piątek, 31 października 2025

Od Yrsy - Duchy przodków




Las spał inaczej tej nocy.

Nie był to sen spokojny, lecz czuwający jak oddech starego boga, który drzemie, ale słyszy każdy szept.

Mgła pełzała między drzewami, gęsta i srebrna, rozświetlana przez blady blask księżyca.

Nie było wiatru. Nie było też ptaków.

Tylko cisza - głęboka, jakby zamarła w niej sama ziemia.


Yrsa stąpała powoli przez wilgotny mech, każdy jej krok rozlewał się cichym pomrukiem wśród korzeni.

Powietrze pachniało ziołami - szałwią, jałowcem, mchem i krwią wspomnień.

Była Noc Dziadów.

Ta, w której granica między światem żywych a umarłych staje się cienka jak pajęcza nić, i wystarczy szept, by ją przebić.


Na skraju polany czekało Xiv.

Stało nieruchomo, jak cień wśród cieni - jeno sierść, ciemna jak atrament, zlewała się z nocą.

Jedynie oczy błyszczały w blasku księżyca, jak dwa kawałki szkła, w których odbijało się coś starszego niż czas.

Nie powiedziało nic, gdy Yrsa do jeno podeszła.

Nie było potrzeby słów.

Wiedzieli, po co tu przyszli.


Zatrzymali się pod starym jesionem - drzewem, którego konary wyglądały jak szpony chwytające niebo.

Ziemia wokół była wilgotna, pachniała życiem i śmiercią zarazem.

Yrsa pochyliła głowę i zamknęła oczy.

— Nam Przodkowie odpowiedzą — wyszeptała. — Bo już wiedzą… niech nas wiedzą…


Słowa zadrżały w powietrzu jak modlitwa, której echo nie potrzebuje odpowiedzi, by być wysłuchane.

Gdzieś w oddali zaszeleściły liście. Nie od wiatru a od obecności.

Ziemia pod łapami drgnęła, jakby coś pod nią oddychało.

Xiv przymknęło oczy, czując, jak przestrzeń wokół gęstnieje, jak noc staje się czymś więcej niż tylko ciemnością.

Było przecież wilkiem śmierci. Znało to drżenie.

To była brama.


I wtedy pojawiły się one.


Nie przyszły z mgły. Nie z nieba.

Po prostu były - stare wadery i basiory, o sierści jak popiół i oczach jak bursztyn.

Ich sylwetki migotały, raz wyraźne, raz ulotne, jakby wciąż decydowały, czy chcą zostać zauważone.

Nie było w nich strachu. Była duma.

Była pamięć.


Yrsa uniosła łeb.

Poczuła, jak serce bije wolniej.

Jak coś większego od niej samej obejmuje ją jak ciepły cień.

— Stara wiedza, wiedza lasu… wiedza grzybów, wiedza czasu… — wyszeptała, a słowa same wypływały z jej gardła. — Z ziemi, wody, słońca, skały… od zarania doskonały…


Cienie przybliżyły się.

Wokół zaczęły migotać świetliki - jak dusze maleńkich istot, które też przyszły słuchać.

Las szeptał.

Ziemia nuciła.

A gdzieś pomiędzy nimi brzmiały głosy tych, co byli przed nimi.


„Bez nas to skóra i kości…

Bez kolebki i tożsamości…”


Echo drżało w ich uszach. Nie był to głos jednego ducha. To była pieśń Rodu.

Xiv uniosło łeb, a jeno żółte oczy odbijały światło księżyca niczym dwie latarnie wśród mroku.

Nie było przestraszone. Było spokojne.

Tu, wśród duchów, czuło się jak w domu.


Yrsa przymknęła oczy.

— Jesteśmy Wami — wyszeptała. — Pradziadami. W tym, co kochamy. W tym, co czynimy. Podlewam, co sprzyja wraz. Wasza wiedza, wiara Wasza… swoją moc mi, Rodzie, daj.


Wtedy wszystko ucichło.

Cienie zastygły. Świetliki przestały tańczyć.

A potem… ciepło.

Nie ognia. Nie ciała. Ducha.

Jakby całe powietrze zaczęło pulsować jednym, spokojnym rytmem, jak wspólne serce dawno zmarłej watahy, która teraz oddychała razem z nimi.


Xiv zrobiło krok w stronę Yrsy, ich barki musnęły się lekko.

Nie spojrzeli na siebie.

Nie musieli.

Oboje czuli, że coś w nich się poruszyło.

Nie miłość, nie lęk, nie ciekawość.

Pamięć.

Jakby dawne dusze przeszły przez nich i zostawiły po sobie ślad, którego nie zmyje żadna rzeka.


Cisza po ich słowach nie była pusta.

Drżała.

Jak struna, która wciąż pamięta dotyk łapy, choć muzyka już umilkła.

Mgła wokół zacieśniła krąg, a księżyc przygasł, jakby światło nie chciało razić tych, którzy nie znoszą blasku.

Zanim którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć, ziemia pod jesionem zadrżała po raz drugi.

Nie z siły, lecz z bólu.


Z ciemności zaczęły wyłaniać się inne cienie.

Nie te pełne blasku i spokoju.

Nie duchy przodków, które przyszły błogosławić.

To były inne, cięższe, poszarpane, jak dym z popiołu, który nie znajduje wiatru, by się rozwiać.


Xiv zmrużyło oczy.

Znało ten zapach.

Zatrzymane dusze. Te, które nie umiały wrócić do lasu snów.

— One nie odeszły — powiedziało cicho, jakby samym głosem mogło je zranić. — Zostały.


Yrsa spojrzała w mrok.

Pierwszy z duchów miał sylwetkę starego wilka, którego ciało dawno rozpadło się w ziemi, lecz jego oczy wciąż błyszczały niespokojnym światłem.

— Dlaczego nie idziecie? — zapytała łagodnie. — Las was woła. Ród czeka.


Odpowiedział jej jęk. Nie z bólu, lecz z żalu.

Wtedy zrozumiała - one boją się odejść.

Bo nie wiedzą, kim są. Bo nie pamiętają.


Xiv zrobiło krok naprzód.

Nie bało się duchów - było z nimi spokrewnione.

Ziemia przy jego łapach pociemniała, jakby otworzyło się w niej echo dawnej śmierci.

— Wróćcie — wyszeptało.


Nie ma już waszych ciał, nie ma waszych trosk.

Nie ma gniewu, nie ma winy.

Tylko rzeka, która płynie dalej.


Ale duchy nie słuchały.

Ich postacie migotały coraz gwałtowniej, a z ich pysków wyciekał cień wspomnień - bitwy, głód, zimno, rozpaczliwe walki o przetrwanie.

To były dusze tych, którzy umierali sami.

Bez pożegnania. Bez głosu watahy.

Zatrzymane w chwili lęku, jak w bursztynie.


Yrsa zrobiła coś, czego nigdy wcześniej nie potrafiła.

Zamknęła oczy i pozwoliła, by jej wspomnienia zaczęły mówić.

Wspomnienia śniegu, głodu, utraconych.

Była jak naczynie, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością.

Jej głos zabrzmiał w nocy miękko, głęboko, jak stary pieśniarz śpiewający o domu:


Bez was to skóra i kości, bez kolebki i tożsamości…

Ale już czas, byście odpoczęli.

Nie ma winy. Nie ma głodu.

Las was pamięta.


Głos rozlał się po polanie jak miód po dłoni.

Cienie przystanęły.

Niektóre zaczęły się rozjaśniać, jakby wreszcie zrozumiały.

Jedna z wader podeszła bliżej - jej sylwetka była niemal przezroczysta, ale w oczach błyszczało coś jak wdzięczność.

Dotknęła pyska Yrsy.

Nie czuła jej. Ale zrozumiała.


A potem rozpadła się w świetle.

Nie zniknęła. Wróciła do ziemi.


Xiv patrzyło w milczeniu, jego żółte oczy drżały w blasku księżyca.

Czuło, że i ono powinno coś zrobić.

Położyło łapę na ziemi i wyszeptało:

— Każda śmierć jest tylko snem. A każdy sen bramą. Idźcie. Las was woła.


I wtedy wszystko się zmieniło.

Powietrze nabrało blasku.

Cienie zaczęły znikać, nie w mroku, ale w świetle - jak mgła wchłaniana przez wschodzący świt.

Każdy duch odchodził spokojniej niż poprzedni.

Każdy szept brzmiał jak „dziękuję”.


Zostały tylko dwa wilki - śmierć i zima.

Stali jeszcze chwilę, słuchając, jak ziemia oddycha.

Jak las wraca do życia po długim bezdechu.

Jak wszystko znów jest na swoim miejscu.


Yrsa podniosła łeb ku księżycowi.

Jej głos był spokojny, miękki jak wiatr:


Bo to żyto już przeżyto. Już tu byli. Odpuścili.

Nam przodkowie odpowiedzieli…

Bo już wiedzą.


A Xiv dodało cicho, jak echo w półśnie:

Niech nas wiedzą.


Mgła rozstąpiła się, a wschodzący świt przyniósł zapach wilgotnej ziemi.

Życie wróciło.

A wraz z nim cisza, która już nie bolała.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz