poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Od Agresta - „Oko nieba. Trzecia przestrzeń”, cz. 4

Nie powiesz mi chyba, że jedzenie nie jest tu wyborne.


Witam, Szkliwo.
Jak się czujesz? Piszemy do Ciebie z dziadkiem Agrestem. Serdecznie tęsknimy za tobą.
Pozdrawiam,
Prymula

Tu Agrest. Spójrz tylko, jakie postępy robi ten mały kłębuszek! Aż dziw bierze, że... No tak. Chyba jeszcze Ci o tym nie pisałem. Jestem prawie pewien, kto jest jej ojcem. Rubid. Jej ciapki nie mogą być przypadkiem, a przynajmniej tak mi się zdaje. Sasanka jest mniej oczywista. Umaszczeniem bardziej przypomina matkę. Kości ma grube, głowę dużą. Niech mi ogon do reszty wyłysieje, jeśli nie przypomina trochę Admirała.
W ich charakterach też widać już pewne różnice. Prymula to złote dziecko. Garnie się do mnie, przychodzi, gdy czytam kroniki, siada, zagląda mi w oczy... Sasanka za to jest na razie małym dziczkiem, z którym za dużo nie pogadasz. To znaczy - podobno Delcie i Frezji jakoś się udaje. Ale ode mnie ucieka. Młodziutka jeszcze jest. Może potrzebuje więcej czasu niż siostra.
Pociesza mnie trochę, że sekretarza nie lubi ani jedna, ani druga. Ostatnio odwiedził jaskinię medyczną, żeby złożyć wizytę Delcie. O tym zaraz powiem więcej. Zmierzam do tego, że gdy Prymula podeszła i chciała sprawdzić, co to za nowy gość, Ableharbin odwrócił się do niej, przypadkowo zahaczając ogonem o puste wiadro, które runęło z takim brzękiem, że obie dziewczynki zwiały gdzie pieprz rośnie i więcej już nie chciały nawiązywać z nim znajomości.
Wyobrażasz sobie? Sekretarz pofatygował się aż z WWN, specjalnie do Delty. Całkiem przyjaźnie ze sobą rozmawiali. To znaczy, Delta był mrukiem bez ogłady, jak zwykle, a Ableharbin, jak zwykle, przez cały czas miał na mordzie ten swój pokerowy uśmiech. Ale poszli do pokoju medyków, posiedzieli, a potem wyszli i rozeszli się w zgodzie. Nie zabiegałem o to, by być mnie przy całej rozmowie, bo ostatnio nie mam cierpliwości do trywialnych teatrzyków, ale mniej więcej wiem, o czym mówili. Wielki sekretarz wkupuje się w łaski małego Delty. Zaprawdę, musi robić to, albo żeby udowodnić sobie, że potrafi urobić nawet największego gbura naszej watahy, albo po prostu to taka jego ekstrawagancka zabawa. W każdym razie, chyba za bardzo mu się nudzi.
Doprawdy, sytuacja jest śmieszna. Sekretarz jest uprzejmy i stara się o względy medyka - jakby nie mógł załatwić każdej sprawy siłą, tak jak robił to chociażby Admirał, który władzę miał o niebo mniejszą. Wiem, co powiesz. „Nie może”. Ale co go wiąże? Umowa ze mną. A ten cholerny Delta wyobraża sobie chyba, że to on może stawiać warunki. Zmieniłby zdanie, gdyby posiedział w ciemnicy bez żarcia i wody. Zmieniłby zdanie tak szybko, że dalibyśmy sobie przez ten czas radę bez medyka i jego humorów! Nie, żebym cokolwiek sugerował. Tak sobie tylko czasem lubię pomarzyć.

W tym miejscu pismo Agresta zmieniło się lekko, choć pozostało rozpoznawalne. Szkliwo wywnioskował, że basior musiał zrobić sobie przerwę od trzymania polana i kolejny akapit napisał dłuższą chwilę później, jeśli nie innego dnia. 

Co tam jeszcze z nowości. Wiesz... Oczywiście, że nie wiesz, ale znałeś go, więc ci powiem. Dotarły do mnie wieści, że staruszek Silwestr, ten analityk śledczy z WWN, zawinął się z tego świata. No cóż, robi się miejsce dla młodych. Kiedyś wszystkich nas zastąpią. Mnie pewnie całkiem niedługo.
Napisz mi, Szkliwo: jak Ty się miewasz? Nie opuściłeś domu w dobrym stanie. Czasem o tym myślę i martwię się o Ciebie. A może to miejsce dobrze na Ciebie wpływa, co? Trudno chyba źle się tam czuć!
Pamiętaj, że możesz o wszystkim mi pisać. Możesz, a nawet powinieneś. W końcu jestem twoim przyjacielem.
Agrest

Łapa zawahała się przy przedostatnim słowie. Litera „z” była dziwacznie okrągła, jakby początkowo wcale nie miała nią być. Czy Szkliwo spostrzegł to, bo sam spodziewał się tam słowa „pracodawca”?
Odłożył list i zajął się drugim: o wiele krótszym, pogiętym od wilgoci, z którą zetknął się, leżąc pod kamieniem, nad brzegiem rzeki.

Sekretarz potwierdza, że Irosył to swój wilk. Godny zaufania. Pracował w NIKL-u jeszcze za starego sekretarza i nigdy nie wywinął żadnego numeru. Ma w WWN matkę i brata. Podobno zostawił w rodzinnej watasze też jakąś niewinną miłość, ale po tylu latach i zimach raczej nie ma to już znaczenia.
Dawaj znać na bieżąco, jak mają się sprawy.
Agrest

Wiadomość napawała optymizmem. Szkliwo, nie myśląc wiele, otworzył słoiczek z atramentem i zanurzył w nim pióro.

Kochana Prymulko.
U mnie wszystko w porządku. Życie płynie powolutku. Głównie pracuję, żeby przynajmniej zrobić coś dobrego, jeśli już musiałem na trochę Was opuścić. Mieszkam tu w poludzkim domu, jem smaczne jedzenie i trochę się nudzę. Gdy tylko będę mieć trochę wolnego, nie oglądam się na nic i lecę was odwiedzić.
Napisz więcej, co u Ciebie słychać. Masz już jakichś przyjaciół? Jak podobają Ci się zajęcia z wychowawcami? Co u Agresta? Zdrowie mu dopisuje?
Szkliwo

Agrest. O mnie właściwie nie mam nic więcej do dodania. Czuję się na tyle dobrze, żeby mój stan nie musiał być powodem zmartwień.
Dziękuję ci za zaangażowanie w opiece nad szczeniakami. Wspaniale móc zobaczyć jakąś ich cząstkę choć w piśmie. Co z Sasanką? Nie uczy się pisać?

W zamyśleniu pomachał piórem, aż mała kropla atramentu spadla na podłogę. Nie wiedział, czy warto coś jeszcze dodawać, postanowił więc zakończyć ten temat prostym, krótkim pytaniem i przejść dalej. Pilnował się. Chciał pisać autentycznie i, przede wszystkim, nadal omawiać z Agrestem najważniejsze kwestie, ale nie chciał zdradzać w listach niczego, co w niepowołanych łapach mogłoby zaszkodzić watasze lub jego przyjaciołom. Łatwo powiedzieć - pomysłowy wróg jest przecież w stanie wykorzystać każdy szczegół. Było to tym trudniejsze, że nie wiedział, przez ile łap naprawdę przewijają się ich listy. Nie tylko w siedzibie NIKL-u, ale i na samych wschodnich ziemiach. Nie ufał posłańcowi za grosz.
Mimo wszystko postanowił beztrosko założyć, że Agrest powierzył mu to zadanie, ponieważ z jakiegoś powodu sądził, że listy będą trafiać do niego bez żadnych przygód po drodze.

Ostatnio chodzi mi po głowie jedna rzecz. Jak nasza jabłoń? Przynajmniej udawajcie, że dobrze jej pilnujecie. Pamiętaj, że Nadzieje nie dochowały się ani jednej. Nie ma pewności, co może przyjść im do głowy.

- Hej, przecinku! - Głos z dołu zadudnił na schodach w chwili, gdy Szkliwo zapisywał ostatnie zdanie. A przynajmniej to, co stało się ostatnim zdaniem, gdy ponaglenie Rasza wybiło go z rytmu. Niewiele myśląc, podpisał list i schował go głęboko w sianie. - Chodźżeż szybciej! Pewnie już wszyscy dawno w remizie, tylko my jak te ostatnie kołki!
Podczas spaceru między asystentami panowało milczenie. Szkliwo zdążył już zorientować się, że obaj towarzysze za każdym razem oczekują kolacji z ogromną niecierpliwością. Nic dziwnego; był to jedyny moment w ciągu doby, kiedy można było najeść się do syta. W czasie jedzenia całe napięcie znikało i zarówno Rasz, jak i Hapenir znowu stawali się sympatyczni i weseli.
- Słuchajcie... - podjął nieśmiało, zanim zmieszali się z tłumem, ciągnącym na wieczerzę. - Właściwie dlaczego chodzimy do remizy co wieczór? A nie na przykład w określone dni?
- Na śniadanie, jak już zauważyłeś, dają tylko mleko, ale idzie wytrzymać. Resztę dają tutaj, wieczorem - wytłumaczył Rasz. - Zasada jest taka, że nic nie można stąd wynieść, żeby resztki jedzenia nie walały się później po całym NIKL-u. Uwierz mi, przy takiej liczbie wilków na tak małej przestrzeni, to ważne. A przede wszystkim, żebyśmy nie upijali się w domach i nie zawalali obowiązków.
Szkliwo kiwnął głową. To także zdołał już dawno zauważyć. Zdawało mu się, że zaczyna rozumieć co nie co z nietypowego obrządku, który rozgrywał się wokół. Ten, kto nie uczestniczył w przyjęciach w remizie, zostawał w naturalny sposób wykluczony z ważnej tradycji wspólnoty. Każdy wolał tego uniknąć. Szkliwo znał ten mechanizm. Stosował go również sekretarz, organizując wielkie wiece dla wilków z WWN. A jednak w tym miejscu wydawało się to wszystko bardziej perfidne. Na wiecach sekretarza słuchano przemów, rozmawiano i śpiewano pieśni. W remizie upijano się do nieprzytomności i odurzano substancjami bez nazw. Nie co jakiś czas, a dzień w dzień. Dzień w dzień. Jedzenie o stałej porze było silnym bodźcem; warunkowało wilki niezwykle skutecznie, bo fizjologicznie. Urzędnicy nie potrzebowali wiary w ideę, aby co wieczór tłoczyć się w dusznej sali. Kierownictwo miało nad nimi o wiele większą władzę.
- Nie powiesz mi chyba, że jedzenie nie jest tu wyborne - założył Hapenir, wyraźnie nie obawiając się, że jest w błędzie. Rozsiedli się wygodnie, jak co dzień.
- Jest całkiem smaczne - stwierdził Szkliwo. Nie kłamał. Było tak smaczne, że na samą myśl o wyszukanych potrawach, czekających na urzędników podczas kolacji, chciało się odwiedzić remizę. A potem, nawet mimo sytości, nie chciało się kończyć jeść. Nie miał pojęcia, co dokładnie jest tego przyczyną, ale podejrzewał dobrze opracowany system przypraw.
Jednolity gwar powoli narastał i wypełniał salę. Ze strony ogniska dobiegły donośne śmiechy, nie sposób jednak było wyłapać żadnych słów. Z drugiej strony ktoś zapiszczał, a inny, ostry głos na chwilę wybił się ponad wszystkie pozostałe, wygłaszając jakąś żartobliwą uwagęGdzieś bliżej, w tłumie, zaszeleściła wymiana szeptów.
- Oho, coś czuję, że dziś będziemy mieć wyśmienite towarzystwo - stwierdził nagle Hapenir. Szkliwo potoczył wzrokiem wokół.
- Skąd wiesz?
- Birast chyba zamierza nas zaszczycić.
- Śmieszny jest z tym swoim wróżeniem, nie? - Rasz mlasnął, ogryzając z mięsa ostry kawałek ułamanej kości.
- Nie wróżę - zaprzeczył Hapenir, chyba nieco urażony słowami przyjaciela. - Po prostu przed chwilą słyszałem jego głos całkiem niedaleko. Ostatnio siadał po drugiej stronie sali.
- A, może. Jak tam chcesz - Rasz wziął się za kolejną dziczą nogę. Jakiś cień przesunął się ponad nimi, by zaraz po tym, z sapnięciem usadowić się obok.
- Jak się macie? - Ten głos stanowczo nie był głosem inspektora Wschodnich Ziem. Rasz jednak odpowiedział mu z nie mniejszym entuzjazmem. Szkliwo poznał w przybyłym jednego z asystentów inspektora od północy, którzy czasem przysiadali się do ich zespołu, by wspólnie biesiadować.
- Ksaron! A co ty taki sam dzisiaj? A gdzie reszta?
- Reszta zajęta.
- Słyszycie? Wyścigowcy! - Rasz zrobił wielkie oczy, rzucając szybkie spojrzenie swoim kompanom.
- Zajęta czym? - zapytał Szkliwo półgłosem. Niespodziewanie zgubił główny wątek tej rozmowy. Hapenir otworzył pysk, żeby coś powiedzieć, lecz zanim wydostało się z niego choć słowo, odezwał się przedmówca.
- Czymś, co cię pewnie nie zainteresuje - to mówiąc, poklepał go po ramieniu. Następnie zarechotał, zwracając się ponownie do Ksarona. - A ty co, miejsc zabrakło?
- A daj spokój. Głodny jestem jak szczeniak.
Rasz zamaszystym gestem, łaskawie wskazał na wszystkie leżące przed nimi dania.
- Częstuj się.
Gdy tylko wszyscy na dobre zajęli się jedzeniem, obok nich pojawiły się dwie kolejne osoby: sam inspektor Birast, wraz z Ildiri, ową skrytą waderą, która czasem pojawiała się wśród biesiadników, zamieniając z nimi kilka banalnych słów, a potem znikała, praktycznie niczego nie jedząc i nie pijąc.
- Zostało jeszcze coś dla mnie? - zapytał Birast, łapą przysuwając do siebie kawał mięsa w sosie, ruchem prężnym, choć nieco dworskim. - A gdzie wino?
- Tutaj - zauważyła wilczyca, pochylając się nad potrawami, za którymi ukryta była misa pełna czerwonego płynu. Zastukały kubki, a potem wśród zebranych znów rozległo się chłeptanie i mlaskanie.
Szkliwo skubnął trochę suszonych owoców derenia. Na chwilę podniósł wzrok, po części rozglądając się za czymś jeszcze do jedzenia, a po części sprawdzając, czy wszyscy biesiadnicy nadal są zajęci posiłkiem. Trochę chciało mu się pić, ale wody nigdzie nie było, a wina wolał unikać, dopóki któryś z towarzyszy nie zażądał wspólnego toastu. Tak, jak się spodziewał, wszyscy celebrowali kolację. Wszyscy, oprócz Ildiri, która, choć miała przed sobą kubek wina, siedziała wyprostowana, lustrując wzrokiem każdego obecnego. W mig dostrzegła, że jeden przestał jeść.
Szkliwo widział, jak łapie jego spojrzenie. Nie mogła nie spostrzec, że on od niego ucieka.
Nie bardzo wiedząc, co zrobić z oczami, kończynami i dziobem, zdecydował się jednak skoncentrować na upiciu łyka wina. Wtedy też usłyszał, że ktoś obok niego ziewa głęboko.
- Też zmęczony? - zagadnął, widząc, jak Hapenir przeciera oczy wierzchem łapy.
- Takie życie - odparł. - Jutro będzie lepiej.
- Mhm - mruknął ptak, nie przydając tym słowom dużego znaczenia. Język wilka lekko splątał się przy ich wypowiadaniu. - Ja będę się zbierać. Padam na dziób.
- Jasne, trzymaj się tam. Do jutra.
- Tak wcześnie? - wtrącił Rasz. - Miałeś się uczyć normalnego życia, kocie, a nie cofać w rozwoju!
- Wiesz, Rasz, że ja jestem jak dziecko. Muszę dużo spać - stwierdził ptak, podnosząc się i rozciągając nogi. - Żebym jutro w pracy liter nie mylił.
- No, jeszcze o tym pogadamy. - Basior pożegnał go spojrzeniem spode łba. Zdawało się, że po jego pysku przebiegł delikatny uśmieszek.
Uczta trwała w najlepsze. Szkliwo mijał wilki pochłonięte jedzeniem i zrywające się do tańca. Tuż przy wyjściu, na korytarz odprowadziło go kilka niemrawych par oczu, należących do wilków zamroczonych, nie sposób stwierdzić, jakim środkiem lub środkami.
Korytarz był o tej porze pusty. Wszyscy zaproszeni byli już w remizie, ale nikt jeszcze nie wychodził.
Wyśmienita okazja, by, zamiast do głównego wyjścia, pójść w drugą stronę. Odsłonić kolejny rąbek tajemnicy tego miejsca, by choć o włos posunąć się naprzód w swoim śledztwie. Poczuł, jak po jego grzbiecie przechodzi dreszcz emocji.
Choć zza ścian, z głównej sali, wydobywały się uporczywe dźwięki rozmów i rytmu wybijanego przez dziwną orkiestrę przy ognisku, w samym korytarzu było tak głucho i martwo, że dał sobie naiwną nadzieję na usłyszenie zbliżającego się zagrożenia. W ostateczności mógł czmychnąć z powrotem do sali przez któreś drzwi.
Minął jedną prostą i znalazł się w części korytarza biegnącej za salą, równoległej do wyjścia z remizy i najbardziej od niego oddalonej. Tutaj nie było drzwi. Wyglądało na to, że ten fragment jest jedynie łącznikiem dla dwóch bocznych korytarzy. Co ciekawe, był on wyłożony długim, brunatnym dywanem, który co prawda wyblakł, zakurzył się i był przetarty w niektórych miejscach, ale jak na wszystko, co musiał przetrwać, trzymał się dość dobrze. Szkliwo zatrzymał się przed zakrętem. Wreszcie natknął się na coś interesującego. Korytarz w tym miejscu poszerzał się, prowadząc wprost pod szerokie schody. Były w dość dobrym stanie i wiodły na górę.
Właśnie wtedy skrzydlaty usłyszał pośpieszne kroki. Miał wrażenie, że jego serce na chwilę stanęło, a potem zaczęło bębnić o żebra niczym dzwon kościelny. Zamarł, nie mając pojęcia, gdzie może się schować lub uciec, by nie pogorszyć swojej sytuacji. Za najrozsądniejsze uznał zrobienie dobrej miny do złej gry. Postanowił więc trzymać się wersji, według której w stanie nietrzeźwości pomylił kierunki... ale, do licha, był słabym kłamcą. Mimo wszystko ruszył naprzód.
Tymczasem kroki z naprzeciwka zwolniły, a zza zakrętu wyłoniła się szczupła sylwetka. Zmierzyli się wzrokiem. Po strachu pozostała tylko niezręczna niepewność. Postacią była Ildiri.
- Dokąd to nogi niosą? - zapytała z trudnym do rozszyfrowania wyrazem pyska.
- Przed siebie - odrzekł bez namysłu. - A potem pewnie do domu.
- Aha. Zwiedzasz remizę? - Rozejrzała się, delikatnie unosząc brwi, jakby od niechcenia. - Czemu nie zostałeś dłużej?
- Nie mam nastroju. Takie spotkania w moich stronach odbywały się raz na wiele księżyców. Nie codziennie. - Uśmiechnął się lekko, by jego słowa nie brzmiały impertynencko, choć w panującej wokół ciemności to właśnie one pozostawały po stokroć bardziej wyraźne. Wydało mu się dziwne, że rozmawia z tą wilczycą. Tak po prostu, w mrocznym korytarzu, po wielu spotkaniach w remizie, podczas których nie zamienili ze sobą ani słowa.
Ildiri też chyba się uśmiechnęła. Przechyliła głowę i na chwilę opuściła wzrok gdzieś pod jego nogi.
- Samotny, co?
- Wcale nie.
- Ech. Ja tam swoje wiem. To nie miejsce dla takich jak my.
- Dla takich jak...? - Nieufnie uniósł jedną brew. Raptem jednak dotarło do niego coś bardziej frapującego. Porzucił poprzednią myśl. - To miejsce? Co właściwie za miejsce?
- Remiza... Najwyższa Izba... Mów na to, jak chcesz. Wszystko to jeden ściek. - Uśmiech wilczycy niewinnie się poszerzył. Szkliwo przez chwilę przypatrywał się jej zarysom majaczącym w ciemności.
- Mogę spytać, czym się tu właściwie zajmujesz? Nie jesteś urzędniczką.
- Nie.
- Pracujesz w remizie?
Ildiri zaśmiała się.
- Niektóre wstydzą się przyznawać. Ja w sumie też. Tak milutko się rozmawiało. - Jej puszysty ogon zamachał gibko. Trybiki w głowie Szkliwa przeskoczyły z trzaskiem. Przestąpił z nogi na nogę, przypomniawszy sobie, że nadal jest w drodze do domu. Pozostawienie rozmówczyni z tym wyznaniem bez żadnej odpowiedzi byłoby jednak bezduszne. Nie zdążył sklecić ni zdania, bo to ona ponownie zabrała głos. - Chyba właśnie zepsułam twoje NIKL-owe dzieciństwo.
- Eee... - Tym razem zupełnie zbiła go z tropu. 
- Widzę po oczach, że się już domyśliłeś.
- Nie chciałbym przypadkowo urazić cię domysłami.
- Jakbyś się pomylił, to teraz właśnie byś to zrobił.
- Przepr...
- Ale się nie pomyliłeś. Co za dziwny gość. - Przewróciła oczyma i nagle wydała się przy tym trochę inna niż podczas spotkań w remizie, gdy, jak pozostali, starannie kontrolowała każdy swój uśmiech i ruch.
Cisza zapadła, lecz nie okrzepła. Wilczyca doskonale wyczuła moment, w którym należało ją przerwać, obrała jednak niezbyt zgrabną ścieżkę. A może właśnie ta niezgrabność była elementem jakiejś taktyki; nastąpiła wszak po swoistym strzale ostrzegawczym. A może jak zwykle za bardzo kombinował i niepotrzebnie roztrząsał rzeczy zupełnie nieistotne.
- Mogę cię dotknąć? - zapytała, jednocześnie zbliżając się o krok i przenosząc ciężar ciała na jedną stronę, co świadczyło, że ten krok nie będzie ostatnim. -  Ale wiesz, nie tak po prostu.
- A co oznacza dla ciebie „nie tak po prostu”?
- No wiesz. - Była już bardzo blisko. Przekroczyła linię, której wypadało nie przekraczać, zwłaszcza w ustronnym, ciemnym miejscu w środku nocy. Więcej potwierdzeń Szkliwu nie było potrzebne.
- Czemu jesteś taka chętna? - Zmierzył ją uważnym i prewencyjnie niezbyt życzliwym spojrzeniem. - Chyba nie jestem klientem, którego chciałabyś tu widzieć.
- Właśnie że przeciwnie!
- Przeciwnie? Bo jestem podrzędnym asystentem, czy...
- No, dokończ to. Bo kim jesteś? - Znów uniosła brwi, tym razem wyzywająco. I chyba właśnie dlatego nie dokończył, choć nie był pewien: dał, czy nie dał się w ten sposób sprowokować. Dzięki temu jednak wpadł na lepszy pomysł.
- Nie przyszło ci do głowy, że najzwyczajniej w świecie nie interesują mnie samice innego gatunku?
- Zapewniam cię, że nie jestem naiwna. Zdążyłam się już zorientować co do twojego gatunku. Wiele ciekawych rzeczy o nim słyszałam.
- A ja słyszałem... że kto za dużo słucha, ten w końcu głuchnie. - Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę. - Powiedz mi zatem, co ty z tego masz? Tak... fizycznie, to złe słowo. Tak faktycznie. - Pod naciskiem jego wzroku, źrenice wilczycy na nieuchwytny moment zboczyły gdzieś na bezdroża, przesuwając się po ścianach. - A może ci ktoś zapłacił za zdobycie jakichś informacji?
- Politycy. Okropnie dziwni. Myślicie, że wszystko kręci się wokół waszych głupich intryg. A inni mają swoje własne interesy. Ale nie mogę powiedzieć, dlaczego. - Uśmiechnęła się pod nosem, odciążając jedną z nóg.
W chwili, gdy jej łapa znalazła się pod połą wiśniowego płaszcza, chwycił ją za przedramię, zatrzymując szpony, dopiero gdy poczuł, że dociśnięte odrobinę mocniej przebiją skórę. Drgnęła zaskoczona, gwałtowniej, niż było to konieczne.
- Dlaczego? - Spojrzał jej w oczy, jakby łudził się jeszcze, że coś z nich wyczyta. Zawahała się, jakby nie była pewna, na które pytanie odpowiedzieć. Przez jej pysk przemknął gniewny grymas.
- Jednak nie taki z ciebie cielaczek, jak u boku Rasza i Hapenira - mruknęła. Czując, że jej kończyna znowu jest wolna, odsunęła się opieszale- No przecież mówię, że nie mogę.
- Gdybyś nie mogła, wcale nie zaczęłabyś się tłumaczyć.
Westchnęła. Tym razem w jej ślepiach mignęła prośba.
- Może ci coś pokażę. Dobrze?
- Ależ proszę.
- Tylko nie teraz. Przyjdź jutro po południu pod szpital. Ostatni przy głównej ulicy. Taki długi, trochę na uboczu. Dobrze?
- W porządku - mruknął. Ildiri wyraźnie się uspokoiła, a wtedy atmosfera przestała być tak nieznośnie napięta. Szkliwo porzucił myśl o kontynuowaniu rozmowy tylko po to, by nie zapanowało milczenie. Tym razem napawał się nim, patrząc, jak wilczyca traci swoją owianą zagadkowością pewność siebie. To ona odezwała się jako pierwsza, głosem uchwytnie łagodniejszym niż wcześniej.
- Ale nie kończmy tak tej rozmowy. Wiem, co o sobie myślisz, nawet jeśli nie powiesz na głos. Wiem, dlaczego jesteś taki zimny. A wiesz, co ja myślę? Jak każdy, swoje przeżyłeś. Jak każdy, kogoś kochasz, jesteś kochany. A czy masz sierść, czy pióra... co za różnica?
- Widzisz, Ildiri. Być może niekoniecznie jak każdy. Pozwól, że już pójdę.
- Pozwalam. - Odprowadziła go wzrokiem, w którym na nowo rozbłysnął animusz. Przez chwilę wyglądała, jakby myślała nad jakąś jeszcze ripostą, ale ostatecznie zrezygnowała. Szkliwo ominął ją, zachowując bezpieczną odległość, i szybko znalazł się za zakrętem. Choć myślał już tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu i zakończyć dzień, wspomnienie ślepiów wilczycy w mrocznym korytarzu ciągnęło się za nim jeszcze przez dłuższą chwilę.
Pustą ulicą dotarł do chatki asystentów. Mówiąc Raszowi, że potrzebuje dużej ilości snu, był zupełnie szczery. Po jego tułowiu i kończynach przechodziły dreszcze wyczerpania, oczy bardzo chciały się zamknąć, a do uszu dobiegały pojedyncze, krótkie dźwięki, które mogły być piskiem głodnej myszy, głosem zza okna lub narzekaniem Agresta, a równie dobrze - jedynie abstrakcyjnym złudzeniem, hipnagogią. Nie rozmyślał nad tym.
Głos szarego wilka, choć mówił bez słów, stał się tak rzeczywisty, że ptak rozbudził się w jednej chwili. Zdał sobie sprawę, że to źródło dźwięku nie zgadza się z pozostałymi, które przyszły mu do głowy. Myszy i wilki w oknach były w NIKL-u zjawiskiem o wiele bardziej powszechnym od Agrestów.
A jednak Agrest w całej swojej okazałości stanął przed nim, na ścieżce. W prawie całej; nie licząc nóg, których Szkliwo nie mógł się dopatrzyć. Przez chwilę zastanawiał się, co mu w tym obrazku nie pasuje.
- Agrest? - Ledwie wypowiedział to imię, uświadomił sobie, że nawet Agrest ze wszystkimi czterema nogami z pewnością nie znalazłby się w tym miejscu w tym czasie. A więc znów mierzył się sam ze sobą.
- I co? - odezwała się postać. - Do domu i spać? A jutro ta sama zabawa z przekładaniem papierów, nadawaniem listów, piciem w remizie i znowu spać?
- Chyba nie mam innej możliwości - odparł, wolno przestępując z nogi na nogę i w zamyśleniu przyglądając się wilkowi.
- Tak, jak sądziłem. Wciąga cię to. Za chwilę zapomnisz, po co tu jesteś.
- Chyba żartujesz. Nienawidzę tego miejsca.
Szkliwo rozejrzał się uważnie. Skoro wiedział już, że Agrest jest wytworem jego własnej wyobraźni, pozostawała tylko jedna, wszelako bardziej kłopotliwa kwestia, poruszania której zwykł wcześniej unikać. Sen to we śnie, czy sen na jawie?
Bał się, że kiedyś przyjdzie moment, w którym koszmary przestaną być jedynie koszmarami, wyjdą na zewnątrz i odbiorą mu zmysły; że zwariuje. Właściwie nie miał pewności, że jeszcze się to nie stało. Czasem sprawiało mu trudność upewnienie się, że sen jest snem, ale za każdym razem się starał. Bardzo chciał przekonać sam siebie, że nie wisi nad nim widmo szaleństwa, a jeszcze bardziej nie życzyłby sobie, aby ogarnęło go ono akurat w NIKL-u, podczas misji.
- A niby dlaczego go nienawidzisz? - Basior z powątpiewaniem przechylił głowę. Szkliwo ponownie zmierzył go zamyślonym wzrokiem.
- Wilki tutaj przez większość czasu siedzą zamknięte w ceglanych klatkach. Nie widzą lasu. Wszyscy są uśmiechnięci i nie słyszałem jeszcze ani jednej kłótni, ale czuję, że nikt tu nie ma przyjaciół. Najwyższa Izba to karykatura świata.
- Przyjaciół? Co za hipokryzja. A w WSC to niby są ci przyjaciele? - Złote, opalizujące oczy zwęziły się jeszcze mocniej niż zazwyczaj.
- Czy nie dzięki nim wyszedłeś cało ze wszystkich niepokojów, z przewrotów, wojny?
- A ty? Czy przypadkiem nie dzięki tym przyjaciołom przez tyle czasu siedziałeś odcięty od świata, we władzy Admirała, udając, że nie żyjesz?
- To, że ja nie mam przyjaciół, jeszcze o niczym nie świadczy.
- A na co ci cudzy przyjaciele?
- Ja... - Szkliwo zawahał się na chwilę. - Chcę po prostu mieć wokół siebie zdrowy świat.
- A nie chciałbyś być jego uczestnikiem? Nie chciałbyś żyć jak inni? Dzielić z kimś najpiękniejszych i najgorszych chwil, tęsknić, kochać?
- Nie - odrzekł bez zawahania, czym zaskoczył samego siebie.
- To czego właściwie chcesz?
Opuścił wzrok. Postanowił spróbować jednak się tych wilczych nóg dopatrzyć. Nawet jeśli sen nie byłby snem, a mara nawiedziła go na jawie, w środku nocy uliczki były puste, więc mógł spokojnie stać na dróżce i rozmawiać sam ze sobą.
Nie, Agrest nie miał nóg.
- Nie masz nóg - zauważył Szkliwo.
- Nie będziesz mógł wiecznie uciekać od tego pytania. - W głosie zjawy rozbrzmiały, ramię w ramię, i kąśliwość, i troska. - Jeśli nie po to, by kochać, po co zamierzasz żyć?
- Może jestem mało pomysłowy. Ale chcę pracować. Dać światu coś dobrego, zanim umrę.
- A jeśli ci się nie uda dać mu nic dobrego?
- To trudno. Będę wiedzieć, że przynajmniej próbowałem.
- Miłość to wielki dar, a rodzina to cenna wartość. Jeśli nie to, co innego chcesz dać światu? Nie boisz się, że jeśli ci się nie uda... To twoje życie straci wartość?
Czując lekką sztywność żeber, Szkliwo odetchnął głębiej. Rytm serca zaczął zmieniać tempo. Powoli, coraz szybciej i szybciej.
Nie wszystko musi być łatwe, prawda? Nie wszystko można od razu zrozumieć. Nie ze wszystkim można szybko sobie poradzić. Nie każdą wątpliwość da się zdusić, lęk ukoić. Nie każdy koszmar da się pokonać w trakcie jednej nocy.
- A czy da się tak po prostu ocenić, ile dobrego kto dał światu w ostatecznym rozrachunku? Czy nie chodzi o to, żeby po prostu się starać postępować właściwie?
- Tak, tylko że... - Sardoniczny uśmiech szarego wilka błysnął w mroku jak świetlik w locie. - Gdy jeden coś zyskuje, inny coś traci. Równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana. Ktoś słono zapłaci za prezent, który dostanie ktoś inny. Ktoś czuwa, by ktoś spał. Ktoś umiera, by ktoś mógł żyć w spokoju. Tak działa świat, tak działał i działać będzie aż po kres. A jeśli to oznacza, że nie ma ani dobra, ani zła?
Szkliwo przeniósł ciężar ciała na jedną nogę. Nagle przypomniał sobie, że stoi w śniegu i zaczynają drętwieć mu palce. Coś ścisnęło go w gardle.
„A jeśli rzeczywiście nie ma ani dobra, ani zła? Jest tylko ciągła przemiana materii, której tłem jest wszystko, co żyje? Czyż nie oznaczałoby to, że żadne nieszczęścia nie mają znaczenia? A jednak gdyby nic nie miało znaczenia, zwierzęta masowo umierałyby z braku woli życia, aż w końcu wszystkie by wyginęły. Zawaliłoby się środowisko, być może znikłoby życie w ogóle. Tak się nie stało, musi więc to wszystko mieć jakiś sens. Zwierzęta unikają śmierci, boją się nieszczęść i, w obliczu powyższych wniosków, to też ma jakiś sens”.
Chłód śniegu, który przenikał go do kości, nagle zdał się orzeźwiający jak chłód morskiej wody letnim południem. A może po prostu tracił już czucie w palcach.
- Chcę móc wrócić do domu. Być tam, gdy nabierze sił, po wszystkim, co się stało. Chcę go razem z innymi budować. I chcę, żeby po śmierci mnie dobrze wspominali.
Gdy podniósł wzrok, dostrzegł, że Agrest wpatruje się w niego z kamiennym pyskiem. Jego rysy z wolna zaczęło oblewać purpurowe światło poranka.
Jeszcze jeden, zimny dreszcz. Sztywność w klatce piersiowej ustąpiła. Szkliwo znów odetchnął głębiej.
Ktoś za jego plecami zrobił to samo, choć nie odzywał się i nie poruszał. Czekał, aż zostanie dostrzeżony. Ptak zerknął przez ramię, a wtedy ich oczy spotkały się. Bordowe futro zadrżało na wietrze.
- Wiesz, kim jestem?
- Dużo razy będziesz jeszcze wracać? To nie ja byłem powodem wszystkich twoich kłopotów. Sam je na siebie sprowadziłeś - odpowiedział bez pośpiechu. Dał sobie chwilę, zanim się odwrócił, jednak gdy już to zrobił, jakaś nerwowość zawładnęła jego ruchami, jakby nagle zdał sobie sprawę, że od dawna czeka na rozmowę, w której będzie mógł wyjaśnić z marą to i owo. Gdy wreszcie zrozumie, co i dlaczego tak naprawdę go dręczy. Wciąż czuł się zmęczony, słaby. Wciąż był tak daleko.
- Szkliwo! - Wołanie Rasza odbiło się od murowanych ścian. Gdy ptak otworzył oczy, cały pokój był pomarańczowy od wpadających do wewnątrz promieni wschodzącego słońca. - Skrzacie, żyjesz? Czego nas nie budzisz?! Słońce już dawno spało, pora wychodzić!
- Za... - Szkliwo zerwał się na równe nogi, próbując nadać swojemu głosowi przytomny i rzeczowy ton. - Zagapiłem się, masz rację. Już idę!
Oparł się o ścianę, by nie upaść. Echo snu wciąż dudniło mu w głowie. W pośpiechu wygrzebał spod siana listy do nadania i schował je do kieszeni. Zawiesił wzrok na poprzednich, otrzymanych od Agresta, wśród których znalazł się i pierwszy list oznaczony krzyżykiem. Wreszcie wziął je i również wcisnął do kieszeni. Trzeba było jakoś się ich pozbyć i odtąd pilnować tego na bieżąco. Zszedł na dół, gdzie już czekał na niego zaspany Hapenir i przebierający nogami Rasz.
Kolejny dzień w urzędzie był jak powtórka marnego spektaklu obyczajowego. Kolejny kubek mleka, kolejne dokumenty. Kolejne docinki Rasza i Hapenira, w stosunku do siebie nawzajem i do Szkliwa.
- Zanieś Żamisze skoroszycik z zamkniętymi sprawami. - Rasz zatrzasnął drewnianą okładkę, skrywającą gruby plik dokumentów. - Robota skończona, to my lecimy do domu.
Szkliwo podniósł się ciężko. Noc nie dała mu wytchnienia i wciąż czuł się zmęczony.
- Do zobaczenia - mruknął jeszcze, zanim wyszedł z pokoju.
Klitka, w której zazwyczaj przyjmowała Żamicha, wydawała się stosunkowo za mała, biorąc pod uwagę liczbę urzędników, którzy co chwila wchodzili do niej i ją opuszczali. Nie licząc sali obrad, na terenie budynku to w tym miejscu na co dzień było najwięcej życia.
- Następny! - zawołała wadera. - Zapraszam! - dodała pośpieszająco, na wypadek, gdyby następny stał pod jej gabinetem dla rozrywki i jeszcze nie był pewny, czy chce już ją kończyć. O dziwo następny znalazł się w środku szybko, odłożył dokumenty i zanim jeszcze zaczął mówić, grzecznie wycofał się o pół kroku.
- Dzień dobry. Przyniosłem zamknięte sprawy Ziem Wschodnich od początku roku letniego.
- Proszę odłożyć na tamten słupek, pod okno.
Zgodnie z jej wolą, ponownie podniósł dokumenty i przełożył je w odpowiednie miejsce. Jego oczy na chwilę zatrzymały się na tym, co już tworzyło stertę papieru. Spod opasłych plików zamkniętych spraw północy i zachodu wysuwały się jeszcze dwie nieopisane teczki.
- Tyle się inspektorzy napracują nad tymi papierami - rzucił, odwracając się płynnie. - I pewnie nie tylko inspektorzy. A potem co, pewnie wszystko do spalenia?
- Nie, to nie idzie do spalenia - odparła, odwracając już wzrok na jakieś pismo leżące przed nią, na stanowisku. Szkliwu przyszło na myśl, że od tej ilości dokumentów można dostać oczopląsu. - To do archiwum.
„Archiwum”, powtórzył w myślach, choć jeszcze nie wiedział, co z tego wynika.
Po opuszczeniu urzędu od razu skierował się na pocztę. Z całego zwitku wyjął jeden list, który zostawił w zaufanych łapach wilka zza drzwi. Z poczuciem spełnionego obowiązku już odwrócił się, żeby kocim krokiem podreptać wzdłuż ścieżki dalej, do lasu, gdzie szum rzeki miał przekazać listonoszowi ciąg dalszy korespondencji. Powstrzymały go radosne oczy staruszki, intensywnie wpatrujące się w niego z drugiej strony uliczki.
- Szkliwo! Jak dobrze cię widzieć. - Cispesja znowu miała ze sobą dużą bańkę mleka. Metalowa, połyskująca powierzchnia wystawała z worka. - Pomóż mi z tym pakunkiem. - Prosząco opuściła pysk i ściągnęła brwi. - I oczywiście zapraszam na kubeczek mleka. Mam go tyle, że sama nie wypiję go do wiosny! Chyba że masz coś teraz do załatwienia?
- Nie. Po prostu odniosłem list na pocztę - odrzekł krótko i nie zwlekając przejął od niej bagaż.
- Ach. Listy. Wspaniale, że piszesz listy.
- Nadal są rzeczy, które czekają na mój powrót do domu.
- Nie trać ich - napomknęła troskliwie. Był bliski stwierdzenia, że wcale nie zamierza; że z własnej woli nie wybrał się na tę okrutnie długą wycieczkę, ale sam skończy ją, gdy tylko będzie mieć możliwość. Fala frustracji oraz wrażenie, że nadal tkwi w miejscu w swoim śledztwie, uderzyły w niego z nową siłą. - Zrób wszystko, żeby ich nie stracić - dodała ciszej, jakby jego oczy zdradziły zbyt wiele myśli.
- Jeśli taka będzie naturalna kolej rzeczy...
- Och, nie ma niczego takiego - żachnęła się. - Jest to, czego wiesz, że chcesz. I to, czego chcesz, ale o czym zapominasz.
Na jej słowa odpowiedział milczeniem. Ponieważ babcia sprawnie dotrzymywała mu kroku, nie minęło wiele czasu, zanim osiągnęli cel.
Do jej chatynki wyjątkowo przyjemnie było wrócić. Jakby ta jedna uśmiechała się do niego, zupełnie inaczej niż wszystkie inne w tym dziwnym miejscu, łącznie z tą, która miała służyć mu za dom. Odruchowo odpowiadając delikatnym uśmiechem, przycupnął na kolorowych szmatkach. Były całkiem wygodne.
- Wierzysz już w swoje słowa? Te, które wypowiedziałeś, gdy odwiedziłeś mnie pierwszy raz? - zapytała gospodyni, nalewając im po kubku mleka. Biały płyn zafalował i zabłyszczał w chłodnym świetle zimowego słońca, wpadającego przez okno. Cispesja nieco niezgrabnie usiadła obok gościa. - Uwierz, drogi Szkliwo. Jeszcze wrócisz do domu. Uściskają cię bliscy i już z niego nie wypuszczą. Będziecie rozmawiać do późna, a potem uśniecie ze spokojem, żeby nazajutrz cieszyć się wspólnym porankiem w swoim miejscu na ziemi - mówiła powoli. Uważnie, lecz nieprzenikliwie wpatrywała się w jego błyszczące źrenice. Coś zakłuło go w gardle. - Dom czeka na ciebie i przyjmie cię, gdy przyjdzie pora. Jeszcze się nim nacieszysz. A teraz jest czas na poznawanie. Cieszę się, że cię poznałam!
Opuścił wzrok.
Jej słowa były jednakowo kojące i bolesne. Przypominały o tym, co zostawił daleko, jakby w innym życiu; o zapachu żywicy i wilgotnego mchu. Pamiętał je tak wyraźnie, że przebiły się nawet przez woń kurzu wiszącą w pokoiku. A jednak zdawały się tak odległe, jakby oddzielały go od nich długie lata tułaczki. Przypominały o bliskich, lecz gdy staruszka mówiła o nich z niewinnym rozrzewnieniem, zdawali się jak i zapachy: wspomnieniem sprzed lat, które już nigdy nie przybierze niegdysiejszej formy. Nawet, jeśli Szkliwo kiedykolwiek wróci do domu. Kto będzie tam na niego czekać?
- Cały czas cichy, obojętny - Nagle odezwała się ponownie. - Smutno się na ciebie patrzy. Nadal tak cię to dręczy?
- Dręczy - stwierdził, a być może tylko powtórzył. Zrobił długą przerwę, zanim znowu zdecydował się odezwać. - Może to za mocne słowo. Nie najlepiej się czuję.
- Poczekaj. Dam ci coś - to powiedziawszy, z przypływem nowych sił podniosła się i podreptała do przedpokoju. Rozległ się tajemniczy szelest i już po chwili wadera wróciła, niosąc w pysku pęczek czterech zajęczych nóżek. - Wiele tu tego nie ma. Ale oskubiesz sobie. Co ty na to?
- Och, nie mogę tego przyjąć. - Szkliwo napiął mięśnie nóg, by w każdej chwili móc wstać. - Skąd to macie...? To znaczy, skąd to babcia ma?
- Wiem, że to nic przyjemnego, jeść raz dziennie. Też to przechodziłam. Na szczęście teraz już nie muszę w tym uczestniczyć. Zamiast tego dostaję ogryzki, których nie przejedzą na kolacjach.
- Bywała babcia w remizie?
Na uroczy pysk Cispesji napłynął delikatny uśmiech. Westchnęła bezgłośnie.
- Tak, bywałam... Każdy bywał. Może jednak się poczęstujesz?
- Nie, nie. Naprawdę dziękuję. Nie jestem głodny. W ostateczności zawsze mogę po pracy wybrać się do lasu i upolować jakiegoś ptaka albo chociaż gryzonia. Po prostu rozleniwiły mnie te delicje podstawiane pod nos każdego wieczoru. Nie mogę odbierać babci jedzenia, które się babci należy.
- No dobrze - zgodziła się niechętnie. - W takim razie doleję ci jeszcze mleczka. Wyglądasz mizernie.
- Dziękuję - odpowiedział bezbarwnie. - Skąd właściwie w NIKL-u tyle mleka?
- Na południu, tam gdzie nie ma żadnych wilków, jest dużo kóz. Są wilki oddelegowane do ich pilnowania i dojenia.
- Pierwsze słyszę o kozach z południa. Dość prosta historia.
- Bo dojenie kóz to prosta sprawa.
Zanim babcia nalała trzeci kubek mleka, zdążył powstrzymać ją gestem skrzydła. Wykręcił się jakimiś jeszcze obowiązkami i zasadniczo nie minął się z prawdą, jeśli spotkanie z Ildiri można było potraktować jako element jego pracy; nie tej urzędowej, rzecz jasna.
Przed spotkaniem musiał jednak pozbyć się jeszcze paru kartek z kieszeni. Z listem do wysłania sprawa była prosta. Nieco trudniej było wymyślić sposób na skuteczne i niezauważone zniszczenie pozostałych. Najwygodniej było je spalić, ale nie zaryzykowałby regularnego korzystania z pochodni płonących na ulicach. Kręcenie się wokół nich prędzej czy później wzbudziłoby podejrzenia. Ostatecznie postanowił rozmoczyć papier w lodowatej wodzie rzeczki, porwać go na kawałki, a resztki zakopać pod mchem na skraju lasu.
Zmierzając drogą z powrotem w głąb wioski, w stronę szpitala, minął pierwsze wilki ciągnące do remizy. Nie zostało mu wiele czasu.
Podążając za wskazówkami Ildiri, szybko odnalazł miejsce, o którym mówiła. Przy głównej ulicy w pobliżu ostatnich budynków było cicho, jakby stały one puste. Szeroka, wyłożona drobnymi kamyczkami droga urywała się nagle, jakby wszystkie łapy, które na co dzień się nią snuły, w tym miejscu zawracały lub znikały bez śladu. Tylko wąska odnoga prowadząca w lewo dawała znać, że spacery na kraniec siedziby Najwyższej Izby mogły mieć jakiś cel.
- Tak myślałam, że sobie tego nie podarujesz. - Głos Ildiri dobiegł właśnie z tamtej strony. Był chłodny, ale nietrudno było dosłyszeć, że gdzieś za tą powłoczką kryje się nadzieja. Ptak odwrócił się.
- Co chciałaś mi pokazać?
- Chodź. - Kiwnęła głową, wskazując kierunek, a następnie ruszyła przodem. Budynek szpitala, poza tym, że był wyjątkowo długi, nie różnił się mocno od innych pobliskich. Minęli duszny przedsionek, jakieś drzwi zamknięte na cztery spusty, które w tym stanie żegnały pewnie ludzi, po czym zeszli po schodkach trochę w dół. Małe okienka pod sufitem upewniły Szkliwo, że piwniczny korytarz prowadzi wzdłuż budynku.
Teraz można już było usłyszeć wyraźnie, że w szpitalu jest ktoś oprócz nich. Stłumione głosy odbijały się od ścian, tak zniekształcone, że nie sposób było rozróżnić wyrazów. W pewnej chwili rozległ się inny, dużo cieńszy. Jeden, drugi, trzeci... Wszystkie głośne, pełne żywej, zdrowej rozpaczy. Szczenięce.
Nagle drogę zagrodził im postawny wilk, a raczej wilczyca. Jej puszysta sierść była posklejana od brudu, a na udach i bokach widniały bordowo-zielonkawe plamy. Stanęła w miejscu, w którym kiedyś były pewnie drzwi, wodząc wzrokiem po ścianach korytarza. Szkliwo spojrzał na nią, próbując nawiązać kontakt. Bezskutecznie. Z milczącym pytaniem zwrócił się do swojej przewodniczki.
- Awi, jak tam u ciebie? - ignorując jego wzrok, zapytała przyjaźnie. Wilczyca tylko mruknęła coś nieskładnego, przymknęła oczy i ominęła ich obojętnie. - Chodź - rzuciła Ildiri do towarzysza. - Urodziła przedwczoraj. I od tego czasu właściwie bez przerwy jest naćpana.
- Słucham?
- I będzie naćpana do czasu, aż jej będzie wszystko jedno. Żeby mogli jej szczenięta pozabierać.
- Pozabierać - powtórzył bezbarwnie, próbując nadążyć za tym, co działo się wokół. Dlaczego Ildiri pokazała mu lokalną porodówkę? Jaki bezpośredni związek miała ona z ich poprzednią rozmową? I najważniejsze: Co niby miało znaczyć owo tajemnicze „pozabierać”? Choć Ildiri nie zatrzymała się na nim ani na chwilę, Szkliwo miał niepokojące przeczucie, że właśnie ono jest w tym przypadku łącznikiem.
- Teraz cicho - nakazała, przekraczając próg kolejnego pomieszczenia. - To one.
Były trzy. Jeszcze ślepe, kręciły się po legowisku ze zleżałej słomy i piszczały z głodu. Nie zdążyli dobrze im się przyjrzeć.
- Ildiri, po co tu przyszłaś? - po sali rozniosło się warknięcie. Na dźwięk głosów, z innego pokoju wychyliła się nieznajoma wadera. - A to kto?
- To asystent jednego z inspektorów. Przyszedł tu zrobić kontrolę. A ja przyszłam z nim, odwiedzić przyjaciółkę - odparła Ildiri, dumnie unosząc głowę. - Nie będziemy ci przeszkadzać.
- Jak żyję, nigdy tu kontroli nie widziałam - burknęła wilczyca podejrzliwie, ale schowała się z powrotem w drugim pokoju. Zadziwiająco łatwo wpuściła nieznajomego i, co tu kryć, nietypowego osobnika, do sali, którą najwyraźniej miała pod opieką. To pozwalało przypuszczać, że Ildiri nie planowała pokazać Szkliwu niczego, do czego zwykli urzędnicy nie mieliby dostępu. Mimo to, zdobycie nowej wiedzy ptak potraktował jak kolejny, mały sukces.
- Prawda, że ładne? - zapytała szeptem, gdy zostali sami. Wyciągnęła łapę i lekko szturchnęła jednego z krecików. - Ciekawe, czy znasz gościa, który je zrobił. No cóż, nigdy się nie dowiemy. Jutro czy pojutrze po tych szczeniakach zostanie tylko... trochę mięska i kostek, które dorzucą wam do kolacji.
Skrzydlaty zesztywniał, przetwarzając jej słowa. Niepewny, jak zareagować, tylko popatrzył na nią pytająco. Nie był przygotowany na takie wiadomości.
- Nie przesłyszałeś się - dodała, gładząc krótkie, szczenięce futerko.
- Czy one są zabijane i przerabiane na jedzenie?
- Przecież mówię, że się nie przesłyszałeś.
- To jakiś koszmar. - Otarł skrzydłem czoło i zapytał głucho: - Dlaczego mi to pokazujesz?
- Myślałam, że będziesz pod większym wrażeniem. No cóż. Nie rozumiesz? - Subtelnie podniosła głos. - Nie chcę dla siebie takiego losu. Potrzebuję kogoś na stałe. Kto nie zrobi mi... tego problemu. A jak się ma kogoś na stałe, zwłaszcza kogoś ważnego, to przymykają oko, jeśli nie ma się czasu dla innych. Dlatego wszystkie latają jak koty z pęcherzem wokół Jaźwicza. Głupie. Jakby był jakimś nie wiadomo kim. Myślą że wszystkie je...
- Proszę, oszczędź mi szczegółów.
- Jak sobie chcesz. No, to co, pomożesz mi? Ty mi pomożesz, ja ci dostarczę rozrywki, góra będzie podziwiać moją pracę, wszyscy będą zadowoleni.
- Muszę cię zmartwić. Można o mnie powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, bym był tutaj kimkolwiek ważnym.
Gdy ich oczy znowu się spotkały, na pysku wadery pojawił się delikatny grymas. Można było tylko domyślać się, co miał za zadanie przekazać, ale coś w jej dumnym, może nawet trochę zuchwałym spojrzeniu mówiło, że ma już starannie ułożony plan, pozbawiony dziur.
- Wiem. Taki prosty asystencina liczy się tu mniej niż ja sama. Takich jak ty mogą mieć na pęczki. Mnie trudniej zastąpić. Ale nie szkodzi. Po prostu moi przełożeni muszą wiedzieć, że ktoś chce spędzać czas ze mną i tylko ze mną. A potem zajmiemy się twoim awansem.
- My?
- Wtedy to będzie nasza wspólna sprawa. A ja mam tu przyjaciół...
Szkliwo prychnął. Myślał, że wieść o szczeniętach w przystawce przed głównym daniem była ostatnią rzeczą, której spodziewał się na tej wycieczce, ale propozycja awansu z ust damy do towarzystwa okazała się zupełnym kuriozum. Gdy jednak zastanowił się nad tym jeszcze o sekundę dłużej, doszedł do wniosku, że ani jedno, ani drugie nie było w NIKL-u zupełnie niespodziewane.
- Rozumiem. Sprytu ci nie można odmówić - odpowiedział wreszcie, w zamyśleniu mierząc ją wzrokiem. Choć nie brakowało jej pozorów łagodności, łatwo było zauważyć, że była ulepiona z nieco innej gliny niż wilczyce, które znał ze swoich stron. Nonszalancja w jej ruchach była starannie kontrolowana, lecz wyczuwalna, a zwykłą pewność siebie zastępowała balansująca na granicy rozsądku wyniosłość, podszyta lękiem o utrzymanie statusu w świecie, w którym wartość wilka oceniano jak wartość towaru. - Jak do tej pory udało ci się unikać zajścia w ciążę? - zapytał po chwili.
- Och, czego ja nie robiłam. A najchętniej, jak się dało, to oszukiwałam i zamiast pracować, uciekałam do lasu.
- Czyli i teraz nie będziesz miała wyjścia.
- Nie! - Tym razem gwałtownie podniosła głos, ale równie szybko zniżyła go, przypominając sobie o nadzorczyni, która najwyraźniej nadal krzątała się po sali obok. - Nie mogę tak w nieskończoność. Niedługo się zorientują. Jak to wyjdzie na jaw, to jestem skończona, nie masz pojęcia, jak bardzo...
- Póki co jakoś nie wyszło. Taka zaradna dziewczyna na pewno da sobie radę.
- Teraz? Jak ci to wszystko pokazałam? Jak możesz?! Nie chcę, żeby moje dzieci skończyły zmiażdżone w czyjejś potrawce! - Wybuchła. Szkliwo poczuł, że skóra na jego grzbiecie cierpnie.
- Dlaczego matka nie może po prostu wychować szczeniąt? Wykarmić, a potem wrócić do pracy?
- Bo po NIKL-u szwendałyby się stada niechcianych szczeniaków - odparła lodowato. - Dzieci urzędników, do których nikt by się nie chciał przyznać. Poza tym to strata czasu i środków. Wilczyca dziś rodzi, a za tydzień czy dwa może wrócić do pracy. A jakby miała jeszcze odchowywać miot?
Westchnął, opuszczając wzrok, by dać sobie czas do namysłu. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, by nie dać Ildiri do zrozumienia, że jest zupełnie nieczuły na jej niedolę.
- To wymaga systemowego rozwiązania - stwierdził wreszcie, nie podnosząc na nią wzroku. - A nie matactwa i układów.
- Chyba nie wiesz, co mówisz - warknęła, a owa ulotna nadzieja w jej głosie rozwiała się ostatecznie. Pozostał tylko chłód i zalążek gorzkiego zawodu. - System chcesz obalać?
- Kto powiedział, że chcę? - Strzepnął niewidzialny pyłek ze skrzydła i cofnął się o kilka kroków. - Nie ja go wam zbudowałem i nie ja w nim uczestniczę.
- Czyli mi nie pomożesz? Zostawisz mnie z tym?
- Jeśli chcesz, pokażę ci drogę do mojej watahy i powiem, do kogo się zwrócić, gdy już tam dotrzesz. Na pewno cię przyjmą i więcej nie będziesz musiała się w ten sposób narażać.
- Rzucić wszystko i uciec do miejsca, z którego sam uciekłeś? Ty nie jesteś normalny!
- I cóż to znowu. Tak wielka wada: nie być normalnym w tym świecie oszołomów? - mruknął. Po kolejnych kilku krokach znikł w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Nie słyszał jej za sobą i ten fakt naprawdę go ucieszył, choć żal ścisnął go od środka.
Dopiero na świeżym powietrzu udało mu się uspokoić uwierające poczucie, że nie pomógł jej, choć miał szansę. Wraz ze światłem zachodzącego słońca spłynęła na niego miła świadomość, że nie jest odpowiedzialny za to, co wilki w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej robią ze swoim życiem. Ich świat zdawał się zepsuty od podstaw, niemożliwy do odratowania. Mimo to wygoda patrzenia na niego z boku była tylko połowiczna. Czuł, że kolacja tego wieczora będzie wyjątkowo paskudna.

Cdn.