wtorek, 29 kwietnia 2025

Oxide urodziła!

 
Saturn - elew

Opalit - uczeń

Od Yrsy - Szept popiołów

Wiosenne powietrze pachniało dymem.
Yrsa szła powoli, ostrożnie stawiając łapy na ziemi, która jeszcze parzyła resztkami ciepła. Krajobraz wokół niej był cichy jak szept umierającego świata. Spalone drzewa sterczały ku niebu niczym czarne, pokrzywione palce, a popiół wirował w powietrzu, tańcząc w bladym świetle wschodzącego słońca.
Wędrowała daleko od Watahy, dalej, niż zamierzała. Coś ją tu przyciągnęło - dziwna potrzeba, niemal instynkt, by ujrzeć koniec. I oto stała: samotna, maleńka istota w sercu spustoszenia, gdzie nawet echo wydawało się milknąć ze strachu.
Zatrzymała się na chwilę.
Pod jej łapami ziemia była krucha, pęknięta, przesiąknięta popiołem, jakby sama natura rozpadła się na tysiące kawałków. W powietrzu unosił się zapach spalenizny zmieszanej z czymś nieuchwytnym - wonią ciszy po tragedii, wonią czegoś, co przeminęło, ale nie zostało zapomniane.

„Czas zabiera wszystko.”

Pomyślała, spoglądając na czarne szkielety drzew.

„Żadne korzenie nie są wystarczająco głębokie, żadna siła wystarczająco potężna, by zatrzymać przemijanie.”

Każdy krok, który stawiała, wzburzał drobinki pyłu, wirujące wokół niej niczym duchy dawnego życia. Mogłaby przysiąc, że w tym tańcu popiołu słyszy szept - cichy, delikatny, niesiony wiatrem: „Nie bój się… To jeszcze nie koniec.”

Szła dalej.
Nie wiedziała, jak długo wędrowała wśród wypalonych ruin lasu. Słońce wspięło się wyżej, a potem zaczęło opadać, a ona wciąż szukała czegoś - sama nie wiedząc czego.
I wtedy, wśród szarości i ciszy, zobaczyła to.
Małą plamę zieleni.
Ledwie dostrzegalną, ledwie żywą.
Młody pęd wychylający się spod zwałów popiołu, nieśmiało, uparcie, jakby zrodzony z samego bólu tej ziemi.
Yrsa zatrzymała się, wstrzymując oddech. Patrzyła na maleńką roślinę z niemal nabożnym szacunkiem.

Życie.

W miejscu, które powinno było być martwe.
Usiadła ostrożnie obok, by nie zranić delikatnego cudu. Wpatrywała się w zielony listek, drżący na lekkim wietrze. Tak kruchy. Tak śmiały.

„W płomieniach straty rodzi się odrodzenie.”


Te słowa nie były tylko myślą - były prawdą, wypisaną w samej tkance świata.
Bo choć czas zabierał wszystko - liście, drzewa, domy, wspomnienia - nie potrafił zniszczyć tej jednej rzeczy: pragnienia życia.
W popiele przemijania rodziła się nadzieja.
Nie w krzykach. Nie w walce.
W cichym, spokojnym kiełkowaniu.
Yrsa pochyliła łeb, zamykając na chwilę oczy. W środku czuła delikatne ciepło - nie burzę emocji, nie smutek. Coś innego. Coś czystszego.

Wdzięczność.

Za to, że wciąż mogła widzieć.
Za to, że wciąż mogła iść.
Za to, że nawet po stracie wszystkiego, świat próbował na nowo.
Gdzieś w oddali wiatr przyniósł śpiew ptaka - pojedynczy, cichy dźwięk, niemal nieśmiały. Ale był.
Tak jak ona.
Wstała powoli, jeszcze raz spoglądając na młody pęd. Nie dotknęła go. Nie chciała. Wiedziała, że musi pozwolić mu rosnąć na swój sposób.
Z lekkim uśmiechem w oczach odwróciła się, by ruszyć z powrotem w stronę Watahy.
Za sobą zostawiała popiół.
Przed sobą - ścieżkę wśród kiełkujących cudów.
I choć wiedziała, że znów nadejdą straty, że znów coś kiedyś zgaśnie - teraz rozumiała coś więcej.

Nie chodzi o to, by zatrzymać życie.
Chodzi o to, by wędrować dalej, nawet wśród popiołów.


