Widzicie, jeśli nie mówię o sobie w trzeciej osobie to tylko dlatego, że jakoś dziwnie czułbym się zmieniając nagle perspektywę, po całym tym czasie, który spędziliśmy wspólnie. No cóż, znamy się już trochę, pozostanę więc na razie przy prostym opisywaniu Wam życia bez wszystkich tych dziwnych zabiegów stylistycznych. Ale zanim do tego wrócimy, pozwólcie na jeszcze jedną dygresję. Pewnie zresztą zastanawiacie się, jeśli opowiadam wam o tym ja, zwykły, mały Agrest, skąd wiem podobne rzeczy i znam wszystkie te szczegóły? A... a w zasadzie, co to kogo obchodzi.
W Skrytym Lesie, gdzie nasz, przyziemny świat łączył się z tym, co nazwane zostać mogło zjawiskami nadprzyrodzonymi, zapadał właśnie zmierzch. Zimowy zmierzch o dosyć wczesnej godzinie.
Mój przyjaciel, Mundurek, kilkukrotnie już spotkał tam ową czarną wilczycę, która podobno ofiaruje czasem skrawki swojego czasu duszyczkom z WSC, by leczyć ich z przypadłości duszy. Także tamtego wieczora miał nadzieję mniej lub bardziej przypadkiem natknąć się na nią. Usiadł więc pod drzewem i czekał. Nie pamiętał już, dlaczego po raz pierwszy nogi w ogóle doprowadziły go właśnie w tamto miejsce. Być może dlatego tylko, że świadome zmysły przytępione cierpieniem zaczęły odmawiać mu współpracy.
Tamtego dnia pojawiła się znowu. Wstał i powitał ją skinieniem głowy. Uśmiechnęła się lekko, zajmując swoje miejsce pod starym drzewem, tuż obok niego.
- Zgadnij, na co czekam? - zapytała.
- Wiem. Długo mi to zajęło - lekko opuścił głowę i powoli uniósł jeden ze szponów w stronę czegoś ukrytego pod płaszczem i piórami, na karku.
- Trzy miesiące żałoby po najlepszym przyjacielu... to niedługo - z zastanowieniem pokiwała głową w boki gestem metronomu i popatrzyła na to, co zdjął z szyi i trzymał na wysokości piersi. Była to czarna, a w tamtej chwili nieco już poszarzała nić chirurgiczna - gratuluję. Właśnie skończyłeś podróż drogą biegnącą po wielkim kole. Teraz jesionka i znów jesteś tamtym Mundurkiem.
- Nie - nerwowo zacisnął pazury na materiale, okrywając się nim jeszcze bardziej. Wadera uraczyła go pobłażliwym uśmiechem.
- Już od jakiegoś czasu nikt nie faszeruje cię lupuliną, powinieneś dać radę. Ale w sumie racja - to mówiąc, uniosła przednie łapy i troskliwie ujęła obie strony płaszcza, gestem "Nie przezięb się, skarbie", zbliżając je pod jego szyją - taki też mi się podobasz.
- Dziękuję... - mruknął, odsuwając się lekko i kierując wzrok przed siebie.
- No, a teraz do pracy. Czuję, że szykuje się wam tam, w związku spyyypff... sprawiedliwości, ciekawy czas - nagle zmieniła ton głosu.
- O co chodzi? - podejrzliwie zmarszczył brwi.
- Wróbelki ćwierkają coś o zmianach. Może to będzie tylko sztywny system, a może czyjeś serce? A może i dwa serca? Rozejrzyj się.
- Czego mam szukać? - zapytał nieco niemrawo.
Zamilkła na chwilę.
- Miło było znów cię spotkać, ale czas już na mnie. Jesteś zdrowszy, niż sądziłam. Bez trudu poradzisz sobie sam - to mówiąc wstała i uśmiechnęła się bez przekonania.
- Dziękuję - powtórzył, dopiero w tamtej chwili podnosząc na nią wzrok.
- Zapomnij o tym. Dobrze znów widzieć cię na właściwym miejscu.
- Czyli gdzie?
- Po kolana w waszym politycznym bagienku, oczywiście - uśmiechnęła się raz jeszcze i po chwili nie było jej już obok.
Nie wybaczyłem Konwalii tego, jak zachowała się poprzedniego dnia. Właściwie niczego jej nie wybaczyłem. W tamtej chwili, gdy patrzyłem w jej zaspane oczy, po prostu wyłem wewnętrznie, na zewnątrz pozwoliwszy sobie tylko na ciche westchnienie. Byłem już zupełnie... spokojny? Nie, tak bym tego nie nazwał. Bardziej cierpliwy.
- Ziółka? Tak? - prychnąłem, co osoba postronna uznać powinna za nieudany śmiech - moja droga...
Ona również uśmiechnęła się lekko.
- Zatem od dziś jest już dobrze - dokończyłem, ignorując huczące nadal w mojej głowie, jej poprzednie słowa - prawda, Konwalio?
O nie, Skarbie. Nie jest dobrze. Nie sądzisz chyba, że kilkoma ledwie słowami tak łatwo odbudować, ledwie kilkoma słowami spalone rusztowania. Sprawię, że będziesz...
- Tak. Może być dobrze.
Nie sądziłem, że to, co odpowie, w jakikolwiek sposób jeszcze mnie poruszy. A jednak coś zakłuło mnie w środku, gdy wyszeptała to nieszczęsne "może być...".
Tego wieczora noc spędziliśmy razem, ale nie grzaliśmy się własnym ciepłem. Pogłębiłem nieco swój piaskowy dołek i odsunąłem się bardziej pod ścianę. Było tam ewidentnie zbyt mało miejsca, by pomieścić dwie, niescalone dusze.
- Jesteśmy gotowi? - zapytał jakby z niepokojem mój złoty wspólnik. Uśmiechnąłem się pokrzepiająco, aż do obrzydzenia spokojnie i szczerze, odwróciłem i spojrzałem w stronę Konwalii. Chciałem zapomnieć choć na moment o tym, o czym postanowiłem pamiętać. Chciałem napatrzeć się na nią przed podróżą, jak zwykle nie mogłem do końca. Przyszło mi do głowy coś innego. Podszedłem do niej, zanim jeszcze zdążyliśmy dobrze spojrzeć sobie w oczy, mocno objąłem ją przednią łapą za szyję i pocałowałem. Przez dłuższą chwilę pod napiętymi i rozgrzanymi mięśniami czułem jakby nieznaczny opór.
- Wyruszamy - zarządziłem nagle, odsuwając się od niej i lekko przecierając pysk - bywaj, najpiękniejszy mój kwiecie. Wrócimy za tydzień, może dwa. Gdy załatwimy wszystkie sprawy. Wtedy jeszcze się sobą nacieszymy, wiesz.
Słowa zabrzmiały beztrosko. Tak, jeszcze się nacieszymy. W to nie wątpiłem.
Dłuższa chwila patrzenia sobie w oczy najwyraźniej była niepotrzebna. Ledwie bowiem skończyłem mówić, odwróciłem się, żeby przypadkiem jej nie przedłużyć i jakoś szybko odszedłem tam, gdzie czekał mój towarzysz. Dostrzegłem jeszcze tego drugiego. Myślałem, że jeszcze nie dotarł na miejsce, a jednak przyszedł już i stał już pośrodku jaskini, błyskając z cienia parą nieprzeniknionych oczu, nędznie okryty swoim lichym, bordowym płaszczem. Zanim zdążyłem się zorientować, że biała wilczyca odwróciła się również i szybkim krokiem ruszyła gdzieś wgłąb groty, usłyszałem tylko jego ciche słowa.
- Ja nadal tu jestem, Konwalio.
Pomimo, iż byłem przyzwyczajony do chłonięcia i zapamiętywania szczegółów, tym razem nie wziąłem ich sobie do serca. Ona pewnie też.
- Żyjesz? To chodź - rzuciłem za siebie.
- Opowiadaj o tym NIKL'u, Agrest - prychnął Leonardo, który czekał na nas przed wyjściem - dużo będzie roboty? Daleko to?
- Jutro wieczorem lub pojutrze powinniśmy być na miejscu - ruszyłem, nie czekając, aż towarzysze zrównają ze mną kroku - spodoba ci się ta praca.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz