Zapach dymu wdarł się w progi warsztatu, kiedy tylko Bleu pochwycił leżącą na stanowisku świeczkę. Jego łapy zgrabnie opalały okładkę do księgi jaką złożył, pomimo nieprzyjemnego swędu otulającego jego zmysły. Jego nos zmarszczył się, jego oczy piekły, kiedy skóra na którą spoglądał zawijała się w niemym bólu. Spieszył się, gdyż ten krok zawsze przyprawiał go o pulsujące skronie i potrzebę przerwania pracy na dłuższą chwilę. Niestety był to krok równie potrzebny co zbicie skóry do kupy. Kiedy tylko odłożył swoje narzędzia warsztat śmierdział niemiłosiernie. Na zewnątrz pogoda była znośna. Odrobina śniegu tańczyła na delikatnym wietrzyku, tworząc kroki nieznane światu. Słońce przebijało się przez cienkie chmury zakrywające niebo, a i też nie w całości. Młody basior wyszedł na zewnątrz, zanurzając łapy w świeżej warstewce opadów. Chłód poranka otulił jego płuca mrozem, kiedy wziął głębszy wdech. Musiał poczekać aż ten sam wiatr co targał teraz śnieżynkami pobawi się w jego warsztacie i wygoni te diabły co zostawił za sobą.
Basior spojrzał w las. Jego oczy snuły się po smutnych drzewach, których gałęzie uchylały się ku ziemi, gołe, delikatne. Jakby nacisnęła na nie ręka boska złamałyby się niczym zapałki, a jednak nawet w najbardziej parszywą pogodę trzymały się swojego ciała uparcie. Walczyły o życie. A teraz, kiedy śnieg opadał z nich przy chwili odpoczynku, odginały się ku niebu. Wołały do swoich bogów. Bleu także miał ochotę do nich dołączyć. Ostatnie tygodnie odbijały się na jego pysku czystym niezadowoleniem. Jego nerwy były zszargane, a humor wbity w ziemię i zakopany bez względnego pogrzebu. Jedyne co trzymało go przed zagryzieniem kogoś z czystej i niepohamowanej złości były jego córeczki. Rana miała się tak dobrze, że nawet znalazła rolę w małym przedstawieniu u Jabłoni. Bleu nie mógł być bardziej dumny, nie kiedy przed jego oczyma jego córeczka spełniała swoje marzenia. Ba! Nawet został zaproszony i uszył jej nową bandankę pasującą do postaci. Jaka ona była szczęśliwa trzymając ten kawałek materiału w łapach. Bleu uchyliłby im nieba, jeśli to tylko przywołałoby uśmiech na ich pyskach. Podobnie Myszka. Myszka jego maleństwo, które jego jedyne nie wyprowadziło się z jego progów i w nocy nadal spało u jego boku. Rozkładała skrzydła coraz szerzej, coraz intensywniej. Ostatnimi czasy przychodziła później i później, aż w końcu przytargała ze sobą nikogo innego jak Irysa. Basior był dużo starszy od niej, ale oboje zachowywali się jak dzieci, odgryzając sobie na każdym kroku. I może sami nie widzieli, ale kiedy spoglądało się na nich z boku zdawało się, że byli całkiem dobrymi przyjaciółmi. Z trochę dziwną dynamiką nieustannej rywalizacji, ale mimo wszystko, przyjaciółmi. Bleu droczył trochę córkę, że jak tak dalej będzie tego Irysa poniżała i doskwierała mu to się biedny zakocha jeszcze. Ależ jego córeczka się na to irytowała, ale nie mógł sobie tej chwili przepuścić. Atlanta także rozkwitała w swoim małym doku. Co prawda dalej używała substancji mieszających w głowie, ale przynajmniej odpowiedzialnie. Parę dni temu także przyniosła mu dobre wieści.
„Stęskniłam się” powiedziała jak zajrzała mu w oczy z szerokim uśmiechem. Bleu musiał zadrzeć nieco pysk aby spojrzeć w te jej, błękitne jak te jego.
„No domyślam się. Dawno was nie było.” Basior uśmiechnął się obejmując ją. Urosła jak na drożdżach, większa od niego. Po kim ona dostała te geny? On nie był najsilniejszy i największy, Jaśmina była drobna, jej siostry także poszły w ich ślady. A Atlanta? Masywna, wysoka, silna. Misung u jej boku wyglądał niego komicznie gdyby ich ze sobą porównać.
„Witaj Misung.” Bleu przywitał się także z lisem, który nerwowo kiwnął mu głową, wyraźnie zestresowany. „Coś nie tak?” a rzemieślnik nie był głupi ani ślepy. Od razu widział jak skacze z łapy na łapę.
„Oh. Nie! Po prostu młotek się stresuje.” Jego córka zaśmiała się, a lis tylko kopnął ją w tylną łapę, wyraźnie speszony. Bleu sam nie mógł powstrzymać cichego śmiechu jaki z niego wyszedł.
„To opowiadaj. Czym taki zestresowany ten twój przyjaciel?”
„Już nie przyjaciel.” Wyszczerzyła się. Jej łapa zapętliła się wokół szyi mniejszego przyciągając go do siebie. Ten tylko skrył głowę w jej sierści, znikając w niej prawie całkowicie.
„Ah.” Basior uśmiechnął się szeroko. „Gratuluję. Niech zgadnę. On nie miał na tyle odwagi?”
„Oczywiście, że nie. A jak się speszył kiedy mu mówiłam jak go kocham. Oho!” odpowiedziało im tylko niezadowolone mruknięcie wyraźnie speszonego lisa. Bleu zaśmiał się tym razem głośno, cała piersią. To było do przewidzenia, ale i tak nie mógł być szczęśliwszy. Jego córeczka znalazła sobie partnera, którego kochała. I nawet jeśli ten rudzielec nie miał za dobrej pracy, żyli sobie spokojnie. I to się liczyło. I Bleu podejrzewał, że kiedy przyjdzie do oświadczyn, to jego córeczka je wykona. W tym związku bowiem wyraźnie prowadziła. Cóż za duma go rozpierała.
Bleu jednak musiał nadal poczekać na wywietrzenie swojego warsztatu i nie ważne jak miłe wspomnienia zalewały jego umysł, poprawiając mu odrobinę humor, zaraz przychodziły te negatywne psując wszystko co zbudował. Jego matka. Simone urodziła, jakiś czas temu już. Szczeniak nie był brzydki, ale nie przypominał też nikogo, więc Bleu mógł tylko zgadywać z kim została zdradzona Laponia. Simone nadal milczała na ten temat, nawet kiedy Bleu uległ w końcu jej prośbom. Uszył temu malcowi trochę kocyków i bandanek. Zima była parszywa, a jego matka musiała w końcu wrócić do pracy. Nawet jeśli nie wykonywała jej pełno etatowo, musiała być na posterunku. Samiec co jakiś czas zaglądał na tego malca, nie ufał bowiem swojej siostrze. I właściwie to dobrze. Jego wieczorne odwiedziny trzymały Pelaszę odrobinę w ryzach. Zwłaszcza, że Bleu wydoroślał i wadera nie mogła już tak łatwo wejść mu na głowę. Miał swoje morale, których siostra nie mogła przeskoczyć, nie ważne ile krzyczała. Teraz jego łapy podążyły znaną już mu ścieżką. Wykonywał oddechy po drodze, aby uspokoić bijące serce. To nie wina szczeniaka. To nie wina szczeniaka.
Tak sobie powtarzał, zawsze. W końcu co to małe życie zawiniło. Może być przynajmniej dobrym bratem, którego on sam nigdy nie uświadczył. Pomijając fakt, że braci nie ma. W teorii ma syna, ale to też adopcyjnego i też tylko jego głowę, o ile można tak zażartować. Ironiczne jak niewiele samców pojawiło się w ich rodzinie. Jego łapy zawitały w progi starej, rodzinnej jaskini. Pustej jaskini. Bleu zmarszczył nos, ponieważ w rogu leżało to małe zawiniątko co zawsze. Rozejrzał się po wnętrzu i odetchnął głęboko, zawiedziony. Wiedział, że Simone nie jest najlepszą matkę, w końcu spędził z nią swoje dzieciństwo, ale nie spodziewał się pustego gniazdka o tak wczesnej porze. Ale dobrze. Gotów był dać jej to powątpiewanie. Kto wie. Może wyszła po jedzenie. Może na spacer. W końcu małego szczenięcia nie trzeba pilnować ciągle i nieustannie, jeśli ma zapewnione ciepło. Bleu pochylił się nad zawiniątkiem, które spojrzało na niego uważnym okiem. Zielonym jak wiosenna trawa, tak niewinnym. Basior uśmiechnął się. Mała Jałonka przypominała mu jego małe córeczki i przywracała na myśl te wszystkie szczenięce lata. Kto by pomyślał, że świat może tak pędzić, że jego malce mają już po dwa lata, własne domy i życia. Aż serce go bolało myśląc o przyszłości, zarówno z tęsknoty jak i radości. Powietrze było zimne, a mimo to w jaskini panowało względne ciepło, jakby nagrzane ogniskiem.
—Co tam ty mała rozrabiako? — zagadnął. Pod tym całym stosikiem koców zabił mały ogon, a jemu odpowiedziało stłumione szczeknięcie. Jałonka uniosła głowę, jeszcze nieco zaspana i próbowała wstać. Jej nieporęczne próby zakończyły się tyłkiem w górze i głową w pościeli. Bleu zaśmiał się cicho pod nosem trącając jej zadek, który poleciał na bok. Przerzucony na brzuch szczeniak zaświegotał coś po swojemu, jeszcze za mały aby składać poprawne słowa, za mały aby poprawnie wstać. Basior przyłożył nos do jej brzuch a i dmuchnął wywołując salwę śmiechu. Oh jakaż to była zabawa dla małej Jałonki, a jak jej oczy cieszyły się na poświęcaną jej uwagę. A ta trwała i trwała. Aż Bleu nie wyszedł nabrać powietrza w płuca. Jego uszy były położone po ciele, oczy wbite w las. Zapach Simone był złudnie słaby, podobnie Pelaszy. Jakby nie było ich tu tej nocy. Słońce wstało już w swojej światłości, siadając na tronie północy ogłaszając swoje powolne zejście. Basior pokręcił głową. Szczenię za nim, przebudzone z drzemki jaką zaciągnęło w międzyczasie zawyło, głodne. Ciekawe jak często Simone to robi. Znika. Zostawia dziecko bez opieki. Przecież mają opiekunów do szczeniąt, wystarczyłoby poprosić o pomoc.
—Dlaczego niektóre wilki muszą być tak dumne?— odetchnął, jego oddech porwany chmurką pary z wiatrem. Stał tak w wejściu jeszcze chwilę. Chwilę po której do jego uszu doszły znajome śmiechy. Zza granicy umarłego krajobrazu wysunęła się jego matka. Jego matka i Laponia. Obie ucieszone, szczęśliwe. Bleu odetchnął w duchu, cudem chowając grymas niedowierzania. Uśmiechnął się ciepło wyłącznie dla zachowania pozorów, ale wewnątrz wezbrała w nim burza. Wściekła, szargająca zmysły.
—Oh. Synku. Co ty tu robisz?— Simone speszyła się nieco, jej bok oparty o tej wyższej wadery.
—Musiałem wywietrzyć warsztat, więc miałem chwilę. To postanowiłem was odwiedzić, ale nikogo nie zastałem.— odparł, jego oddech nieco świszczący.
—Oh. No tak. Daj mi chwilę, zaraz zagotują na herbatę, tylko nakarmię małą. — basiorowi mało nie wydarło się „w końcu” kiedy obok niego przechodziła. Skąd w nim nagle tyle nienawiści? Przymknął oczy aby potem unieść je w spojrzeć na drugą mamę. Jego brwi uniosły się w niemym pytaniu, na które starsza tylko przewróciła oczami i zaryła łapą w ziemi.
—Znowu… — Bleu tylko szepnął. Ta wzruszyła ramionami.
—Nie umiem z nią tak po prostu skończyć. — odparła mu, jej poliki gorące od zawstydzenia, samą sobą zapewne. Bleu odetchnął tylko. Jedna warta drugiej.
—Rozumiem. — pomimo że nie bardzo rozumiał. Jego łapy skierowały go powrotem do środka. Jego sierść otarła się o ściany kiedy tak spoglądał na tego szczeniaka, zanurzonego w pełni w sierści matki, jedzącego łapczywie, zapewne swój pierwszy posiłek tego dnia.
—Bleu. Mam dobre wieści! — Simone zmachała ogonem, a jej syna przeszedł dreszcz. Nie był w stanie schować sierści stającej mu na karku. Oczy jego matki poszerzyły się, kiedy musiał otrzepać się z tego dziwnego, złego przeczucia.
—Wybacz. Przeciąg przewiał mi po plecach. Nie spodziewałem się tego.— niewinne kłamstwo uciekło z jego pyska, kiedy uśmiechnął się do wadery. Przysiadł sobie bliżej tej dwójki, a Laponia dołączyła do niego.— To co? Co to za wieści!?— ponaglił nieco.
—Kontynuujemy ten nasz ślub. — oznajmiła Laponia. — Tym razem raz, a dobrze! —
—Tak. Raz i dobrze. Jałonka zasługuje na pełną rodzinę. —
—Tak. To moja córka, a przynajmniej tak sobie mówię. — Laponia odetchnęła. — Nasze szczęście zesłane z nieba. —
—Oczywiście… — Bleu uśmiechnął się. — Co na to Pelasza? — Jego matki spojrzały po sobie znacząco. Bleu od razu poczuł, że szykują się wieści jakich się nie spodziewa.
—Wyprowadziła się po urodzeniu się Jałonki. Na wielkim fochu. To że się w końcu pobieramy tez z jakiegoś powodu przeżywa bardzo. — Laponia przewróciła oczyma. — Gdzie my zawiodłyśmy… —
—Ugh. To typowe dla niej. Przejdzie jej.— Bleu mruknął pod nosem. Przywykł do wyczynów swojej siostry.
—Czy ja wiem? Podobno wprowadziła się z Remim. —
—To ten… Szeregowy z WSJ co tak popija strasznie? — Bleu skrzywił się.
—Popijał. Pelasza to go szybko do pionu ustawiła podobno! — Laponia zaśmiała się smutno.
—Biedny. Będzie musiał się z nią użerać. Życie mu zniszczy. —
—A tam od razu zniszczy. Nie bądź takim pesymistą synu! — Simone machnęła łapą. — W końcu się wyprowadziła. To był najwyższy czas! —
—Niektórzy wyprowadzają się znacznie później od rodziców! Jest wtedy bezpieczniej. Nie ma takich wpadek jak z Jaśminą! — Laponia powiedziała to tak, jakby Bleu nie siedział obok niej i właśnie nie mordował jej wzrokiem.
—Wypraszam sobie. Ja przynajmniej wziąłem odpowiedzialność za te małe duszyczki. W przeciwieństwie do waszej opieki nad Oli i Oliwią, po słynnej wpadce— wycedził przez zęby, wyraźnie podburzony. U jego matek znowu ukazywała się tendencja do idealizowania ich córek i robienia z niego kozła ofiarnego. Szkoda tylko, że Bleu ustatkował się i nie grozi mu już spanie pod gołym niebem. Mógł odszczeknąć swoim matkom tak jak tylko chciał.
—Nie pyskuj do matki! —
—Spokój mi tam oboje! Nie kłóćcie się. — Simone parsknęła na nich zanim zdążyli rzucić się sobie do gardeł. Laponia i Bleu jeszcze tylko chwilę patrzyli na siebie pogardliwie. Cóż za spotkanie rodzinne.
—To.. kiedy ten ślub? — Bleu w końcu zapytał.
—Za cztery dni. Będziemy was jeszcze zapraszać! — Simone zamachała ogonem. Mała Jałonka w końcu oderwała się od sutka z głośnym westchnięciem, zwracając na siebie całą uwagę. Najedzona do samego korka przewaliła się na plecy i rozłożyła na swoich kocykach, z pełną dramaturgią, wywołując śmiechy w jaskini.
Bleu odetchnął głęboko. Jego oczy zawiesiły się na ścianie jego warsztatu. Tam, oprawiona w ramkę ze starego dębu wisiał deska przyozdobiona szczenięcymi łapkami. Basior uśmiechnął się pod nosem. Co go tak ostatnio brało na wspomnienia? Zaśmiał się z siebie, skupiając uwagę na materiale w łapach. Jego zgrabne i wprawione palce przesunęły igłę przez kolejne cięcia i oznaczenia zrobione farbą. Jego oczy zbiły się w błękity i biele mieniące się na tym małym prezencie. Przebierał, spieszył się można rzec, ponieważ zależało mu na dobrym efekcie. Dwa dni temu otrzymał oficjalne zaproszenie na ślub swoich matek. Cóż. Chyba rzeczywiście zamierzały tym razem dotrzymać swojego słowa. Niech to co dobre trwa jak najdłużej bo niedługo pewnie i tak któraś znajdzie się w łóżku iu kogoś obcego. Spita czy nie, Bleu już trochę znał swoją rodzinę. Podobnie jak wszyscy. Ale czy była rodzina perfekcyjna na tym świecie? Szło w to powątpiewać. Ale, nawet jak Bleu kochał swoją rodzinę całym sercem, wady mógł wskazać bez zawahania. Przyjrzał się bliżej szwom jakie nałożył na tkaninę i zacmokał. Nie podobało mu się, a więc zabrał się za prucie i poprawki. Jego trans zaczął się na nowo. Świeczka u jego boku paliła się powoli, znikała w świetle dnia, w półmroku jaskini. Jego zmysły oczarowały myśli o pięknej bluzie jaką jego córeczka założy na ten wielki dzień. Na tej cudnej pelerynce jaką dostanie Myszka. Na tym wisiorku sztucznych kwiatów dla Atlanty, nad którymi basior siedział godzinami, wszywając każdy płatek w jego właściwie miejsce. Na te dwie urocze bandanki dla Oli i Oliwki. Każda okazja, KAŻDA, była warta jego pleców i godzin spędzonych w jednej pozycji, aby móc tylko dać coś nowego swoim małym aniołkom. Chociaż czy to znowu takie aniołki? Na pewno nie, ale czy to przeszkadzało Bleu? Na pewno nie. Przeciągając się późnym wieczorem i rozcierając zasiedziałe mięsnie w karku spojrzał na swoje dzieła. Na jego pysku widniał wielki uśmiech, duma ze swojego fachu.
—Skończyłeś? — Myszka uniosła głowę z legowiska i dopiero wtedy Bleu zauważył jej obecność. Jego niebieskie oczy spojrzały w jej stronę speszone nieco. Na zewnątrz księżyc i gwiazdy wtórowały nocnej orkiestrze zimowego zgiełku.
—Skończyłem. — odparł dość spokojnie.
—To chodź spać. — i tylko uniosła ogon poklepując miejsce obok siebie. Jego kochany aniołek.
Ten dzień nadszedł. Dzień, o którym Bleu nigdy nie marzył, a który był tylko złudną obietnicą spełnienia. No cóż. Ta obietnica napisała się i najwidoczniej miała się spełnić.
—Dziwnie się czuję będąc na ślubie mojej własnej babci. — Rana poprawiła rękawy. Jako jedyna z jego córek lubiła nosić bluzy, a ta była wyjątków ciepłą i wygodna, otulając ją zapachem warsztatu, który tak dobrze jej się kojarzył z dzieciństwem.
—Czy ja wiem. To nie tak, że twoje babcie są jakieś stare. — Mezularia poprawiła parę piór i piękną pelerynkę jaka otrzymała. Rana żartowała sobie, że to oficjalne przyjęcie jej osoby do tej małej rodzinki, a ptak tylko przewrócił na to oczyma. Chociaż trzeba było przyznać, że materiał był naprawdę przyjemny, a ciężar narzutki na jej ptasich ramionach był miłą odmianą.
—Nie o to chodzi. Po prostu one tak zawsze się tym ślubem odgrażały, a potem rozchodziły się, że jestem zaskoczona że to w się w ogóle dzieje. —
—Nie tylko ty Rana, nie tylko ty. — Myszka skrzywiła się w czymś przypominającym uśmiech. Z daleka było już słychać gwar małego tłumu. Bleu spojrzał na swoje córki, nieco zmieszany. Nigdy nie opowiadał im za dużo co dzieje się u babć, ani u ciotki. Miał nadzieję, że te ich dramy i ciągłe kłótnie ominą je trochę. Poza tym, nie chciał nigdy wykorzystywać swoich dzieci jako małych uszu słuchających jego narzekania. Nie na tym polegało posiadanie dzieci.
—Trochę skupienia i szacunku dziewczynki. — Bleu odetchnął, dodając otuchy także sobie. — To tylko chwila i po sprawie. Bądźcie miłe proszę. —
—Oczywiście. — Alta uśmiechnęła się. Ich rodzinka weszła na małą polankę niedaleko jaskini alf, gdzie ustawiło się już paru gapiów. Laponia stała w małym wydeptanym kółku, czekając z zapartym tchem. Kiedy wszyscy rozsiedli się , pozostało im tylko czekać. Bleu poprawił bandanę na swojej szyi, próbując wpuścić do płuc więcej powietrza. Jego serce biło głośno, zestresowane, a to nawet nie jego ślub.
Simone pojawiła się na brzegu polanki, cała piękna. Przed nią niezdarnie dreptało szczeniątko, niosąc kolorowe odłamki kory. Jałonka porzuciła je zaraz pod nogami matki aby potem schować się pod łapami swoje jedynego wujka i zaczepić go do zabawy. Bleu uśmiechnął się powstrzymując śmiech. Łapą przysunął mała do siebie i zrzucając bandanę z śnieg zawinął ją w nią, po czym podniósł. Mała zawisła w powietrzu podtrzymywana za brzuch, jej łapy przebierając w powietrzu desperacko szukając oparcia. Simone zignorowała to, ciesząc się że jej córeczka chociaż trochę uczyniła ten dzień piękniejszym. Kwiatów nie było, ale kora drzewa była wystarczająca, tak sobie mówiła. Stojąc przed Laponią jej serce biło w piersi jak szalone. Obie spoglądały sobie w oczy z pełną miłością. Tą samą, która je złączyła te parę lat temu. Taką szczenięcą, niewinną miłością, która rozpadała się w oczach Bleu. Która mieszała się z uściskiem łapy Atlanty na tej Misunga. Która odbijała się nieprzyjemnym pieczeniem w gardle Myszki. Która wywoływała nieznane Ranie dreszcze na plecach. Dreszcze których nigdy nie czułą, a których pragnęła czuć więcej, zwłaszcza kiedy po jej plecach przebiegały dające wsparcie pióra, nieświadome swojego działania.
Ta sama szczenięca miłość, która to wszystko zaczęła, i która to wszystko skończy…
—Ogłaszam was oficjalną parą. — Agrest mruknął pod nosem, jego siwiejący pysk wykrzywiony w politycznym uśmiechu. Tłum zawył, kiedy wadery pocałowały się przed nimi wszystkimi. Jałonka zamruczała niezadowolona z hałasu, jej pisk mieszający się z tłumem.
—To co? Kto następny?—
I Bleu tylko modlił się do Huka aby nie musiał przeżywać tego żrącego go od wewnątrz uczucia po raz kolejny. Oby śluby jego córek były łatwiejsze do przełknięcia niż to co się tutaj działo.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz