowy. Zaraz, a co jeśli ta miła towarzyszka potrzebuje szczeniąt do eksperymentów medycznych? A może basior został wciągnięty w skecz i w pobliskich krzakach siedzi reszta watahy, czekająca, żeby obśmiać jego naiwność?
No dobra. Co z tego? Przecież i tak nie miał już żadnej tożsamości poza byciem błaznem.
Kawka przechyliła głowę na bok. Nie rozumiała, dlaczego jej rozmówca tak długo milczał. Czy powiedziała coś nie tak?
— Nigdy nie miałem szczeniąt. Nie wiem nawet, czy jestem jeszcze w stanie produkować spermę. — Rubid zdobył się na szczerość, choć nadal nie wierzył, że prawda może go do czegoś doprowadzić. Nie mógł przecież zapomnieć, że rozmawiał z mistrzynią manipulacji. Córką Admirała.
— Chciałabym, żebyś zbadał się u Delty. Jeśli stwierdzi, że się nadajesz, chcę spróbować mimo wszystko. — Oddech Kawki przyspieszył. Nie spotkała się z kategoryczną odmową, co napełniło ją nadzieją. Byłaby niepocieszona, gdyby okazało się, że przez kilka godzin stała w śniegu na marne i podzieliła się swoimi prywatnymi, delikatnymi sprawami z niewłaściwym basiorem. Może nawet nie wróciłaby tej nocy na polankę, żeby Szkliwo nie usłyszał, jak szlocha w nocy. Już i tak ledwo walczył z własnymi demonami.
— Nie planujesz żadnych podróży, Kawko?
— Nie. A czemu?
— Zbadam się jutro i spróbuję Cię znaleźć. Wtedy postanowimy, co robimy dalej i ustalimy wszystkie zasady. Pasuje ci taka umowa? — Rubid machnął ogonem. Poczuł, że odzyskuje świadome panowanie nad swoimi słowami i ciałem. Przebił się przez bolesne wspomnienia wojny i odszukał w pamięci swoją najkorzystniejszą minę. Teraz to on stawiał warunki, a nie uporczywie chwytał się podsuniętej mu propozycji. Przynajmniej tak mu się zdawało. To wszystko, tylko żeby oczywiście zaliczyć tę partnerkę chorego psychicznie żurawia. No co, dokładnie tak myślał! Pamiętacie tego wilka, który wchodzi w interakcje tylko, jeśli widzi w nich zaspokojenie swoich cynicznych pragnień? Tak, to właśnie on!
— Dobrze, Rubid. Naprawdę, jestem bardzo wdzięczna, że się zgodziłeś. — Jej słodki, łagodny głos znów porwał tego pewnego siebie polityka proponującego układy i podstawił jakąś ciotę z trzęsącymi się kończynami. Całe szczęście, że tylko na chwilę.
Rubid wstrzymał oddech, czekając aż Kawka oddali się wystarczająco, by nie słyszeć kaszlu. Czuł, jakby jakiś złośliwy stwór wszedł do jego gardła, kiedy zziajany biegł w kierunku lasku. Teraz ów monstrum bawiło się w jego wnętrzu, pazurami rozdzierając wszystko, co spotkało na swojej drodze. Cały świat próbował zapobiec temu, żeby tak żałosny osobnik, jak on, miał szansę się rozmnożyć.
✁✁✁✁
— Powinieneś częściej myć prącie — westchnął zmęczony Delta. — Czemuś jakiś taki spięty?
Rubid nie był już w stanie dłużej wstrzymywać kaszlu. Spojrzał na medyka z winą wymalowaną na pysku. Skulił się jak szczenię złapane na gorącym uczynku.
  — Pytałem, czy jesteś chory, a ty zaprzeczyłeś — suchy, bezbarwny głos otrzeźwił posła. Musiał przecież coś wymyślić, żeby Kawka nie zaczęła powątpiewać w jego stan zdrowia.
  — Bo nie jestem chory! Biorę specjalne zioła, które wywołują taki efekt... — prawdopodobnie w umyśle polityka brzmiało to lepiej niż wypowiedziane na głos.
— Bierzesz zioła, żeby kaszleć? — Delta zmierzył go wzrokiem, ale przecież walka nie była jeszcze przegrana, prawda? Wystarczyło dodać coś wiarygodnego.
— Tak... Znaczy nie, to efekt uboczny! Biorę je na głowę, bo boli mnie od myślenia w tej pracy. Wiesz, jak to jest. To zioła zbierane wysokich górach. Mają specyficzny wygląd, są takie zielone. Dostałem je od zielarza z dalekiego wschodu i akurat dzisiaj mi się skończyły... To bardzo rzadka odmiana, więc prawdopodobnie o nich nie słyszałeś.
— Ach, akurat je znam. Mają w sobie taki wyjątkowy olejek eteryczny, niepierdolmukowiscydoza. Sprawiają też, że pierdzisz od naciskania na brzuch?
— Tak, dokładnie tak... Znaczy co? Myślałem, że nie słyszałeś! — Rubid stracił wszystkie możliwe drogi ucieczki. Zorientował się, że ten bezduszny medyk zwyczajnie z niego drwi.
— Eh, Rubid...
— No co ja mam zrobić? Naprawdę chciałbym być ojcem. — Smutny wzrok posła dosięgnął Delty, próbując otworzyć skrytkę z zapasami empatii granatowego basiora.
— Wiesz, że jesteś tu tylko reproduktorem, prawda? Kawka i tak potraktuje te dzieci
jako swoje.  — Rubid nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Rzeczywiście dobrowolnie zgodził się na zostanie maszyną do szczeniąt. Nikt nie lituje się nad rzeczami, mają po prostu działać. Kawka potrzebowała samych złotych, a nie nadgniłych środków do osiągnięcia celu.
— Ja... — poseł zaciął się na pierwszym słowie.
— Dobrze. Jestem tylko lekarzem, nie będę rozdrapywać twoich motywów. Czy masz jeszcze jakieś objawy? Kiedy zacząłeś kaszleć?
Wywiad lekarski zwieńczył się stwierdzeniem, że Rubid powinien poczekać do następnego dnia z podejmowaniem czynności seksualnych. Wówczas miał poczuć się dużo lepiej, a Kawka wciąż świętowała dni płodne. Przed wyjściem z jaskini, poseł ukradkiem zerknął do głównej sali medycznej. Niektóre śpiące pyski poranionych lub połamanych wilków, wyglądały na kompletnie pozbawione życia. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że powinien być teraz na ich miejscu. Prawdopodobnie pacjenci mieli rodziny i przyjaciół, którzy czekali, aż wydobrzeją. A on? Przecież nikt nie usechłby z tęsknoty za takim dziwakiem.
✁✁✁✁
— Dobrze, rozumiem. Jesteś pewien, że chcemy iść na zachodnią granicę? — Kawka polizała swój pysk, po czym machnęła głową — A, zresztą. Skoro tak twierdzisz. Dasz radę przyjść w ten punkt jutro przed zachodem słońca?
Przed zachodem słońca, Rubid.
Basior odetchnął z ulgą w obliczu faktu, że wadera postanowiła nie dopytywać o kontrowersyjny dobór miejsca. Nie umiałby wytłumaczyć, że w swoich fantazjach ratuje jej skórę przed ćpunami z WSJ i zostaje doceniony. W tym scenariuszu nawet Szkliwo podszedłby do niego, aby pogładzić go swoim skrzydłem w dowodzie wdzięczności. Zaraz, od kiedy interesuje go opinia jakiegoś nieruchawego żurawia? Poseł zdawał się nie zauważać, że wilczyca nie potrzebuje teraz akcji i bohaterów. Największym wybawcą byłby spokój.
  — Obiecuję, że się nie spóźnię. — Kawka nawet nie próbowała kwestionować tych słów. Nadal była przytłoczona analizowaniem swojej własnej wypowiedzi. Jutro przed zachodem słońca. Czas kolejnej próby. Dlaczego jej własne ciało buntowało się przed spełnieniem największego marzenia? Czy organizm nie miał być niezwykłym darem, jako narzędzie, dzięki któremu może wpływać na świat? Pięknym mechanizmem, choć zbyt skomplikowanym, aby go pojąć? Jak miała kochać tę powłokę, jeśli do tamtej pory nie mogła dać jej tego, co najważniejsze?
  — Odpocznij, żebyś jutro był w pełni sił. I jeszcze jedno. Preferuję, żebyś załatwił to sprawnie. Chciałabym tego wieczoru wrócić do domu. Dodatkowo proszę cię o niewtrącanie się w prywatne sprawy mojej rodziny, kiedy już skończysz swoją robotę. — Cierpkie słowa wadery boleśnie przypomniały Rubidowi o jego znikomej roli w całej tej historii. Kiedyś myślał, że jako szpieg oplótł już wokół łap najważniejsze wilki WSC i wystarczy, że pociągnie za sznurki, by tańczyły pod jego dyktando. To takie średnio śmieszne, ale tak naprawdę od początku do końca basior był tylko jedną z marionetek.
✁✁✁✁
Ten popierdolony żuraw zmodyfikował miejsce spotkania Rubida i Kawki na bezpieczniejsze dla potencjalnej matki, prosto na Berberysową Polankę i z dala od watahy trwającej w anarchii. Cóż za szaleniec, prawda?
 — Nie wiedziałem, że berberysy tak śmierdzą — mruknął Rubid, uważnie skanując wzrokiem otoczenie. Przywykł do szukania w każdym miejscu ukrytej zasadzki, w którą mógłby wpaść, gdyby tylko nie był taki paranoiczny. Cóż, wilki zachowują różne pamiątki ze swoich rodzinnych watah.
 — Nie zwróciłam uwagi — wybąknęła wyraźnie zamyślona Kawka.
  — Powiedziałem to na głos?
Odpowiedziała mu jedynie feeria ptasich śpiewów. Dwa wilki topiły się naprzemiennie w złotych i srebrnych odcieniach, brnąc przez śnieg na prosto na posłanie. To samo posłanie, na którym miłosny impuls połączył niegdyś ciemnobrązową wilczycę i byłego asystenta Agresta. To samo, które stało się tłem przewlekłych koszmarów Szkliwa. To, które przez kolejne kilka godzin miało być miejscem czarodziejskim, gdzie być może ziści się marzenie Kawki, w którego spełnienie sama zaczęła już powątpiewać. To przykre, że tak ikoniczne miejsce musiało zostać skażone Rubidem i jego spermą, którą jednak umiał jeszcze wyprodukować.
Kawka, musztardowa wadera z krzyżem na piersi.
Rubid, basior o urzekającej maści w wielu odcieniach brązu.
Czy ich geny mogą wydać coś dobrego? Czy mają moc, aby zrodzić wilka mądrzejszego niż Legion? A może te dzieci do końca swych dni będą skazane, aby żyć w cieniu nowego władcy, syna Nymerii?
Kawka wydała z siebie ciche stęknięcie i zacisnęła powieki. Starała trzymać się myśli, że być może właśnie płaci chwilą dyskomfortu za nadchodzące miodowe lata. Rubid od lat nie uprawiał seksu i wierzył, że nie jest idealnym partnerem na chwilę. Jednak nie potrzeba było nikogo perfekcyjnego, a wystarczającego. Wadera wcale nie oceniała jakości, a długość gry, którą prowadził. Wkrótce poseł zaczął czuć się coraz brudniejszy w obliczu całej tej sceny. Działał w imię wyższego dobra i za świadomą zgodą drugiej strony. Jednak jednocześnie widział, że każda komórka wilczycy wolałaby być teraz u boku kogoś innego. Kogoś, kto zasłużył sobie na to czymś więcej niż ładną maścią i głową na karku.
 — To koniec? — cichy głos Kawki wdarł się w podkład dźwiękowy sklecony z przyspieszonych oddechów.
 — Wydaje mi się, że wszystko poszło zgodnie z planem, Kawko. Um... Może nie powinienem o to pytać, ale dlaczego tak bardzo zależy Ci na dzieciach?
  — To się po prostu czuje, tak myślę. — Przeczucie podpowiadało Rubidowi, że ta odpowiedź nie mieści w sobie całej prawdy, ale przyzwoitość w porę wstrzymała jego dociekliwość.
  — Pozwolisz, że sprawdzę, czy Szkliwo śpi? Jeśli tak, to nie będę go budzić i możesz zostać tutaj do rana. Dziękuję Ci bardzo. — Wilczyca powoli podniosła się z posłania i przeciągnęła.
Zostać do rana? Serce Rubida zabiło szybciej na myśl, że Kawka dobrowolnie zdecydowała się zasnąć przy jego boku. Może nie wypadł tak aż tak źle, jak myślał.
  — Kawko... Poczekaj... Czy chciałabyś zostać moją przyjaciółką? — wymamrotał tak cicho, że wadera nie była go w stanie nawet usłyszeć. Znów przez chwilę był szczeniakiem. Poczuł się tak mały, jak wówczas kiedy wcale nie chciał żegnać się z koleżanką, która zaprosiła go na wyścig przez łąki. Czym w ogóle byłaby deklaracja przyjaźni w obliczu ich okazjonalnych spotkań? Co zmieniłaby w ich relacji, która nigdy nie zmierzała w stronę niczego poza wzajemnymi biznesami?
 — Proszę? — Rubid, ty samotny wilku. Czego szukasz w oczach córki Admirała?
 — Nie, nic nie mówiłem. Idź już.
Kawko, o święta naiwności. Sądzisz, że gdy odejdziesz od Rubida, wasza droga, choć przez chwilę wspólna, rozejdzie się w kompletnie różne strony. Czy naprawdę nie wiesz, że już na zawsze zamieszkasz w jego pamięci? Nie tak łatwo będzie was rozdzielić.
Kolejnego dnia poseł otruł się zającem, ale i tym razem nikt nie przyszedł go przytulić.

sobota, 13 lipca 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Mimo strachu”, cz. 1.14

- Musisz trzymać się w garści. Mówiłem ci, żebyś odpoczął na urlopie. Skorzystałeś z niego?
- Nie umiem, Agrest.
- Dobrze - jego zgryźliwy głos dał znać, że nie jest zadowolony z mojej postawy, a może po prostu z biegu wydarzeń. - W takim razie zobaczymy, jak długo to wytrzymasz.
- Nie gniewaj się. Nie potrafię po prostu wyzbyć się koszmarów. One pojawiają się niezależnie ode mnie. A bez chwili spokojnego snu wypoczynek mi na nic.
- Zatem co z tym zrobisz? To droga w jedną stronę. Doskonale zdajesz sobie sprawę, w jaką.
Chciałem coś odrzec, ale głos uwiązł mi w gardle, więc wokół rozległa się zwyczajna, leśna cisza. Rozmowa skończona. Wstałem ze swojego ulubionego miejsca, które zawsze zajmowałem pod jaskinią alf, ale nie miałem pojęcia, w którą stronę iść.
Oczy bez wątpienia były zamknięte. Trzeba je było po prostu otworzyć. Zrobiłem to i osłupiałem; znalazłem się ponownie gdzieś w dole, a serce, dobrze rozumiejąc swoje zadanie, zaczęło przyśpieszać. W gardle zaczął drapać stepowy pył.
Otoczyło mnie wrażenie niematerialnego ucisku spojrzeń. Tłumik wilków zlał się w jedność. Stał jak kamienna ściana, cicho i nieruchomo, bez choćby jednego głębszego oddechu.
Patrzyłem, jak przywódca uśmiecha się pod nosem. Pysk Admirała był nieodgadniony, zwłaszcza gdy patrzyło się na niego spod jego własnych łap; może dlatego, nie dostrzegając na nim wyroku, nadal po cichu liczyłem na powodzenie. Wydawało mi się, że wilk jest tak dziwnie blisko. Taki osiągalny, może nawet fizyczny. Widziałem go wyraźniej, niż czułem na sobie własną skórę oraz ziemię, do której przylegały moje kończyny.
Nieśpiesznie założył nogę na nogę.
- Zostawić? - Jeden ze strażników wysunął się z grupy, jak chmura zasnuwająca letnie niebo. Spojrzałem na niego, a następnie na Admirała. Wciąż w pełnym skupieniu analizowałem jego mimikę, wciąż przydawałem jej znaczenia.
- Hm. - Jego pysk wykrzywił grymas nieokreślonych, lecz sprzecznych uczuć. - Potraktujcie moje słowa jako rozkaz.
Sens tego zdania dotarł do mnie w pełni, dopiero gdy strażnicze pazury ścisnęły moje ramię. Przy akompaniamencie chóru zaciekawionych wilczych spojrzeń, strażnicy, nie dbając o konwenanse, zawlekli mnie na ubocze.
- Dlaczego to robisz, jaki to ma cel? - szepnąłem, przez zasłonę łez rzucając próżne spojrzenia na świat rozmytych plam. Pod naciskiem ciężkich łap huknąłem grzbietem o skorupę ziemi. W jednej chwili zapragnąłem wyjść z własnego ciała i móc stanąć z boku. - Zabijesz się w końcu... Szkliwo...
- Rotro, gdzie jest łopata? - zawołał ktoś gdzieś w górze.
- Mamy saperkę.
- O to właśnie mi chodzi, daj.
- To sen, to sen... nic więcej. To wszystko iluzja! - zawołałem wreszcie na całe gardło, zanim pochylający się nade mną basior zdążył uciszyć mnie uderzeniem. Ból był prawdziwy.
Ogłuszony ciosem nie dałem rady odkrztusić krwi, ale, odwróciwszy głowę na bok, poczułem, jak wąską stróżką sama wypływa z gardła i spływa po policzku.
„Obudź się, błagam”.
Ostrze spadło nieoczekiwanie, z obrzydliwym chrzęstem, na zawsze oddzielając koniec ogona od reszty ciała. Własna krew ochlapała mi oczy; poderwałem się i zostałem pchnięty z powrotem na ziemię, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł impuls; mógłby to być paraliżujący ból, mrożący chłód, albo po żar płomieni; czułem wszystko naraz. Wiedziałem tylko, że wolałbym umrzeć, niż doświadczyć tego ponownie. Potem całe ciało ogarnęło odrętwienie.
- Obudź go, mdleje.
Ktoś znowu mnie szturchnął, a zaraz po tym ktoś inny zawiązał mi na oczach jakąś szmatę. Co najmniej dwie pary łap ściskały mnie mocno, gdy spadł kolejny cios. Brzeg narzędzia podskoczył, trudno powiedzieć, odbiwszy się od ziemi, czy od trzonu kręgu. Nie wytrzymałem; zawyłem z bólu. Tymczasem pod niecierpliwymi zębami strażnika trzeszczał drewniany trzonek narzędzia. Stygnące krople kapały z ostrza na wszystkie strony.
- Trzymaj go w świadomości ile się da. Nie będę szatkował truchła - wycedził wilk, odchylając głowę, by wziąć kolejny rozmach. Gorączkowe „Nie” wypełniło całą przestrzeń w mojej świadomości.
Zerwałem się ponownie, tym razem nie napotykając żadnego oporu grubogościstych łap, i od razu zderzyłem z uważnym wzrokiem zielonych, smutnych oczu. Chłód i cisza rozlały się wokół, przywracając mi świadomość. Znowu byłem na polanie, daleko na północ od stepów. W swoim własnym posłaniu. Sam na sam z Kawką. Cały i zdrów. A przynajmniej cały.
Drobne śnieżynki tańczyły walca w nieśpiesznej drodze na ziemię.
Prawdziwe łzy zamgliły mi obraz, a gdy opuściłem głowę, by mogły swobodnie spłynąć na ziemię, nogi dały za wygraną i ugięły się, sprowadzając mnie z powrotem na dół. Odgłos kapania wzbudził we mnie lodowate dreszcze obrzydzenia. Przesunąłem się pod gładki pień sosny i zastygłem owinięty w swoją jesionkę.
Wadera pochyliła się, a potem usiadła obok. Jej ciepło powodowało o wiele łagodniejsze dreszcze.
- Jestem tu. - Jej łapa przygarnęła mnie do siebie. - Kochany... Nie jesteś sam. Czy możesz mi w końcu o tym opowiedzieć?
- Tu nie ma o czym opowiadać - mruknąłem niechętnie. - Po prostu mam koszmary.
- Szkliwo... - W jej gardle usłyszałem ruch ściśniętego powietrza. Chyba liczyła na inną odpowiedź.
- Nie pomożesz mi. Przepraszam. - Jej uścisk trochę osłabł. Zamiast niego ogarnęło mnie niezdecydowanie, czy bardziej ranią ją słowa, czy milczenie. Nie lubiłem, gdy pytała. Za każdym razem byłem wściekły z bezsilności, że któreś trzeba było wybrać. Zdawało mi się, że przez to jeszcze bardziej się od siebie oddalamy. Napięte mięśnie skrzydeł i karku zesztywniały do bólu.
- Tak na pewno nie. A bardzo bym chciała.
- To ja powinienem teraz tobie pomóc. Tyle jest do zrobienia.
- Nie myśl o tym. Ze wszystkim zdążymy. Idź do alf, wiem, że umawiałeś się ze stryjkiem. Do Achpila pójdziemy po południu.
- Jak myślisz, w końcu coś zarządzi?
- Mam nadzieję. Ile można? - zapytała wesoło. Rzeczywiście, Achpil już parę ładnych razy odsyłał nas z kwitkiem i kazał wracać za kilka dni. Kawka zaczynała się niepokoić, ale nie dając tego po sobie poznać, za każdym razem dreptała do wąwozu z tą samą nadzieją.
Otępienie było trudne do pokonania. Ściskało kończyny jak mróz. Zmęczenie ogarniające mnie mimo przespanej nocy dokładało ciężar, który trzeba było podnieść i dźwigać potem ze sobą aż do jaskini alf.
No cóż, wreszcie się udało.
Wszedłszy do lasu zawahałem się. Choć przed oczami miałem jasny cel, pierwszym krokiem, jaki chciały wykonać nogi, był krok nie na północ, a na południe.
Powoli narysowałem myślach mapę terenów watahy. Początkowo ścieżki zmieniały położenie i łączyły się jedna z drugą w przypadkowy sposób, a całość rozpływała się, jakbym próbował napisać ją palcem na wodzie. Po dłuższej chwili doszedłem jednak do ostatecznego wniosku, że aby dotrzeć do jaskini alf, muszę kierować się tylko i wyłącznie na północ. Owinąłem się jesionką tak mocno, jak tylko mogłem, jakby była w stanie utrzymać mnie w pionie gdybym nagle zaczął się przewracać. I poszedłem.
Agrest przywitał mnie ciepłym uśmiechem. Tym razem nawet nie skomentował mojego nietrzeźwego wzroku i chwiejnego kroku, za co w duchu byłem mu wdzięczny. Wyobraźnia już zaczynała podsuwać mi odpowiedzi na zarzut przyjścia do pracy w stanie upojenia alkoholowego.
- I czegoś się dowiedział w WWN? - zapytał dość nieśmiało, gdy zająłem swoje ulubione miejsce. Wygrzebując z pamięci ostatnie zebranie, postukałem o ziemię ogonem, który znów poruszał się harmonijnie w całej swojej okazałości.
- WSJ wzmogli kontrole przy wschodniej granicy.
- A to ciekawe. - Nachmurzył się.
- Ale czemu to zrobili?
- A kto tam za nimi zdąży. I co Nadzieje chcą z tym robić?
- Muszę się tego spróbować dowiedzieć. Żadne konkretne propozycje nie padły na zebraniu - stwierdziłem, na co basior tylko wzruszył ramionami. Widząc, że całkiem żwawo zamachnął się tylną nogą i zajął szukaniem jakiegoś swędzącego miejsca za uchem, pozwoliłem sobie na chwilę przymknąć oczy.
- Czyli nie ma się czym przejmować. Co nagle, to po diable - rzucił nieoględnie, mrucząc i przekrzywiając głowę, gdy jego łapa w końcu osiągnęła cel. Otworzyłem oczy i zmarszczyłem brwi, mierząc go uważnym wzrokiem.
- Dobrze się czujesz?
- Mówię tylko, że nie ma sensu wpadać w panikę...
- Nie. Po prostu ciężko oddychasz.
- Oj, Szkliwo, a jak miałbym oddychać? Mam już swoje lata. Byłem na spacerze zanim przyszedłeś, więc trochę się zasapałem.
Bez przekonania kiwnąłem głową. Uczucie napięcia chwyciło moje kończyny. Zapewnienia przyjaciela wcale nie uspokajały.
- Martwię się o ciebie - oznajmiłem wprost. Słysząc to, basior westchnął dobrotliwie.
- Co ja ci powiem? Dobrze się czuję. Po prostu nie chce mi się już nawet słuchać o tej nieszczęsnej WSJ. Wiecznie z nimi kłopoty.
Gdzie podział się ogień, który niegdyś płonął na żelaznym zniczu jego pasji? Agrest był ostatnio nad wyraz spokojny; obojętny nawet na wieści z WWN, dopóki nie dotyczyły go bezpośrednio. Przesiadywanie w jaskini alf stało się nudne, zwłaszcza odkąd część władzy ustawodawczej przekazana została sekretarzowi i w naszym biurze mało się działo, o ile nikt akurat nie przychodził w interesach. Nie żebym nie lubił ponudzić się z Agrestem. Ale... tęskniłem do innych czasów.
- Legion poszedł z Nymerią do łowców? - Chwila ciszy skłoniła mnie do zapytania.
- Nie, na poranny obchód. Długo go uczyłem. Dobrze, żeby poznał też pracę matki. Przyda mu się to zwłaszcza gdy sam kiedyś założy rodzinę.
- Jasne.
- Wiesz - zagadnął. - Gdy kiedyś zostanie samcem alfa, pomagaj mu trochę. To zdolny chłopak. Tylko młody. Musi się wiele nauczyć.
- Zrobię jak zechcesz. Ale ty się za bardzo jeszcze nigdzie nie wybieraj, co?
- Szkliwo, mój miły. Trzeba na wszystko być przygotowanym. Skąd wiadomo, komu na życie, komu na śmierć. - Leniwie kiwnął się na boki i usiadł wygodniej. - Boisz się śmierci?
Zerknąłem na niego z namysłem. Dość płynnie zmienił temat. Aż tak źle wyglądałem, czy też moja opinia zainteresowała go w kontekście samego siebie, swoich przewidywań i obaw?
- Ja? Nie - odpowiedziałem i dodałem po nieuchwytnym zastanowieniu. - Ale boję się tego, co przed nią.
- Czyli czego konkretnie?
- Nie wiem. Po prostu... boję się.
- Wiesz, że zawsze jesteśmy na jakimś etapie przed śmiercią, prawda? Teraz też się boisz?
Wzruszyłem ramionami. Jego dociekliwość była niespodziewana i niepotrzebna; nie wiedziałem nawet, jak się do niej odnieść.
- Dlaczego pytasz?
- Bo widzę, że się boisz. Mój miły - zwrócił się do mnie w tych słowach po raz drugi w trakcie rozmowy. Nie umknęło to mojej uwadze. - Ślepia masz, jakbyś ciągle płakał. I najwyraźniej nie o śmierć ci chodzi, a o życie.
Z czym tu dyskutować? Może i miał rację. Odkąd jeziora skuł lód, a na niego opadła warstwa śniegu, nie miałem okazji zbyt często się oglądać. Za to inny pomysł mignął mi w głowie. Pochyliłem się z lekka naprzód.
- Masz rację. Czuję, jak moja dusza rozpada się na kawałki. Nie mogę spać nocami, a gdy już zasypiam, wracają do mnie najpodlejsze chwile w życiu. Wiesz jak to jest, przeżywać to na nowo i nie potrafić od tego uciec?
Nie oczekiwałem odpowiedzi, ale dał mi ją smutny grymas na jego pysku. „Nie wiem, ale sobie wyobrażam”, głosił. Byłem skłonny uwierzyć. Słuchał wyrozumiale, a pojedyncza zmarszczka ozdobiła punkt między jego brwiami. Zawiesiłem się na moment, chłonąc go wzrokiem.
- Jak ty się bardzo zmieniłeś, Agrest.
- E, nie mów tak. Więc mówisz... nadal dręczą cię złe sny?
- Można tak rzec. Czy nie wspominałem ci o tym wczo... Ach, nie. Poczekaj. Rzeczywiście nie. - Poczułem, jak na policzki i na czoło napływa fala gorąca. „Oczywiście. To był tylko kolejny sen. Ta rozmowa nie istniała”.
- Co takiego ci się śni?
Opuściłem wzrok. Wszystko od razu stanęło mi przed oczyma. Obraz przywoływany z pamięci odbił się na powierzchni szarej, zimowej trawy.
- Nic ciekawego.
- Widzisz, ostatnio ciągle to robisz. Skradasz się jak kulawy lis i uciekasz. Wyciągam łapę z indyczym udkiem, a ty podkulasz ogon i zwiewasz do nory. W sumie mogę sam zgadnąć. Wojna. Admirał - wypunktował. Dał mi chwilę na ustosunkowanie się do wymienionych, a gdy to nie nastąpiło, od razu odezwał się o wiele poważniej. - On mógłby mnie wtedy zabić, gdyby nie twoja przytomność. Tak tylko chciałem przypomnieć. Myślę, że instynktownie dobrze wiedziałeś, co robisz. Nie powinieneś mieć takich wyrzutów sumienia.
- Właśnie o to chodzi, że nie czuję, abym je miał. - W tamtej chwili cała moja postura starała się udowodnić, że nie było w zasięgu wzroku niczego ciekawszego niż wyschnięte źdźbła trawy. Może lepiej, żeby Agrest nie wiedział, że moje sny zaczęły się jeszcze przed naszym ostatnim spotkaniem z Admirałem. Chrząknąłem. - Właściwie moje sny zaczęły się jeszcze przed naszym ostatnim spotkaniem z Admirałem.
”Och Szkliwo, jesteś głupi, czy tylko udajesz?” Zerknąłem na alfę spode łba i tylko przeszkody anatomiczne powstrzymały mnie przed ugryzieniem się w język. Agrest zmarkotniał.
- No i co ja mam z tobą zrobić... Urlop to za mało. Powinno się ciebie z tego wyleczyć. - Skrzyżował przednie łapy na piersi i okropnie się zafrasował.
”W porządku. Chyba tylko udajesz. Szkoda, że tego ze sobą wcześniej nie uzgadniasz”.
- Pójdę do medyka, jeśli ty też pójdziesz. Wiem, że macie napięte stosunki, ale jeśli Puchacz go poprosi, może zgodzi się pomóc.
- Ja? Ja nie zamierzam. Wszystko jest ze mną dobrze. Co ty byś chciał u mnie badać?
- Serce. Wataha potrzebuje alfy. Legion nie jest jeszcze gotowy, żeby wszystko wziąć na siebie.
Oczy basiora otworzyły się nieco szerzej.
- Jak to?
- Tak to. Na pewno ci nie zaszkodzi.
- Ech ty, gałganie. - Powściągliwie wyraził swoje wątpliwości. - Nie potrzebuję medyka. Kiedy go tylko spotykam, to zawsze czuję się jeszcze gorzej.
- Oprócz tego, że jesteś Agrestem, wielkim alfą, jesteś też obywatelem watahy, który ma prawo do opieki zdrowotnej jak każdy inny. Delta ci łaski nie robi. Własnołapnie mu dałeś to stanowisko.
- No masz trochę racji.
- Alfa jest po to, by służyć wszystkim członkom watahy, szeregowcy po to, by ich wszystkich bronić, nauczyciel, by uczyć wszystkie ich szczenięta. A medyk, by wszystkich leczyć. To jego psi obowiązek, jeśli sam chce mieszkać i żyć we wspólnocie.
- Dobrze, no już dobrze! Pomyślę. - Najeżył się. Jego marsowy wzrok świadczył o tym, że przyjął mój argument, a w jego głowie już rodził się pełen brawury plan wizyty u medyka. Uśmiechnąłem się sam do siebie.
- Tylko obiecaj, że postarasz się przemyśleć to na tyle szybko, byśmy obaj dożyli. A zmieniając temat, mamy coś dziś do roboty?
- Niespecjalnie - odparł, myślami już jakby gdzieś z boku.
- W takim razie idę na południe. - Podniosłem się, a razem ze sobą swój ciężar zmęczenia towarzyszący mi od rana.
- Przecież dopiero co u nich byłeś.
- Miałem się dowiedzieć, co Nadzieje planują robić z WSJ.
- No tak. To leć. Widzimy się jutro. - Z niewinnym grymasem podrapał się po nosie. Zostawiłem go dokładnie tak, jak go zastałem. Siedział u progu groty, pochłonięty swoimi samotnymi rozmyślaniami.
Sucha trawa zachrzęściła pod moją stopą. Dostawiłem do niej drugą, a ołowianoszare drobiny popiołu wzbiły się w powietrze. Rześki wiaterek od strony lasu poniósł je gdzieś w świat. Zanim polna kostrzewa zmieszała się z leśnym mchem, przyjrzałem się jej kątem oka. Popiół bez wątpienia był świeży.
- Wiesz kim jestem?
Ani drgnąłem. Czułem, jakbym spodziewał się usłyszeć ten głos, choć nie pomyślałem o nim nawet przez chwilę, zanim nie rozbrzmiał, szorstko, posępnie, tuż obok mnie.
- Dlaczego mnie nawiedzasz? Jesteś tylko urojeniem.
- Tyle czasu razem pracowaliśmy. I jak mi za to podziękowałeś? Jestem tu, żeby w końcu cię zabić.
- Tyle czasu razem pracowaliśmy. Nazywałeś mnie przyjacielem. - Nie patrzyłem na niego. Bordowa plama stała w miejscu i nie sprawiała wrażenia szykującej się do ataku. - Naprawdę planowałeś to zrobić?
- Masz wątpliwości?
- Nie, przestań mówić. Rozmawiam sam ze sobą. Sam robię sobie krzywdę.
- Nie żyję przez ciebie - syknął w taki sposób, jakby samo mówienie tego sprawiało mu radość. Potrząsnąłem głową.
- Ty do tego doprowadziłeś. Nie ja.
- Czyżby?
- Nie ja...
- Towarzyszu Szkliwo. Ostatnio często się widzimy. Czy to przypadek?
Raptownie otworzyłem oczy. Moje źrenice rozszerzyły się gwałtownie, gdy tylko mózg zrozumiał, że znajduję się w półmroku. Dałem sobie chwilę na upewnienie się, że stoję u progu prawdziwej jaskini sekretarza, a przede mną, na swoim stanowisku, siedzi rzeczywisty, żywy sekretarz.
Przynajmniej żaden szczegół nie wskazywał, by było inaczej.
- Przypadek? Nie, niekoniecznie - stwierdziłem lakonicznie.
- Zatem coś was trapi.
- Nie, również niekoniecznie. Przyszedłem zapytać o ciąg dalszy sprawy z Watahą Szarych Jabłoni, o której była mowa na ostatnim zebraniu.
- Ach tak. Cieszy mnie wasze podążanie za tym, co istotne. Otóż prowadzimy wywiad. Dziś rankiem dwa nasze zaufane wilki wyruszyły na terytorium WSJ, aby bliżej przyjrzeć się sprawie.
- Czy uczestnictwo WSC nie zostało wzięte pod uwagę w tej inicjatywie? Bądź co bądź sprawa dotyczy obu naszych watah.
- Akcja nie jest zakrojona na szeroką skalę. Uznałem to za obecnie zbędne. Nie ma podstaw do niepokoju. Zostaniecie powiadomieni o wynikach naszych działań.
- Bardzo proszę, żebyśmy zostali uwzględnieni, gdyby podobna sytuacja wystąpiła ponownie - oznajmiłem chłodno, bez specjalnego ubarwiania prośby sugestywnym tonem. Nie podobała mi się decyzja Ableharbina, ale nie uchodziło płakać nad rozlanym mlekiem, nie mówiąc już o oburzaniu się po fakcie. Konflikt z sekretarzem to zawsze zły pomysł.
- Rozpatrzę każdą sytuację indywidualnie i zapewniam was, że uczynię to, co będzie w danej sytuacji najlepsze.
- Powtórzę - dodałem spokojnie, lecz nieco głośniej. - Proszę o uwzględnienie naszego uczestnictwa w sprawach, które nas dotyczą. Jestem do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy, więc w razie potrzeby zajmę się organizacją we własnej watasze tak, żeby nie nadwyrężyło to waszych sił.
- Czyżbyście nam nie ufali? - Jego głos nagle stał się ciut wyższy, niemal zachęcający. Błędem z mojej strony było zbyt późne odszukanie w nim zniecierpliwienia.
- Chcę tylko być pewny o bezpieczeństwo informacyjne mojej watahy. Ważne jest dla nas, by pozyskiwać takie wiadomości bez pośrednictwa, prosto ze źródła. Po to przecież powierzyliście mi to stanowisko: bym jako rzecznik upominał się za swoimi.
- Towarzyszu Szkliwo - głos Ableharbina raptem przybrał formę żelaznej tarczy. - Cenię was jako doradcę oddanego swojej watasze. Bardzo cenię. Chcę, żeby tak pozostało. - Popatrzyliśmy na siebie, a gdy sekretarz był pewny, że jego słowa mocno zapadną mi w pamięć, uzupełnił jeden fakt drugim. - Wszelako nie mogę sobie pozwolić na zaufanie komuś, kto mi nie ufa. Taka współpraca nie ma przyszłości. - Tu nastało kolejne kilka sekund pełnej napięcia ciszy. Przez niespodziewaność jego reakcji, po grzbiecie przeszedł mi zimny dreszcz. - Z mojej strony to tyle, zróbcie z tym faktem co chcecie. Teraz wybaczcie, muszę ruszać do swoich obowiązków.
Szybka kalkulacja korzyści i strat z lekkim opóźnieniem uświadomiła mi, że taki interes w ogóle nie był opłacalny. Każda moja cząstka miała ochotę zaprotestować, ale było już za późno. Sekretarz ominął mnie i opuścił pomieszczenie.
Lęk. Lęk nalał mi się do płuc. Omal się nie zachłysnąłem. Przyjąłem to wydarzenie bez drgnienia powieki, ale poczułem, jak uderza we mnie gdzieś głęboko w środku. Zabawne. Rozmowa z sekretarzem otrzeźwiła mnie w ciągu krótkiej chwili i nagle na powrót stałem się lekki, jakbym przez całą noc spał snem niewinnego.
Co to za gra? Oraz jak sobie z nią poradzić, by równocześnie nie skazać się na przegraną? Czy było to w ogóle możliwe, gdy dysponowaliśmy kartami tak różnej jakości?
Na uzyskanie tej wiedzy musiałem jednak trochę poczekać. Któż jak zbity pies biegnie z wywieszonym jęzorem godzić się z silniejszym? Na pewno nie będzie nim rzecznik Watahy Srebrnego Chabra.
Zresztą miałem inne rzeczy do załatwienia. A raczej jedną, ważną rzecz.
Z Kawką wiązała mnie dziwna relacja. Ona pragnęła dać mi swoje serce, ale ja nie umiałem go wziąć. Chciałem dać jej swoje, choć nie potrafiłem ładnie go opakować, nawet naśladując sposób, w jaki ona to robiła. Kim właściwie dla siebie byliśmy? Oczywiście parą, ale czy na pewno prawdziwą, jeśli w księgach watahy nie było miejsca na cokolwiek, co nie urodziło się wilkiem? Jeśli nie mogłem dać jej tego, czego najbardziej pragnęła?
Cóż, zamierzałem przynajmniej spróbować, nawet jeśli pośrednio. Tego popołudnia Achpil wykonał kolejne badanie i z całą stanowczością określił optymalny termin próby na najbliższe dwa dni. Nadszedł więc czas, byśmy pozostawili ją na miejscu zadania, z którym musiała poradzić sobie sama.
- Naprawdę Rubid? - Podejrzliwie zmarszczyłem jedną brew.
- Wiesz, znam go już. Było łatwiej spytać. Zresztą ma takie ładne umaszczenie. I mimo wieku nieźle się trzyma, a to chyba ważne.
- Nie ma jeszcze dzieci. W przeciwieństwie do takiego na przykład... Hipotetycznie. - Naprędce przeszukałem swoją kartotekę pomysłów. Złapałem ten, który leżał najbliżej serca. - Bleu.
- Jesteś niezadowolony? - Wyglądała na zawiedzioną.
- Oby tylko dzieci nie odziedziczyły charakteru po ojcu, to wszystko będzie świetnie - prychnąłem. Podbródek Kawki zadrżał.
- Uważasz, że źle wybrałam? Już go pytałam. Zgodził się.
- Ach, głupi Szkliwo - syknąłem i po raz kolejny tego dnia nabrałem ochoty, by ugryźć się w język. - Zawsze mówię, czego nie trzeba. Ty najlepiej wiesz, kto będzie odpowiedni. Słonko, zobacz, jaka ty wyrosłaś, chociaż jesteś córką Admirała, z całym dla niego szacunkiem.
Zaszlochała.
Co to ja mówiłem o nieumiejętności pakowania?
- A... Gdzie się umówiliście? - mruknąłem niepewnie.
- Zaproponował spacer ścieżką przy zachodniej granicy. - Jej głos zabrzmiał podobnie; nie była przekonana, czy chce o tym mówić.
- Chyba go pogrzało. Zaproś go do nas. Ja się na jeden dzień wyniosę.
- Zrobisz to? A ty gdzie będziesz spał?
- Proszę, powiedz mu, że skorzystacie z naszej polany.
Kawka przytaknęła bez zapału.
Jednak zastosowała się do mojej prośby. Kolejną noc spędziłem więc pod rozłożystym świerkiem, w głębi lasu. Dla zwierzęcia przyzwyczajonego do snu pod gołym niebem, ostre powietrze zimowej nocy nie różniło się od tego na naszej polanie. Gwiazdy zasłaniały tu nie chmury, a ramiona starego drzewa. I choć na grzbiet osypywały się igły z jakiejś suchej gałęzi i miejsca było trochę mniej, bezsenność miała się tak samo dobrze, jak we własnym domu. Nic, tylko pozazdrościć. Nie przemógł jej żaden koszmar. Noc była długa i daremna. Czasem zakrakał kruk. Tu coś zatrzeszczało, tam zapiszczało, kroki saren przemykających przez gęstwinę zlewały się z szumem drzew.
Kawka przyszła do mnie rankiem. Szepnęła coś, że miała nadzieję mnie tu znaleźć. Nie czekając, aż wyczołgam się spod świerka, położyła się  na mchu i utkwiła wzrok w niedosięgłym, sosnowym sklepieniu, splecionym z drobnych gałązek i wiecznie zielonych igieł.
- Było... lepiej niż poprzednio. Naprawdę było lepiej. -  Jej oczy były zmęczone i połyskiwały od wilgotnej powłoki. Ale najmocniej błyszczała w nich nadzieja.

Cdn.