niedziela, 30 czerwca 2024

Podsumowanie czerwca!

Kochani!
Jak to w czerwcu, koniec roku akademickiego, szkolnego i tak dalej. Puchy. Dlatego dziś będzie szybciutko i zobaczymy wyjątkowo mało imion. Przedstawiam Wam nasze ubogie podsumowanie miesiąca chudego!
A zanim obejrzymy tak szumne zwane podium, wspomnę jeszcze, że do WSC właśnie nadchodzi letni przełom roku, a co za tym idzie, starzejemy się wszyscy! 

Na miejscu pierwszym w czerwcu widzimy Małą Mi z 2 opowiadaniami,
Na miejscu drugim natomiast Agresta i Deltę z 1 opowiadaniem.
Gratulacje dla wytrwałych!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaMisungKoyaanisqatsi i Szkliwo.

A oto zwycięzca tegomiesięcznej ankiety:
Koyaanisqatsi, 3 głosy (Najlepsza baletnica)

I to tyle, Najmilsi. Teraz życzę Wam pięknego lata i oczywiście całej taczki weny, w sam raz do beztroskiego pisania na leżaczku pod gruszą!

                                                                  Wasz samiec alfa,
                                                                             Agrest

Od Mi

Mistimochi naszedł Mi, kiedy ta wylegiwała się w chłodnej wodzie. Choć wadera przynależała do żywiołu ognia, bardzo źle znosiła upały spowodowane przez gwiazdę najbliższą Ziemi. Wolała moczyć rozgrzaną skórę i nabywać mocy potrzebnej do pełnienia obowiązków w  falach Wodospadu Tysiąca Twarzy. W wielu lokacjach próbowała się tak relaksować, ale Misti za każdym razem ją znajdywał, tak jak i teraz.
 – Miiiiiii – wyjęknął, próbując samemu wejść do wody, żeby się do niej zbliżyć. Było to jednak dla niego zbyt nieprzyjemne, by zdołać ją sięgnąć, ku zadowoleniu wilczycy. – Mi, wyłaź, proszę.
Kiedy wadera nie reagowała, podjął się samobójczego planu ochlapania jej. Niestety nie przyniosło to skutków.
 – Mi, no dalej, podnoś się. Podnoś, podnoś, proszę. – Misti się nie poddawał, trochę powoli już panikując, że stało się coś jego wybawicielce i opiekunce.
 – Zostaw mnie, mam wolne – wymruczała w końcu Mała Mi, odwracając jedno ucho ku lisowi. – Co, widziałeś kolejnego magicznego jelenia?
Mistimochi wymownie zamilkł, po chwili wznawiając swoje próby zwrócenia uwagi.
 – Nie, nie tym razem, nie. Tym razem to był wilk.
Gdyby Mi nie miała zamkniętych oczu, wywróciła by je tak mocno, że zobaczyła by własny mózg.
 – Misti, tu pełno magicznych wilków. Mamy całą watahę magicznych wilków. JA jestem magicznym wilkiem. – Bardzo ją kusiło uderzyć łapą w czoło, jednak miała zbyt wygodną pozycję, by to zrobić i zaryzykować utracenie jej.
– Ale ten miał kryształy wrośnięte w barki!
Wadera przestała reagować na ten debilizm, tylko wróciła do relaksowania się. Tak, w końcu się tego nauczyła, był to dla niej ogromny sukces, który wychwalali głównie Wayfarer i Variaishika. Misti z jednej strony też, zaś z drugiej i tak ciągle ją męczył. Usłyszała mamrotanie lisa, po czym on położył się i zapewne poszedł spać. Dobrze. Niech oboje wypoczywają.
<Koniec>

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 5

Delta rozciągnął się na swoim posłaniu. Jego sny były psute, ciche, jakby świat zapadł się na chwilę pod jego łapami i pozostawił go samego w nicości,  w tej zastanej nieobecności jakiegokolwiek bytu. Słyszał jak obok niego przewraca się wilk, z prawe do lewej, z lewej na niego. Sohea spała bardzo… intensywnie. Może dlatego, że wspomnienia jej przeszłości łaskawie towarzyszyły każdemu jej kroku, pomimo że dziecięce zachcianki i igraszki przeważały. Zdawało się, że wizje śmierci i jej zmagania powracały do niej jak za mgłą, jakby niego tylko zakurzone figurki stojące gdzieś na zarupiecionej półce w kącie strychu. No cóż.  Zdarzało się więc, że Delta budził się ze swojej nicości  z rozpędem młodej łapki wciśniętej miedzy jego żebra. „Wychowałem już dwa mioty”, mówi do siebie po czym zamyka oczy ponownie, przed tym jeszcze rzucając okiem na często widzianego w jego posłaniu Puchacza. Ich łączone zapachy, Frezja, Puchacz, Sohea i on sam ciągle i nieustannie wisiały nad starym już nieco niedźwiedzim futrem przysłaniającym kamień i ziemię. Stęchło już to wszystko, a mimo to nadal było wygodne, jak w domu.

Delta stał przy już nie takiej małej Sohei i spoglądał na jej łapy.
—Nieco mocniej. — polecił jej. Samica fuknęła pod nosem, ale włożyła więcej mocy w swoje użycie moździerza. Biedna roślinka, świeża i jeszcze soczysta, zaraz zaczęła zamieniać się w papkę na użytek jakieś maści.
—Tak? —
—Możesz trochę odpuścić, bo ramię zacznie cie boleć, ale tak. Puchaczu? — Delta odwrócił od niej wzrok. Młoda samiczka na chwilę odłożyła narzędzia i spojrzała za siebie. Świat na zewnątrz przybierał kolory zieleni, dano zapomniawszy już o zimie. Wiosna pełną piersią zawitała w progi watahy, a ona siedziała nad jakimiś maściami. Nie żeby sam nie zaoferowała się do pomocy. Może to był jej błąd, ale pomimo pewnego ciągnięcia w kierunkach w których chyba nie powinna iść, miała ochotę stać się kimś więcej niż tylko wrastającą w życie cząstką dawnej siebie. Już nawet trochę zapominała o chaosie, który wprowadzała w życie napotkanych stworzeń.  Co prawda topienie statków, wybuchy i katastrofy samolotowe były niezwykle śmieszne do oglądania, a pewien psychopata w niej cieszył się z każdego zagarniętego przez śmierć życia, to jednak teraz miała nową kartkę do wypełnienia. Nie zdarzało się to codziennie, no chyba że w jej życiu najwidoczniej. Bo to już drugi jak nie trzeci  raz jak narodziła się na nowo. I drugi raz przynajmniej jak zakrętem jej życia okazał się być nikt inny jak Delta. Dawniej szczeniak, który był powodem jej śmierci, a teraz ojciec, który tej śmierci jej darował. Kto by pomyślał, że los uśmiechał się w taki krzywy sposób. Chociaż… czy to było takie krzywe? Nie powiedziałaby. Może to i dobrze że jej własna przeszłość odwróciła się do niej plecami i pieprznęła ją w ten zakuty łeb.
—Jestem tutaj! — Puchacz odparł zbliżając się nieco ciężkim krokiem. Sohea wielokrotnie słyszała jego historię, podobnie jak Frezji, ale nigdy do niej do końca nie dotarło jak ktoś tak niezdarny może być medykiem lepszym od niej. A przecież tyle się już uczyła! A mimo to tego wilka nie dało się nie lubić. Frezja bywała nieco zapyziała i patrząca się w swój nos, ale znośna. Ale Puchacz…
—PUCHACZ! — To był jej ulubiony wilk. Porzuciła więc swoje własne stanowisko aby przytulić się do wilka.
—Ah. Sohea! — Większy basior objął ją ramieniem i wolną łapą potargał fryzurę na tym jej poplątanym łepku. Na chwilę jaskinię medyczną wypełnił najczystszy i niewinny śmiech pod słońcem. Delta odetchnął, uśmiech kwitnąc na jego siwiejącym pysku.
—Przywitania, przywitaniami, ale Puchaczu kochany… mam dla ciebie zadanie. Potrzebuję byś znalazł Misunga i wysłał go lisów. Oni już będą wiedzieć co potrzeba, po czym.. Przekaż proszę  to… — po czym przekazał wilkowi mały pakunek, a ten pochwycił go w pysk. — Florze. Poszukaj jej dobrze, bo to ważne. Jej zdrowie powoli podupada , gorzej z nią niż ze mną. A je już nie młódka kózka, ledwie rok młodszy. — sapnął medyk, jego wzrok padając gdzieś daleko na linię drzew.
—Rozumiem. — Puchacz przytaknął.
—Mogę pójść z tobą? — Sohea podskoczyła na równe łapy, jej sierść na karku zjeżona z podekscytowania. Oboje spojrzeli na Deltę, który tylko uśmiechnął się szeroko.
—Możesz. Pędźcie. Może akurat.. Misung weźmie cię nawet ze sobą do lisów.— Delta machnął na nich łapą.

 

 —Kto cię uczynił nauczycielem latania, niech mi powiedzą jeszcze raz! — Delta zamruczał pod nosem, ale na tyle wyraźnie aby rozniosło się po zimnych skałach jaskini medycznej. Mezularia tylko cmoknęła w odpowiedzi. Dwa szczeniaki siedziały obok niej, nieco poobijane, aczkolwiek jej nie pobiją. Samica wyglądała bowiem jakby przeleciała przez stado nietoperzy, co nie było wcale niewiarygodnym scenariuszem, patrząc na to jak często siłą Rana przynosiła ją do jaskini medycznej. Ile razy toż to miało połamane nóżki? Delcie łap by zabrakło żeby to policzyć. Kiedyś złamie sobie kark i tyle będzie z kolejnej Rubli na terenach watahy. Może to i dobre. Te ptaki nic tylko panoszyły się w jego życiu jak plaga, której nie szło się pozbyć. Chociaż ten miał odrobinę skruchy i gadane, wybronić umiała się przed jego zirytowanymi komentarzami ,a i o dzieci dobrze dbała , a to się liczy na plus. Ha. Cokolwiek w Rubliach na plus toż było zaskoczenie dla Delty, chociaż zdarzało się, że nawet i Szkliwo coś dobrze powiedział. Rzadko, ale czasem ta marna kukiełka pokryta piórami potrafiła dopiąć swego. Parszywiec. Ale potrzebny… Chyba.
—Bez nich to by się nic nigdy nie zaczęło. — Delta miewał w zwyczaju narzekać Konstancji, kiedy popijali sobie herbatkę ziołową na bóle stawów. Kiedy to przyszło, że Delta wrósł językiem i podejściem w stare pokolenie? Jakby mrugnął to ledwie wczoraj starał się o stanowisko pomocnika medyka, ganiał z Pakim po polach szukając przygód, pracował u boku Yira, śmiał się ze Szkłem nad ogniskiem wesoło oświetlającym pyski Kary i Ciri. —To Admirał wszystkiemu winny. Parszywy nieboszczyk! —
—O martwych się podobno źle nie mówi. — poczciwa Konstancja odpowiadała tylko z uśmiechem.
—Żaden z niego martwy. To trup. —
—A jaka to różnica? —
—Jedno zasługuje na swoje miano. Drugie jest tylko marnym wspomnieniem ciała, które kiedyś żyło oraz wszystkim co postąpiło i za takie winno się mu wypominać. A że Admirał stąpał po tym świecie z intencją zabijania, nie ma dl niego w mojej głowie tytułu martwego. — Nawet kiedy odszedł w Delcie paliło się ognisko, pełne nienawiści do wilka, który zepsuł wszystko w jego życiu. Wszystko.
—Tak więc, dwa razy na obicia. — mruknął do dzieci. — I zaraz ich nie będzie. — Szpak i Smoła spojrzeli na niego. Dwa zupełnie różne wieki, a jakie do siebie podobne. Oba czarne i  ze skrzydłami jak u ptaka. Oba poobijane. Oba spoglądające na niego rozumnym wzrokiem. Z pewnością bardziej rozumnym inż. Mezularia zaglądająca mu przez ramię. — A ty siedzisz tu do jutra rana. Jeno wyślę Puchacza po twoją współlokatorkę co by nabiła do tego pustego łba nieco wiedzy i ogłady. —

 

Dni tak słodkie i ciepłe, acz deszczowe witały ich w swoje ramiona kiedy wiosna na dobre runęła swoją osobą w ich gościnę. Delta mógł tylko odetchnąć ciężko jak serwował kolejną dawkę syropu na kaszel. Przeziębienie za przeziębieniem odsyłał chorych z lekami do siebie. Nie ma co trzymać ich na łóżkach i zarażać tym świństwem wszystkich innych. Przeziębienie nie koniec świata, wydobrzeją w swoim własnym ciepłym łóżku. Zdarzyło się też, że i niespodziewani goście go odwiedzili. Jak tylko z daleka usłyszał ten charakterystyczny stukot pazurów to od razu wiedział cóż to za stworzenie wkroczyło w jego obecność. Chociaż najpierw odezwała się Sohea:
—Tato! Czy to jest ten ptak, którego nie lubimy? — jej kolorowy łepek wyjrzał zza kartki jaką czytała. Dzięki Generałowi za dobroduszność i podszkolenie tego małolata w pisaniu, bo jakby Delta miał ja uczyć, to świat by nie poznał co ona tam skrobie. A i ułatwiło to prace Frezji i Puchaczowi. W każdym razie.
—Nie sądzę. — Delta był praktycznie pewien, że nie. —To inne. —
—A nie lubicie jakiegoś ptaka tutaj?— samica Rubli wkroczyła do jaskini otrzepując się z zimnego deszczu. Jej żółta pelerynka opadła na jej plecy przyklejając się do wymokłych piór.
—Dwóch. Wprawdzie żaden na razie odwagi nie ma żeby tu wejść, ale nigdy diabłów nie wiadomie! — Delta mruknął pod nosem. — Ale Miodełka, tak?
—Miodełka doprawy. — ptaszyca ukłoniła się delikatnie po czym wbiła wzrok w ich drobny dobytek. Cóż. Sale były w miarę puste, tylko z Izolatki ktoś właśnie kichnął głośno.
—Co sprowadza? —
—Em… Głównie pytanie, czy widzieli Kaia. Takiego ptaka, jak ja, tylko…—
—Chudsze, głupie i zapite? —
—Dokładnie. Wiadomość do niego niosę od wujka ciotecznego czy innego cholerstwa i dość mam już szukania go po zakamarkach a żem obiecała za niedrobną sumkę, żem go znajdę to i muszę go znaleźć. — odparła widocznie niezadowolona.
—Nie widziałem diabła i niech go w moje progi na razie nie pcha. —
—A ja żem widziała. — Konstancja zachichotała pod nosem, jej oczy znikając w szerokim uśmiechu.
—Widziałaś? —
—W sumie to żem bardziej słyszała niżeli widziała ,ale doprawdy, toż wam towarzysze dopiero historia. —
—Lubię historie. — Sohea porzuciła swoją kartkę i przysiadła aby posłuchać uważniej.
—To słuchajcie. Ostatnio to widziała go Pinezka na patrolu granicy, jak szedł do wsi, ale jakiś taki blady. Poznała tylko po głosie i chodzie, bo to takie przygłupie stworzenie. A biały był cały, z dziobem czerwonym i ogonem czarnym. Za bociana we wsi się podał, chorego na to wszystko! — samica zaśmiała się pod nosem, a Delta jej zawtórował. Cóż za idiota, ale jednocześnie jakieś to dobrze oczekiwane po nim, że się tak poniży i ośmieszy.
—To ja go za nocy poszukam we wsi. Dziękuję. Miłego! —
—Gładkiego szybowania! — Delta machnął na nią łapą. Nie było jej wiele czasu. Pewnie wyleciała w dal, jak to czasem bywało z ptakami i teraz wróciła.  
—Co za czasy. Żeby Rubila za bociana się przebrała! — śmiech Puchacza zadudnił obok nich wypełniając jaskinię przyjemną atmosferą.

Delta odetchnął ciężko. Jego łapy przesunęły po trawie. Jaskinia medyczna stała pusta. Puchacz poszedł an małą misję dla samego siebie, Sohea u jego boku wpatrzona w niego jak w obrazek. Frezja wyszła do matki, mamrocząc pod nosem coś o ojcu i żeby modlił się aby nie przyszło mu się z nią spotkać. Nadal trzymała nad nich jego nieogarnione „świeckim” umysłem oczekiwania wobec jej osoby. I tak, w ten sposób zimne ściany pozostały jedynymi duchami jego towarzystwa. A noc wysoko na niebie świeciła księżycem, który prawie pełny rozjaśniał świat. Gdzieś kawałek dalej świetliki unosiły się do nieba, spłoszone ruchem zapewne polnej myszy. Medyk spojrzał na pustą salę, pochwycił kartkę i podpisując ja najwyraźniej jak umiał wyszedł. Jemu też się należało odrobinę od życia. Spacer dobrze mu zrobi na stare kości.
Nie miał zamiaru iść nigdzie daleko, ale jego łapy jak zwykle poniosły go w świat daleki, chociaż dobrze już znany. Kiedyś może mógłby zachwycać się otoczeniem ,ale teraz znał każdy zakamarek, nawet jak tylko przez mgłę pamięci. I nawet jeśli żadna rzeka nigdy nie jest taka sama, to nadal pozostaje tą samą rzeką płynącą przed siebie. Ścieżki się zmieniły, ale nadal wydeptana ziemia prowadziła tam gdzie wcześniej.
Delta przysiadł sobie na jakimś kamieniu, jego oczy przymykając się, świeże kwiaty zdobiąc jego drobną głowę. Skryty las witał go za plecami, jego gołe drzewa ciągnące się w górę na obrzeżach. Delta spojrzał w jego głąb i odetchnął. Któżby bał się lasu jeśli ma za sobą przeszłość jak on. Z niebarwnym uśmiechem basior wbił wzrok w księżyc, pozwalając sobie zastygnąć w bezruchu na dłuższą chwilę, a myślom wędrować w dal. 
—Zdaje się, że coś was dręczy Towarzyszu. — głos zza niego nie zaskoczył go ani trochę. Może już był swojego wieku, ale nadal doskonale panował nad swoim otoczeniem, na ile mógł. Usłyszał wilka zanim ten się wypowiedział.
—Czy ja wiem. — Delta odetchnął, nawet się nie odwracając.
—A jednak z jakiegoś powodu tutaj jestem… — samica przysiadła obok niego, jej przenikliwy wzrok wbity w medyka.
—Mam wszystko. Renomę i sławę, rodzinę, a nawet i samego siebie może bym i odnalazł jakbym poszukał, a i nawet przyjaciółka moja stara czai się niekiedy za progiem. — Delta zaśmiał się ponuro. — A jednak jakoś tak pusto. —
—Czyli jednak siebie brakuje. —
—Może… Albo to po prostu to rozmyślanie o przeszłości i wszystkim co miałem stawia mnie na miejscu rozpaczy za straconym…—
—Czy może to po prostu już nie wiesz czego chcesz?—
—Rzekłbym, że chciałbym spokoju, ale do tego chyba musiałbym porzucić prace, a to moja pasja i miłość, której od drugiego wilka nigdy nie zaznałem. —
—To miłości brakuje? —
—Miłości? — Delta skrzywił się i w końcu spojrzał na rozmówcę. Ciemna sierść mieniła się na błękity w srebrnej poświacie księżyca. — Miłości mam zdaje mi się wystarczająco. Dwa mioty i jeszcze jeden szczeniak wychowane pod moimi skrzydłami. Ma się kto mną zająć jeśli kiedykolwiek zasłabnę na starość. Ma mnie tez kto odwiedzić, bo i przyjaciół mam za granicą i tutaj. Czy potrzeba mi więcej miłości? —
—Może po prostu już czas na śmierć jak nie ma do czego dążyć… — wadera uśmiechnęła się nieco żartobliwie. Delta odetchnął, jego oczy padając na mdlejący kwiat maku rosnący zaraz przy kamieniu.
—Złe miejsce wybrał żeby rosnąc, a jednak rozkwitnął. Umiera spokojnie, jak nadszedł na niego czas, młodo, ale święcie. I ja zwiędnę jak przyjdzie czas, a żadne z nas nie może być pewne kiedy to. Kto wie. Może czekają na mnie jeszcze rzeczy wielkie i większe? — i przymknął oczy, jego osoba pozostająca sama w świetle niepokalanego księżyca. Ojca i matki wielu wierzeń tego świata. — A może ty mi zdradzisz, kiedy na mnie czas i co mnie jeszcze czeka? —

Ale odpowiedziała mu cisza


Od Agresta - „Rdzeń. Mimo słabości”, cz. 2.17

- A to... łajdak. - Brązowa wilczyca pociągnęła nosem i zatrzymała się na chwilę pośrodku pola, aby łapką wytrzeć pysk. Wypłakiwała oczęta, jak burzowa chmura nad spienionym morzem, prosto w żagielną płachtę zagubionego okrętu, pobieloną uśmiechem Słoneczka. - Łajdak, jak ta cała WWN! Co się stało z tym światem przez cały czas, gdy mnie tu nie było? Kiedyś wszystko było inaczej.
- Inaczej?
Drgnęła.
- Kim ty jesteś? - zapytała z trwogą, patrząc prosto w złote oczy błyskające z cienia granatowego pyska wilczycy o sierści jak bezgwiezdna noc. Oto mijały lata, a ona wciąż nie została przecięta ni jedną świetlistą kometą; nie rozbłysnął na niej ani jeden, siwy włos. - Gerania?
- Och, poznałaś mnie! - Postać podniosła głowę i pewnie by jeszcze do tego podskoczyła, lecz nie godziło się skakać z radości komuś jej dostojnego urzędu. - A ty Wrona, mała podróżniczka. Ale trapi cię jakiś wielki kłopot.
- Mawiali, że jesteś duchem, nie wróżbitką.
- No to porozmawiaj z duchem. - Wilczyca usiadła na uboczu drogi i zapraszająco poklepała łapą trawę obok siebie.
- Czy nie tak właśnie marnuje się życie? - Ociągając się, Wrona usiadła wreszcie na wskazanym miejscu. - Całymi dniami włócząc się po tym ciemnym lesie w WSC?
- Czy nie tak można nauczyć się więcej dostrzegać i więcej rozumieć? Czasem jestem tak dumna z tego miejsca...
- A ja czasem chciałabym stąd uciec.
- Raz już to zrobiłaś. A jednak wróciłaś.
- I żałuję!
- Wróciłaś, bo tęskniłaś do dzikości. Nie podobało ci się wieczne chowanie przed ludźmi, polowanie na kury i szczury, ani szum ulic, który stale gościł w twoich uszach. A tutaj? Rozejrzyj się. Czy ten ciemny las i to szare niebo, to nie najpiękniejszy widok, na jaki stać zmęczone oczy?
- Nie wygodniej byłoby je zamknąć?
- Jeszcze zdążysz. Czy warto zresztą strzępić język, czy nie widzisz tego cudu wokół siebie?
- Brak mi słów. Nie potrafisz pocieszać.
- Bo nie po to tu jestem! - Gerania zaśmiała się perliście.
- Nie pomagasz! - wykrzyknęła Wrona i jak na zawołanie wybuchła szczerym płaczem.
- Och, tak się tylko droczę. Posłuchaj.
- Nie! Nie chcę słuchać! Wynoś się!
I, jak na wypowiedziane życzenie, Gerania znikła. Brązowa wadera umilkła i rozejrzała się z przestrachem. Echo głosu ucichło, a powidok postaci wyrytej w szeroko otwartych ślepiach rozpłynął się w powietrzu.
W leśnych ostępach dało się słyszeć pojedyncze kapnięcie. Bezwzględne prawa fizyki i wszystkich innych nauk splatały nierozerwalny, nierozplątywalny węzeł zdarzeń. Ostry promień słoneczny przekłuwał na wylot zwisający z gałęzi, lodowy ząb. Wśród świerkowych igieł rozbijał się później na wiele małych promyczków, z których każdy, po spełnieniu swojego zadania, ginął gdzieś wewnątrz wiecznie zielonych listków króla zimy. Śnieg pod drzewem był twardy i podziurawiony, jakby pogryzły go korniki. To kropla za kroplą kapały na niego z wysoka.
Jedna z nich kapnęła na czoło Szkliwa. Starł ją czym prędzej i jeszcze dla pewności, że zniknęła doszczętnie, potarł dotknięte miejsce skrzydłem. Skulony zmrużył oczy, by nie wdzierało się do nich kłujące słońce, narzucił kaptur na głowę i poszedł dalej.
Ziemia na granicy stepów nadal była uśpiona i twarda od mrozu. Jeszcze żadnego śladu zieleni; żadnego listka. Póki miał jeszcze dość czasu, przystanął i patrzył. Tak jakby ciepło jego wzroku mogło rozgrzać piasek, zastukać w maleńką skorupkę i wzbudzić do życia drzemiący w środku zarodek. Ale nasiona kuliły się nadal. Niewzruszone, niczym rycerze drzemiący u stóp pradawnej góry, w wiekowej grocie, strzegący największego skarbu świata. Gotowi powstać, dopiero gdy ktoś wtargnie, by go odebrać.
A nad jaskinią alf, wystające spod śniegu, pojedyncze kępki trawy, drżały w swoim delikatnym tańcu. Hasał wesoły wiaterek. Wsłuchując się w świergot maleńkich ptaszków, przeciągnąłem się rozkosznie. Dobry, gwiezdny przyjaciel dawno tak czule nie ogrzał moich starych kości. Kroki powiadomiły mnie, że Nymeria i Legion właśnie wracają z jaskini łowców. Zapach wyraźnie wskazywał na dorodną sarenkę.
- Będziemy mieli spory zapas! - klasnąłem w łapy, gdy nasz przyszły posiłek zjechał z grzbietu naszego syna, tuż za progiem jaskini. Basior otrzepał się z sarniej sierści.
- Na jutrzejszą kolację na pewno jeszcze starczy. A gdzie Szkliwo? Poszedł już?
- Tak. - Tajemniczo zniżyłem głos. - Znowu mają te swoje narady w WWN. Ale to dobrze, dobrze, niech chodzi. Jutro rano da mi znać mi o wszystkim, co się tam działo.
- Poważnie wiesz o wszystkim?
- A myślisz, że po co innego on mi tam? Widzisz, Legionie, sekretarz ma przywilej nadzoru odgórnego nad nami. A my musimy zadbać o oddolny nadzór nad sekretarzem. To recepta na udaną współpracę. - Puściłem mu oczko. - Jak droga minęła? Nie spotkaliście żadnego wroga chabrowego reżimu? - zażartowałem, ponownie rozwalając się brzuchem do góry.
- Cisza, spokój. Jak w bajce - wtrąciła małżonka i uśmiechnęła się słodko, a ja odwzajemniłem to bez słów. Oboje doskonale rozumieliśmy podskórne znaczenie takiego spostrzeżenia.
- Jak miło. Jak miło... - Sennie przymknąłem oczy.
- Dzień dobry. Można? - Na dźwięk głosu, moje uszy czujnie powędrowały na czubek głowy. Wyprostowałem się i serdecznie uniosłem przednie łapy, zamaszystym ruchem zapraszając do zajęcia miejsca.
- O każdej porze dnia i nocy, generale.
- Dziś na szczęście jako kronikarz.
- I oby jak najdłużej. Co też mi przynosisz?
- Nowe rozdziały kroniki watahy do podpisania. - Jak zwykle, jego szczupła, lecz postawna sylwetka budziła zasłużony szacunek. Oczy, które wiele już widziały, tamtego dnia patrzyły na świat ze spokojem. A torba spoczywająca na jego karku pękała w szwach. Miałem nadzieję, że po prostu stawiał duże litery, ale znając jego zamiłowanie do pięknych słów, obrazowych opisów i rozbudowanych metafor, nie liczyłem na szybkie skończenie pracy.
- Och, z wielką chęcią się w nie wczytam. Chodźmy do środka. Wejdźmy, żeby nie zamokły tu w śniegu. Ogień trzeba będzie rozpalić. Ślepia już nie te. Legion, synu! - zawołałem. - Wygląda na to, że dziś na obchód pójdziesz sam.
- Tak... Tak jest, tato.
- No, nie rób takiej miny. Świetnie dasz sobie radę!
Byłem pewien, że sam w to nie wątpił. Stał się dla mnie dodatkową parą łap i oczu, tylko rozumu musiałem mu jeszcze od czasu do czasu udzielać.
Tyle to o mnie - przepraszam, o nas - i o naszym nudnym od beztroski życiu. Przenieśmy się znów na południe, a na południu, gdzieś w dzikich ostępach, Ableharbin stał przed wejściem do jaskini, w której przed spotkaniem już zbierały się pierwsze wilki. Z każdą chwilą ciche rozmowy, stłumione przez skalne ściany, przeobrażały się w wesoły gwar. Basior tymczasem przestępował z nogi na nogę i czekał jeszcze na jednego ich uczestnika. Nie zawiódł się. Szkliwo jak zawsze dotarł przed czasem.
- Towarzyszu. W samą porę. Mam do was sprawę, zanim udamy się na zebranie.
- Oczywiście. - Przybysz pochylił się z lekka, by powolnym ruchem szponów zsunąć z siebie kaptur. Szczęśliwie wejście do groty leżało w ciężkim cieniu Borów Dworkowych, niedostępnych dla południowej jasności nieba. Nawet śnieg w tym świetle przyjmował spokojną, błękitną barwę. Nie było potrzeby dłużej chować się przed ostrym słońcem.
- Jakiś czas temu, jak pewnie wiecie, odwiedziłem Agresta na jego stanowisku. - Sekretarz ruchem głowy zaprosił do podążenia za nim, leśnymi bezdrożami. Najwyraźniej miał już obraną trasę, bowiem jego nogi kroczyły sprężyście i bez żadnego namysłu. - Wybraliśmy się na obchód i podczas tego obchodu miałem okazję popatrzeć na nauczycielkę, prowadzącą zajęcia z młodzieżą. Wiecie, takie zwyczajne, dla małych szczeniąt, o roślinkach, rybkach i kamykach. Oczarowały mnie te niewinne, szczenięce serca.
Szkliwo przyglądał mu się spode łba.
- Do czego zmierzacie? - zapytał delikatnie, gdy rozmówca zrobił przerwę na, zdawało się, zebranie myśli i głębszy oddech. - Według umowy WWN nie jest zaangażowana w nadzór nad naszym systemem oświaty.
- Macie rację, oczywiście. Wysłuchajcie do końca, towarzyszu.
- Przepraszam.
- Wiem, że sami rządzicie kształceniem uczniów urodzonych w waszej watasze. Nie podważam tego. Chciałbym za to przedstawić wam pewien koncept. Chcielibyśmy raz na jakiś czas w ramach zajęć zaprosić wasze szczenięta do nas, żeby mogły poznać najbliższych sąsiadów, zobaczyć rzeczy, których nie macie w WSC, naszą przyrodę i okolice. Czy nie uważacie, że to rozwijające dla młodych umysłów? Moglibyście urządzić coś takiego dla naszych szczeniąt także u siebie i bylibyśmy rozliczeni.
Oczy ptaka otworzyły się nieco szerzej, a głowa na zmęczonej szyi wreszcie uczciwie podniosła się do poziomu rozmówcy. Pragnę opowiedzieć wam ze szczegółami, co działo się w jej środku, ale niestety nie mam mocy czytania w myślach, nawet jeśli byłyby to myśli mojego asystenta. Cóż, jak wiecie, nie mam żadnej mocy. Mniejsza z tym. Powiem więc tylko to co zawsze, czyli to, o czym jestem święcie przekonany: Szkliwo zawahał się, odruchowo szukając ukrytego gdzieś w tym pomyśle, błyskotliwego podstępu. Żadnego nie potrafił się doszukać, ale przyszło mu do głowy jeszcze jedno. Jaki cel miał sekretarz w tak nagłej chęci wsparcia chabrowej młodzieży? Chciał ją oswoić ze sobą i swoją watahą, oczywiście, lecz nie tak, jak działo się to zazwyczaj, gdy dorosły wilk w interesach pewnego dnia wybierał się bądź zostawał skierowany do południowych sąsiadów. O wiele głębiej, bo już od najmłodszych wilka lat.
Jeszcze przez krótką chwilę zwlekał z odpowiedzią.
- Rozumiem.
- Hm? - Sekretarz pogodnie zwrócił się ku niemu. Spodziewając się rozwinięcia lakonicznego stwierdzenia, bowiem najwyraźniej nie wyczerpało ono jego oczekiwań. Był gotowy na pytania, wątpliwości. Przygotował już celne odpowiedzi na każdą możliwą.
- Rozumiem. To by wymagało pewnych drobnych zmian. Ułożenia programu wycieczek i zwiększenia wymiaru nauki. W przeciwnym razie nauczyciele mogliby nie zdążyć pokazać szczeniętom wszystkiego. Chyba że kosztem czegoś, czego uczyli zazwyczaj. To w takim razie wymagałoby również doszkolenia nauczycieli... jeśli tak w ogóle można to nazwać.
- Ale czy nie uważacie, że warto? - Ableharbin wesoło zmarszczył jedną brew i nawiązał kontakt wzrokowy z towarzyszem. Ten zawahał się.
- Tak, macie rację. Warto. - Na krótką chwilę ślina uwięzła mu w gardle. Przywódca, słysząc odpowiedź, wyprostował się dumnie i z satysfakcją skierował swój żelazny wzrok z powrotem przed siebie. Niepostrzeżenie zaczął zmieniać kierunek marszu, prosto na drogę powrotną. Widocznie uznał rozmowę za zakończoną sukcesem. Szkliwo natomiast odezwał się raz jeszcze. - Też mam jedną sprawę.
- Do waszych usług, towarzyszu.
- Niedawno była u was jedna z wader z naszej watahy. Prosiła o przyjęcie jej pod skrzydła WWN. Czy pamiętacie tę petentkę?
- Tak, pamiętam.
- Brązowa, z czarnym krzyżem na łopatkach. Nie przyjęliście jej?
- W rzeczy samej.
- Czego zabrakło?
- Po pierwsze musiałbym najpierw upewnić się, że to rzeczywiście wilczyca należąca do WSC, a to trwa. Gdy jej o tym powiedziałem, od razu kazała mi, cytuję, wracać do diabła. Po drugie, nie podała żadnego sensownego wyjaśnienia, jedynie powtarzała, że potrzebuje szybko się przeprowadzić. Jeśli musiała opuścić waszą watahę, musiała mieć też jakiś powód do pośpiechu. Nie wyglądała na osobę, której można zaufać, a tym bardziej nie dała tego po sobie poznać słowami. Podejrzewam że znacie ją dobrze. Co to za dobrodziejka?
- Wrona. Szeregowiec w wojsku WSC. Córka naszego zmarłego plutonowego.
- Według was nie jest to zatem niepewna moralnie osoba?
Szkliwo pokręcił głową, jednocześnie energicznie i z pewnym zmęczeniem.
- Nie. Ani żaden szpieg, ani awanturnik, ani złodziej czy zabójca. Dobra dziewczyna. Chciała się przenieść przez sprawy osobiste. Jeśli bylibyście jeszcze skłonni zmienić zdanie, mogę poręczyć za jej intencje.
- Dobrze. Niech przyjdzie do mnie jeszcze raz, jeśli będzie chciała. Coś wymyślimy. Oczywiście będzie wtedy musiała zasilić szeregi naszego wojska.
- Może i na to znajdzie się rozwiązanie? Zgodnie z umową kilkoro waszych żołnierzy nadal przebywa na terytorium WSC. Z pewnością któryś wolałby wrócić na swoje stare miejsce w WWN. A ona zostałaby na swoim.
- To dobry pomysł - stwierdził sekretarz oszczędnie. - Tak zrobimy. A teraz wracajmy na zebranie. Może jeszcze się nie spóźniliśmy.
W jaskini kręciło się kilka nowych pysków. Witomir przestawił każdego z nich i po krótkiej wymianie uprzejmości przeszedł do omówienia jakichś wydarzeń ostatnich dni. Wszyscy z uwagą uczestniczyli w spotkaniu, myśląc pewnie, jak miło słuchać opowieści o niczym, gdy w domach czekają kochające rodziny. Po przydługim wstępie głos zabrał Radoborn; wilk, który na każdym ze spotkań odzywał się z rzadka lub wcale, częściej nawet wcale.
- Myślę - rzekł, chrząkając przy tym, by dodać głosowi mocy - że czas poruszyć kwestię, którą pomijaliśmy na zebraniach. Być może optymistycznie, ale czy słusznie? Idzie tu o nasze bezpieczeństwo.
Szkliwo w pośpiechu połączył wątki. Zapowiadało się na coś z dziedziny bliskiej nie tylko Radobornowi, jako szeregowcowi, ale i jemu samemu, ze względu na oba zajmowane stanowiska.
- Nie ma co ukrywać, że rozbroiliśmy się po wojnie. Zostały nadszarpnięte nasze siły, ale, pewni pokoju po wygranej, zamiast skupić się na odbudowie i rozbudowie wojska, zadowoliliśmy się resztą tego, co mieliśmy przed wojną.
- To słuszne spostrzeżenie, towarzyszu - stwierdził Ableharbin. - Nieodzownym jest wziąć je pod uwagę. Ale czy dobrze rozumiem, jakobyście sugerowali, że nasza pewność pokoju może być błędna?
- Nie, nie chcę siać paniki. W jaskini wojskowej nie uważamy, by groziła nam kolejna wojna. Gdyby tak było, to oczywiście od razu podjęlibyśmy dużo bardziej zdecydowane kroki. Ale są rzeczy, którym musimy się przyjrzeć.
- Co macie na myśli?
- W ostatnich dniach WSJ wzmocniła kontrole na granicy. Nie wiemy, co było tego przyczyną, ale ich stróże patrolują rubieże kilka razy dziennie.
- To rzeczywiście nietypowe, zgodnie z naszą wiedzą na temat ich struktur.
- Z mojej strony to uwaga do waszej wiadomości. Wojsko zajęło się tą sprawą, ale nie pogardziłoby zwiększeniem przydziałów zdobyczy z polowań, jak i pewnymi regulacjami dotyczącymi pracy wilków na stanowiskach wojskowych.
- Zapraszam jutro dwóch przedstawicieli wojska do jaskini przywództwa. Wszystko omówimy i zweryfikujemy ilość środków przeznaczaną na poszczególne sektory. - Ableharbin dostojnie skinął głową, a przedmówca odpowiedział mu tym samym, z przeuroczą mieszanką satysfakcji oraz wdzięczności wymalowaną na pysku. - W porządku. Czy ktoś jeszcze ma sprawę, którą chciałby omówić? - Po dłuższej chwili powszechnego milczenia, sekretarz znów zabrał głos. - Zatem krótkie dziś mieliśmy spotkanie. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam udanego dnia i tygodnia. Do zobaczenia na następnym zebraniu.

- Dzień dobry, Achpilu. Zgłaszam się zgodnie z zapowiedzią. - Kawka podniosła głowę i wypięła pierś, stanąwszy u wejścia do piaskowego wąwozu. W jej sercu grała melodia nerwów nastrojonych przez prawdziwego mistrza swojej sztuki. Oto ceremonia zaczynała się po raz kolejny, tym razem jednak przewodził jej guślarz, który czerpał swoją moc prosto od sił wyższych.
- Świetnie. Jak obiecałem, wszystko przygotowałem. Pacjentkę zapraszam, a rublia caerulea zostaje na zewnątrz.
Badanie nie trwało długo. Szkliwo nawet nie zastanawiał się, na czym polegało, pokładając wszystkie nadzieje w kompetencjach tego, o kim słyszał przeróżne, dziwne historie. Niechby okazały się prawdą i powołały do życia prawdziwego wilka-cudotwórcę. Taki był im potrzebny.
- Zapraszam cię również, żebyś mi się przydał. - Basior wysunął nos ze swojego piaskowego gabinetu, machnąwszy łapą na towarzysza swojej pacjentki. - U ludzi miałem od tego pomocnika. Bez twojego sokolego wzroku nie wykonam badania.
- Czego potrzeba?
Wilk starannie włożył do środka krzywego urządzenia płaski, równo wycięty kawałek szkła. Przestawił jakiś trybik tuż nad nim i wskazał na wystający z aparatury element.
- Proszę zajrzeć i powiedzieć, co jest widoczne w polu widzenia.
Szkliwo ostrożnie zbliżył się do maszyny i przyłożył oko do jednego z wystających z niej okularów.
- Niewiele. - Kątem oka zauważył, że wilk majstruje przy urządzeniu, a wraz z ruchem jego łap, obraz zaczął się zmieniać. - O, teraz widzę. Nie, już nie. Teraz. Dużo rzeczy. Jasne kropki, ciemne kropki. Fioletowe plamki z ciemnym środkiem. Czego szukać?
- Małe, czy duże?
- Duże, wielokątne, fioletowe plamki.
- A tych małych ile?
- Dużo.
- Czyli widzisz tam wiele różnych komórek? - dopytywał basior, marszcząc swoje wyliniałe brwi i w zadumie błądząc wzrokiem po ścianach wąwozu.
- Na to wygląda.
- A jakieś plamki bez kropek w środku?
- Nie - odparł Szkliwo w najwyższym skupieniu.
- Tu z boku jest pokrętło. Jak nim pokręcisz, zobaczysz co jest w innych miejscach.
- Nie, nie widzę.
- Jesteś pewien? - Gdy odpowiedziało mu twierdzące skinienie głową, Achpil kwaśno pokręcił nosem. - To się dogadaliśmy. Jak ślepy z głuchym. No dobrze, wystarczy. Przyjdźcie za kilka dni. Jeszcze za wcześnie.
- Za dwa? Trzy?
- Powiedzmy, pięć. Kawko, czy masz w pogotowiu samca?
Goście popatrzyli po sobie ze zmieszaniem.
- Trzeba to jeszcze... dokładniej omówić. Nie śpieszymy się. - Wilczyca zniżyła głos.
- Masz kogoś? - mruknął Szkliwo.
- Tak, Abruana. Był na stepach z moim ojcem. Może go pamiętasz.
- Pamiętam - odrzekł. Nieco cicho, nieco chłodno. - Jeśli mu ufasz, to nie mam niczego do dodania.
- To dobrze. Nie zwrócę się do niego z żadną nową sprawą.
- Chwileczkę. - Wtrącił Achpil. - Polecałbym spróbować z nowym reproduktorem. Oprócz wykluczenia potencjalnego czynnika partnera, musimy wykluczyć immunizację.
- Co wykluczyć? - Kawka zmierzyła przedmówcę szybkim, podejrzliwym spojrzeniem.
- Uodpornienie na nasienie danego osobnika przy powtarzalnym współżyciu.
- Och...
- Nie patrz na mnie. - Szkliwo pochylił się lekko pod bezradnym spojrzeniem towarzyszki. - Choćbym chciał, to nie pomogę. Nie przychodzi ci do głowy ktoś jeszcze?
- Być może. No, jest jeszcze trochę czasu. Pomyślę.

Cdn.

poniedziałek, 3 czerwca 2024

Od Małej Mi (trening szybkości)

Od dłuższego czasu Mildretfiri, a raczej Mała Mi, spędzała swoje dni dokładnie tak samo, choć nawet nie była pewna, czym to „tak samo” było. Czy były to polowania i patrole? A może odwiedzanie rodziny? Coś było zawsze „tak samo”, jednak na ten moment wszystko było schowane za mgłą obojętności i braku motywacji. Mi działała na automacie, niczym robot, który ma zaprogramowane konkretne zadania i nie posiada umiejętności, by rozwinąć swój kod.

Gdy ostatni raz widziała Waya, swojego starszego „brata” (bo owym bratem nie był, nawet jeśli zostali wychowani przez tego samego basiora. Po prostu nie umiała widzieć swojego „rodzeństwa” jako rodziny), powiedział jej, że powinna zrobić sobie wolne, znaleźć dodatkowe zajęcie, które nie wiązałoby się z jej głównymi w życiu celami i w ten sposób odpocząć umysł, ale ona nie chciała tego słuchać. Wydawało jej się to strasznie nieproduktywne. Według niej należało całe swoje jestestwo poświęcić swoim celom, by pod koniec życia czuć się spełnionym oraz zadowolonym. Uparte podążanie za marzeniami prowadzi tylko do wiecznej pogoni, twierdził Vari. Mi w to nie wierzyła.

Jej dni pozostawały zamglone, mechaniczne, aż do którego ranka, kiedy obudził ją znajomy rudy pyszczek lisa Mistimochiego.

Mistimochi był lisem, którego Mi kiedyś przypadkiem uratowała, gdy ten był jeszcze szczeniakiem. Teraz był większy, prawie dorosły, ale wciąż uparcie trzymał się watahy, a w szczególności swojej wybawicielki. Wadera potrafiła go na pół dnia zgubić, a potem wracał do jej życia niczym cojesienna choroba, domagając się uwagi i słownego wsparcia. Z początku Mała Mi z dobrego serca ulegała tym niemym prośbom, teraz nie miała problemu przypalić mu kawałek futra, byle by się od niej odczepił.

Prawie to tego ranka zrobiła, gdyby Misti w dobrym momencie nie odskoczył. Niestety znał już tendencje czerwonej wadery.

– Mi! Mi, pobudka. Wstawaj. – Lis potrząsnął częściowo śpiącą jeszcze waderą. – Wsta-waj! Coś się dzieje i nie uwierzysz, co!

Wilczyca zasłoniła oczy, nie chcąc ulegać nawoływaniu Mistimochiego, jednak jego energia promieniała tak bardzo, że szybko ją to rozbudziło. Rzucając jakimiś przekleństwami i wulgaryzmami pod nosem, ostatecznie podniosła się na nogi. Nie zabrakło też morderczego wzroku, z którego Misti sobie nic nie zrobił.

– O co chodzi? – warknęła, przecierając oczy. Poczuła w kącikach piasek, który szybko wydrapała.

– Mamy magicznego jelenia na terenach watahy!

Mała Mi spojrzała na bezczelnego gnojka z mieszanką irytacji i politowania. Typowi ewidentnie odbiło na łeb od przebywania wśród magicznych wilków, bo nie ma kija we wsi, że na terenach Watahy Srebrnego Chabra pojawił się jakiś magiczny jeleń. Takie stworzenia były reliktem zamierzchłych czasów, tradycyjnym motywem, gdy watahy takie jak Wataha Srebrnego Chabra były bardzo powszechne i ciężko było znaleźć dobre miejsce dla siebie, bo wszystko wyglądało bardzo podobnie, łącznie z wilkami. W ich obecnych czasach magiczny jeleń był tak głupią ideą, że nikt nie był nim zainteresowany. Były ciekawsze tematy jak polityka, praca, czy chodzenie po kartki. Ale magiczny jeleń? Mi miała jednego przed sobą, tylko poroża mu brakowało. Mistimochi milczenie wadery potraktował jako zaproszenie do dalszego gadania.

– Widziałem go sam. Sam! Podszedłem do niego, a on puf! Zniknął i po chwili pojawił się kilkadziesiąt skoków zająca dalej. Miał takie wielkie poroże, bardzo potężne, był biały i miał niebieski pasek wzdłuż ciała. Był bardzo ładny, bardzo, słowo!

– Srutututu, majtki z drutu – burknęła, ścieląc zawczasu swoje legowisko, by na wieczór móc się na nie położyć bez dodatkowej roboty.

– Nie wierzysz mi? Nie wierzysz! Nie wierzysz! – Misti wzniósł lament, patrząc na Mi wielkimi, wypłenionymi łzami oczami. Potem zaczął teatralnie rzucać się na ziemię. Wadera wywróciła oczami, myśląc do siebie, że z tego dziecka to jedna wielka królowa dramy. – Jesteś pierwszą osobą, do której przyszedłem i mi nie wierzysz! Jak to tak?

– Bo tak! – Mała Mi warknęła na niego ostrzegawczo, dając upust emocjom. Huku, jak bardzo nie znosiła tego dramatycznego bachora, to tylko niebiosa wiedzą, bo w świecie śmiertelników nie mogła tego wystarczająco dobitnie pokazać.

Rudzielec skulił się przed nią, momentalnie zamykając swój gadatliwy pysk. Dobrze. Niech się jej boi.

Szkoda tylko, że ten strach za długo nie trwał.

– Dlaczego mi nie wierzysz? Przecież nigdy cię nie okłamałem.

Ton jego głosu ukłuł w serce nawet Małą Mi. Nieważne, jak bardzo go nienawidziła, gdy tylko robił się smutny, od razu było jej go żal. Mimo to nie chciała dać się przekonać do poszukiwań dziwacznego stworzenia, które Misti rzekomo zobaczył na terenach watahy. Pewnie ten jeleń wcale nie był magiczny, tylko po prostu szybki, a Misti sobie dopowiedział. Bądź co bądź, w jednym miał rację, nigdy Mi nie okłamał.

– Gdzie go widzia…

Obecnym miejscem zamieszkania Małej Mi była polanka zabezpieczona od jednej strony głazem, podczas gdy pozostałe krawędzie zapewniały dobry widok na otoczenie. Mi lubiła tą polankę, mogła z niej łatwo dostrzec przeciwnika. Tym razem jednak, zamiast przeciwnika, wadera dojrzała jelenia zdecydowanie zbyt dużego jak na swój gatunek, wielkości łosia, oraz całkowicie nieskazitelnie białego. Jedynym innym kolorem był błękitny pasek ciągnący się od głowy do zadu, na wysokości dogrzbietowej połowy tułowia. Poroże wskazywało na wiele lat, zdecydowanie za dużo na jelenia, jednak zwierzę nosiło je z dumą.

Wadera wpatrywała się w nietypowe zwierzę z otwartym pyskiem, będąc w zbyt wielkim szoku, by ten fakt zarejestrować. Misti odwrócił się z ciekawości, na co jego wybawicielka się tak patrzy, ale niestety jego gwałtowny ruch spłoszył rogacza, który zaczął uciekać.

Wykonał jeden sus do przodu, jednak zanim postawił raciczki na ziemi, zniknął na oczach dwóch rudzielców w niebieskim błysku. Pojawił się, zgodnie z opisem Mistimochiego, kilkanaście skoków zająca dalej, tym razem już biegnąc jak normalny jeleń.

Mi bez namysłu rzuciła się za nim, zostawiając mniejszego i wolniejszego towarzysza w tyle. Nie była zainteresowana upolowaniem tego majestatycznego zwierzęcia, chciała się mu tylko przyjrzeć tak bardzo, jak było to możliwe. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem go upolowała, miała pewne wątpliwości, by jego mięso było jakoś szczególnie smaczne. Co najwyżej smakowało jak mięso zwykłego jelenia.

Musiała nieźle wyciągnąć nogi, by nadążyć za teleportującym się co chwila samcem, ale o dziwo wcale nie zostawała zbytnio w tyle. Dopiero gdy straciła dech w płucach, znacząco zwolniła, ostatecznie się zatrzymując. Co prawda kręciło jej się w głowie z braku powietrza, ale cholera, niech ją piorun strzeli, jeśli nie była to najbardziej ekscytujący pościg w jej życiu. W końcu coś się zadziało! Coś innego! Ten jeden dzień wreszcie nie był „taki sam”, mogła wyszczerzyć dumnie zęby przed Wayfarerem, chwaląc się, jak to odpoczęła po swojemu.

Usłyszała za sobą drobne kroki i dyszenie porzuconego lisa. Mistimochi był zmęczony, jednak na jego pyszczku malował się uśmiech.

– I co? – zapytał między głębokimi wdechami. – Mówiłem, że mam rację!

– Mówiłeś, mówiłeś. Niech ci będzie. – Mała Mi zaśmiała się w głos i poklepała mniejszego towarzyszła po łopatce. Nienawidziła go, a mimo to cieszyła się na jego widok. Szlag by to.

Koniec. Liczba słów: 1095


Gratulacje!

sobota, 1 czerwca 2024

Nasz Głos nr.51 – "Kwadrans studencki na 15 dni obowiązuje!"

Mlecz i Bławatek w... "Odnalezieni!"

Autorem tego numeru Naszego Głosu jest
Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka