- A to... łajdak. - Brązowa wilczyca pociągnęła nosem i zatrzymała się na chwilę pośrodku pola, aby łapką wytrzeć pysk. Wypłakiwała oczęta, jak burzowa chmura nad spienionym morzem, prosto w żagielną płachtę zagubionego okrętu, pobieloną uśmiechem Słoneczka. - Łajdak, jak ta cała WWN! Co się stało z tym światem przez cały czas, gdy mnie tu nie było? Kiedyś wszystko było inaczej.
- Inaczej?
Drgnęła.
- Kim ty jesteś? - zapytała z trwogą, patrząc prosto w złote oczy błyskające z cienia granatowego pyska wilczycy o sierści jak bezgwiezdna noc. Oto mijały lata, a ona wciąż nie została przecięta ni jedną świetlistą kometą; nie rozbłysnął na niej ani jeden, siwy włos. - Gerania?
- Och, poznałaś mnie! - Postać podniosła głowę i pewnie by jeszcze do tego podskoczyła, lecz nie godziło się skakać z radości komuś jej dostojnego urzędu. - A ty Wrona, mała podróżniczka. Ale trapi cię jakiś wielki kłopot.
- Mawiali, że jesteś duchem, nie wróżbitką.
- No to porozmawiaj z duchem. - Wilczyca usiadła na uboczu drogi i zapraszająco poklepała łapą trawę obok siebie.
- Czy nie tak właśnie marnuje się życie? - Ociągając się, Wrona usiadła wreszcie na wskazanym miejscu. - Całymi dniami włócząc się po tym ciemnym lesie w WSC?
- Czy nie tak można nauczyć się więcej dostrzegać i więcej rozumieć? Czasem jestem tak dumna z tego miejsca...
- A ja czasem chciałabym stąd uciec.
- Raz już to zrobiłaś. A jednak wróciłaś.
- I żałuję!
- Wróciłaś, bo tęskniłaś do dzikości. Nie podobało ci się wieczne chowanie przed ludźmi, polowanie na kury i szczury, ani szum ulic, który stale gościł w twoich uszach. A tutaj? Rozejrzyj się. Czy ten ciemny las i to szare niebo, to nie najpiękniejszy widok, na jaki stać zmęczone oczy?
- Nie wygodniej byłoby je zamknąć?
- Jeszcze zdążysz. Czy warto zresztą strzępić język, czy nie widzisz tego cudu wokół siebie?
- Brak mi słów. Nie potrafisz pocieszać.
- Bo nie po to tu jestem! - Gerania zaśmiała się perliście.
- Nie pomagasz! - wykrzyknęła Wrona i jak na zawołanie wybuchła szczerym płaczem.
- Och, tak się tylko droczę. Posłuchaj.
- Nie! Nie chcę słuchać! Wynoś się!
I, jak na wypowiedziane życzenie, Gerania znikła. Brązowa wadera umilkła i rozejrzała się z przestrachem. Echo głosu ucichło, a powidok postaci wyrytej w szeroko otwartych ślepiach rozpłynął się w powietrzu.
W leśnych ostępach dało się słyszeć pojedyncze kapnięcie. Bezwzględne prawa fizyki i wszystkich innych nauk splatały nierozerwalny, nierozplątywalny węzeł zdarzeń. Ostry promień słoneczny przekłuwał na wylot zwisający z gałęzi, lodowy ząb. Wśród świerkowych igieł rozbijał się później na wiele małych promyczków, z których każdy, po spełnieniu swojego zadania, ginął gdzieś wewnątrz wiecznie zielonych listków króla zimy. Śnieg pod drzewem był twardy i podziurawiony, jakby pogryzły go korniki. To kropla za kroplą kapały na niego z wysoka.
Jedna z nich kapnęła na czoło Szkliwa. Starł ją czym prędzej i jeszcze dla pewności, że zniknęła doszczętnie, potarł dotknięte miejsce skrzydłem. Skulony zmrużył oczy, by nie wdzierało się do nich kłujące słońce, narzucił kaptur na głowę i poszedł dalej.
Ziemia na granicy stepów nadal była uśpiona i twarda od mrozu. Jeszcze żadnego śladu zieleni; żadnego listka. Póki miał jeszcze dość czasu, przystanął i patrzył. Tak jakby ciepło jego wzroku mogło rozgrzać piasek, zastukać w maleńką skorupkę i wzbudzić do życia drzemiący w środku zarodek. Ale nasiona kuliły się nadal. Niewzruszone, niczym rycerze drzemiący u stóp pradawnej góry, w wiekowej grocie, strzegący największego skarbu świata. Gotowi powstać, dopiero gdy ktoś wtargnie, by go odebrać.
A nad jaskinią alf, wystające spod śniegu, pojedyncze kępki trawy, drżały w swoim delikatnym tańcu. Hasał wesoły wiaterek. Wsłuchując się w świergot maleńkich ptaszków, przeciągnąłem się rozkosznie. Dobry, gwiezdny przyjaciel dawno tak czule nie ogrzał moich starych kości. Kroki powiadomiły mnie, że Nymeria i Legion właśnie wracają z jaskini łowców. Zapach wyraźnie wskazywał na dorodną sarenkę.
- Będziemy mieli spory zapas! - klasnąłem w łapy, gdy nasz przyszły posiłek zjechał z grzbietu naszego syna, tuż za progiem jaskini. Basior otrzepał się z sarniej sierści.
- Na jutrzejszą kolację na pewno jeszcze starczy. A gdzie Szkliwo? Poszedł już?
- Tak. - Tajemniczo zniżyłem głos. - Znowu mają te swoje narady w WWN. Ale to dobrze, dobrze, niech chodzi. Jutro rano da mi znać mi o wszystkim, co się tam działo.
- Poważnie wiesz o wszystkim?
- A myślisz, że po co innego on mi tam? Widzisz, Legionie, sekretarz ma przywilej nadzoru odgórnego nad nami. A my musimy zadbać o oddolny nadzór nad sekretarzem. To recepta na udaną współpracę. - Puściłem mu oczko. - Jak droga minęła? Nie spotkaliście żadnego wroga chabrowego reżimu? - zażartowałem, ponownie rozwalając się brzuchem do góry.
- Cisza, spokój. Jak w bajce - wtrąciła małżonka i uśmiechnęła się słodko, a ja odwzajemniłem to bez słów. Oboje doskonale rozumieliśmy podskórne znaczenie takiego spostrzeżenia.
- Jak miło. Jak miło... - Sennie przymknąłem oczy.
- Dzień dobry. Można? - Na dźwięk głosu, moje uszy czujnie powędrowały na czubek głowy. Wyprostowałem się i serdecznie uniosłem przednie łapy, zamaszystym ruchem zapraszając do zajęcia miejsca.
- O każdej porze dnia i nocy, generale.
- Dziś na szczęście jako kronikarz.
- I oby jak najdłużej. Co też mi przynosisz?
- Nowe rozdziały kroniki watahy do podpisania. - Jak zwykle, jego szczupła, lecz postawna sylwetka budziła zasłużony szacunek. Oczy, które wiele już widziały, tamtego dnia patrzyły na świat ze spokojem. A torba spoczywająca na jego karku pękała w szwach. Miałem nadzieję, że po prostu stawiał duże litery, ale znając jego zamiłowanie do pięknych słów, obrazowych opisów i rozbudowanych metafor, nie liczyłem na szybkie skończenie pracy.
- Och, z wielką chęcią się w nie wczytam. Chodźmy do środka. Wejdźmy, żeby nie zamokły tu w śniegu. Ogień trzeba będzie rozpalić. Ślepia już nie te. Legion, synu! - zawołałem. - Wygląda na to, że dziś na obchód pójdziesz sam.
- Tak... Tak jest, tato.
- No, nie rób takiej miny. Świetnie dasz sobie radę!
Byłem pewien, że sam w to nie wątpił. Stał się dla mnie dodatkową parą łap i oczu, tylko rozumu musiałem mu jeszcze od czasu do czasu udzielać.
Tyle to o mnie - przepraszam, o nas - i o naszym nudnym od beztroski życiu. Przenieśmy się znów na południe, a na południu, gdzieś w dzikich ostępach, Ableharbin stał przed wejściem do jaskini, w której przed spotkaniem już zbierały się pierwsze wilki. Z każdą chwilą ciche rozmowy, stłumione przez skalne ściany, przeobrażały się w wesoły gwar. Basior tymczasem przestępował z nogi na nogę i czekał jeszcze na jednego ich uczestnika. Nie zawiódł się. Szkliwo jak zawsze dotarł przed czasem.
- Towarzyszu. W samą porę. Mam do was sprawę, zanim udamy się na zebranie.
- Oczywiście. - Przybysz pochylił się z lekka, by powolnym ruchem szponów zsunąć z siebie kaptur. Szczęśliwie wejście do groty leżało w ciężkim cieniu Borów Dworkowych, niedostępnych dla południowej jasności nieba. Nawet śnieg w tym świetle przyjmował spokojną, błękitną barwę. Nie było potrzeby dłużej chować się przed ostrym słońcem.
- Jakiś czas temu, jak pewnie wiecie, odwiedziłem Agresta na jego stanowisku. - Sekretarz ruchem głowy zaprosił do podążenia za nim, leśnymi bezdrożami. Najwyraźniej miał już obraną trasę, bowiem jego nogi kroczyły sprężyście i bez żadnego namysłu. - Wybraliśmy się na obchód i podczas tego obchodu miałem okazję popatrzeć na nauczycielkę, prowadzącą zajęcia z młodzieżą. Wiecie, takie zwyczajne, dla małych szczeniąt, o roślinkach, rybkach i kamykach. Oczarowały mnie te niewinne, szczenięce serca.
Szkliwo przyglądał mu się spode łba.
- Do czego zmierzacie? - zapytał delikatnie, gdy rozmówca zrobił przerwę na, zdawało się, zebranie myśli i głębszy oddech. - Według umowy WWN nie jest zaangażowana w nadzór nad naszym systemem oświaty.
- Macie rację, oczywiście. Wysłuchajcie do końca, towarzyszu.
- Przepraszam.
- Wiem, że sami rządzicie kształceniem uczniów urodzonych w waszej watasze. Nie podważam tego. Chciałbym za to przedstawić wam pewien koncept. Chcielibyśmy raz na jakiś czas w ramach zajęć zaprosić wasze szczenięta do nas, żeby mogły poznać najbliższych sąsiadów, zobaczyć rzeczy, których nie macie w WSC, naszą przyrodę i okolice. Czy nie uważacie, że to rozwijające dla młodych umysłów? Moglibyście urządzić coś takiego dla naszych szczeniąt także u siebie i bylibyśmy rozliczeni.
Oczy ptaka otworzyły się nieco szerzej, a głowa na zmęczonej szyi wreszcie uczciwie podniosła się do poziomu rozmówcy. Pragnę opowiedzieć wam ze szczegółami, co działo się w jej środku, ale niestety nie mam mocy czytania w myślach, nawet jeśli byłyby to myśli mojego asystenta. Cóż, jak wiecie, nie mam żadnej mocy. Mniejsza z tym. Powiem więc tylko to co zawsze, czyli to, o czym jestem święcie przekonany: Szkliwo zawahał się, odruchowo szukając ukrytego gdzieś w tym pomyśle, błyskotliwego podstępu. Żadnego nie potrafił się doszukać, ale przyszło mu do głowy jeszcze jedno. Jaki cel miał sekretarz w tak nagłej chęci wsparcia chabrowej młodzieży? Chciał ją oswoić ze sobą i swoją watahą, oczywiście, lecz nie tak, jak działo się to zazwyczaj, gdy dorosły wilk w interesach pewnego dnia wybierał się bądź zostawał skierowany do południowych sąsiadów. O wiele głębiej, bo już od najmłodszych wilka lat.
Jeszcze przez krótką chwilę zwlekał z odpowiedzią.
- Rozumiem.
- Hm? - Sekretarz pogodnie zwrócił się ku niemu. Spodziewając się rozwinięcia lakonicznego stwierdzenia, bowiem najwyraźniej nie wyczerpało ono jego oczekiwań. Był gotowy na pytania, wątpliwości. Przygotował już celne odpowiedzi na każdą możliwą.
- Rozumiem. To by wymagało pewnych drobnych zmian. Ułożenia programu wycieczek i zwiększenia wymiaru nauki. W przeciwnym razie nauczyciele mogliby nie zdążyć pokazać szczeniętom wszystkiego. Chyba że kosztem czegoś, czego uczyli zazwyczaj. To w takim razie wymagałoby również doszkolenia nauczycieli... jeśli tak w ogóle można to nazwać.
- Ale czy nie uważacie, że warto? - Ableharbin wesoło zmarszczył jedną brew i nawiązał kontakt wzrokowy z towarzyszem. Ten zawahał się.
- Tak, macie rację. Warto. - Na krótką chwilę ślina uwięzła mu w gardle. Przywódca, słysząc odpowiedź, wyprostował się dumnie i z satysfakcją skierował swój żelazny wzrok z powrotem przed siebie. Niepostrzeżenie zaczął zmieniać kierunek marszu, prosto na drogę powrotną. Widocznie uznał rozmowę za zakończoną sukcesem. Szkliwo natomiast odezwał się raz jeszcze. - Też mam jedną sprawę.
- Do waszych usług, towarzyszu.
- Niedawno była u was jedna z wader z naszej watahy. Prosiła o przyjęcie jej pod skrzydła WWN. Czy pamiętacie tę petentkę?
- Tak, pamiętam.
- Brązowa, z czarnym krzyżem na łopatkach. Nie przyjęliście jej?
- W rzeczy samej.
- Czego zabrakło?
- Po pierwsze musiałbym najpierw upewnić się, że to rzeczywiście wilczyca należąca do WSC, a to trwa. Gdy jej o tym powiedziałem, od razu kazała mi, cytuję, wracać do diabła. Po drugie, nie podała żadnego sensownego wyjaśnienia, jedynie powtarzała, że potrzebuje szybko się przeprowadzić. Jeśli musiała opuścić waszą watahę, musiała mieć też jakiś powód do pośpiechu. Nie wyglądała na osobę, której można zaufać, a tym bardziej nie dała tego po sobie poznać słowami. Podejrzewam że znacie ją dobrze. Co to za dobrodziejka?
- Wrona. Szeregowiec w wojsku WSC. Córka naszego zmarłego plutonowego.
- Według was nie jest to zatem niepewna moralnie osoba?
Szkliwo pokręcił głową, jednocześnie energicznie i z pewnym zmęczeniem.
- Nie. Ani żaden szpieg, ani awanturnik, ani złodziej czy zabójca. Dobra dziewczyna. Chciała się przenieść przez sprawy osobiste. Jeśli bylibyście jeszcze skłonni zmienić zdanie, mogę poręczyć za jej intencje.
- Dobrze. Niech przyjdzie do mnie jeszcze raz, jeśli będzie chciała. Coś wymyślimy. Oczywiście będzie wtedy musiała zasilić szeregi naszego wojska.
- Może i na to znajdzie się rozwiązanie? Zgodnie z umową kilkoro waszych żołnierzy nadal przebywa na terytorium WSC. Z pewnością któryś wolałby wrócić na swoje stare miejsce w WWN. A ona zostałaby na swoim.
- To dobry pomysł - stwierdził sekretarz oszczędnie. - Tak zrobimy. A teraz wracajmy na zebranie. Może jeszcze się nie spóźniliśmy.
W jaskini kręciło się kilka nowych pysków. Witomir przestawił każdego z nich i po krótkiej wymianie uprzejmości przeszedł do omówienia jakichś wydarzeń ostatnich dni. Wszyscy z uwagą uczestniczyli w spotkaniu, myśląc pewnie, jak miło słuchać opowieści o niczym, gdy w domach czekają kochające rodziny. Po przydługim wstępie głos zabrał Radoborn; wilk, który na każdym ze spotkań odzywał się z rzadka lub wcale, częściej nawet wcale.
- Myślę - rzekł, chrząkając przy tym, by dodać głosowi mocy - że czas poruszyć kwestię, którą pomijaliśmy na zebraniach. Być może optymistycznie, ale czy słusznie? Idzie tu o nasze bezpieczeństwo.
Szkliwo w pośpiechu połączył wątki. Zapowiadało się na coś z dziedziny bliskiej nie tylko Radobornowi, jako szeregowcowi, ale i jemu samemu, ze względu na oba zajmowane stanowiska.
- Nie ma co ukrywać, że rozbroiliśmy się po wojnie. Zostały nadszarpnięte nasze siły, ale, pewni pokoju po wygranej, zamiast skupić się na odbudowie i rozbudowie wojska, zadowoliliśmy się resztą tego, co mieliśmy przed wojną.
- To słuszne spostrzeżenie, towarzyszu - stwierdził Ableharbin. - Nieodzownym jest wziąć je pod uwagę. Ale czy dobrze rozumiem, jakobyście sugerowali, że nasza pewność pokoju może być błędna?
- Nie, nie chcę siać paniki. W jaskini wojskowej nie uważamy, by groziła nam kolejna wojna. Gdyby tak było, to oczywiście od razu podjęlibyśmy dużo bardziej zdecydowane kroki. Ale są rzeczy, którym musimy się przyjrzeć.
- Co macie na myśli?
- W ostatnich dniach WSJ wzmocniła kontrole na granicy. Nie wiemy, co było tego przyczyną, ale ich stróże patrolują rubieże kilka razy dziennie.
- To rzeczywiście nietypowe, zgodnie z naszą wiedzą na temat ich struktur.
- Z mojej strony to uwaga do waszej wiadomości. Wojsko zajęło się tą sprawą, ale nie pogardziłoby zwiększeniem przydziałów zdobyczy z polowań, jak i pewnymi regulacjami dotyczącymi pracy wilków na stanowiskach wojskowych.
- Zapraszam jutro dwóch przedstawicieli wojska do jaskini przywództwa. Wszystko omówimy i zweryfikujemy ilość środków przeznaczaną na poszczególne sektory. - Ableharbin dostojnie skinął głową, a przedmówca odpowiedział mu tym samym, z przeuroczą mieszanką satysfakcji oraz wdzięczności wymalowaną na pysku. - W porządku. Czy ktoś jeszcze ma sprawę, którą chciałby omówić? - Po dłuższej chwili powszechnego milczenia, sekretarz znów zabrał głos. - Zatem krótkie dziś mieliśmy spotkanie. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam udanego dnia i tygodnia. Do zobaczenia na następnym zebraniu.
- Dzień dobry, Achpilu. Zgłaszam się zgodnie z zapowiedzią. - Kawka podniosła głowę i wypięła pierś, stanąwszy u wejścia do piaskowego wąwozu. W jej sercu grała melodia nerwów nastrojonych przez prawdziwego mistrza swojej sztuki. Oto ceremonia zaczynała się po raz kolejny, tym razem jednak przewodził jej guślarz, który czerpał swoją moc prosto od sił wyższych.
- Świetnie. Jak obiecałem, wszystko przygotowałem. Pacjentkę zapraszam, a rublia caerulea zostaje na zewnątrz.
Badanie nie trwało długo. Szkliwo nawet nie zastanawiał się, na czym polegało, pokładając wszystkie nadzieje w kompetencjach tego, o kim słyszał przeróżne, dziwne historie. Niechby okazały się prawdą i powołały do życia prawdziwego wilka-cudotwórcę. Taki był im potrzebny.
- Zapraszam cię również, żebyś mi się przydał. - Basior wysunął nos ze swojego piaskowego gabinetu, machnąwszy łapą na towarzysza swojej pacjentki. - U ludzi miałem od tego pomocnika. Bez twojego sokolego wzroku nie wykonam badania.
- Czego potrzeba?
Wilk starannie włożył do środka krzywego urządzenia płaski, równo wycięty kawałek szkła. Przestawił jakiś trybik tuż nad nim i wskazał na wystający z aparatury element.
- Proszę zajrzeć i powiedzieć, co jest widoczne w polu widzenia.
Szkliwo ostrożnie zbliżył się do maszyny i przyłożył oko do jednego z wystających z niej okularów.
- Niewiele. - Kątem oka zauważył, że wilk majstruje przy urządzeniu, a wraz z ruchem jego łap, obraz zaczął się zmieniać. - O, teraz widzę. Nie, już nie. Teraz. Dużo rzeczy. Jasne kropki, ciemne kropki. Fioletowe plamki z ciemnym środkiem. Czego szukać?
- Małe, czy duże?
- Duże, wielokątne, fioletowe plamki.
- A tych małych ile?
- Dużo.
- Czyli widzisz tam wiele różnych komórek? - dopytywał basior, marszcząc swoje wyliniałe brwi i w zadumie błądząc wzrokiem po ścianach wąwozu.
- Na to wygląda.
- A jakieś plamki bez kropek w środku?
- Nie - odparł Szkliwo w najwyższym skupieniu.
- Tu z boku jest pokrętło. Jak nim pokręcisz, zobaczysz co jest w innych miejscach.
- Nie, nie widzę.
- Jesteś pewien? - Gdy odpowiedziało mu twierdzące skinienie głową, Achpil kwaśno pokręcił nosem. - To się dogadaliśmy. Jak ślepy z głuchym. No dobrze, wystarczy. Przyjdźcie za kilka dni. Jeszcze za wcześnie.
- Za dwa? Trzy?
- Powiedzmy, pięć. Kawko, czy masz w pogotowiu samca?
Goście popatrzyli po sobie ze zmieszaniem.
- Trzeba to jeszcze... dokładniej omówić. Nie śpieszymy się. - Wilczyca zniżyła głos.
- Masz kogoś? - mruknął Szkliwo.
- Tak, Abruana. Był na stepach z moim ojcem. Może go pamiętasz.
- Pamiętam - odrzekł. Nieco cicho, nieco chłodno. - Jeśli mu ufasz, to nie mam niczego do dodania.
- To dobrze. Nie zwrócę się do niego z żadną nową sprawą.
- Chwileczkę. - Wtrącił Achpil. - Polecałbym spróbować z nowym reproduktorem. Oprócz wykluczenia potencjalnego czynnika partnera, musimy wykluczyć immunizację.
- Co wykluczyć? - Kawka zmierzyła przedmówcę szybkim, podejrzliwym spojrzeniem.
- Uodpornienie na nasienie danego osobnika przy powtarzalnym współżyciu.
- Och...
- Nie patrz na mnie. - Szkliwo pochylił się lekko pod bezradnym spojrzeniem towarzyszki. - Choćbym chciał, to nie pomogę. Nie przychodzi ci do głowy ktoś jeszcze?
- Być może. No, jest jeszcze trochę czasu. Pomyślę.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz