niedziela, 30 czerwca 2024
Podsumowanie czerwca!
Od Mi
Mistimochi naszedł Mi, kiedy ta wylegiwała się w chłodnej wodzie. Choć wadera przynależała do żywiołu ognia, bardzo źle znosiła upały spowodowane przez gwiazdę najbliższą Ziemi. Wolała moczyć rozgrzaną skórę i nabywać mocy potrzebnej do pełnienia obowiązków w falach Wodospadu Tysiąca Twarzy. W wielu lokacjach próbowała się tak relaksować, ale Misti za każdym razem ją znajdywał, tak jak i teraz.
– Miiiiiii – wyjęknął, próbując samemu wejść do wody, żeby się do niej zbliżyć. Było to jednak dla niego zbyt nieprzyjemne, by zdołać ją sięgnąć, ku zadowoleniu wilczycy. – Mi, wyłaź, proszę.
Kiedy wadera nie reagowała, podjął się samobójczego planu ochlapania jej. Niestety nie przyniosło to skutków.
– Mi, no dalej, podnoś się. Podnoś, podnoś, proszę. – Misti się nie poddawał, trochę powoli już panikując, że stało się coś jego wybawicielce i opiekunce.
– Zostaw mnie, mam wolne – wymruczała w końcu Mała Mi, odwracając jedno ucho ku lisowi. – Co, widziałeś kolejnego magicznego jelenia?
Mistimochi wymownie zamilkł, po chwili wznawiając swoje próby zwrócenia uwagi.
– Nie, nie tym razem, nie. Tym razem to był wilk.
Gdyby Mi nie miała zamkniętych oczu, wywróciła by je tak mocno, że zobaczyła by własny mózg.
– Misti, tu pełno magicznych wilków. Mamy całą watahę magicznych wilków. JA jestem magicznym wilkiem. – Bardzo ją kusiło uderzyć łapą w czoło, jednak miała zbyt wygodną pozycję, by to zrobić i zaryzykować utracenie jej.
– Ale ten miał kryształy wrośnięte w barki!
Wadera przestała reagować na ten debilizm, tylko wróciła do relaksowania się. Tak, w końcu się tego nauczyła, był to dla niej ogromny sukces, który wychwalali głównie Wayfarer i Variaishika. Misti z jednej strony też, zaś z drugiej i tak ciągle ją męczył. Usłyszała mamrotanie lisa, po czym on położył się i zapewne poszedł spać. Dobrze. Niech oboje wypoczywają.
<Koniec>
Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 5
Delta rozciągnął się na swoim posłaniu. Jego sny były psute, ciche, jakby świat zapadł się na chwilę pod jego łapami i pozostawił go samego w nicości, w tej zastanej nieobecności jakiegokolwiek bytu. Słyszał jak obok niego przewraca się wilk, z prawe do lewej, z lewej na niego. Sohea spała bardzo… intensywnie. Może dlatego, że wspomnienia jej przeszłości łaskawie towarzyszyły każdemu jej kroku, pomimo że dziecięce zachcianki i igraszki przeważały. Zdawało się, że wizje śmierci i jej zmagania powracały do niej jak za mgłą, jakby niego tylko zakurzone figurki stojące gdzieś na zarupiecionej półce w kącie strychu. No cóż. Zdarzało się więc, że Delta budził się ze swojej nicości z rozpędem młodej łapki wciśniętej miedzy jego żebra. „Wychowałem już dwa mioty”, mówi do siebie po czym zamyka oczy ponownie, przed tym jeszcze rzucając okiem na często widzianego w jego posłaniu Puchacza. Ich łączone zapachy, Frezja, Puchacz, Sohea i on sam ciągle i nieustannie wisiały nad starym już nieco niedźwiedzim futrem przysłaniającym kamień i ziemię. Stęchło już to wszystko, a mimo to nadal było wygodne, jak w domu.
Delta stał przy już nie takiej małej Sohei i spoglądał na
jej łapy.
—Nieco mocniej. — polecił jej. Samica fuknęła pod nosem, ale włożyła więcej
mocy w swoje użycie moździerza. Biedna roślinka, świeża i jeszcze soczysta, zaraz
zaczęła zamieniać się w papkę na użytek jakieś maści.
—Tak? —
—Możesz trochę odpuścić, bo ramię zacznie cie boleć, ale tak. Puchaczu? — Delta
odwrócił od niej wzrok. Młoda samiczka na chwilę odłożyła narzędzia i spojrzała
za siebie. Świat na zewnątrz przybierał kolory zieleni, dano zapomniawszy już o
zimie. Wiosna pełną piersią zawitała w progi watahy, a ona siedziała nad
jakimiś maściami. Nie żeby sam nie zaoferowała się do pomocy. Może to był jej
błąd, ale pomimo pewnego ciągnięcia w kierunkach w których chyba nie powinna
iść, miała ochotę stać się kimś więcej niż tylko wrastającą w życie cząstką dawnej
siebie. Już nawet trochę zapominała o chaosie, który wprowadzała w życie
napotkanych stworzeń. Co prawda topienie
statków, wybuchy i katastrofy samolotowe były niezwykle śmieszne do oglądania,
a pewien psychopata w niej cieszył się z każdego zagarniętego przez śmierć
życia, to jednak teraz miała nową kartkę do wypełnienia. Nie zdarzało się to
codziennie, no chyba że w jej życiu najwidoczniej. Bo to już drugi jak nie
trzeci raz jak narodziła się na nowo. I
drugi raz przynajmniej jak zakrętem jej życia okazał się być nikt inny jak
Delta. Dawniej szczeniak, który był powodem jej śmierci, a teraz ojciec, który
tej śmierci jej darował. Kto by pomyślał, że los uśmiechał się w taki krzywy
sposób. Chociaż… czy to było takie krzywe? Nie powiedziałaby. Może to i dobrze
że jej własna przeszłość odwróciła się do niej plecami i pieprznęła ją w ten
zakuty łeb.
—Jestem tutaj! — Puchacz odparł zbliżając się nieco ciężkim krokiem. Sohea wielokrotnie
słyszała jego historię, podobnie jak Frezji, ale nigdy do niej do końca nie
dotarło jak ktoś tak niezdarny może być medykiem lepszym od niej. A przecież
tyle się już uczyła! A mimo to tego wilka nie dało się nie lubić. Frezja bywała
nieco zapyziała i patrząca się w swój nos, ale znośna. Ale Puchacz…
—PUCHACZ! — To był jej ulubiony wilk. Porzuciła więc swoje własne stanowisko
aby przytulić się do wilka.
—Ah. Sohea! — Większy basior objął ją ramieniem i wolną łapą potargał fryzurę
na tym jej poplątanym łepku. Na chwilę jaskinię medyczną wypełnił najczystszy i
niewinny śmiech pod słońcem. Delta odetchnął, uśmiech kwitnąc na jego siwiejącym
pysku.
—Przywitania, przywitaniami, ale Puchaczu kochany… mam dla ciebie zadanie.
Potrzebuję byś znalazł Misunga i wysłał go lisów. Oni już będą wiedzieć co
potrzeba, po czym.. Przekaż proszę to… —
po czym przekazał wilkowi mały pakunek, a ten pochwycił go w pysk. — Florze.
Poszukaj jej dobrze, bo to ważne. Jej zdrowie powoli podupada , gorzej z nią
niż ze mną. A je już nie młódka kózka, ledwie rok młodszy. — sapnął medyk, jego
wzrok padając gdzieś daleko na linię drzew.
—Rozumiem. — Puchacz przytaknął.
—Mogę pójść z tobą? — Sohea podskoczyła na równe łapy, jej sierść na karku zjeżona
z podekscytowania. Oboje spojrzeli na Deltę, który tylko uśmiechnął się
szeroko.
—Możesz. Pędźcie. Może akurat.. Misung weźmie cię nawet ze sobą do lisów.—
Delta machnął na nich łapą.
—Kto cię uczynił nauczycielem
latania, niech mi powiedzą jeszcze raz! — Delta zamruczał pod nosem, ale na
tyle wyraźnie aby rozniosło się po zimnych skałach jaskini medycznej. Mezularia
tylko cmoknęła w odpowiedzi. Dwa szczeniaki siedziały obok niej, nieco
poobijane, aczkolwiek jej nie pobiją. Samica wyglądała bowiem jakby przeleciała
przez stado nietoperzy, co nie było wcale niewiarygodnym scenariuszem, patrząc
na to jak często siłą Rana przynosiła ją do jaskini medycznej. Ile razy toż to
miało połamane nóżki? Delcie łap by zabrakło żeby to policzyć. Kiedyś złamie
sobie kark i tyle będzie z kolejnej Rubli na terenach watahy. Może to i dobre.
Te ptaki nic tylko panoszyły się w jego życiu jak plaga, której nie szło się
pozbyć. Chociaż ten miał odrobinę skruchy i gadane, wybronić umiała się przed
jego zirytowanymi komentarzami ,a i o dzieci dobrze dbała , a to się liczy na
plus. Ha. Cokolwiek w Rubliach na plus toż było zaskoczenie dla Delty, chociaż
zdarzało się, że nawet i Szkliwo coś dobrze powiedział. Rzadko, ale czasem ta
marna kukiełka pokryta piórami potrafiła dopiąć swego. Parszywiec. Ale
potrzebny… Chyba.
—Bez nich to by się nic nigdy nie zaczęło. — Delta miewał w zwyczaju narzekać Konstancji,
kiedy popijali sobie herbatkę ziołową na bóle stawów. Kiedy to przyszło, że
Delta wrósł językiem i podejściem w stare pokolenie? Jakby mrugnął to ledwie wczoraj
starał się o stanowisko pomocnika medyka, ganiał z Pakim po polach szukając
przygód, pracował u boku Yira, śmiał się ze Szkłem nad ogniskiem wesoło
oświetlającym pyski Kary i Ciri. —To Admirał wszystkiemu winny. Parszywy
nieboszczyk! —
—O martwych się podobno źle nie mówi. — poczciwa Konstancja odpowiadała tylko z
uśmiechem.
—Żaden z niego martwy. To trup. —
—A jaka to różnica? —
—Jedno zasługuje na swoje miano. Drugie jest tylko marnym wspomnieniem ciała,
które kiedyś żyło oraz wszystkim co postąpiło i za takie winno się mu wypominać.
A że Admirał stąpał po tym świecie z intencją zabijania, nie ma dl niego w
mojej głowie tytułu martwego. — Nawet kiedy odszedł w Delcie paliło się
ognisko, pełne nienawiści do wilka, który zepsuł wszystko w jego życiu.
Wszystko.
—Tak więc, dwa razy na obicia. — mruknął do dzieci. — I zaraz ich nie będzie. —
Szpak i Smoła spojrzeli na niego. Dwa zupełnie różne wieki, a jakie do siebie
podobne. Oba czarne i ze skrzydłami jak
u ptaka. Oba poobijane. Oba spoglądające na niego rozumnym wzrokiem. Z
pewnością bardziej rozumnym inż. Mezularia zaglądająca mu przez ramię. — A ty
siedzisz tu do jutra rana. Jeno wyślę Puchacza po twoją współlokatorkę co by
nabiła do tego pustego łba nieco wiedzy i ogłady. —
Dni tak słodkie i ciepłe, acz deszczowe witały ich w swoje
ramiona kiedy wiosna na dobre runęła swoją osobą w ich gościnę. Delta mógł
tylko odetchnąć ciężko jak serwował kolejną dawkę syropu na kaszel.
Przeziębienie za przeziębieniem odsyłał chorych z lekami do siebie. Nie ma co
trzymać ich na łóżkach i zarażać tym świństwem wszystkich innych. Przeziębienie
nie koniec świata, wydobrzeją w swoim własnym ciepłym łóżku. Zdarzyło się też,
że i niespodziewani goście go odwiedzili. Jak tylko z daleka usłyszał ten charakterystyczny
stukot pazurów to od razu wiedział cóż to za stworzenie wkroczyło w jego
obecność. Chociaż najpierw odezwała się Sohea:
—Tato! Czy to jest ten ptak, którego nie lubimy? — jej kolorowy łepek wyjrzał
zza kartki jaką czytała. Dzięki Generałowi za dobroduszność i podszkolenie tego
małolata w pisaniu, bo jakby Delta miał ja uczyć, to świat by nie poznał co ona
tam skrobie. A i ułatwiło to prace Frezji i Puchaczowi. W każdym razie.
—Nie sądzę. — Delta był praktycznie pewien, że nie. —To inne. —
—A nie lubicie jakiegoś ptaka tutaj?— samica Rubli wkroczyła do jaskini
otrzepując się z zimnego deszczu. Jej żółta pelerynka opadła na jej plecy
przyklejając się do wymokłych piór.
—Dwóch. Wprawdzie żaden na razie odwagi nie ma żeby tu wejść, ale nigdy diabłów
nie wiadomie! — Delta mruknął pod nosem. — Ale Miodełka, tak?
—Miodełka doprawy. — ptaszyca ukłoniła się delikatnie po czym wbiła wzrok w ich
drobny dobytek. Cóż. Sale były w miarę puste, tylko z Izolatki ktoś właśnie
kichnął głośno.
—Co sprowadza? —
—Em… Głównie pytanie, czy widzieli Kaia. Takiego ptaka, jak ja, tylko…—
—Chudsze, głupie i zapite? —
—Dokładnie. Wiadomość do niego niosę od wujka ciotecznego czy innego cholerstwa
i dość mam już szukania go po zakamarkach a żem obiecała za niedrobną sumkę,
żem go znajdę to i muszę go znaleźć. — odparła widocznie niezadowolona.
—Nie widziałem diabła i niech go w moje progi na razie nie pcha. —
—A ja żem widziała. — Konstancja zachichotała pod nosem, jej oczy znikając w
szerokim uśmiechu.
—Widziałaś? —
—W sumie to żem bardziej słyszała niżeli widziała ,ale doprawdy, toż wam
towarzysze dopiero historia. —
—Lubię historie. — Sohea porzuciła swoją kartkę i przysiadła aby posłuchać
uważniej.
—To słuchajcie. Ostatnio to widziała go Pinezka na patrolu granicy, jak szedł
do wsi, ale jakiś taki blady. Poznała tylko po głosie i chodzie, bo to takie
przygłupie stworzenie. A biały był cały, z dziobem czerwonym i ogonem czarnym.
Za bociana we wsi się podał, chorego na to wszystko! — samica zaśmiała się pod
nosem, a Delta jej zawtórował. Cóż za idiota, ale jednocześnie jakieś to dobrze
oczekiwane po nim, że się tak poniży i ośmieszy.
—To ja go za nocy poszukam we wsi. Dziękuję. Miłego! —
—Gładkiego szybowania! — Delta machnął na nią łapą. Nie było jej wiele czasu.
Pewnie wyleciała w dal, jak to czasem bywało z ptakami i teraz wróciła.
—Co za czasy. Żeby Rubila za bociana się przebrała! — śmiech Puchacza zadudnił
obok nich wypełniając jaskinię przyjemną atmosferą.
Delta odetchnął ciężko. Jego łapy przesunęły po trawie.
Jaskinia medyczna stała pusta. Puchacz poszedł an małą misję dla samego siebie,
Sohea u jego boku wpatrzona w niego jak w obrazek. Frezja wyszła do matki, mamrocząc
pod nosem coś o ojcu i żeby modlił się aby nie przyszło mu się z nią spotkać.
Nadal trzymała nad nich jego nieogarnione „świeckim” umysłem oczekiwania wobec
jej osoby. I tak, w ten sposób zimne ściany pozostały jedynymi duchami jego
towarzystwa. A noc wysoko na niebie świeciła księżycem, który prawie pełny
rozjaśniał świat. Gdzieś kawałek dalej świetliki unosiły się do nieba,
spłoszone ruchem zapewne polnej myszy. Medyk spojrzał na pustą salę, pochwycił
kartkę i podpisując ja najwyraźniej jak umiał wyszedł. Jemu też się należało
odrobinę od życia. Spacer dobrze mu zrobi na stare kości.
Nie miał zamiaru iść nigdzie daleko, ale jego łapy jak zwykle poniosły go w
świat daleki, chociaż dobrze już znany. Kiedyś może mógłby zachwycać się otoczeniem
,ale teraz znał każdy zakamarek, nawet jak tylko przez mgłę pamięci. I nawet
jeśli żadna rzeka nigdy nie jest taka sama, to nadal pozostaje tą samą rzeką
płynącą przed siebie. Ścieżki się zmieniły, ale nadal wydeptana ziemia
prowadziła tam gdzie wcześniej.
Delta przysiadł sobie na jakimś kamieniu, jego oczy przymykając się, świeże
kwiaty zdobiąc jego drobną głowę. Skryty las witał go za plecami, jego gołe
drzewa ciągnące się w górę na obrzeżach. Delta spojrzał w jego głąb i
odetchnął. Któżby bał się lasu jeśli ma za sobą przeszłość jak on. Z niebarwnym
uśmiechem basior wbił wzrok w księżyc, pozwalając sobie zastygnąć w bezruchu na
dłuższą chwilę, a myślom wędrować w dal.
—Zdaje się, że coś was dręczy Towarzyszu. — głos zza niego nie zaskoczył go ani
trochę. Może już był swojego wieku, ale nadal doskonale panował nad swoim otoczeniem,
na ile mógł. Usłyszał wilka zanim ten się wypowiedział.
—Czy ja wiem. — Delta odetchnął, nawet się nie odwracając.
—A jednak z jakiegoś powodu tutaj jestem… — samica przysiadła obok niego, jej
przenikliwy wzrok wbity w medyka.
—Mam wszystko. Renomę i sławę, rodzinę, a nawet i samego siebie może bym i
odnalazł jakbym poszukał, a i nawet przyjaciółka moja stara czai się niekiedy
za progiem. — Delta zaśmiał się ponuro. — A jednak jakoś tak pusto. —
—Czyli jednak siebie brakuje. —
—Może… Albo to po prostu to rozmyślanie o przeszłości i wszystkim co miałem
stawia mnie na miejscu rozpaczy za straconym…—
—Czy może to po prostu już nie wiesz czego chcesz?—
—Rzekłbym, że chciałbym spokoju, ale do tego chyba musiałbym porzucić prace, a
to moja pasja i miłość, której od drugiego wilka nigdy nie zaznałem. —
—To miłości brakuje? —
—Miłości? — Delta skrzywił się i w końcu spojrzał na rozmówcę. Ciemna sierść
mieniła się na błękity w srebrnej poświacie księżyca. — Miłości mam zdaje mi
się wystarczająco. Dwa mioty i jeszcze jeden szczeniak wychowane pod moimi
skrzydłami. Ma się kto mną zająć jeśli kiedykolwiek zasłabnę na starość. Ma
mnie tez kto odwiedzić, bo i przyjaciół mam za granicą i tutaj. Czy potrzeba mi
więcej miłości? —
—Może po prostu już czas na śmierć jak nie ma do czego dążyć… — wadera
uśmiechnęła się nieco żartobliwie. Delta odetchnął, jego oczy padając na
mdlejący kwiat maku rosnący zaraz przy kamieniu.
—Złe miejsce wybrał żeby rosnąc, a jednak rozkwitnął. Umiera spokojnie, jak
nadszedł na niego czas, młodo, ale święcie. I ja zwiędnę jak przyjdzie czas, a
żadne z nas nie może być pewne kiedy to. Kto wie. Może czekają na mnie jeszcze
rzeczy wielkie i większe? — i przymknął oczy, jego osoba pozostająca sama w
świetle niepokalanego księżyca. Ojca i matki wielu wierzeń tego świata. — A
może ty mi zdradzisz, kiedy na mnie czas i co mnie jeszcze czeka? —
Ale odpowiedziała mu cisza
Od Agresta - „Rdzeń. Mimo słabości”, cz. 2.17
poniedziałek, 3 czerwca 2024
Od Małej Mi (trening szybkości)
Od dłuższego czasu Mildretfiri, a raczej Mała Mi, spędzała swoje dni dokładnie tak samo, choć nawet nie była pewna, czym to „tak samo” było. Czy były to polowania i patrole? A może odwiedzanie rodziny? Coś było zawsze „tak samo”, jednak na ten moment wszystko było schowane za mgłą obojętności i braku motywacji. Mi działała na automacie, niczym robot, który ma zaprogramowane konkretne zadania i nie posiada umiejętności, by rozwinąć swój kod.
Gdy ostatni raz widziała Waya, swojego starszego „brata” (bo owym bratem nie był, nawet jeśli zostali wychowani przez tego samego basiora. Po prostu nie umiała widzieć swojego „rodzeństwa” jako rodziny), powiedział jej, że powinna zrobić sobie wolne, znaleźć dodatkowe zajęcie, które nie wiązałoby się z jej głównymi w życiu celami i w ten sposób odpocząć umysł, ale ona nie chciała tego słuchać. Wydawało jej się to strasznie nieproduktywne. Według niej należało całe swoje jestestwo poświęcić swoim celom, by pod koniec życia czuć się spełnionym oraz zadowolonym. Uparte podążanie za marzeniami prowadzi tylko do wiecznej pogoni, twierdził Vari. Mi w to nie wierzyła.
Jej dni pozostawały zamglone, mechaniczne, aż do którego ranka, kiedy obudził ją znajomy rudy pyszczek lisa Mistimochiego.
Mistimochi był lisem, którego Mi kiedyś przypadkiem uratowała, gdy ten był jeszcze szczeniakiem. Teraz był większy, prawie dorosły, ale wciąż uparcie trzymał się watahy, a w szczególności swojej wybawicielki. Wadera potrafiła go na pół dnia zgubić, a potem wracał do jej życia niczym cojesienna choroba, domagając się uwagi i słownego wsparcia. Z początku Mała Mi z dobrego serca ulegała tym niemym prośbom, teraz nie miała problemu przypalić mu kawałek futra, byle by się od niej odczepił.
Prawie to tego ranka zrobiła, gdyby Misti w dobrym momencie nie odskoczył. Niestety znał już tendencje czerwonej wadery.
– Mi! Mi, pobudka. Wstawaj. – Lis potrząsnął częściowo śpiącą jeszcze waderą. – Wsta-waj! Coś się dzieje i nie uwierzysz, co!
Wilczyca zasłoniła oczy, nie chcąc ulegać nawoływaniu Mistimochiego, jednak jego energia promieniała tak bardzo, że szybko ją to rozbudziło. Rzucając jakimiś przekleństwami i wulgaryzmami pod nosem, ostatecznie podniosła się na nogi. Nie zabrakło też morderczego wzroku, z którego Misti sobie nic nie zrobił.
– O co chodzi? – warknęła, przecierając oczy. Poczuła w kącikach piasek, który szybko wydrapała.
– Mamy magicznego jelenia na terenach watahy!
Mała Mi spojrzała na bezczelnego gnojka z mieszanką irytacji i politowania. Typowi ewidentnie odbiło na łeb od przebywania wśród magicznych wilków, bo nie ma kija we wsi, że na terenach Watahy Srebrnego Chabra pojawił się jakiś magiczny jeleń. Takie stworzenia były reliktem zamierzchłych czasów, tradycyjnym motywem, gdy watahy takie jak Wataha Srebrnego Chabra były bardzo powszechne i ciężko było znaleźć dobre miejsce dla siebie, bo wszystko wyglądało bardzo podobnie, łącznie z wilkami. W ich obecnych czasach magiczny jeleń był tak głupią ideą, że nikt nie był nim zainteresowany. Były ciekawsze tematy jak polityka, praca, czy chodzenie po kartki. Ale magiczny jeleń? Mi miała jednego przed sobą, tylko poroża mu brakowało. Mistimochi milczenie wadery potraktował jako zaproszenie do dalszego gadania.
– Widziałem go sam. Sam! Podszedłem do niego, a on puf! Zniknął i po chwili pojawił się kilkadziesiąt skoków zająca dalej. Miał takie wielkie poroże, bardzo potężne, był biały i miał niebieski pasek wzdłuż ciała. Był bardzo ładny, bardzo, słowo!
– Srutututu, majtki z drutu – burknęła, ścieląc zawczasu swoje legowisko, by na wieczór móc się na nie położyć bez dodatkowej roboty.
– Nie wierzysz mi? Nie wierzysz! Nie wierzysz! – Misti wzniósł lament, patrząc na Mi wielkimi, wypłenionymi łzami oczami. Potem zaczął teatralnie rzucać się na ziemię. Wadera wywróciła oczami, myśląc do siebie, że z tego dziecka to jedna wielka królowa dramy. – Jesteś pierwszą osobą, do której przyszedłem i mi nie wierzysz! Jak to tak?
– Bo tak! – Mała Mi warknęła na niego ostrzegawczo, dając upust emocjom. Huku, jak bardzo nie znosiła tego dramatycznego bachora, to tylko niebiosa wiedzą, bo w świecie śmiertelników nie mogła tego wystarczająco dobitnie pokazać.
Rudzielec skulił się przed nią, momentalnie zamykając swój gadatliwy pysk. Dobrze. Niech się jej boi.
Szkoda tylko, że ten strach za długo nie trwał.
– Dlaczego mi nie wierzysz? Przecież nigdy cię nie okłamałem.
Ton jego głosu ukłuł w serce nawet Małą Mi. Nieważne, jak bardzo go nienawidziła, gdy tylko robił się smutny, od razu było jej go żal. Mimo to nie chciała dać się przekonać do poszukiwań dziwacznego stworzenia, które Misti rzekomo zobaczył na terenach watahy. Pewnie ten jeleń wcale nie był magiczny, tylko po prostu szybki, a Misti sobie dopowiedział. Bądź co bądź, w jednym miał rację, nigdy Mi nie okłamał.
– Gdzie go widzia…
Obecnym miejscem zamieszkania Małej Mi była polanka zabezpieczona od jednej strony głazem, podczas gdy pozostałe krawędzie zapewniały dobry widok na otoczenie. Mi lubiła tą polankę, mogła z niej łatwo dostrzec przeciwnika. Tym razem jednak, zamiast przeciwnika, wadera dojrzała jelenia zdecydowanie zbyt dużego jak na swój gatunek, wielkości łosia, oraz całkowicie nieskazitelnie białego. Jedynym innym kolorem był błękitny pasek ciągnący się od głowy do zadu, na wysokości dogrzbietowej połowy tułowia. Poroże wskazywało na wiele lat, zdecydowanie za dużo na jelenia, jednak zwierzę nosiło je z dumą.
Wadera wpatrywała się w nietypowe zwierzę z otwartym pyskiem, będąc w zbyt wielkim szoku, by ten fakt zarejestrować. Misti odwrócił się z ciekawości, na co jego wybawicielka się tak patrzy, ale niestety jego gwałtowny ruch spłoszył rogacza, który zaczął uciekać.
Wykonał jeden sus do przodu, jednak zanim postawił raciczki na ziemi, zniknął na oczach dwóch rudzielców w niebieskim błysku. Pojawił się, zgodnie z opisem Mistimochiego, kilkanaście skoków zająca dalej, tym razem już biegnąc jak normalny jeleń.
Mi bez namysłu rzuciła się za nim, zostawiając mniejszego i wolniejszego towarzysza w tyle. Nie była zainteresowana upolowaniem tego majestatycznego zwierzęcia, chciała się mu tylko przyjrzeć tak bardzo, jak było to możliwe. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem go upolowała, miała pewne wątpliwości, by jego mięso było jakoś szczególnie smaczne. Co najwyżej smakowało jak mięso zwykłego jelenia.
Musiała nieźle wyciągnąć nogi, by nadążyć za teleportującym się co chwila samcem, ale o dziwo wcale nie zostawała zbytnio w tyle. Dopiero gdy straciła dech w płucach, znacząco zwolniła, ostatecznie się zatrzymując. Co prawda kręciło jej się w głowie z braku powietrza, ale cholera, niech ją piorun strzeli, jeśli nie była to najbardziej ekscytujący pościg w jej życiu. W końcu coś się zadziało! Coś innego! Ten jeden dzień wreszcie nie był „taki sam”, mogła wyszczerzyć dumnie zęby przed Wayfarerem, chwaląc się, jak to odpoczęła po swojemu.
Usłyszała za sobą drobne kroki i dyszenie porzuconego lisa. Mistimochi był zmęczony, jednak na jego pyszczku malował się uśmiech.
– I co? – zapytał między głębokimi wdechami. – Mówiłem, że mam rację!
– Mówiłeś, mówiłeś. Niech ci będzie. – Mała Mi zaśmiała się w głos i poklepała mniejszego towarzyszła po łopatce. Nienawidziła go, a mimo to cieszyła się na jego widok. Szlag by to.
Koniec. Liczba słów: 1095
Gratulacje!
sobota, 1 czerwca 2024
Nasz Głos nr.51 – "Kwadrans studencki na 15 dni obowiązuje!"
Mlecz i Bławatek w... "Odnalezieni!"
Autorem tego numeru Naszego Głosu jest
Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka