Kartka wolno opadła na ziemię. Skrzydlaty westchnął przeciągle. Był zmęczony i nie chciało mu się odpisywać nawet na listy. Co zresztą miał napisać? Że kręci się w kółko, jak szczeniak za własnym ogonem?
Ponieważ w pokoju nie było na czym zawiesić wzroku, bo znał już każdą szczelinę w ścianie, spojrzał jeszcze raz na wykaligrafowany list od małej Prymuli. Rzeczywiście robiła postępy. Jej łapki przelewały na każdy kolejny papierek coraz więcej myśli.
Oderwawszy wzrok od czarnych szlaczków na szeleszczącym tle, skrzydlaty przeciągnął się bez pośpiechu.
Dni w Najwyższej Izbie niezmiennie przypominały mu sen. Nie dlatego, że brakowało im realności (choć można się było kłócić, czy w zwykłych snach odczuwał jej brak), a dlatego, że, niezależnie, jak długo i cierpliwie przekonywał się do tego miejsca, wciąż czuł się w nim oderwany od prawdziwego życia. Krążył po nim jak duch, który omija ściany tylko z przyzwyczajenia. Daleko od wszystkich i wszystkiego. Myślami ledwie zahaczał o królestwo białych cegieł, wydeptanej trawy oraz zdziczałych drzewek owocowych, a, przemierzając je dzień w dzień dokładnie tak samo, tymi samymi ścieżkami o tej samej porze, nawet ciałem zdawał się być gdzieś zupełnie indziej. Działał odruchowo. Nie zastanawiał się już; nie przeżywał. Nie zatrzymywał już wzroku na znajomych kątach i nie miał okazji, by zwiedzać nowe. Kłopotało go tylko to, czy w nocy zdąży jako tako się wyspać i kiedy przyjdzie nowy list od Agresta.
Wszystko inne zaczynało być mu zupełnie obojętne.
Choć było jeszcze za wcześnie, by podziwiać wieczorny spektakl zapalania pochodni, Szkliwo wyszedł przed dom, grzbietem ciężko oparł się o ścianę, odetchnął i bezmyślnie wbił wzrok w widniejącą pomiędzy ścianami domów pustą przestrzeń, śnieżnobiałą o tej porze roku. Las rozciągający się w oddali, za rzeką, wydawał się bardziej odległy, niż był w rzeczywistości.
Niebo różowiało. Wieczór zapadał powoli, tak samo, jak zapada od milionów lat i zim, jak zapadać będzie co dnia, aż po kres, bo tak a nie inaczej już musi być.
„Boże. Jak mam wierzyć, skoro nawet nie wiem, kim lub czym jesteś?”.
Najpierw ostentacyjne tupanie, a potem chrząknięcie skutecznie zwróciło jego uwagę. Rasz usiadł obok i przez chwilę szukał wzrokiem czegoś, co z taką uwagą ogląda ptak. Wreszcie zawiesił wzrok w pustce, miarkując, że niebo jest puste, a jego ciekawskie oko nie dostrzeże tego, co przeznaczone jest dla oczu marzyciela.
- Romantyk, co? - Rzucił.
- Zupełnie nie. - W odpowiedzi Szkliwo lekko pokręcił głową dla wzmocnienia przekazu. - Po prostu obserwuję piękne zjawisko.
- No i co myślisz?
- Nic. Tylko patrzę. - Patrzył; a świat po prostu przez niego przenikał.
- Widzicie go, chmurki ogląda - mruknął basior. - Czerwono tam, jakby niebo krwawiło.
- Gdzie indziej znajdziesz tak głębokie barwy? Mogę na to patrzeć niezliczoną ilość razy i za każdym razem zapiera dech w piersiach. Za każdym razem jest piękne i niepowtarzalne.
- Tak, tak. Gdzie byłeś po pracy?
- Znasz może waderę imieniem Cispesja?
- Ach, tak - odrzekł Rasz bezbarwnie, jakby nie spodziewał się usłyszeć tego imienia. - Taka starucha ze szczurem. Po coś u niej był?
- Porozmawiać.
- O czym? To już z nami nie możesz?
- Jasne, że mogę. Właśnie rozmawiamy.
- No dobrze, w takim razie powiem ci, że dziś zostajesz z nami w remizie do końca kolacji.
Można się było spodziewać. Rasz robił się głodny.
- Nie wiem, czy zostanę. Zobaczę, czy nie będę usypiać.
- Więc idź spać teraz i, do jasnej, wyśpij się wreszcie, zamiast potem narzekać.
- Nie wątpię, że wilki są pod tym względem elastyczne, ale już z pewnością zauważyłeś, że ja nie jestem wilkiem, Rasz. Śpię w nocy.
Basior zmarszczył brwi, jakby szykował jakąś ripostę, ale jego złość nieco ostygła.
- No nigdy się nie doczekam!
- Doczekasz się, choć nie wiem, dlaczego tak ci na tym zależy - powiedział to z pełnym przekonaniem. Rzeczywiście wytrwanie do końca uczty przynajmniej kilka razy było konieczne. Nie widział jeszcze wszystkiego. Nie wiedział, co go omija, a sądząc po emocjach Rasza, to mogło być coś istotnego.
- Szkliwo! - Zza drzwi wychyliły się brązowe uszy Hapenira. - Nie chcesz może wybrać się na spacer?
- A ja? - Rasz wydał się urażony propozycją.
- Ciebie to mam aż za dużo.
- Czemu nie... Gdzie? - Szkliwo nie namyślał się długo. Rasz działał na nerwy nie tylko swojemu przyjacielowi. Ptakowi, na przykład, przypominał o wszystkich do tej pory niewypełnionych obowiązkach. O tym, że Szkliwo nadal nie wiedział zupełnie nic.
Nic o Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej.
O tym, że pilnowała swoich tajemnic tak nieuchwytnie, a tak skutecznie.
- Wszystko jedno, gdzie. Dokąd nie pójdziesz, masz to samo - stwierdził Hapenir i lekkim krokiem zszedł po schodku wprost na ścieżkę.
Te słowa można było traktować dosłownie. Basior poprowadził. Ominęli kilka budynków, szybko zeszli z drogi, przeszli wzdłuż przepróchniałych kołków jakiegoś przewracającego się płotu, aż wreszcie wyszli na równinę pokrytą świeżym śniegiem. Brak śladów oznaczał, że kawałek ziemi nie jest uczęszczany przez mieszkańców. Trudno się zresztą dziwić. Na pustkowiu nie było niczego ciekawego, poza oddaloną linią lasu.
- Dlaczego nie chciałeś wziąć Rasza?
- Daj spokój z tym cymbałem. Czasami mam go dosyć. We wszystkim chce uczestniczyć. Niech nauczy się cieszyć chwilą samotności. Tylko na tym zyska. Na przykład ty czy ja już to umiemy. - Hapenir wyprzedził towarzysza. Usiadł na ziemi, potem przewrócił się na grzbiet. Wierzgnął nogami, a następnie rozluźnił je. Wbił wzrok przed siebie, to jest, prosto w górę. - Przyłączysz się?
Szkliwo przyjrzał mu się w milczeniu. Niewiele myśląc, również położył się na śniegu.
- Nic nie mów. Wszyscy trochę tęsknimy za domem - wymamrotał wilk, jakby już zaczynał przysypiać. Więc Szkliwo nic nie mówił, tylko śledził wzrokiem ruch szarych kłębów na niebie. - Ale takiego nieszczęśnika jak ty, przyznam szczerze, spotkałem pierwszy raz. Widać, że sam tu za karierą nie przyleciałeś. Ale każdy ma prawo mieć swoją ścieżkę.
- Widać? - powtórzył ptak, gdyż zaprzeczanie wydało mu się zbyteczne.
- Jak w łysym polu, niestety. Zresztą nie przejmuj się. Myślę, że nawet, jeśli jeszcze tego nie widzisz, całkiem pasujesz do Najwyższej Izby. Zobaczysz, że jeszcze odnajdziesz się tu jak nigdzie indziej.
- „Niestety” - odmruknął na wpół świadomie. Kątem oka zerknąwszy na Hapenira, oderwał grzbiet od ziemi i usiadł. - Już nie pierwszy raz coś takiego mówisz.
- Że jesteś swój chłop?
- Że... Ktoś czyta.
- Co czyta?
Szkliwo umilkł. To krótkie, niewinne pytanie, odebrało mu wszelką pewność, że chce dociekać. Jeszcze nie pora i nie miejsce na to. Jak jednak wybrnąć ze spostrzeżenia, w którym już się ugrzęzło?
- Czyżbyś oprócz grania na skrzypcach zajmował się również pisaniem? - To wyjście Szkliwo uznał za głupie, a jednak skuteczne.
- Nie, to nie moja bajka. Z nas trzech to ty najczęściej trzymasz pióro. - Hapenir poruszył łopatkami, moszcząc się w śniegu. - Właśnie. Nie pytałem. U rodziny wszystko gra? Może nie, dlatego taki jesteś smutny?
- Wszystko wspaniale.
- Zawsze jesteś taki skryty? - Uśmiechnął się pod nosem.
- Nie mam o czym opowiadać. Im dłużej myślę o domu, tym bardziej mi go brakuje. Wolę więc nie myśleć za wiele.
- Wszystko jasne. Nie naciskam.
- Nadal nie rozumiem, skąd pomysł spaceru. Nie widziałem cię jeszcze spacerującego.
- Za to ja ciebie wielokrotnie. Pomyślałem, że będzie okazja, żeby porozmawiać i trochę lepiej się poznać.
- To może ty coś o sobie opowiesz?
- Niech no pomyślę, od czego zacząć. Przyszedłem na świat, tak jak Rasz, u Cieni. Tak naprawdę to ja nas obu tutaj przyprowadziłem.
- To już konkret.
- Miałem szczęśliwą rodzinę: trójkę rodzeństwa, matkę, ojca i na dodatek jeszcze ciotkę. Na co dzień, jak to wszędzie, zdarzały się jakieś niesnaski rodzinne. Ciotka była niepospolicie krzykliwa. Ciągle darła koty z ojcem. Pamiętam jak raz czy dwa kazał jej się wynosić. - Hapenir uniósł brwi, zagłębiając się we wspomnieniach. Jego głos zdradził, że opowiadanie stopniowo go pochłania. - Ale nikt nie umiał tak szybko i sprawnie jak ona dzielić mięsa. Dosłownie! Pół watahy wołało ją, żeby dzieliła im jelenie. Oboje dobrze wiedzieli, że nikt nie chciałby się pozbyć takiego skarbu. Wracając. Jak byłem jeszcze dzieciakiem, zakochałem się na zabój w pewnej młodej damie, córce ważnej pary. Nie powiedzieli mi tego na głos, ale nie byłem dla niej najlepszym kandydatem. Robili wszystko, byśmy tylko się nie spotykali. Ja... nawet nie wyjawiłem jej moich uczuć. Kochałem z daleka. Najwyraźniej niestety słabo się z tym kryłem, a potem, gdy już poczułem się na siłach, żeby pójść do niej i wyznać jej to i owo, zacząłem dostrzegać, że jej rodzice nigdy nie zostawiali nas samych, a najchętniej to w ogóle zabierali ją gdzieś zawsze, gdy akurat byłem w pobliżu. Na początku chciałem walczyć, ale co ja tam mogłem. Nigdy nie byłem taki, żeby się narzucać. Wpadłem na pomysł, żeby utrzeć im wszystkim nosa i pokazać, na co mnie stać.
- A więc uznałeś owiany legendą NIKL za najlepszą ścieżkę.
- Co jak co, ale z tym miejscem każdy się liczy.
- Czy słusznie...
- Och, uwierz mi: słusznie. - Hapenir odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej, mój najlepszy przyjaciel, mam na myśli oczywiście Rasza, nie zastanawiał się ani chwili, tylko powiedział, że też chce tu spróbować swoich sił. No i przybyliśmy razem. A potem razem zostaliśmy. I wiesz, długo chciałem wrócić do domu, ale miałem nadzieję, że jeszcze wszystko przede mną, że osiągnę tu nie wiadomo, co, zostanę inspektorem, a może jeszcze kimś ważniejszym. Długo czekałem, aż w końcu całkiem mi się tu spodobało. A dawne uczucie... Pogodziłem się z tym, że wygasło. Wiem tylko, że mojej dawnej miłości też się powodzi. Została potem kapitanem. Nic mi nie wiadomo, żeby z kimś się związała. A może teraz już tak? Dawno do nich nie pisałem.
- A nie masz ochoty do nich napisać?
- Ochotę może i bym miał, ale nawet nie wiem, co mógłbym tam wypocić: że tęsknię? To brzmiałoby śmiesznie po takim czasie bez kontaktu. A może, że się martwię? Nieważne, w jakie słowa bym to ubrał, na ich miejscu sam bym nie uwierzył. Pochwalić się żadnymi sukcesami też nie mogę. Lata i zimy mijają, a ja nadal grzeję to samo, najniższe stanowisko. Ale dzień po dniu, jakoś ten czas biegnie, praca, a po pracy rozrywka. Jest miło, nie myślę o przeszłości.
- Odwiedzić domu też byś nie chciał?
- Po co? Żeby stanąć z nimi pyskiem w pysk i jeszcze bardziej nie wiedzieć, co powiedzieć? A potem żeby inspektor się czepiał, że nie miał łap do pracy podczas mojej nieobecności? O nie. - Podniósł się ociężale. - Pora wracać. Jeśli będziemy się spóźniać na kolację, Rasz w końcu zje nasz stół.
Dni były ostatnio wyjątkowo krótkie, a jednak uczta w remizie zaczynała się, jak zwykle, chwilę przed zmrokiem. Na biesiadowanie nie mogło zabraknąć czasu.
W środku zebrała się cała śmietanka towarzyska, od której ptaka skręcało w żołądku. Byli znajomi z Ziem Północnych, była Ildiri i jakaś jeszcze jej koleżanka. Birast opychał się już bogato przyprawioną kuropatwą.
Szkliwo usiadł z boku i zaczął w zamyśleniu uciskać palcami leżący przed nim kawałek mięsa, przypatrując się kompanom, którzy od razu rzucili się na jedzenie. Byli bardzo głodni, to oczywiste. Ilości przysmaków, które pochłaniali, mówiły same za siebie. Rasz, jak zwykle, od razu odzyskał dobry humor.
Skrzydlaty westchnął i również skosztował. Nadal nie odgadł zagadki wyśmienitego smaku jedzenia przygotowywanego w remizie. Gdyby to zrobił, mógłby wrócić do domu przynajmniej z jedną dobrą wieścią.
Gdy tylko jego myśli zeszły na ten tor, coś go tknęło. Złączył czubki palców. Były lepkie. Jakby dotknął nie świeżego mięsa, a przejrzałego owocu.
„Co to za świństwo?”. Przełknął ślinę i mimo wszystko dokończył jedzenie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Swoje spostrzeżenie na wpół świadomie, na wpół mimochodem, zapamiętał.
Następnego dnia większość czasu spędzonego w urzędzie przestał bezczynnie pod gabinetem Żamichy, która przejmowała i rejestrowała od stojących w kolejce urzędników roczne sprawozdania z przelewania z pełnego w puste. Przełom lat wydawał się dla urzędników ważnym wydarzeniem, jednak świętowali je zupełnie inaczej niż na wschodzie. O ile właśnie świętowaniem rzeczywiście można było nazwać ich zachowanie. Określenie to nadawało całemu zamieszaniu kłamliwie uroczystego wydźwięku. Szkliwo nie był pewien, czy urzędnicy NIKL-u są jeszcze w stanie z prawdziwym uniesieniem świętować coś ponad codzienną możliwość napełnienia brzuchów w remizie.
Nie był pewien, czy i on potrafiłby robić to w tym miejscu. Im dłużej w nim przebywał, tym dalej był od odczuwania radości, żalu czy gniewu. Nawet szept własnej tęsknoty traktował inaczej niż niegdyś. Jakby wszystko w nim z całej siły próbowało zapomnieć, że poza tymi zasiedlonymi przez wilki ruinami ludzkiej wioski istnieje reszta świata, inne watahy; ich skomplikowane dążenia, interesy i konflikty. Rodziny, drużyny i przyjaźnie. Zakątki, do których lubi się przychodzić i szczenięta, którym chce się zapewnić jak najlepszy byt.
Przestąpił z nogi na nogę, na chwilę odkładając na ziemię plik dokumentów, który nagle zaczął bardziej mu ciążyć. Nie zdziwił się zbytnio, widząc Irosyła przemierzającego korytarz z pyskiem pełnym własnych referatów, meldunków i innych rozprawek. Zwyczajowo na moment zatrzymał na nim wzrok. Nie zdumiało go również, gdy dostrzegł jego pośpieszne, a przy tym dyskretne kiwnięcie głową. Tyle wystarczyło, by wiedział, kiedy i gdzie mają widzieć się tego dnia.
Kiedy uporał się już ze swoją bezcelową pracą, wrócił do pustego już pokoju asystentów. Jeszcze przez chwilę pokręcił się po nim bez celu, czekając, aż opustoszeje cały urząd. Wreszcie, gdy wszystkie głosy na korytarzu ucichły, wyszedł ze swojej kryjówki. Nie stawiając ani jednego nadmiarowego kroku, udał się do jednego ze znanych mu już gabinetów.
- Wybacz, że tyle to trwało - Irosył przywitał go tymi słowami, choć wyglądał raczej na zadowolonego z siebie. - Musiałem być ostrożny. Dowódca wojska nie mówił zbyt dużo. Mimo to zdołałem się dowiedzieć, że „zachód jest przyszłością sił zbrojnych NIKL-u”.
- To brzmi dość niejednoznacznie.
- Słuchaj dalej. NIKL rzeczywiście ostatnio niechętnie przyjmuje żołnierzy ze wschodu. Podobno ich obecność „stanowi problem organizacyjny”.
- Dlaczego? - Na te słowa, basior bezradnie rozłożył łapy. Ptak ze znużeniem kiwnął głową. - Tak czy inaczej, to już coś więcej.
- To frustrujące, że nie pozostaje nam nic innego, jak bazować na półsłówkach pijanego trepa.
- Pozostaje. Archiwum.
Irosył westchnął, jakby sam nie był pewien, czy chce wzdychać po prostu, czy na pokaz.
- No dobrze. Nawet gdyby udało nam się do niego dotrzeć, naprawdę tak zależy ci na kilku starych liczbach?
- Oprócz tych kilku liczb mogę znaleźć tam o wiele więcej. Już niedługo do archiwum przeniesione zostaną świeże dokumenty, z tego roku.
- Jeśli sądzisz, że zdołasz coś z nich wyczytać, możemy spróbować.
- Gdzie leży archiwum?
- W piwnicy urzędu. A przynajmniej w tej części, która nie została zasypana przez ludzi.
- Zasypana? Piaskiem?
- Nie wiemy, dlaczego to zrobili. Oprócz tej pół-piwniczki w szpitalu, wszystkie piwnice we wsi zostały zasypane. Ale w tej pod budynkiem urzędu jedno z pomieszczeń udało się uprzątnąć. Podobno upchnięto piasek do pokoi obok i zrobiono miejsce na stare dokumenty z kilku lat i zim wstecz.
- No dobrze. Masz jakieś wieści dotyczące mojego przyjęcia do struktur ochrony?
- Na razie nie. Machina potrzebuje czasu, żeby zadziałać. Jednakowoż! Mam nadzieję, że prędzej czy później nam się uda. A wtedy, muszę cię ostrzec... - Nagle zawahał się.
- Słucham z uwagą. - Szkliwo nacisnął delikatnie, mając przeczucie, że może nie doczekać się ciągu dalszego.
- Zresztą sami ci wszystko wyjaśnią. Nie powinienem wnikać w ich pracę.
- To znaczy, w co wnikać? - drążył, już nieco mniej delikatnie. Coś mu się w tym oświadczeniu nie spodobało. Męczył go ciężar niewypowiedzianych słów.
- Słyszałeś nasze urzędnicze motto? Gdziekolwiek na ziemi nie staniesz, zawsze patrząc w górę dostrzeżesz niebo. NIKL jest jak niebo, które rozciąga się nad wszystkimi podległymi terytoriami. A urząd jest jak jego oko: słońce. Oświetla równo każdą część swojej ziemi i daje jej energię. Zagląda w każdy zakątek. Gdzie zajrzy, tam wszystko budzi się do życia i rozkwita. A my, urzędnicy, jesteśmy jego promieniami, słonecznymi ramionami, które roznoszą ciepło i światło. Mamy misję, a gdy ją wypełnimy, znikamy.
Szkliwo w milczeniu przyglądał się pyskowi wilka, który nagle rozjaśniła wiara i przekonanie.
- To stąd barwa wstążek urzędników? I złote kółko?
- W rzeczy samej. To w ogóle wiele wyjaśnia, prawda? - zapytał Irosył takim tonem, jakby w swoich słowach ukrył coś więcej.
- Myślałem, że mamy inną misję. Jedną misję - odrzekł wolno ptak. - W domu czekają, aż ją wypełnimy.
- Ach, gdyby to było tak proste. Niestety, czy tego chcesz, czy nie, jesteśmy podwójnymi agentami, wspólniku. Tylko dzięki uczciwej pracy dla NIKL-u jestem teraz tu, gdzie jestem, i mogę załatwić ci wejścia do ochrony.
- To ścieżka do celu, nie oddzielny cel. Nie możemy o tym zapomnieć.
- Jak zwał, tak zwał.
- Wybacz, nie chciałem zabrzmieć pouczająco. W końcu jesteś tu dłużej niż ja. - „A może właśnie dlatego pewne przypomnienie ci nie zaszkodzi...”. - Ale dlaczego mielibyśmy budować obcą siłę, zamiast własnej? Mimo wszystko pojawia się wiele przesłanek, by sądzić, że siła NIKL-u może obrócić się przeciwko naszym watahom.
- Masz rację, oczywiście. Wschodnie Ziemie będą zawsze na pierwszym miejscu. - Irosył wstał ze swojego miejsca i przeciągnął się. - No cóż, jeśli brak nowych doniesień, czas wracać do pracy. A raczej udać się na popołudniowy odpoczynek.
Z tym, że niekiedy trudno ocenić, co przestaje być pracą, a co zaczyna być odpoczynkiem. Choć Szkliwo z miłym poczuciem swobody zeskoczył z urzędowego schodka wprost na zamarzniętą ścieżkę, a jego jedynym obowiązkiem tego dnia miało być stawienie się w remizie, przyzwyczaił się już, że każda wolna chwila mogła stać się okazją do zdobycia nowej wiedzy, tak przecież potrzebnej w jego prawdziwej pracy.