czwartek, 31 lipca 2025
Podsumowanie lipca!
Od Talii (od Kaja) "Pijany na koniec miesiąca" cz. I dunno chyba 10
Lato. Cóż za paskudna pogoda. Paskudna ale jednocześnie ptak patrzy i aż przyjemnie. Słońce zagląda przez liście drzew, temperatura wysoka i w sam raz na przygody nad plażą dla każdego kto potrafi taki gorąc znieść. Ale to nie dla mnie. Ja lubię plażę ale jak słońce nie daje po łbie jakby chciało mnie upiec jakiemuś wilkowi na obiad. A jednak tu jestem. Moje nogi przywlokły mnie do dźwięku fal, które czasem koją moje nerwy. Do dźwięku rozmów i pisku szczeniąt. Dwa z nich są Kawki, pod opieką Agresta. Ah Kawka, gdyby tu była i ścigała się z tymi malcami po plaży. Byłaby może i moja, jakby nie ten Szkliwo burak jedany. Siedzi sobie tam i o nich pewnie nawet nie pamięta.
Gdzieś na tle morza jest sobie Miodełka i Eliert. Stoją i rozmawiają jak starzy przyjaciele. Miodełka się nawet podśmiechuje pod nosem, a ja? Sam tutaj stoję. Pod drzewem gdzie mnie sięgają cienie. Te same, które co noc kładą mnie pijanego do snu. Może to czas rzucić picie? Może moja wątroba próbuje mnie przekląć i dlatego tak źle ostatnio się czuję. Bo ile taka wątroba może znieść ciągłego picia? Misung polecał mi za to coś innego. Lepszego podobno. Palisz to, nie pijesz i podobbno nawet alkoholu ci się po tym odechciewa. Może spróbuję.
Ale na razie aż mi się rzygać chce z tęsknoty i zazdrości jak się patrzę na nich wszystkich. Miodełka i Eilert, Mezularia i Rana, Misung i Atla. Miłość wszędzie. Niech ich Huk przeklnie wszystkich. Niech im tę miłość wsadzi głęboko w gardła żeby się nią udusili.
Cdn
Od Variaishiki – "Kiedy słońce choruje" cz.8
Atramentowe wilczę było na skraju krzyczenia, świadczył o tym jeno wściekły, ale zdradzający oznaki wysiłku wzrok. Wysiłku biorącego się od powstrzymywania ukrywanych emocji, które powinny już dawno wystrzelić. Dlaczego Xiv się powstrzymywało? Być może było zbyt zmęczone, by się wykłócać i wyzywać. Posiadanie takiego dzbana za brata prawdopodobnie było strasznie męczące.
– Powiem ci, czasem widać po tobie, że jesteś jedną z najpotężniejszych istot na Ziemi. Ale czasem to mam wrażenie, że zadaję się z rudym idiotą.
Variaishika nie miał na to odpowiedzi.
(—)
Herbata, ciepłe legowisko i gruby kocyk, wszystko to zapewnione przez wspaniałe Xivo. Vari miał tylko leżeć i się nie ruszać, a na wyjście nawet nie patrzeć. Było to do załatwienia. Było mu tak wygodnie, że miał ochotę zostać nawet po wyleczeniu się. Może Xiv się zgodzi, wszak obecnie nie było żadnych szczeniąt, którymi Vari musiał się opiekować, mógł spać gdziekolwiek.
Xiv również wyglądało na zadowolone, w końcu rudy idiota, którego musiało nazywać bratem, się ogarnął i przestał wymyślać.
Koniec
piątek, 11 lipca 2025
Od Opalita - "Tenebris" - cz. 1
Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było już zabarwione
różem i złotem. Mgła tańczyła nisko nad ziemią, otulając las niczym miękkie
futro. Cisza była tak głęboka, że Opalit czuł, jak drży mu w klatce piersiowej
– nie z lęku, ale z tej szczególnej formy obecności, jaką znał tylko on. Dziś
wstał przed świtem. Znowu. Nie z potrzeby, ale z wewnętrznego impulsu – jakby
coś go zawołało. Szurając łapami po wilgotnym mchu, szedł ku polanie, którą
nazywał Przesmykiem Oddechu. Nikt inny nie znał tej nazwy. To miejsce nie było
nawet szczególnie piękne – ot, łagodny skraj lasu, gdzie słońce wpadało między
gałęzie i roztaczało ciepłe światło. Ale dla niego… to był żywy punkt. Miejsce,
gdzie duchy roślin szeptały głośniej. Przysiadł przy niskim skupisku mniszków
lekarskich, jeszcze nierozkwitłych, wilgotnych od rosy. Dotknął jednego
delikatnie nosem.
— Dziś cię usłyszałem w śnie — mruknął. — Powiedziałeś mi,
żebym przyszedł. Więc jestem.
Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Zapach mlecza nie był
jeszcze silny, ale coś innego unosiło się w powietrzu. Ciepło... może
wspomnienie? A może coś, czego nie da się opisać. Kiedy był młodszy, wyobrażał
sobie, że w poprzednim życiu był właśnie takim mleczem. Nie potężnym drzewem,
nie krzewem z kolcami – tylko zwykłym żółtym kwiatem, który z uporem wyrasta
między kamieniami. Może dlatego teraz, gdy coś go bolało – fizycznie albo w
środku – przychodził właśnie tutaj.
Nagle zadrżał. Coś się zmieniło.
Z rogu polany, w miejscu, gdzie stały omszałe kamienie,
dobiegł go miękki szept. Nie głos – nie tak, jak rozmawia się z wilkami – ale
jak oddech. Jak echo dawno zapomnianej melodii.
Nie otwierał oczu. W duchu powiedział tylko słyszę cię.
Na plecach poczuł dreszcz. Nie strachu, nie chłodu. Po
prostu... obecności. Cień wspomnienia? Duch, który nie odszedł? Las często
przemawiał do Opala w taki sposób, nie pytając, nie żądając. Po prostu będąc.
Minęło kilka minut. A może godzina? Czas płynął inaczej, gdy się słuchało. W
końcu otworzył oczy. Mniszek, ten sam, którego dotknął nosem wcześniej,
rozwinął się. Złoty, jakby witał dzień. Wilczek się uśmiechnął, cicho, bez
słów.
— Dziękuję — powiedział do niego i do wszystkiego wokół.
Podniósł się, otrzepał, a potem wyjął ze swojej sakiewki
niewielką fiolkę. Kilka listków, kropla rosy, odrobina ziół z poprzedniego
dnia. Eliksir na sen dla jednej młodej wilczycy z pobliskiego kręgu. Znów miał
komu pomóc. Zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na mlecz.
— Jeśli naprawdę kiedyś byłem tobą... dzięki za
przypomnienie.
I zniknął wśród drzew, cicho, jak poranny szept.
Liście jeszcze delikatnie migotały pod dotykiem pierwszych
promieni słońca, gdy Opalit wszedł między omszałe drzewa, niosąc na szyi
płócienny worek, który delikatnie stukał o jego bok z każdym krokiem. Las o
poranku jeszcze drżał w letargu ciszy i chłodzie, owijając się mgłą jak kocem.
Ziemia była wilgotna, miękka od opadłych liści i niewypowiedzianych słów.
Zatrzymał się na niewielkiej polanie, otaczały ją paprocie i łopiany tak gęste,
że mogłyby ukryć całe stado. Pośrodku: idealny krąg trawy, wydeptany, jakby
czekał od zawsze tylko na niego. Basior zdjął z siebie workową torbę i
ostrożnie wyjął z niej kamienie: jeden po drugim, z czułością, jakby to były
fragmenty czegoś większego - jakby pamiętały, skąd pochodzą. Ułożył je w okrąg.
Każdy miał swoje miejsce, wybrane wcześniej w snach. Górski, rzeczny,
wulkaniczny, jeden porośnięty mchem. Ten ostatni ułożył na północnym wschodzie,
bo to „brama słuchu”. W centrum postawił glinianą misę, w której leżały
wysuszone zioła: szałwia biała, damiana, werbena, mech z południowego brzegu i
jeden listek paproci, który sam do niego przemówił. Zapalił je powoli,
pozwalając płomieniowi najpierw zatańczyć, zanim dym wybuchł z miski i zaczął
snuć się po kręgu, jak duch uciekający z klatki. Usiadł. Skrzyżował łapy.
Wciągnął powietrze pełne wilgoci, ognia i żywicy. I zaczął śpiewać. To nie była
melodia dla uszu. Była dla korzeni. Dla tych, co słuchają pod ziemią. Z gardła
Opalita wydobywały się niskie, rezonujące dźwięki - nie język, ale intencja.
Rytm oparty na oddechu. Ciało stopniowo przestawało należeć do niego. Czuł, jak
serce zwalnia, jak jego duch przesuwa się wzdłuż kręgosłupa jak światło po
cieniu.
I wtedy - jak nóż przez jedwab - rozległ się znajomy głos.
— Znowu to robisz?
Dym się zatrzymał, jakby zlęknięty. Jakby sam las przestał
oddychać.
Opal nie otworzył oczu od razu. Czuł, że jego brat
przekroczył granicę kręgu. Bez pytania. Bez szacunku.
— To rytuał oczyszczenia, Saturnie – powiedział
cicho. – Nie „to”.
Ten nie odpowiedział od razu. Przechadzał się wśród kamieni,
mierząc je spojrzeniem pełnym rezerwy.
— W środku lasu. Sam. Bez powodu. Znowu. – głos miał suchy
jak piasek. – Co to niby ma ci dać?
Opalit wciągnął dym głęboko, jakby próbował się nim ochronić
przed słowami.
— Równowagę — odpowiedział powoli. — Spokój. Ciszę.
— A może to tylko jakieś twoje wymyślone bajeczki?
Milczenie. Napięte jak lina nad przepaścią.
Saturn westchnął. Jego oczy były ciemniejsze niż zwykle.
Zmęczone. Ustawicznie przyziemne.
— Martwię się o ciebie. Naprawdę. Z każdym miesiącem
jesteś... dalej. Coraz trudniej do ciebie dotrzeć. Nie wiem już, o czym z tobą
rozmawiać. Wolisz rozmawiać z kamieniami niż ze mną.
Młodszy podniósł wzrok. W tym jednym spojrzeniu było
wszystko: żal, że nie zostawił go samego. Ból, że słowa, które miały być
troską, znów brzmią jak zarzut. I coś jeszcze: zmęczenie walką, której nie chce
toczyć.
— Dziwisz się? Jak mam chcieć z tobą rozmawiać, jeżeli nie
chcesz słuchać, ani rozumieć… — zatrzymał się na moment, biorąc głęboki wdech.
— Ja po prostu słyszę rzeczy, których ty nie słyszysz. Czuję to, co ty
odrzucasz. To nie znaczy, że mnie nie ma, Saturnie. Znaczy tylko, że nie
jesteśmy już w tym samym miejscu.
Brat patrzył na niego długo. A potem skinął głową — ale nie
w zgodzie. Raczej jak ktoś, kto ostatecznie akceptuje coś, czego nie rozumie i
już nie próbuje.
— No właśnie. Nie jesteśmy.
Nie rzucił więcej słów. Po prostu odszedł między paprocie.
Krąg pozostał nienaruszony. Ale dym już nie tańczył. Wisiał
nieruchomo, jakby sam nie wiedział, gdzie płynąć. Jakby rytuał został przerwany
nie fizycznie — ale emocjonalnie. Coś się zerwało. I nie dało się tego złożyć
jak kamieni w okrąg. Opal siedział nieruchomo jeszcze długo po jego odejściu,
czując ciężar pustki nie w powietrzu, ale w sobie. Słońce topniało wysoko nad
horyzontem, rozlewając złoto pośród zielonych koron drzew. Polana, do której
prowadziła kręta, prawie niewidoczna ścieżka, drżała od światła i zapachu ziół.
W samym centrum, pośrodku kręgu siedział szarowłosy, teraz wpatrzony w niebo,
jakby próbował zapamiętać układ każdej chmurki. W pewnym momencie przymknął
oczy.
— Tu się wszystko zaczyna, bracie — powiedział, gdy
Saturn ostrożnie postawił łapę za łapą, nie chcąc zdeptać żadnego źdźbła trawy.
— To jest miejsce, gdzie letnie słońce spotyka się z naszą duszą.
Starszy milczał. Zawsze wolał słuchać niż mówić. Wtedy
jeszcze, jako młodszy szczeniak, patrzył na Opalita z pewną fascynacją — jego
brat wydawał się wiedzieć rzeczy, które wymykały się logice. Nie było w tym
strachu ani śmiechu — była czysta ciekawość. Opal nachylił się i wyjął z
małego, lnianego worka kilka zasuszonych płatków: lawendy, dziewanny, nagietka.
Rozrzucił je dookoła siebie, mamrocząc coś cicho pod nosem. Potem podał kilka
płatków Saturnowi.
— Połóż je tam, gdzie serce ci mówi.
On zawahał się, ale potem spojrzał na ułożony krąg, na
światło w oczach Opalita i... rzucił je na północną stronę kręgu. Młodszy
uśmiechnął się szeroko, jakby ten prosty gest był potwierdzeniem tajemnicy,
którą dzielili.
— Widzisz? Czujesz to? — zapytał, unosząc głowę do
słońca. — Jakby las słuchał. Jakby oddychał razem z nami.
Kiwnął głową. Może nie czuł tego tak intensywnie jak
brat, ale czuł coś - ciepło, delikatne pulsowanie w ziemi, szum liści inny niż
zwykle. Przez krótką chwilę obaj siedzieli w ciszy, a świat jakby się
zatrzymał. Nic więcej nie było potrzebne. W powietrzu uniósł się słodki zapach
mięty, który delikatnie mieszał się z wonią kwiatów i mokrej ziemi. Opal wziął
głęboki oddech, a potem zaczął cicho śpiewać - niemal szeptem - starą melodię,
którą sam stworzył, a która przypominała wiatr tańczący wśród kłosów. Ton jego
głosu falował miękko między drzewami, a te zdawały się kołysać do pieśni.
Saturn zamknął oczy i położył głowę na łapie. W jego sercu rosło uczucie
bezpieczeństwa i spokoju. Poczuł, że to miejsce, ten rytuał, jest czymś więcej
niż tylko zabawą - było to coś, co łączyło ich z czymś niewidzialnym,
pierwotnym.
Opi przerwał śpiew na moment, patrząc na starszego brata
z czułością.
— Kiedyś, jeśli zechcesz, nauczę cię wszystkiego. Ale nie
dziś. Dziś po prostu bądź tu ze mną.
Ten otworzył oczy i uśmiechnął się nieśmiało. W tej
chwili nie istniały żadne problemy, żadne oddalenie. Byli po prostu braćmi,
którzy razem tworzyli coś pięknego. Nagle z cienia drzew wyskoczył mały
rudzielec - Rudzik, ich kot o przekrzywionym uszku i błyszczących oczach, które
mieniły się niczym dwa kawałki bursztynu.
— O, kto tu przyszedł! — rzucił z rozbawieniem, zerkając
na zwierzaka.
Kot podbiegł do Saturna, ocierając się o jego łapy, a
brat delikatnie pogłaskał go za uszkiem. Rudzik rozciągnął się leniwie na
trawie, mrucząc cicho.
— Nawet on chyba rozumie, co tu się dzieje — zaśmiał się
pod nosem.
Wtedy po raz pierwszy od dawna poczuł, że naprawdę należy
do tego miejsca - do tej chwili - i do tych dwóch istot obok siebie.
Opalit otworzył oczy. Niezmiennie siedział na tej samej
polanie, a jednak teraz był już w innym miejscu. Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w czyste,
błękitne niebo, jakby szukał w nim cienia dawnej więzi. Od tygodni czuł między
nimi mur, niechęć, której nie potrafił nazwać. Saturn już nie słuchał z nim
śpiewu drzew. Gdy on opowiadał o znakach księżyca, ten tylko unosił brew lub
uciekał wzrokiem. Dawna nić zdawała się przerwana. Z zamyślenia wyrwało go
ciche miauknięcie. Z zarośli wyszedł rudy kotek - teraz już starszy, ale wciąż
z tym samym przechylonym uszkiem i kulawym krokiem.
— Rudzik! — Opal rozjaśnił się jak dziecko.
Kot przeciągnął się leniwie i podszedł bliżej, ocierając się
o jego łapę. Basior nachylił się i przytulił go ostrożnie, czując znajome
ciepło bijące od jego futra. Był symbolem czegoś dobrego. Tego, co udało się
ocalić.
— Ty mnie zawsze rozumiesz.
Rudzik zamruczał w odpowiedzi, a Opal położył się obok niego
w trawie, znów patrząc w niebo. Wiedział, że nie odzyska tamtej więzi z bratem
w jeden dzień. Ale jeszcze pamiętał, jak to było - kiedy Saturn patrzył na
niego jak na kogoś, komu można ufać. I może... może jeszcze kiedyś znów
odprawią razem letni rytuał. Ale póki co, miał Rudzika. I miał tę polanę. I
pieśń, która mimo wszystko nie chciała przestać płynąć. Zwierzak wpatrywał się
w Opalita swoimi bursztynowymi oczami, które zdawały się rozumieć więcej niż
zwykły kot. Choć nie potrafił mówić, między nim a wilczkiem istniała nić
porozumienia, tak głęboka i naturalna, że słowa były zbędne.
— Potrzebuję trochę świeżych ziół, Rudziku — powiedział
cicho, jakby obawiał się zakłócić delikatną magię chwili. — Lawendy, mięty,
może trochę tymianku, jeśli gdzieś jeszcze rośnie. Pomożesz mi?
Kot mruknął, jakby odpowiedział „oczywiście”. Po chwili
zgrabnie zerwał się na cztery łapy i zwinął między wysoką trawę, znikając w
niej. Opalit wstał i rozejrzał się po polanie. Słońce chyliło się powoli niżej,
rzucając długie cienie, a ciepłe światło pomarańczu oblewało wszystko dookoła.
Westchnął głęboko, czując jak spokój tego miejsca koi jego duszę.
— Niedługo czas na obiad — powiedział cicho do siebie,
spoglądając na krąg ziół.
Ruszył samotnie w stronę rodzinnej jaskini, która kryła się
wśród gęstych paproci i starych dębów. To miejsce było sercem ich rodziny -
zarówno azylem, jak i swego rodzaju świątynią. Tam, gdzie Oxide łączyła w sobie
dwie role, mistycznej szamanki i chłodnej wojowniczki, a także była mostem
łączącym zupełnie odmienne charaktery. Kiedy dotarł, z wnętrza jaskini
dobiegały zapachy pieczonych ziół, mięsa, dymu i dzikich owoców. W środku, przy
niskim stole z drewna, siedziała ich matka - postać silna, a za razem
delikatna, o oczach pełnych mądrości.
— Opalit, dobrze cię widzieć — rzuciła z ciepłym uśmiechem,
wstając, by go przywitać.
Wnętrze było ciepłe od tlącego się ognia w kamiennym
palenisku. Zapach ziół mieszał się z aromatem pieczonych jagód i dziczyzny.
Oxide siedziała na swoim miejscu, serwując jedzenie z rytualnym spokojem.
Bracia usiedli naprzeciwko siebie. Właśnie wtedy do jaskini wszedł
Aiden. Jego łapy stąpały ciężko, ale z naturalną gracją wojownika, który przez
lata nie tylko walczył, ale i prowadził. Otrzepał lekko futro z pyłu i
przysiadł obok wadery, przesuwając wzrokiem po domownikach.
— Pachnie jak za starych dobrych czasów — mruknął z lekkim
uśmiechem, choć w jego głosie brzmiało zmęczenie. — Tylko brakuje przypalonego
ziela od Opalita.
Ten przewrócił oczami, a wadera rzuciła partnerowi ostrzegawcze
spojrzenie.
— Zamiast drażnić dzieci, lepiej jedz, zanim wystygnie —
powiedziała łagodnie, ale z pewną stanowczością.
— Żadne dzieci, tylko młode wilki — poprawił ją,
podchwytliwie spoglądając na synów. — A młode wilki muszą nauczyć się
dystansu... do przypalonych ziół.
Satrun parsknął śmiechem, kręcąc głową.
— Przypalone zioła wciąż leczą bardziej niż twoje opowieści
o tym, jak sam rozłożyłeś stado dzików.
— Ej, to było wielkie stado. I było wściekłe — odpowiedział
ojciec z udawanym oburzeniem. — Poza tym, każda opowieść ma ziarenko prawdy.
— Chyba ziarno z omamami, jeśli już — mruknął Saturn,
wkładając sobie do pyska kawałek dziczyzny.
Przez chwilę przy stole panowała ciepła, niemal rodzinna
atmosfera. Żarty, drobne przekomarzania, ciche parsknięcia śmiechu. Nawet
Rudzik (który wrócił niemal niezauważony) cicho zamruczał uradowany, że nikt
nie zwraca na niego uwagi, gdy skubie drobinki mięsa z miski Aidena.
Ale napięcie, choć ledwo wyczuwalne, czaiło się tuż pod
powierzchnią rozmów — jakby każdy wiedział, że to tylko cisza przed kolejną
falą.
— Jak poszły treningi? — zapytała Oxide, podając starszemu
synowi drewnianą miskę z gorącym bulionem. — Polowania idą wam coraz lepiej?
Saturn skinął głową, zadowolony.
— Tak, nauczyłem się lepiej czytać ślady i poruszać bezszelestnie.
Wczoraj nawet udało mi się samodzielnie złapać zająca.
— Wiesz, Saturn, polowanie to nie tylko łapanie ofiary. To
szacunek dla życia i natury.
— To prawda — wtrąciła białowłosa. — Każdy ruch ma
znaczenie, każda decyzja to odpowiedzialność.
— No to co, kto pierwszy sięgnie po dziczyznę? — rzucił różowooki,
uśmiechając się szeroko, choć jego łapy już pełzły w stronę miski.
— Czekaj, czekaj — zaśmiał się Opalit — Pozwól najpierw
nauczyć cię, jak dobrze polować na jedzenie! Najpierw szukasz, potem łapiesz, a
dopiero na końcu jesz.
— Jasne, a potem przyjdzie wilk z lasu i powie, że nie
płacisz podatków od żarcia — burknął Saturn, próbując żartu, ale brat tylko
uniósł brew i spojrzał na niego z politowaniem.
— No właśnie. Mówisz jakbyś już był łowcą sezonowym —
odpowiedział z uśmiechem i błyskiem drwiny w oku.
Oxide roześmiała się cicho, potrząsając głową.
— Przestańcie się wygłupiać, chłopcy. Pamiętajcie, że
jedzenie to dar, nie łup.
— O, to prawda — wtrącił — Ale czasem mam wrażenie, że ten
dar jest podwójnie smakowity, gdy trzeba na niego trochę zapracować.
Rudzik przeciągnął się leniwie i zamruczał, jakby się
zgadzał. Opalit sięgnął po miskę z bulionem i nalał sobie powoli, spoglądając
na brata.
— A ty jak się czujesz po treningu? Nie za bardzo bolały cię
mięśnie?
— Trochę. Ale wiesz, to dobry ból. Znaczy, boli, ale czuję,
że coś się zmienia. Choć czasem mam wrażenie, że mój łeb jest cięższy niż
reszta ciała.
— To chyba normalne, jak się ma głowę pełną myśli —
zażartował młodszy, ale jego uśmiech prędko zbladł.
— Mówicie o sile, ale nie znacie prawdziwego świata —
wtrącił Aiden. — Bez siły nie przetrwacie. To jest część życia, nie można jej
unikać.
Opal spojrzał na ojca z mieszanką frustracji i smutku. Ten
tylko zmarszczył brwi. Chwila ciszy, przerywana była teraz jedynie mlaskaniem i
cichym chrupaniem.
— Muszę wam coś powiedzieć... — zaczął cicho. — Nadal nie
czuję się dobrze z przemocą. Trening, polowania, walka, krew i ból… to mnie
męczy. Nie chcę być tym, który rani innych bez powodu.
Saturn uniósł brew, ale milczał, zastanawiając się nad
słowami brata. Oxide uśmiechnęła się z czułością.
— To zrozumiałe, każdy ma w sobie inne miejsce, z którego
czerpie siłę.
— Wydaje mi się, że poruszaliśmy już ten temat kilkukrotnie.
— postawa Aidena była teraz sztywna i pełna surowości. Spojrzał na Opalita z
nieukrywaną dezaprobatą. — Synu, nie bądź naiwny — kontynuował twardo. — W tym
świecie przemoc jest czasem jedynym językiem, który rozumie wróg. Jeśli nie
nauczysz się walczyć, inni cię zniszczą. To prawda, której nie można zmieniać.
Saturn spojrzał na ojca z mieszaniną szacunku i niepokoju.
Potem jego oczy zatrzymały się na bracie.
— Może Opal ma rację — powiedział powoli. — Nie wszystko
musi być walką. Możemy szukać innych dróg.
Aiden prychnął, a jego twarz zacięła się w twardym wyrazie.
— Ty też jesteś jeszcze młody i naiwny, Saturn. Nauczysz się
z czasem, że świat nie jest sprawiedliwy. Słabość przynosi śmierć.
Opalit wstał powoli, napinając mięśnie, a w jego oczach
błysnęła iskra buntu.
— Może nie powinniśmy iść tą samą ścieżką.
Jaskinia napełniła się napięciem. Oxide podniosła się
prędko.
— Na dzisiaj wystarczy. — powiedziała stanowczo, ale nadal spokojnie.
— W tej jaskini jest miejsce na różne drogi, ale nie na kłótnie.
Cisza rozlała się po pomieszczeniu. Saturn skierował wzrok
na Opalita, a ojciec milczał, ale widać było, że słowa syna zaczęły do niego
docierać. Napięcie niezmiennie wisiało w powietrzu, gdy rozmowa powoli
przycichła. Starszy wpatrywał się w swój talerz, a Aiden zajął miejsce
obserwatora. Wtem, jakby nie mogąc powstrzymać się od ostatniej uwagi, rzucił
pod nosem:
— Taka miękkość w tym świecie to prosta droga do upadku.
Młodszy podniósł wzrok, a jego oczy błysnęły determinacją.
— Może, ale wolę marzyć niż stać się kimś, kto traci siebie
przez złość.
Wadera uderzyła łapą w stół, przerywając narastającą wymianę
zdań.
— Wystarczy! Opalit, jeśli potrzebujesz, wyjdź na zewnątrz,
rozchodzić emocje.
Ten tylko skinął głową i cicho wstał, wychodząc z jaskini na
chłodne powietrze. Na zewnątrz leniwie zapadał zmierzch, a wokół pachniało
letnim wieczorem. Łapy niosły go przed siebie, a on oddychał głęboko,
pozwalając, by napięcie opadało z każdym następnym krokiem. W środku jaskini
natomiast nastała długa, ciężka cisza.
Oxide nie ruszyła się od stołu, ale jej ramiona
zesztywniały, jakby ktoś nagle położył na nich cały ciężar rodziny. Przez
chwilę tylko patrzyła w palenisko, w resztki popiołu i tańczących iskier, po czym
westchnęła ciężko i zaskakująco szorstko rzuciła:
— Kurwa mać. Naprawdę nie potraficie wytrzymać jednego
wieczoru bez tego?
Jej głos był zmęczony, ale twardy jak kamień.
— Saturn, ty siedź cicho, bo jeszcze słowem nie oberwałeś, a
masz minę, jakbyś zaraz miał wstać i wyjść za bratem. Aiden...
Zwróciła się do swojego partnera wolniej, z większym
naciskiem.
— Ty naprawdę musisz się z nim siłować przy każdym
cholerstwie? On nie jest tobą. I z całym szacunkiem, dobrze, że nie jest.
Szarowłosy prychnął cicho, ale nie podniósł głowy. Wiedział,
że to nie czas na riposty.
— On nie jest słaby. — kontynuowała. — Po prostu ma inną
siłę. I gdybyś choć raz, kurwa, przestał patrzeć na świat jak na pole bitwy,
może byś to zauważył. Ile można tłuc ten temat?
Zapanowała kolejna cisza, ale tym razem Saturn poczuł, że to
nie jest ta sama duszna cisza sprzed chwili. Oxide wstała powoli i zaczęła
zbierać naczynia, nie czekając na pomoc.
— Mam już dość tej gry w „czyj gniew jest głośniejszy”.
Jestem zmęczona, chłopcy. Tu ma być dom, nie jebana arena. Popierdoli mnie
zaraz.
Odeszła w głąb jaskini, zostawiając przy stole dwóch
zaskoczonych, zamyślonych samców.
Opalit zatrzymał się na moment, wciągając głęboko zapach
wilgoci i letnich kwiatów. Powietrze pachniało świeżo, jakby świat właśnie się
obudził — chociaż wieczór powoli zbliżał się ku zmierzchowi. Przez chwilę
pozwolił sobie na oddech wolności od rodzinnych konfliktów, które zdawały się
ciążyć mu na barkach, jak kamienie zawieszone na sznurach myśli. Zamknął oczy,
cicho, jakby bał się spłoszyć ten jeden moment spokoju, i wyobraził sobie, jak
wiatr łagodnie kołysze liście drzew. Jakby szeptały mu, że wszystko będzie
dobrze. Jakby ktoś go rozumiał — nawet jeśli nie używał słów.
Nagle z zarośli przed nim z głośnym szelestem wypadł
postawny, kremowy wilczur, z roztrzepanym futrem, błyskiem w oczach i
nieposkromionym entuzjazmem. Niósł się na swoich łapach jak burza o zapachu
miodu i śmiechu.
— Opal! — zawołał, podskakując jak szczeniak i machając
ogonem, który niemal omiatał liście. — Na duchy drzew, jak długośmy się nie
widzieli! Myślałem, że cię wessała jaskinia!
Basior zamrugał z zaskoczenia, a potem rozciągnął pysk w
nieśmiałym, ale prawdziwym uśmiechu. Serce zabiło mu szybciej - jakby ktoś obudził
je z półsnu.
— Hej, Yolotl… — powiedział cicho, podchodząc bliżej. — U
nas… wiesz, jak to bywa. Trochę spięć, trochę starych kłopotów. Ale żyjemy.
— Żyjecie, to już coś. — parsknął i nagle rozprostował łapy,
po czym przewrócił się teatralnie na grzbiet, prezentując brzuch i łapy jak do
jakiegoś absurdalnego tańca. — A ty dalej taki poważny! Przysięgam, stary,
gdyby nie twoje miny, to nikt by nie wiedział, że masz serce z mięsa, a nie z
zimnego kamienia.
Opalit przewrócił oczami, ale jego uśmiech tylko się
pogłębił.
— Pamiętasz, jak kiedyś próbowaliśmy śpiewać przy ognisku, a
wyszło z tego jakieś potworne miauczenie?
— O bogowie, tak! — Yolotl aż uderzył łapą o ziemię. — A ty
byłeś jedynym, który miał czelność powiedzieć, że brzmi to „interesująco”. A
potem Jałonka pisnęła i uciekła, bo myślała, że coś się tam rodziło... albo
umierało.
Zielonooki zachichotał cicho, po czym spojrzał na niego
dłużej. Ten sam śmiech. Ten sam ciepły chaos, który pamiętał z dzieciństwa.
Jakby świat wokół niego zawsze był mniej groźny.
— A teraz? — zapytał wilczur, prostując się powoli i
siadając obok. Ich łapy prawie się stykały. — Co u ciebie tak naprawdę?
Polowania, treningi, wzdychanie do księżyca?
Opalit zawahał się, a potem wzruszył ramionami.
— Treningi jak treningi. Codzienna szarpanina. Polowania…
nie czuję już w nich żadnej satysfakcji. Mam wrażenie, że wszystko kręci się
wokół walki. I że jeśli się z tego wymiksuję, to mnie zostawią w tyle. Czasem
myślę, że… to nie dla mnie.
Yolotl spojrzał na niego uważnie. Jego wesołość na moment
przygasła, ale tylko po to, by zrobić miejsce dla szczerego zrozumienia.
— Wiesz, ja też czasem mam dość. Nie mówię nikomu, ale…
jestem zmęczony udawaniem, że siła to tylko mięśnie. Ty masz inny rodzaj siły,
Opal. Cichy. Niewygodny dla tych, co nie potrafią milczeć. Ale prawdziwy.
Poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po klatce piersiowej. Te
słowa trafiły prosto w miejsce, które ostatnio było tylko zimne i spięte.
Spojrzał na żółtookiego i przez moment nie widział wilka, którego znał z
dzieciństwa tylko kogoś, kto jakimś cudem widzi go całego.
— Dzięki — powiedział cicho.
Ten uśmiechnął się szeroko, jakby nigdy nie przestawał.
— No dobra, zanim zrobi się z tego wieczór wielkich uczuć… —
szturchnął go łapą. — Pamiętasz jeszcze, jak się ścigałeś? Czy zrobiłeś się
zbyt filozoficzny, żeby biegać?
— Zależy. — Opalit uniósł brew z lekkim, odważnym
uśmieszkiem. — Masz na myśli bieganie, czy próby bycia szybszym ode mnie?
— Ohoho! Takiego cię lubię!
I zanim młodszy się zorientował, Yolotl już zerwał się na
cztery łapy i pobiegł przed siebie, wołając przez ramię:
— Przegrany przynosi jutro dzikie jabłka!
Na początku po prostu stał. Patrzył, jak wilczek znika wśród
wysokich traw, jego ogon tańczył w powietrzu, jakby rzucał mu wyzwanie, jakby
zapraszał. Serce zabiło mu szybciej - nie z powodu biegu. Powietrze pachniało
teraz bardziej intensywnie czymś świeżym i nieuchwytnym. Jak początek czegoś,
co mogło się narodzić tylko wtedy, gdy świat cichnie, a dusza zaczyna mówić
własnym językiem. W końcu ruszył. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż
poczuł jak mięśnie rozciągają się znajomo, a ziemia dudni pod łapami. Yolotl był
tuż przed nim, śmiał się, zerkając przez ramię, prowokując spojrzeniem, które
mówiło: Złap mnie, jeśli potrafisz.
I wtedy, po raz pierwszy od dawna, Opalit nie myślał o
obowiązkach, nie czuł ciężaru oczekiwań. Czuł wiatr na pysku i słodycz biegu.
Czuł się lekki.
W pewnym momencie tamten zatrzymał się nagle, skręcając w
bok i zatrzymując się przy starym, przewróconym pniu porośniętym mchem. Młodszy
nie zdążył wyhamować - zderzył się z nim bokiem, aż obaj upadli razem w miękką
trawę, śmiejąc się. Yolotl leżał na plecach, dysząc cicho, a jego jasne futro
mieniło się w blasku późnego wieczoru, jak śmietanka posypana srebrnym pyłem.
Szarowłosy leżał tuż obok, czując ciepło jego boku, widząc jak jego klatka
piersiowa unosi się w rytmie oddechu. I wtedy wszystko zwolniło.
— Jesteś piękny. — przemknęło mu przez myśl. Nigdy
nie powiedziałby tego na głos, jeszcze nie, ale nie mógł przestać patrzeć. W
tym świetle wyglądał jak coś z opowieści matki - duch lasu, żywioł
nieokiełznany, niesiony radością.
Starszy odwrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Jego
uśmiech złagodniał, zrobił się bardziej cichy, jakby też poczuł, że coś się
zmienia.
— Hej… — powiedział ciszej, niemal szeptem. — Fajnie cię
znowu widzieć, wiesz?
Opalit skinął głową. Słowa zniknęły mu z języka, ale serce
biło, jakby próbowało powiedzieć wszystko naraz. Ich łapy leżały blisko. Nie
dotykały się, ale wystarczyło przesunąć o jeden... może dwa centymetry... Wiatr
zadrżał wśród liści. Noc zaczynała pachnieć bardziej - jak coś tajemniczego i
obiecującego. Ale czy aby na pewno oboje czuli to samo?
C.D.N
środa, 2 lipca 2025
poniedziałek, 30 czerwca 2025
Podsumowanie czerwca!
Od Bleu (od Kaja) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.9
Ja! O ja! Wielki i niezawodny. Kolejny list – kolejna łza i
kolejna butelka trunku. Ja! O Wielki Kaj listonosz!
Muszę przestać tyle pić, bo mi się Misung na myśl przychodzi i zaczynam jebać
od rzeczy. A jeszcze na to wszystko Szkliwo jest niezwykle irytujący. Kolejne
listy… Kim ja jestem żeby być tak szlajanym po całym świecie. Wolałbym pić, ale
Agrest prosił to latam. Mają tyle szczęścia dupki że mi za to płacą. Że też
musze pracować na własne utrzymanie. Już jak udawałem tego bociana to było
lepiej!
Miodełka i Mezularia mignęły mi gdzieś na Sali. Gospoda była pełna jakiś wilków
i jakieś małe przedstawienie się w niej odbywało.. czy tam czytanie wierszy.
Mało mnie to obchodziło, ważne że lali do pełna i do pełna mogłem pić. Do
ustatku, do zaboju. Niechaj świat się kręci, a może i ja myśleć przestanę.
Gdzieś tam w tłumie był jeszcze ten… Eilert, chińczyk. Ten jego kapelusz to
szło poznać wszędzie i z daleka. Za tłoczno. Za wiele pysków i dziobów, które
znam. Czas na mnie.
Księżyc taki ładny, świeci sobie. Ani chmurki na niebie, a i ciepło, bo to lato
w sumie. Czemu miałoby być zimno. Chociaż jak nie ma słońca to jest znacznie
przyjemniej. Latanie robi się męczące kiedy pocisz się pod piórami tak że
toniesz we własnym pocie. Aż szkoda. Ale co ja zrobię, ja tylko biedny ptak, a
słońce wielkie. Nie pokonasz, nie przeskoczysz takiej przeszkody, a latać tak
po prostu nie mogę przestać. Czas znaleźć … o krzaczek. Idealnie. Świat się za
mocno kręci. Tam sobie przysiądę i tam się wyśpię…
Pod krzaczkiem przed gospodą. Eh.. Znowu będą mnie wyzywać od pijaków…
<CDN>
czwartek, 26 czerwca 2025
Od Talii - "Młoda Krew" cz. 2.1
Talia powiedziałaby, że to miejsce było cudowne, gdyby nie fakt że byłoby przesadzenie. To był ich wcześniejszy dom, który był nieporządny. Watahy wokoło, nawet WSJ, które podobno działało w anarchii w tym momencie, miały pewien ład. To ich wataha była nieładem. Talia wiedziała też, że jej wyjątkowość – tutaj nie była taka wyjątkowa. Może i miała dwie łapy więcej niż inne wilki, ale były tu wilki z dwiema głowami, z czterema parami skrzydeł i niewidome wilki, widzące co tylko chcą. To było cudowne, być wśród takich jak ona. Babcia może i też była jak ona, ale babci już na tym świecie nie było.
Umarła staruszka. Ale teraz wszystko było lepiej. Talia mogła zwinąć się rano na ciepłym futrze, pachnącym siostrą i nowym opiekunem. Delta. To była ciekawa osoba. Był cierpliwy, ale jednak stanowczy. Kiedy mówił do swoich pacjentów nikt nie odważał się nawet zaprzeczyć. Krzyki ustawały kiedy tylko rzucił gniewnym spojrzeniem w ich kierunku, a marudzenie na leki kończyło się posłusznym wylizywaniem po nich miski. Basior był wielkości Talii, może trochę większy, ale z pewnością marniejszy mięśniowo. I też karmił je lepiej od siebie. Talia była też zafascynowana jego oczami. Dwa kolory błyszczące w porannym słońcu, kiedy popijał sobie napar z ziółek i oglądał taniec rosy na mchu. Czasami i Talia przysiadała się obok i też zaglądała na to zjawisko. Zdarzało się że wypatrzyła mrówkę albo chrząszcza. Czasem przysiadał się do nich Puchacz. A czasem nawet Sohea.
Właśnie. Sohea. Ona była ciekawa. Chodziła z głową wysoko, pewnym krokiem i nie wahała się mówić co jej się nie podoba. Jak Delta. Było w ich zachowaniach pewne podobieństwo, pewien zapał do tego co kochają. A Sohea kochała biegać i walczyć. Przychodziła z zadrapaniami i nosem ubrudzonym ziemią. Kochała węszyć i myśleć. I Talia sama mogła się teraz w spokoju zastanowić co ona kocha. Bo w domu tego nie było. Cztery miesiące siedzenia w norze nie sprzyjało rozwijaniu jej umiejętności. A tu?
Już była na zajęciach z walki. Były ciekawe, chociaż nie dla niej. Nauczyciel był bardzo wymagający i Talia popłakała się na drugich zajęciach z histerią, że ona wcale nie chce się tego uczyć. Delta powiedział, że musi chociaż trochę, żeby umieć się chociaż trochę bronić, więc Talia chodziła, bo musiała. Dobrze ,że u jej boku była Dalia. Jej siostra zawsze szczekała i gryzła mocniej od niej. I teraz też latała.
Kiedy Dalia szła na swoje zajęcia z latania, Talia miała chwilę dla siebie. Czasem spędzała ją z innymi dziećmi, bawiąc się w różne zabawy, a czasem spacerowała sama. Lubiła długie spacery. Okazało się, że ruch jest jednak czymś dla niej przyjemnym. Ale znacznie bardziej wolała wieczory z Deltą. Mogła wtedy siedzieć przy kamiennym stoliku i zaglądać na leki i maści. Delta tak zgrabnie tworzył wszystko, z taką łatwością i równowagą. I wszystko pachniało tak znakomicie. I medyk dawał jej też do powąchania zioła i uczył ją tego co sam już wiedział. A Talia chłonęła to.
Jaskinia medyczna stała się jej domem, jej oazą. Była cudowna, chociaż – jak Dalia słusznie wspomniała – była pełna śmierci. Ale też życia, tak mówił Delta. To tu się wszystko kończy i wszystko zaczyna. Rodzi się i umiera. I Talia była ciekawa, chociaż Delta nie pozwalał im jeszcze za bardzo podchodzić do wilków, które były bardzo chore. Coś, że jeszcze są za małe żeby widzieć śmierć tak bezpośrednio. Tak nago. Dalia wzruszyła ramionami. To ona widziała jak Alia umierał i jak babcia padła na trawę martwa. Talia nigdy nie widziała tego wszystkiego, więc tylko pokiwała na tak. To była zasada. A Talia słuchała się zasad. To zasady trzymały ją przy życiu tak długo. Chociaż zdawało się ,że Delta nie zabiłby ich od razu za złamanie zasady.
Raz Dalia spóźniła się i przyszła po czasie do jaskini.
Delta czekał już na nią przy wejściu. Talia była przekonana, że zaraz stanie
się coś złego. Za łamanie zasad kary były srogie w domu. Tfu.. w tamtej
watasze. To już nie był dom.
—Dlaczego się spóźniłaś? —
—Przepraszam, myślałam, że tą drugą drogą wrócę szybciej, ale się zgubiłam. —
Dalia odpowiedziała szczerze. Prawda też zawsze była zasadą w starym życiu.
—Rozumiem. Następnym razem lepiej zaplanuj drogę. — Delta pchnął ją łapą do
środka, bardzo delikatnie. Dalia poszła. A potem była kolacja. Jakby zasady nie miały konsekwencji?
—Oczywiście że są konsekwencje. Ale są one adekwatne do
przewinienia. Dalia spóźniła się tylko parę minut. Drobny błąd, nie zna jeszcze
terenu tak dobrze. To jest wybaczalne, bo wróciła od razu, przyznała się,
przeprosiła. Jakby wróciła w środku nocy byłbym bardzo zły. — Delta wytłumaczył
kiedy Talia zapytała przy kolacji.
—Więc … czasem można trochę nagiąć zasady? — Talia dopytała.
—Czasem. Ale jeśli za często się to będzie robić to także i za to są
konsekwencje. — Delta był bardzo cierpliwy.
—Rozumiem. — Talia pokiwała głową i kontynuowała jedzenie swojego kawałka
zająca.
Następnego dnia uczyli się podstaw z tą dziwną zieloną wilczycą. Czy wilki mogły być zielone? Mogły. Skoro mogły mieć skrzydła i sześć łap? Talia bardzo lubiła zajęcia o naturze, które czasem się pojawiały na tych zajęciach. I ogólnie, fajnie było. Zabawa z innymi szczeniętami też była cudowna. Ale najcudowniejsze były momenty kiedy Talia mogła być sobą, tą śmiałą samiczką. I te momenty kiedy uczyła się medycyny. I szycia! I życia…
Ale spacery też były przyjemne
<Dalia?>
Od Dalii - "Młoda krew" cz.1.1
Dalia spojrzała na niebo. Było jasne i otwarte. Wyglądało prawie tak samo jak to, które wisiało nad jej poprzednią watahą. Dalia siedziała przed jaskinią medyczną, jej skrzydła zmęczone i przywarte do jej boków. Właśnie wróciła z treningu latania. Mezularia mówiła ,że idzie jej to coraz lepiej, więc Dalia była z tego bardzo zadowolona.
Odkąd przybyły tutaj ze swoją siostrą spotykały ja same zaskoczenia. Przeżyła w końcu prawie cztery miesiące w swoim poprzednim domu, gdzie nie wolno jej było patrzeć za długo na niebo. Nie wolno jej było latać. Właściwie najlepiej jakby w ogóle się nie odzywała. Jej bracia? Zdechli. Umarli. Zostali zabici – jakkolwiek by to ująć. Jeden umarł niewiele po narodzeniu, a jeden nie umiał stosować się do zasad.
Dalia pamiętała tamten dzień bardzo dobrze. Talia spała jeszcze wtedy, bo to było wszystko co mogli swobodnie robić pod okiem ich przybranej matki. Babka była na polowaniu, na nogach, pomimo że miała skrzydła. Wszystko to było takie bez sensu. Wilczyce same musiały dbać o swoje młode jeśli chciały aby one przeżyły. Ojcowie tylko czasem się interesowali, jak już szczenięta były większe. Ale ich ojciec? On umarł gdzieś… kiedyś. Ich mam też. I teraz siedziały pod opieką Opresje. Ta starsza wilczyca miała swoje młode, więc Talia, Dalia i ich brat były tylko problemem. Zwłaszcza ich brat. On nigdy nie słuchał. Sprawiał same kłopoty, więc pewnego dnia wyszedł z ich nory. Złamał najważniejszą zasadę. Nigdy nie wychodź z nory. Dzieci Opresji były młodsze od adopcyjnych, więc zostawiała je czasami ze starszakami. Dalia więc tylko patrzyła jak Alia wychodzi na zewnątrz. Ryzykował tym wiele. Między innymi zdradzenie gdzie chowały się dzieci. Wilki w tej watasze nie lubiły konkurencji dla swojego własnego nasienia. Dalia wstała, przesuwając maleństwa w kierunku swojej siotry i chowając je pod jej łapami. Sama wyjrzała tylko jednym okiem. Ostrożnie. Widziała jak jej brat skrada się do drzew. Ich polana była w końcu nieduża, a nora wkopana w niewielkie wzniesienie. Wystarczająca aby wszyscy skulili się w środku na sen. Jej brat, ten dureń, szedł tam w biały dzień. Jego futro było prawie jak Dalii. Ciemne, niebieskie, z delikatnymi dodatkami zieleni zamiast różu. On nie miał skrzydeł, ale miał jak Talia, dodatkowe łapy i rzucał się w oczy niemożliwie. I wtedy też przyszedł inny wilk. Przez chwilę Dalia miała nadzieję że będzie to ich babka albo Opresje, ale nie. To był basior. Bardzo duży basior o jasnym kolorze. Przypominał trochę chmurkę, chociaż chmury chyba nie warczą na szczenięta. Dalia patrzyła jak Alia spina się i odwraca w kierunku nory. „O nie.” Pomyślała, bo jak alia zdąży wrócić do nory to będzie bardzo źle dla wszystkich. I Alia chyba też o tym pomyślał, bo odwrócił się znowu na pięcie i skulił. I wtedy też ten wielki basior przypadł do niego i Alia nie żył. Jego ciało tak po prostu leżało tam teraz w trawie i czekało aż wyszarpią je sępy. No cóż. Wilk jeszcze się potem rozejrzał, ale Dalia była powrotem w norze, żeby jej przypadkiem nie zauważył. Siedziała tam, łzy w rogach jej oczu, zrozpaczona że straciła jedynego brata w taki sposób.
Ale też winiła go za jego własną śmierć. Do tej pory uważała, że gdyby się słuchał babci i Opresje i nie wychodził z nory to by teraz byli tutaj we trójkę. Alia, Dalia i Talia. Wszyscy razem w spokoju. Bo tu było spokojnie. Dalia mogła w końcu latać. I mogły zwiedzać każdy zakamarek tego miejsca kiedy im się podobało o ile wróciły na noc. I zasady były inne. Bo musiały chodzić na lekcje. Uczyły się polować, uczyły się latać i Talai uczyła się medycyny z zapałem jakiego Dalia w życiu u niej nie widziała. Dalii to aż tak nie interesowało, ale Delta też nie naciskał. I młoda wadera była zaskoczona. Bo w tej watasze nie było oczekiwań wobec tego czym ona zostanie. Ważne żeby dołożyła trochę swojej pracy w życie i funkcjonowanie tego miejsca. A do tego było jeszcze daleko. I Dalia mogła próbować nowych rzeczy i nawet w przyszłości zmienić zawód jeśli ten, który robi jej się nie będzie podobał. Nie było granic ani zasad, które dyktowałyby całe jej życie. Nie było presji i wiszącej nad głową śmierci, chociaż mieszkając w jaskini medycznej dziewczynki spotykały się z nią w miarę często. Jednak nie dotyczyła ich. Dotyczyła chorych.
I było w tym miejscu pewne magiczne zaklęcie, które ciągnęło Dalię w głąb, coraz bardziej i bardziej. I to było niesamowite, że mogła wyjść z jaskini. Cztery miesiące swojego życia spędziła pod ziemią, aby teraz patrzeć na szerokie niebo. I było w niej coś co niepokojąco rosło. Rzucało się i próbowało wyrwać, a ona nie chciała aby to zrobiło. Chciała słuchać się zasad, które postawił im ich opiekun. Było ich niewiele, ale były. I tak Dalia trochę męczyła się sama z sobą, więc często powarkiwała na innych, nie wiedząc jak sobie ze sobą poradzić. I oczekiwała kary, krzyków, ale Delta tylko spoglądał na nią z cierpliwością i czekał aż przestanie. I Dalia była wdzięczna, ale też chciała aby on w końcu na nią nakrzyczał. Bo tak było w jej domu.
Wszystko było nowe i potrzebowała długiego czasu aby
przywyknąć. Początkowo nawet nie chciało jej się dowierzać, że po prostu
dostają jedzenie za egzystowanie. Że nie muszą na nie same polować. Że Delcie
przynoszą jedzenie prosto do jego domu. I przynoszą je też chorym.
—Chory nie wyzdrowieje bez sił, a jedzenie to siła. Nawet w czasie wojny medyk
i chorzy dostają swoją porcję. Zdrowie to podstawa dobrego wilka. Bez zdrowia
nie byłoby komu polować i komu rządzić. —
I Talia była zachwycona tym co mogła teraz robić. Dalia z kolei, kochała to, i korzystała z tego mocno, ale trochę się tego bała. To było tak obce i dalekie jeszcze parę dni temu, a teraz… na wyciągnięcie łapy miała tak wiele opcji i wyborów. Przerastało ją to, pomimo że Delta mówił jej wielokrotnie, że wcale nie musi wybierać teraz. Że może poczekać do dorosłości, popróbować co kocha, a co nie. Wybory nie muszą dyktować jej całego życia. I Dalia czuła to w kościach, że chce coś robić, coś wyjątkowego. Coś co będzie pasowało do niej.
Nie wiedziała jeszcze co to może być, ale z pewnością to znajdzie. Tutaj. Prawda?
Delta zajrzał na nią jak już się ściemniało. Przesiedziała
cały wieczór gapiąc się na chmury i marszcząc brwi.
—Chodź już do środka. Zaraz kolacja. — zaczepił ją. Był naprawdę niewielkim
wilkiem i trochę tak niebieskim jak ona. Ale w innym sensie. On miał na sobie
fioletowe przebłyski i pewną jasność na sierści. Dalia za to świeciła się
różowo, zwłaszcza ze swoimi włosami i piórami na skrzydłach. No i był niewiele
większy od niej. Ona przecież go przerośnie!
—Co dzisiaj na kolację?— Dalia spytała, jej łapy odrywając się od trawy na której
siedziała.
—Dzisiaj sarna. — Delta odparł rzeczowo. On taki był. Nie owijał w bawełnę. Ale
to było przyjemne dla Dalii. Ona nie lubiła jak ktoś kłamał albo mówił bardzo
kwieciście. To było nudne, złudne i
kłamliwe.
—Sarny są bardzo dobre. — Dalia uśmiechnęła się. Miała do tego powody, swoje i
nie swoje. Bo wszystko dzisiaj było dobrze. Wczoraj Dalia była bardzo zła, na
świat, na siebie, na brata. Dzisiaj było okej. Może dlatego że była zmęczona po
ciężkim treningu.
—Cieszę się że wam smakuje. — Delta odrzekł na jej słowa. Razem weszli do
środka. Ciepło jaskini medycznej było przyjemne, nie za gorące w tym parszywym
lecie, bowiem wiatr wdzierał się przez całą zimę do środka i ściany nadal były
zimne. Tak mówił medyk ,więc tak musiało być.
Talia już siedziała sobie przy stoliku z kamienia, tym na którym Delta robi medykamenty i maści i leki i też podaje kolację. Oczywiście one siadły do kolacji pierwsze, a Delta w tym czasie podał jedzenie chorym. Dalia jadła powoli. „Mogę tak spędzić życie.” Stwierdziła z zadowoleniem.
<Talia?>
środa, 18 czerwca 2025
Od Yrsy - Coś się kończy, coś się zaczyna cz.4
Latem wszystko zdaje się dojrzewać. Nawet cisza.
Słońce unosiło się leniwie nad szczytami drzew, rozlewając złocisty blask po miękkich mchach i rozgrzanych kamieniach. Świat wokół nie był już tylko miejscem, ale stał się tętniącym życiem organizmem. Trzask gałązki, trzepot skrzydeł, cykanie świerszczy, ciężkie od zapachów powietrze, w którym czuć było siano, wilgoć jezior i goryczkę ziół. Wszystko pulsowało tym samym rytmem, tym samym oddechem. Lato przyszło do Watahy Srebrnego Chabra nie jak gość, ale jak powrót czegoś zapomnianego. Jak dom.
Nie miało ostrych krawędzi. Było miękkie, lejące się niczym miód. Wsiąkało w sierść, powietrze, kości. Otulało świat i zmysły. Yrsa nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. Słońce nie tylko świeciło. Ono było. Było wszędzie - w dojrzewających jagodach, w liściach poruszanych wiatrem, w ciepłej ziemi pod łapami. A mimo to, w tym przesyconym światłem świecie, niosła w sobie cień.
Każdy dzień zaczynał się wcześnie. Świt nie był tu subtelnym rozjaśnieniem, jak na północy, lecz eksplozją światła, które rozcinało mgły jak pazur. Czasem aż bolało patrzeć - nie tyle w słońce, co w jego obietnicę.
Yrsa siedziała na wzgórzu porośniętym wysoką, łaskoczącą trawą. Jej gęste futro, stworzone do przetrwania śnieżyc i wichrów, teraz stawało się balastem. Oddychała wolno, z wysiłkiem. Ale nie narzekała. Ten dyskomfort był niczym cena biletu za coś, czego wielu nie zaznało: za pokój. Za światło. Za zapach malin i poziomek. Za istnienie bez lęku.
W dzieciństwie uczono ją, że lato to mit. Bajka zza gór, zza śnieżnych pustkowi. Coś, co zdarza się gdzieś indziej. W jej świecie lato było tylko chwilą - przemykającą między lodowymi wichrami a głodem. Nigdy nie miała czasu na zachwyt.
Tylko na przetrwanie.
Ale teraz mogła się zatrzymać. I widzieć.
Na łące młode wilki biegały z nieposkromioną radością. Skakały przez strumień, tarzały się w trawie. Ich śmiech był lekki jak wiatr. Dorośli leżeli w cieniu, zerkając na nie z wyrozumiałością, której Yrsa kiedyś nie rozumiała. Teraz… może zaczynała. Czas nie leczył ran - nie wierzyła w to. Ale dawał dystans. Jakby patrzeć na dawne bóle przez taflę jeziora - wciąż tam są, ale stają się rozmyte, mniej ostre, bardziej odległe.
„Czy to właśnie jest szczęście?” – pomyślała. – „Nie euforia. Nie wybuch. Tylko… trwanie. Pokój. Ciche pozwolenie sobie na istnienie.”
Letnie słońce miało smak - słodki, z nutą nostalgii. Jakby nawet światło znało przemijanie i świeciło tym mocniej, że wiedziało, jak szybko wszystko zgaśnie. Jakby lato miało świadomość, że za jego plecami już stoi jesień, trzymająca w zębach bukiet żółknących liści.
W tej cichej, dusznej złotości było coś niepokojącego. Jakby po raz pierwszy nikt nie wymagał od niej czujności. Jakby świat - ten sam, który wcześniej żądał od niej przetrwania - wreszcie pozwalał jej żyć. To uczucie było obce. Niezrozumiałe. Ale nie złe.
Lato było jak rzeka wspomnień. Odbijała się w niej nie ta dzika, oschła, nieufna Yrsa, którą znała przez lata - ale ta cicha. Zmęczona. I może po raz pierwszy gotowa czuć.
Spoglądała na las, gdzie w koronach drzew szumiało życie. Gdzie ptaki tańczyły między smugami światła, a owady snuły się jak złote nici między źdźbłami trawy. Wszystko trwało - choć nic nie zostawało na zawsze.
To właśnie lato uczyło ją tej prawdy, że życie nie polega na zatrzymaniu chwil, ale na ich przeżywaniu. Że liść, który dziś jest zielony i sprężysty, jutro stanie się cieniem swojej młodości. Że rzeka nie zawraca, by przelać się znów przez kamienie, które pokochała. Że nawet słońce nie może świecić bez końca - musi zniknąć, by znów mogło nadejść.
Oparła się o pień starego buku, chropowatego i milczącego. Czuła jego rytm pod skórą - spokojny, głęboki, starszy niż ona sama. I wtedy to zrozumiała.
To nie lato było obce.
To ona przez całe życie uczyła się przetrwać, a nie żyć.
Zawsze patrzyła przed siebie. Albo za siebie. Nigdy pod łapy. Nigdy w teraz.
Ale ziemia pod jej łapami była ciepła. Miękka. Pulsująca. Jak serce, które biło dla niej, dla innych, dla wszystkiego, co miało odwagę być. Nie gonić. Nie walczyć. Nie uciekać.
I w tej ciszy, w tym świetle, w tej dusznej, soczystej toni lata… coś w niej zakwitło.
Może właśnie o to chodziło.
Że po każdej zimie przychodzi lato. Nie jako nagroda, ale jako przypomnienie, że wszystko ma swój czas. Że nawet cierpienie, samotność i strach są tylko porami roku - przemijają.
A w ich miejscu wyrasta coś nowego.
Nie zawsze lepszego. Nie zawsze trwałego.
Ale żywego.
Yrsa przymknęła oczy. Zostawiła wspomnienia za sobą. Pozwoliła słońcu wpełznąć na grzbiet i tym razem nie walczyła. Nie musiała.
Nie wszystko trzeba rozumieć.
Nie wszystko trzeba zatrzymać.
Niektóre rzeczy po prostu są.
I może właśnie to było latem.
Nie obietnicą. Nie zapewnieniem.
Ale obecnością.
Bo właśnie coś się kończy, a coś się zaczyna.
sobota, 14 czerwca 2025
Od Yrsy CD. Xiva– "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.19
》* 。• ˚ ˚˛ * 。° 。 •˚《
Yrsa spała. Ale nie był to sen, jaki znała.
Nie był to mrok, nie były to koszmary, które wgryzały się w jej myśli jak lodowate kły wspomnień. To było coś innego. Coś dziwnie cichego. Coś… białego.
Podłoże pod jej łapami nie skrzypiało, nie dawało oporu. Nie czuła zimna, a jednak nie było też ciepła. Patrzyła przed siebie i widziała tylko nieskończoność. Biel. Mleczną, bezkształtną, wszechobecną.
I czaszki.
Nie wiedziała, skąd tam były, ani czemu ich nie czuła wcześniej. Leżały porozrzucane w pozornej przypadkowości - jedne ledwie widoczne w oddali, inne niemal pod jej łapami. Niektóre małe jak łapy nowo narodzonego wilczka, inne tak wielkie, że mogłyby należeć do pradawnych bestii.
Yrsa zamarła. Oddech zaciął się w gardle, jakby świat - ten dziwny, czwarty wymiar - na chwilę również wstrzymał tchnienie.
— Xiv…? — wyszeptała, choć jej głos zabrzmiał jak echo we wnętrzu pustej muszli.
Nie było odpowiedzi. Przynajmniej nie tej, której się spodziewała.
Nieopodal coś poruszyło się. Nie szelest. Nie krok. Raczej wrażenie, że przestrzeń się zgięła. Jakby coś przesunęło się w tym dziwnym, białym świecie, ale nie zostawiło za sobą śladu. Nie miała pewności, czy to Xiv… czy coś zupełnie innego.
Nagle poczuła ciężar na piersi. Nie fizyczny, a wspomnieniowy. Obrazy zaczęły przewijać się przed jej oczami - obrazy nie ze snu, ale z pamięci. Lśniące oczy matki. Ostatni oddech ojca. Mokre ciała rodzeństwa, które nie przetrwały zimy. Głos Wiatru. Smak śniegu.
Zacisnęła oczy. Ale wspomnienia nie zniknęły.
— Nie teraz — warknęła, niemal błagalnie. — Nie chcę widzieć. Nie chcę czuć.
Ale biel nie była litościwa.
I wtedy jeno zobaczyła.
Xiv. A raczej coś, co przypominało Xiva. Cień wśród bieli. Sylwetka z atramentu. Krocząca powoli, jakby przez wodę, a jednak bezszelestnie. Głowa pochylona, ogon nisko, uszy wyraźnie poruszone. Yrsa poczuła skurcz w sercu. Nie ze strachu. Z rozpoznania. Jakby zobaczyła echo.
— To sen — szepnęła sama do siebie. — To tylko sen.
Ale nie była już tego taka pewna.
Kraina śnieżnej ciszy nie miała wyjścia. Nie miała wejścia. Była jak odbicie duszy w pustym jeziorze. Odbicie, które nie zawsze pokazuje prawdę, ale zawsze coś ujawnia.
Od Yrsy CD Voqqunzie - "Daleka droga"
Nie była tam przypadkiem.
Nie wierzyła w przypadki. Wierzyła w ciągi znaków. Zapach popiołu o świcie, trzask gałęzi, gdy nikt nie nadepnął. Wierzyła w sny, które zaczynały się dźwiękiem - a kończyły smakiem żalu.
W tej okolicy nic nie zapowiadało snu.
Było zbyt ciepło. Za dużo traw. Wilgotna ziemia pachniała odradzaniem, a ona, ulepiona z śniegu i cieni, czuła się w niej jak zgrzyt nie na miejscu. Mimo to była tu od trzech dni. Leżała w gęstwinie paproci, czekając, aż coś przemówi - las, niebo, ziemia. Ale nie mówiło nic.
Aż do dziś.
Najpierw: zapach. Dwa osobne oddechy, splecione w jeden nurt jak dwie rzeki, które postanowiły płynąć wspólnie przez wąwóz świata. Pachnieli jagodami. Niepokojem. I zmęczeniem, które znała aż zbyt dobrze. Wyczerpanie nie tylko mięśni, ale tego najcichszego miejsca w duszy, które trzyma oczy otwarte, nawet gdy ciało śpi.
Wyszła spomiędzy drzew bezszelestnie. Światło nie dotykało jej sierści w miejscu, gdzie stanęła, dzień wydawał się przygaszony.
Zobaczyła ich dopiero wtedy. Byli bezbronni, choć nie wyglądali na takich.
Yrsa widziała to wielokrotnie - wilki, które spały z jednym okiem zamkniętym i jednym sercem czuwającym. Nie odpoczynek, lecz zawieszenie. Nie sen, lecz umowa z rzeczywistością
Nie chciała ich budzić.
Stała w cieniu, gdzie światło nie miało odwagi sięgnąć. Chłód ziemi przesączał się przez łapy. To było dobre miejsce. Dobre jak na tymczasowość.
Ich zapachy mówiły jej wszystko.
Byli zbyt długo sami.
Ich zapach spleciony, ale nie roztarty. Trwały razem, lecz nie zespolili się ze światem. Jeszcze nie zakorzenieni. Jeszcze w drodze. Wciąż pachnący brakiem domu, który zostawia się z konieczności, nie z wyboru.
Yrsa nie była ciekawa ich przeszłości. Była ciekawa ich obecności.
Wadera pachniała... powietrzem po burzy. Była elektrycznością, która nie uderzyła, ale wisi w powietrzu gotowa, by ostrzec. Była miękka tam, gdzie świat uczynił ją twardą. Sierść rzadka, krótka, niedostosowana. Ciało szczupłe, zmęczone. Ale w tym zmęczeniu był upór. Jak lód, który nie pęka, tylko powoli topnieje - wtedy, kiedy sam chce.
Basior był przeciwieństwem. Jego obecność tłumiła echo przestrzeni. Nie potrafił nie być. Był jak cień, który przylega do ścian duszy. Mocny, lecz spięty. I cały czas czujny.
Gdy się poruszyli, było to jak zderzenie fal z brzegiem.
Najpierw: ruch. Naprężenie mięśni. Drgnięcie powietrza. Potem: spojrzenia - jedno ślepe, drugie przeszywające. I wreszcie: ten jeden szept, który rozciął ciszę jak nóż skórę ryby.
— Ahkirrin — zadrżał głos tamtej.
Yrsa nie ruszyła się.
Nie musiała. Czasem obecność wystarczy. Obecność, która nie zbliża się, nie warczy, nie domaga. Po prostu jest. I to „jest” jest ciężarem większym niż dźwięk.
Złapała ich strach. Nie ten świeży, ale ten instynktowny, zakorzeniony głęboko. Zareagowali, jak reaguje każde stworzenie, które nie może już znieść straty: walcz albo uciekaj - i obie drogi są bolesne.
Yrsa uniosła głowę, ale nie władczo. Jej sylwetka była spokojna, ciało nieruchome. Jak drzewo, które nie przyszło cię sądzić, tylko stać przy tobie w burzy.
Nie mówiła jeszcze.
Słowa są jak ogień. Gdy rzucisz je zbyt wcześnie, przypalą. Gdy poczekasz - ogrzeją.
A to byli ci, którzy potrzebowali ognia, ale jeszcze nie wierzyli, że nie płonie po to, by spalić.
Więc stała.
I czekała.
Aż zapytają. Albo rzucą się. Albo odejdą. Bo każdy z tych gestów oznaczałby: żyją. A ona była tu właśnie dla takich którzy, choć potłuczeni, jeszcze nie pozwolili odejść nadziei bez pożegnania.
— Obcy — rzuciła wadera. Yrsa poruszyła się wtedy. Płynnie. Bez dźwięku, jak mgła zmieniająca kształt, ale nie naturę.
— Jeśli przyszłam w złej chwili... odejdę — powiedziała szeptem. Niepokojąco spokojnym. Jakby znała tysiące takich poranków. Jakby już kiedyś stała przed inną parą wilków, równie zmęczonych, równie gotowych ugryźć albo uciec.
Zamrugała powoli. To nie było wyzwanie. To było... pozwolenie. Zrobicie, co trzeba. Ja przyjmę to, co wybierzecie.
— Ale ślady... wasze ślady mówią, że nie było miejsca, gdzie można zasnąć bez lęku. I że dziś po raz pierwszy próbowaliście udawać, że się da.
Głos zawisł w powietrzu. Nie dotykał ich. Nie szukał zaczepki. On po prostu tam był - jak echo, które nie należało do żadnej z jaskiń.
Yrsa usiadła. Nie położyła się. Nie zbliżyła. Po prostu stała się obecnością do zniesienia. Nie cieniem, który przytłacza, ale cieniem, który daje schronienie przed światłem, którego nie da się już znieść.
Pozwoliła, by wilki zdecydowały, czy widzą ją jako zagrożenie, czy zagadkę.
Wiedziała, że nie każdy potrafi patrzeć na ciszę i nie dostrzegać pustki.
czwartek, 5 czerwca 2025
Od Hiekki - „To Wyszło z Nory” cz.2
-Kto to zdołał się przepchnąć przez mojego brata?- Nie odebrał wzorku od przedmiotu.
-Ciekawy rozmówca.- Usiadł po drugiej stronie stolika.- Wyglądasz znajomo, chyba cię znam. Jesteś z Szarych Jabłoni, dobrze myślę?
-To nie ty tu zadajesz pytania.
-Jestem Hiekka.- Wystawił łapę w geście powitania. - Z grzeczności należałoby odpowiedzieć.
- Gizmo. -Odwzajemnił uścisk, choć niechętnie.- Widzę dobrze wychowany co? Chudy taki, kosteczki pewnie kruche.
Brązowy przerzucił przez ramię pękatą torbę i wysypał na mnóstwo woreczków z tajemniczą zawartością.
-Opium. Nie tylko ty tu szastasz towarem. - Jego duma mieszała się z pyszałkowatością.
Gizmo obejrzał zawartość jednego woreczków, zostawił sobie na leżance po czym wrócił do inspekcji fiolki.
- Kupię. Podaj swoją cenę, a potem spieprzaj. - Machnął na niego lekceważąco łapą.
- Zatrudnij mnie.
-Co?
- Nadaję się. Daj mi tworzyć Spelunę.
-Wiedziałem, że nie szedłbyś tu taki szmat drogi, żeby się pozbyć balstu.- Rozłożył się wygodnie, jakby oczekując opowieści.- No, gadaj, dlaczego się tak tu pchasz?
- Jest mi bliżej do śmierci niż dalej.- Wzruszył ramionami.- Mam 9 lat a pamiętam może z 3. Całe życie przepiłem albo przećpałem. Nie za wiele w życiu zrobiłem. Zabawne, bo moje ambicje, są większe niejednego pachołka. Chciałbym w czymś zamoczyć na serio łapy, mieć cokolwiek do napisania na nagrobku. Coś, co by nie wybiło na tle, rozumiesz co mówię?
-Nie jestem skory brać w swoje szeregi ćpunów. Mamy sprzeczne interesy.
-Wiedziałem, że to powiesz.- Zaczął grzebać łapą w torbie.- Ale mam dla ciebie coś, co może ci się spodobać.
Wygrzebał z dna kawałek pożółkłej kartki i wyprostował ją na stoliku. Gizmo wziął pomięty świstek, poprawił szkiełko i przeczytał w myślach powykręcane gryzmoły.
„Raport dla izby kontroli”
„Sytuacja alarmowa. Wilki na terenie watahy zdradzają oznaki choroby. W jaskini medycznej rosnące przypadki otumanienia, słabej kontroli ciala, zaburzeń o podłożu neurologicznym, zachowania nerwicowe.Podejrzewany wcześniej nieznany wirus mózgu (teoria medyka),
chociaż nie ma dowodów na potwierdzenie tej tezy. Proszę o pilną reakcję i wszczęcie dochodzenia.
Możliwość celowego działania na szkodę wspólnoty (moja teoria), nie ma dowodów na poparcie tezy.”„PS: proszę o raport, jak się sprawuje nowy narybek.”
- Agrest
-Nie wnikałem. Miałem to dostarczyć na pocztę ptasią, ale…przeszło drogą okrężną tutaj.
-Czy ty próbujesz mnie przekupić tym?- Wymachiwał w powietrzu szeleszczącą kartką.
- Tylko pokazać, jak cenny mogę być.Ale jeśli masz to gdzieś.- Położył palce na kartce.- To ja to chętnie dostarczę.
-Dobrze…-zastanowił się, cofnął łapę.- Dobrze więc.
Założył mu łapę na ramię i przytulił jak druha, chociaż jeszcze kilkanaście minut temu traktował go jak wroga.
-Dobrze mieć kogoś wpływowego w szeregach, co?- Zaśmiał się sztucznie.- Co pijesz, bimber, żołądkową?
- Jabłonie nie mają lepszych?- Próbował przeciągnąć swoje wrażenie bardziej poinformowanego niż jest. - Odpowiedź no, skąd cię przywiało?
-A jakże, od Jabłoni. Miałem już swoje stancje tam, ale pomyślałem, mógłbym się rozlać ze swoją misją szerzej. Powiem szczerze, że mierzi mnie wasze spoufalanie się z naszymi sąsiadami. Ochydne. Jesteście tak związani tą całą biurokracją, prawami,zakazami, raportami, że zupełnie zapomnieliście co się w życiu liczy. A liczy się, żeby je przeżywać. - Uderzył mu palcem w serce po czym podał do łap czarkę.
- Nie ująłbym tego lepiej. - wziął napitek. - Skoro już tu jestem, mam wiele pytań.
Czarny wykończył naparstek duszkiem.
- Czym jest Relaks?
Słysząc to, złapał go atak kaszlu tak mocny, że musiał uderzyć się parę razy w pierś. Niewiele mówiąc, machnął na niego łapą, by Hiekka poszedł z nim głębiej tunelami jaskini.
środa, 4 czerwca 2025
Od Hiekki - "To Wyszło Z Nory" cz.1
wtorek, 3 czerwca 2025
Od Smoły CD Szpaka "Ciche Szepty Nieba"
“Czego oczekujesz?” Zapytał tak chłodno, jak sprzedawca za ladą.
Smoła westchnęła głęboko, ukryła pysk w łapach i jej przeciągły jęk zamienił się w słodko-gorzki gardłowy śmiech.
-To było głupie. Ale za bardzo to komplikujesz, to zawstydzające.
- Kom…plikuję?
- Nie chodziło mi o miłość Szpak! Nie chciałam cię wpędzać w myśli, że zamieniam się dla ciebie drugą Danę.
Czuła pewien posmak pogardy jaki wpełzł jej na język po wymówieniu jej imienia. Szpak milczał, chociaż nie mogła stwierdzić czy z ulgi czy z jeszcze większego zakłopotana.
-Ja tylko…- Rozgarnęła powietrze łapami, gestykulując nadmiernie ze stresu.- Chciałam coś przeżyć, to wszystko. Zrozumiałam wiele o sobie dzięki tobie, wiele refleksji o moim życiu i tym jak mogłoby wyglądać. Czuję jakbym patrzyła częściej, jakbym rozumiała więcej, bo nie ogranicza mnie już skorupa jaką byłam jako szczeniak.Wiem, że to głupie, ale pomimo, że fizycznie jesteśmy oboje dorośli, to w głębi czułam się jak dziecko. Chcę przestać myśleć jak ono, porzucić wszystko co mam za sobą, chcę zobaczyć kim jestem jak nie nim. Kim mogę być. Kiedyś myślałam, że nigdy nie będę lotnikiem, bo tak było od urodzenia, ale to, to tylko zapalnik. Punkt zwrotny. Albo gdy nie wierzyłam, że potrafię rozmawiać z kimś i nie kłamać, bo tak zawsze było. Teraz nic nie jest prawdą, wszystko jest tylko założeniem, wszystko może zaistnieć albo być kłamstwem przeszłości!
Słuchał ją uważnie.
-Życzę ci, żebyś ty też doznał takiego odkrycia. Wydajesz się go potrzebować nawet bardziej niż ja.
Zbliżyła się bardzo blisko. Odgarnęła mu loki z czoła i wzięła jego poliki w obie łapy, gładząc je delikatnie.
-Wiem co się ze mną dzieje. Jeśli ci go ulży, to powiem, że ja też nie “czuję”. To nie jest jeszcze ten moment. Chcę najpierw doświadczyć, co to znaczy. Ekscytuję się, jak myślę, co mogłoby się mi przydarzyć, ale nie mam żadnych planów.
Puściła go i znów się wycofała.
-Myślałam, że to będzie twoja pierwsza myśl. Ale widocznie bardziej cię nie znam niż siebie samej.
Mieszały się w niej różne emocje, wstyd, zażenowanie poczucie odrzucenia, rozbawienie z ekscytacją świadomości, w jakiej sytuacji się znajduje. Nigdy przedtem nawet by nie śniła, żeby stać z kimś na szczycie wzgórza i to w takich okolicznościach, jakież to było nie w jej stylu. Zawodem było dla niej jedynie to, że nie potoczyło się to po jej myśli. Teraz musi przełknąć tej ciążący kamień i schować dumę od kieszeni.
(Chcesz coś jeszcze dodać?)
Od Szpaka CD Smoły - "Ciche Szepty Nieba"
Przez wszystkie swoje lata na ziemi Szpak nauczył się jednego.
Że on kompletnie nie rozumie siebie. Jego reakcje były dla niego często
zagadką. Kiedy jego rodzina się rozsypała, każdy poszedł w swoją stronę,
namiastka przynależenia przepadła w odmęty zapomnienia, myślał że będzie płakał,
tęsknił. Jednak ani jedna łza nie spłynęła po jego policzku, nie załkał, nie
żałował, po prostu poszedł w swoją własną stronę. Jego skrzydła poniosły go tam
gdzie czuły się bezpieczniej, gdzie wielki świat nie przerażał go jeszcze.
Potem kiedy mało nie połamał się po nieudanym lądowaniu, kiedy leżał w jaskini
medycznej noc za nocą, odcięty od nieba, myślał że będzie się bał. Ale jedyne
co czuł to niepokój, nie o siebie konkretnie. Nie potrafił go wtedy ulokować. Z
perspektywy czasu martwił się bardziej o to że nie widział nieba i jego spokój
nie mógł otulić go do snu. Kiedy Dana spojrzała w jego oczy po raz pierwszy z
tym ogniem w oczach, tym płomieniu, który muskał jego czarną sierść jak ogon
diabła, myślał że będzie odwzajemniał to uczucie. Jednak spoglądał na nią i nie
czuł nic. Pustka, stres i spięcie
towarzyszyły mu na każdym kroku postawionym u jej boku. „Czy starczę ci na
jedną noc?” było jego sposobem na pokazanie tej przepaści, która jest między
nimi.
A teraz. Musiał spytać się siebie kim była dla niego Smoła? Parę już tygodni
spotykali się regularnie. Łączyły ich treningi i miłe rozmowy. Szpak mógł
wywodzić się na swoje tematy, które wisiały mu na duszy, które prześladowały
jego myśli jak cienie i światła. Ale czy tam było coś więcej. Spoglądał na nią
i widział tylko przyjaciela. Może nawet znajomego. Jakaś relacja kwitła między
nimi, rosnąc powoli i kwitnąc jak przebiśnieg, przebijając się przez warstwy
chłodu jakie Szpak zbudował przez te dwa lata swojego istnienia. Czy ją kochał?
Nie. Jej oczy były koloru nieba, które było dalekie jego sercu. Nie
przypominało tego nad nim, po którym płynęły puchate chmurki. To na którym
słońce wstawało co rano w pomarańczach i zachodziło wieczorami przykryte fioletami.
Gdzie noc odbijała się srebrnym blaskiem na deszczu, nie łzami w kącikach oczu.
Szpak zastygł. Ona nie wie co się z nią dzieje, a on ma wiele pytań. Dlaczego
każda osoba w jego życiu w jego okolicy spogląda na niego i określa go jako coś
warte kochania. Czy to bycie miłym powoduje, że waderom w jego okolicy gną się
kolana? Dlaczego? Po co? Jak? Pocałunek trwał tylko chwilę, sekundy, które
Szpakowi dłużyły się jak lata. Myśli wariowały w jego głowie, plącząc się w skomplikowane
wiązania. Jak zapomniana włóczka w kącie, która już dawno nie nadawała się do
niczego. Kłębek poplątanych supłów, które z łatwością trzymają resztkę prostych
kawałków w ryzach.
Spojrzała na niego. Jej oczy odbiciem nieba, a jednak było w nich coś obcego.
Coś dalekiego. Czy to był ten ogień, który mógłby się tam palić.
—Nie wiesz… ?— powtórzył, jego mięśnie zaciśnięte w miejscu. Była odrobinę za
blisko, jej futro nadal ocierało się o jego. Jej futro rozjaśniło się od
rumieńca, który wkradł się na jej policzki. —Ja też nie. — przyznał i zrobił
krok w tył.
—Nie wiesz...czego? — dopytała, panika w jej słowach, w jej oczach. Ale jej
ciało pozostało w miejscu.
—Dużo nie wiem. Ale nie wiem co się z Tobą dzieje i jak zareagować. Nie wiem co
mam czuć… Co jeśli nie czuję nic? — mruknął. Jego oczy podążyły do góry, do
nieba jakby szukając odpowiedzi, w cichej nadziei, że gwiazdy udzielą mu swojej
mądrości. — nie jestem zły na ciebie, ale… obawiam się, że tu… nic nie ma. — Szpak dotknął swojej klatki
piersiowej. —Pusto. Ty, Dana. Ten ogień w oczach, miłość która się pali jak tak
ciepło, a ja… chłód, zima. Nie wiem… Czy to jest normalne? — zwrócił się do
niej, jego słowa niepewne, zagubione, jakby szukały wsparcia. Odpowiedzi od
niej nie oczekiwał. Jego pytanie nie miało poprawnej odpowiedzi. — Czy to
normalne, że nie umiem kochać? Że nic mnie nie ekscytuje w innych? Że nie ma
motylków, oczekiwań, ognia, ciepła? Co ty czujesz? — desperacko wydobyły się z
niego jego obawy, jego chęć przynależenia do pewnej normy, która była dla niego
tak daleka, prawie nieosiągalna. —Nie wiem… czego oczekujesz? — już tylko
szepnął, jego krok w tył dłuższy, głos spokojny i miarowy.
<Smoła?>