W drodze powrotnej Yrsa nie spieszyła się.
Każdy jej krok był świadomy, jakby teraz, po tym wszystkim, zrozumiała, jak kruche jest każde uderzenie serca, jak ulotny każdy podmuch wiatru.

"Czy to nie dziwne," pomyślała, "że największe piękno rodzi się właśnie ze zgliszczy?"

Nie wtedy, gdy wszystko jest łatwe i obfite, ale właśnie wtedy, gdy świat przypomina o swojej kruchości.
O tym, jak wszystko, co mamy, możemy stracić w jednej chwili i jak właśnie wtedy rodzi się siła.
Na chwilę zatrzymała się przy wypalonym pniu.
W dziurze w jego spróchniałym sercu rosła trawa, jasna i miękka. Życie odnalazło drogę tam, gdzie nie powinno.
Patrzyła na to długo, jakby w tej scenie szukała odpowiedzi na pytanie, które nosiła w sobie od zawsze:

Dlaczego świat tak bardzo się upiera, by istnieć, nawet gdy wszystko przeciwko niemu?

I może właśnie o to chodziło.
Nie w potędze.
Nie w sile.
Nie w wieczności.

Ale w trwaniu.
W upartym odradzaniu się.
W wychylaniu ku słońcu, nawet gdy naokoło tylko cienie.

Yrsa przeszła jeszcze kilka kroków. Wiatr musnął jej futro, przynosząc zapach ziemi - już nie tylko spalenizny, ale też wilgoci i życia.

"Tak wygląda świat - nieustannie płonący, nieustannie odradzający się z własnych popiołów. I może właśnie dlatego warto żyć. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już przepadło."

Przypomniała sobie szczenięta bawiące się na polanach Watahy.
Przypomniała sobie starego basiora śniącego nad brzegiem rzeki.
Przypomniała siebie – tamtą waderę, która kiedyś wierzyła, że życie będzie trwało wiecznie.

Nie trwa.
I właśnie dlatego jest piękne.

Odwróciła się, jeszcze raz rzucając ostatnie spojrzenie na wypalony las.
Nowe życie już tam było.
Jeszcze małe. Jeszcze kruche.
Ale było.

Tak jak ona.

Cicho, niemal niezauważalnie, ruszyła z powrotem w stronę domu.
Z popiołów ku życiu.
Ku temu, co miało dopiero nadejść.


Od Aidena - "Rytm"

   Niebo nad lasem miało dziś dziwny kolor. Ani to świt, ani zmierzch, jakby dzień wahał się, czy ma w ogóle nadejść. Aiden siedział na skraju urwiska, z pyskiem uniesionym lekko ku wiatrowi, który niósł zapach wilgoci, kory… i czegoś jeszcze. Czegoś nowego.

    Za plecami, w cieniu skalnych ścian, tętniło coś cennego. Coś kruchego. Nowego. Nie zbliżył się tam — nie dlatego, że się bał. On po prostu wiedział, kiedy trzeba milczeć. Czasami obecność potrafi być cięższa niż nieobecność.
    W jaskini był z nią tylko Delta — starszy, nieduży basior o niebieskim futrze, z wyschniętym wiankiem z maków który nosił na głowie. Niósł ze sobą zapach kwiatów i lat minionych. Każdy jego ruch miał znaczenie, a Aiden w tej chwili był wdzięczny, że Delta znalazł chwilę by pomóc Oxide i uraczyć ją swoją umiejętnością regeneracji. Aiden mu ufał. 

    Usłyszał najpierw szmer. Nie krzyk. Nie płacz. Raczej… szept życia. Delikatny, urwany dźwięk, jakby ktoś otworzył oczy po raz pierwszy i był zdziwiony, że świat w ogóle istnieje. Dźwięk ten przeciął ciszę jak pierwszy oddech po długim zanurzeniu — i zostawił po sobie coś cięższego niż cisza. Coś, co osiadło w piersi i zaczęło bić.
    Wtedy Delta wyszedł z jaskini, niespiesznie, jakby niósł ze sobą tajemnicę zbyt cenną, by ją wypowiedzieć od razu. Spojrzał na Aidena i tylko skinął lekko głową, ledwie zauważalnie — wystarczająco jednak, by cały świat przestał na moment drżeć. Przymknął oczy. Czuł, jak coś ściska mu gardło — niepokój? Ulga? Coś między tym. Jakby przez chwilę nie mógł złapać tchu, choć przecież nic go nie dusiło. Emocje były dla niego jak mgła: zjawiają się, zostawiają wilgoć, a potem znikają, zostawiając jedynie chłód. Zawsze tak było. Nauczył się nie ufać temu, co chwilowe. Ale to… to nie było chwilowe.

    Nowy ślad na ścieżce. Mały, jeszcze niepewny. Ale całkowicie prawdziwy.

    Ślad, który z czasem stanie się cięższy. Głębszy. Może odcisną się w nim cienie ojca — te dobre i te, które wolałby zostawić za sobą.
    Oxide… dała światu coś więcej niż tylko bunt, siłę i błysk w oczach. Dała mu nowe serce. Maleńki kawałek światła, którego istnienia jeszcze nie potrafił pojąć — ale wiedział, że to światło będzie kiedyś widzieć, słyszeć, oddychać. I choć to serce było jeszcze słabe, bijące cicho… Aiden wiedział, że połowa tego rytmu pochodzi od niego.

    Może nie potrafił mówić o miłości. Ale jeśli ktoś kiedyś zapytałby go, czym była — wskazałby właśnie na ten moment. Tę ciszę. Tę mgłę. I na ten jeden rytm serca, który miał za chwilę usłyszeć.

    W końcu zrobił krok. Cichy, przemyślany — jak zawsze. Potem drugi. A potem kolejne, aż cień skalnych ścian objął go całkowicie, zamykając za nim świat, który znał.

    Wewnątrz było cicho. Zbyt cicho, by poczuć się pewnie, i zbyt spokojnie, by się bać.

    Pachniało ziołami. Krwią. Życiem.

    Oxide leżała wśród pospiesznie ułożonego posłania z mchu i futra. Jej klatka piersiowa unosiła się wolno, zmęczenie malowało się na pysku, ale w oczach… w oczach był spokój. Głęboki, łagodny — inny niż ten, który znał. Aiden podszedł bliżej. Dopiero wtedy je zobaczył. Leżały obok niej. Dwa.

    Dwa małe ciała wtulone jedno w drugie, jakby dopiero co zostały rozdzielone i jeszcze nie chciały tego przyjąć. Ich futerka były wilgotne, cienkie łapki poruszały się nieskoordynowanie, jakby świat był jeszcze zbyt duży, by go dosięgnąć. Jedno westchnęło cicho, niepewnie, jakby próbowało zapamiętać, jak się oddycha. Drugie poruszyło głową i przywarło do ciepła, które znało. Aiden wstrzymał oddech.

    Nie jedno. Dwa.

    Dwa serca. Dwa rytmy.

    Poczuł, jak coś osiada mu w piersi, jakby świat przestał być obcy, choć na moment. Patrzył w ciszy, nie dotykając, nie pytając. Po prostu… był. Nie wiedział jeszcze, kim będą. Nie znał ich imion, głosów, spojrzeń. Ale wiedział jedno: są. A on — nie odejdzie. Nie zostawi, nie porzuci, nie wygna. Nie popełni tego błędu który zrobili jego rodzice. Ani rodzice Oxide. Leżała cicho przez dłuższą chwilę, jakby próbowała się złożyć z powrotem w jedną całość po wszystkim, co się wydarzyło. Jej wzrok błądził gdzieś pomiędzy Aidenem a ścianą jaskini, jakby myśli wciąż jeszcze nie wróciły na swoje miejsce.

    — Nie mamy imion — wyszeptała w końcu, z lekkim westchnieniem. — Myślałam… myślałam, że mamy jeszcze chwilę.

    W jej głosie nie było żalu, tylko to charakterystyczne dla niej znużenie, po którym czasem przychodziły najostrzejsze myśli. Aiden przeniósł na nią wzrok. Powoli. Głęboko. Nie przerywał ciszy, bo wiedział, że nie trzeba. Oxide spojrzała na jedno z dzieci. W jej oczach pojawiła się zamyślona łuna, jakby coś właśnie sobie przypomniała.

    — Dziś w nocy… na niebie był Saturn — powiedziała cicho. — Widziałam go, zanim… Zanim się zaczęło.

    Uniósł lekko kącik pyska. Mruknął tylko:

    — Podoba mi się.

    Znowu spojrzał na malca — ten był spokojniejszy, niemal nieruchomy, z czujnie poruszającym się pyszczkiem. Jakby już słuchał. Potem przesunął wzrokiem na drugie szczenię, które poruszyło się niespokojnie, jakby nie potrafiło jeszcze znaleźć swojego miejsca w tej nowej rzeczywistości. Oxide mówiła dalej, wolniej, jakby przez sen:

    — A drugi… Drugi to będzie Opalit.

    Aiden spojrzał na nią uważnie. Nie zapytał — nie musiał. Ale Oxide i tak szeptem wyjaśniła, bardziej do siebie niż do niego:

    — Bo opalit… zmienia barwy, kiedy patrzysz pod innym kątem. Czasem błyszczy jak ogień, czasem jak lód. Nigdy nie wiadomo, jaki będzie. A ten malec wierci się tak chaotycznie, jak ty kiedy osa wpadła ci w futro...

    Zaśmiała się cicho, znów opadając głową na przednie łapy. Zmęczenie zbierało swoje żniwo, ale na jej pysku zagościł cień uśmiechu — ten, który znał tylko Aiden. Spojrzał raz jeszcze na małe ciałka wtulone w siebie.

    Saturn. Głęboko spokojny, jak nocne niebo.

    Opalit. Zmienny. Odbijający światło inaczej za każdym razem. Chaotyczny.

    Dwa światy. Dwa ślady.

    Aiden przymknął oczy i pozwolił sobie na coś rzadkiego: spokój. Oxide z każdą chwilą zapadała głębiej w sen, aż w końcu jej oddech stał się równy i cichy, niemal niewidoczny. Zmęczenie w końcu wygrało, zabierając ją w krótką, zasłużoną ciszę. Aiden nie ruszał się, nie chciał zakłócać tej chwili. Patrzył na nią jeszcze przez moment, jakby upewniał się, że naprawdę śpi. Potem przeniósł wzrok na szczenięta.

    Saturn spał spokojnie, wtulony w bok matki, zupełnie nieruchomy.

    Opalit — ten drugi — zaczął się jednak wiercić. Niewielkie ciałko poruszyło się niespokojnie, drobne łapki rozcapierzyły się w powietrzu, jakby czegoś szukały. Cichy pomruk wydobył się z jego gardła, ledwie słyszalny, bardziej jak pytanie niż skarga. Aiden bez słowa wyciągnął łapy bliżej. Przysunął się tak, by między sobą a Oxide stworzyć coś w rodzaju bezpiecznego kąta. Opalit, jakby to poczuł, wtulił się w cieplejszy bok ojca.

    I wtedy… ogon Aidena poruszył się.

    Delikatnie. Powoli. Z początku prawie niezauważalnie, potem trochę śmielej. Niewymuszony ruch. Cichy gest.

    Był szczęśliwy.

    Nie tak, jak szczęście rozumieją inni. Nie był to wybuch, śmiech, łzy. Dla Aidena szczęście zawsze było ciche. Ukryte. Prawdziwe tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. A teraz… nikt nie patrzył. Więc pozwolił sobie czuwać. Z tą dziwną ulgą w piersi i tymi dwoma małymi światami śpiącymi obok. Noc otulała jaskinię jak ciężki koc. Tylko oddechy — Oxide, Saturna, Opalita — rozcinały ciszę regularnym rytmem. Aiden siedział w bezruchu, ale w jego wnętrzu działo się więcej, niż kiedykolwiek potrafiłby wypowiedzieć na głos. Spojrzał na Opalita, który wtulił się w jego łapy i wreszcie zamarł w cichym śnie, a potem przeniósł wzrok na Saturna — nieruchomego, jakby zrodzonego ze spokoju samego kamienia.

    I wtedy przyszły wspomnienia.

    Niechciane. Chłodne.

    Widział siebie — młodszego, chudszego, o oczach zbyt poważnych jak na swój wiek. Samotnego wśród drzew, gdzie wiatr zamiast kołysać, kąsał. Pamiętał puste noce, brak dotyku, głód... i ten jeden obraz, którego nigdy nie potrafił zapomnieć: sylwetki oddalających się rodziców, zbyt szybko znikających między pniami. Jakby go nigdy nie było.

    Tamto dziecko milczało. Ale teraz — coś w nim odpowiedziało.

    Spojrzał znów na swoje dzieci. I wtedy, cicho, bardziej w myślach niż na głos, przysiągł, że nie pozwoli ich nigdy skrzywdzić. Zbliżył pysk do Opalita i dotknął jego małego boku, pilnując oddechu, który wciąż był zbyt delikatny. Jego ogon raz jeszcze poruszył się wolno. Księżyc przesunął się na niebie, rzucając blade światło przez szczelinę skalną, i choć Aiden nie wierzył w znaki — tej nocy pozwolił sobie na jedną myśl:

    Może ten świat wcale nie musi być tylko koszmarem.


                                                                        ୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨



    Kilka dni wystarczyło, by świat nabrał miękkości.

    Zamiast ciszy — tupot małych łapek i niezdarne potknięcia. Zamiast grozy — ciepło, jakby to miejsce przestało być tylko jaskinią, a stało się sercem czegoś większego. Czegoś, co oddychało razem z nimi. Domem.

    Saturn poruszał się ostrożnie. Krok za krokiem, niemal z namysłem, jakby każde przesunięcie łapy było decyzją. Przysiadł przy wejściu, patrząc na świat zza krawędzi skały. I wtedy Aiden zobaczył je wyraźnie — oczy. Fioletowe jak zmierzch, ciche i głębokie. Lustrzane odbicie spojrzenia Oxide, tyle że bez bólu, bez walki. Było w nich coś... kojącego. Jakby dziecko już teraz nosiło w sobie wewnętrzny spokój, którego nikt go jeszcze nie nauczył.

    A tuż obok — żywioł.

    Opalit przemknął obok Aidena jak błysk. Potknął się o ogon matki, poślizgnął, zaraz potem stanął dęba i zaczął obwąchiwać wszystko w zasięgu nosa. Oczy miał otwarte dopiero od niedawna, ale już teraz błyszczały intensywną zielenią. Tą samą, którą nosił Aiden — jaskrawą, niepokorną, nieprzejednaną. Pasowała do niego jak ogień do iskry. Umaszczenie miał jak Oxide, niemal identyczne… ale jego energia była zupełnie inna. Obaj byli podobni do niej — sierść, ubarwienie, nawet sposób, w jaki marszczyli nosy, przypominał Oxide.

    Niedługo potem Saturn przespacerował do rodziców i wtulił się w bok Oxide, jakby tylko czekał na cichy moment, by odpocząć. Opalit natomiast wskoczył na łapę Aidena i próbował podgryźć jego sierść, jakby świat był grą, a on — bohaterem pierwszego rozdziału.

    I wtedy Aiden się uśmiechnął. Znowu. Tak samo delikatnie i prawie niezauważalnie. Odsunął łapę, z której Opalit postanowił zrobić sobie prywatne legowisko. Szczenię wydało z siebie niezadowolone fuknięcie, ale szybko znalazło nowe zajęcie — jego ogon. Z dzikim entuzjazmem rzuciło się na niego jak na największego wroga, który właśnie wtargnął do ich jaskini.

    — To tylko ogon — mruknął Aiden, patrząc z lekkim rozbawieniem, jak puchata kula zawzięcie próbuje zatopić mleczne ząbki w jego futrze. — On tu mieszka od dawna.

    Opalit zignorował go zupełnie, co najwyraźniej było jego nowym hobby.

    Tymczasem Saturn powoli, metodycznie wstał i podszedł do kamienia niedaleko, bliżej wejścia, po czym... usiadł. Ot tak. Po prostu. Jakby chciał kontemplować widoki i napisać o tym poemat. Aiden przekrzywił łeb, patrząc na tę ich dwójkę — jakby stworzeni z dwóch zupełnie różnych części jednej opowieści. Jeden gotów rzucić się z mostu, zanim sprawdzi, czy pod nim jest woda. Drugi — najpierw sprawdzi, potem zapyta most, czy ma odpowiednie certyfikaty bezpieczeństwa.

    — Jesteście niemożliwi — szepnął, bardziej do siebie niż do nich.

    W tym momencie Opalit — prawdopodobnie przez przypadek — przewrócił się na Saturna. Saturn spojrzał na niego z miną tak poważną, jakby przez moment zastanawiał się, czy warto brata wykluczyć z rodzeństwa. Ale zamiast tego po prostu westchnął i złożył głowę na łapach. Godność ponad dramatem.

    Aiden zaśmiał się cicho. Wtedy też Oxide poruszyła się lekko, przez sen burknęła coś pod nosem, jakby chciała dodać swoje trzy grosze:

    — Powinniśmy byli nazwać je Spokój i Zamęt…

    Aiden parsknął śmiechem.

    — Za późno, Śpiąca Królewno.

    Słońce właśnie wlewało się do jaskini cienką smugą światła, która zatrzymała się na dwóch maluchach — jednej spokojnej kropce i drugiej wiercącej się jak po ósmej espresso. 

    Czymkolwiek było espresso.

czwartek, 24 kwietnia 2025

Od Aidena - "Rozszczepienie"

     Było cicho. Za cicho.

    Aiden stał pośród pustkowia, które kiedyś było jego umysłem. Teraz — tylko pole bitwy. Spalone. Zbrukane. I pełne echa cudzych koszmarów, które nie należały do niego, ale które zżerały go od środka jak pasożyty przyssane do duszy.

    Nie zbierał ich z litości. Nie z chęci pomocy.
    Zbierał je, żeby niszczyć.

    Bo nie ma nic potężniejszego niż strach. A on — nauczył się go ujeżdżać jak gniewnego rumaka.

    Walczył za pomocą cudzych traum. Rzucał je na przeciwników jak dzikie bestie. Wyciągał z czyichś snów najgorsze potwory, by rzucać je na pola bitew, aż nie było już kogo dobijać. Tylko... zapomniał, że potwory nie lubią być zamykane.

    A teraz się obudziły.

    Każdy z koszmarów, który przejął — dzieci z poskręcanymi kończynami, wilki pozszywane z wielu ciał, istoty bez oczu ale z tysiącem ust — był tam. Tylko że nie czekały już na jego rozkaz.

„Myślałeś, że nami dowodzisz.”
„Myślałeś, że jesteś królem.”
„Ale król też może być ofiarą.”

    Ich głosy były jak drapanie po czaszce. Każdy dźwięk rozdzierał mu umysł, który sam stał się labiryntem. Każdy koszmar miał teraz swój pokój, swoje drzwi, swój własny zamek w środku niego.

    I wszystkie otworzyły się naraz.

    Poczuł, jak jego własne ciało go zdradza — łapy miękły, zęby wypadały, sierść parzyła jak ogień. Kręgosłup zaczął się wyginać, kości trzaskały, jakby jego organizm nie mógł już unieść ciężaru tego, co w nim mieszkało.

    A potem przyszła Oxide.

    Prawdziwa? Wyobrażenie? Nie wiedział. Miała oczy jak lustra — odbijały tylko jego. Ale nie tego, którym był teraz.

„Wykorzystałeś ból, by siać ból.”
„Wciągałeś ich cierpienie, jakby to była broń.”
„A teraz broń obróciła się przeciwko tobie.”

    Próbował zawyć, ale jego głos się rozdzielił. Już nie był jednym Aidenem. Był tysiącem głosów — każdy z innego koszmaru. Rozwarł pysk, a z wnętrza zaczęły wychodzić rzeczy, które nie powinny istnieć. Kły jak ostrza mieczy. Języki zakończone pazurami. Oczy, które się nie zamykały.

    Jego ciało zaczęło się rozerwać na strzępy. Ale nie zginął. O nie.

    Zaczął się rozszczepiać.

    Każdy z jego koszmarów miał teraz swoje własne ciało.
    Każdy — swój własny głos.
    Każdy — swoją wolę.

    A on? On został uwięziony w środku tego piekła — jako rdzeń, jako serce tego pulsującego królestwa horroru. Nie zginął. Stał się czymś gorszym niż śmierć. Stał się królem tronu z kości, ale poddani już go nie słuchali.

    Tylko patrzyli. I czekali.

    To już nie była bitwa.
    To było muzeum obłędu. I Aiden był jednocześnie przewodnikiem, eksponatem i trupem na podłodze.

    Wnętrze jego umysłu zmieniło się w coś groteskowego — ściany pulsowały jak wnętrze żywego organizmu, każda pokryta runami, które drgały jak mięśnie pod napięciem. Każda z tych run — to imię kogoś, kogo dotknął jego cień. Ich cierpienie zapisane na ścianach z jego własnych żył.
    Chodniki zrobione były z jego wspomnień — całych scen rozsmarowanych jak mięso na desce rzeźniczej. Mógł przejść po swoim dzieciństwie, czując pod łapami chrupot łamanych wspomnień, które już nawet nie były jego.
    I nagle z sufitu zaczęły kapać flaki. Cicho, rytmicznie. Nie z krwi. Z myśli. Czerwone, oblepiające, śluzowate. Z każdym krokiem czuł, jak coś się w nim zmienia — nie tyle fizycznie, co... narracyjnie. Jakby nie był już bohaterem tej historii.

    Jakby był jej potworem.

    Przy kolejnym zakręcie zobaczył coś, co przypominało Oxide — ale to był tylko jej szkielet, z rogami oplecionymi cierniami, a z pyska zwisał rozwalony język. Gdy się zbliżył, poruszyła się.

— To nie ja, Aiden... — powiedziała. —  To twoja wizja mnie. Zdeformowana. Taka, jaką ją uczyniłeś w swoim umyśle.

    Jej czaszka otworzyła się jak muszla, a ze środka wyszedł pająk z jego oczami. Wszedł mu do pyska.     Nie mógł się powstrzymać. Połknął go.
    Bo ten pająk był jego sumieniem.

    Potem przyszła Komnata Bez Drzwi.

    Była pusta. Cicha.
    Ale na środku leżało jego ciało. Nie jedno.
    Setki.
    Każda wersja Aidena, która mogła istnieć.
    Aiden, który się poddał.
    Aiden, który zabił Oxide.
    Aiden, który sam stał się koszmarem.

    Wszystkie miały rozprute brzuchy. W środku nie było wnętrzności — tylko lustrzane odłamki. Gdy spojrzał w jeden z nich, zobaczył twarz dziecka, którego krzyk przejął wieki temu. Krzyk nadal się nie skończył. Ten fragment istniał w pętli.

    I wtedy poczuł, że coś się do niego zbliża.
    Coś, co nie miało ciała.
    Coś, co było sumą wszystkich jego przejętych koszmarów.
    Królowa Lęku.

    Nie miała formy. Była cieniem między światłami. Była ciężarem na jego plecach, szarpnięciem mięśnia, pęknięciem kręgu. Jej głos był jak tysiące much obijających się o czaszkę od środka.

„Oddaj siebie. Nie jesteś już sobą. Jesteś naczyniem. Już nie walczysz — TY JESTEŚ WOJNĄ.”

    I wtedy Aiden zrozumiał coś, co było jak igła przebijająca ostatnią granicę jego jaźni:

    Nie był już Aidenem.

    Był miejscem.
    Był przestrzenią, w której żyją cudze koszmary.
    I nie było wyjścia.
    Bo jak uciec z samego siebie, gdy wszystko, co w tobie mieszka, nie chce cię wypuścić?


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨

    Oxide stała nad jego ciałem. Nie drgnął. Oddech ledwo wyczuwalny. Oczy zamknięte, ale skronie pulsowały — jakby jego umysł nadal krzyczał. Światło wokół przygasło. Coś było nie tak.

— Jest za cicho… — szepnęła, kładąc łapę na jego czole.

    Zamknęła oczy. Skupiła się. Telepatyczny impuls przeszedł przez jej ciało jak fala przez pole magnetyczne. Zanurzyła się w jego świadomość, jakby wchodziła do czarnej wody, z której nie wiadomo, co wynurzy się pierwsze.

    Zgasło wszystko.


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Znalazła się w ciemności.

    Ale nie była to zwykła ciemność — to była ciemność z oczami. Patrzyły na nią z każdego kąta. I mrugały. Setki, tysiące. Bez źrenic, bez kontekstu. Była tylko świadomość, że jest obserwowana.
    Jej łapy dotykały czegoś miękkiego i gorącego — podłoże przypominało języki splecione z jelit, drgające i wilgotne. Kiedy stąpała, wydawały z siebie westchnięcia, jakby chodziła po duszach, które jeszcze nie umarły do końca.

    W oddali — pulsujące światło. Rytmiczne.
    Serce?
    A może bomba?

    Ruszyła w stronę źródła. Po drodze zaczęły się pojawiać sylwetki Aidena. Ale nie on. Zdeformowane. Jakby ktoś próbował go narysować ze wspomnień kogoś, kto go nienawidził.

Jeden miał pysk z zębami na wargach.
Drugi miał oczy płonące jak gwiazdy.
Trzeci był pusty. Z jego środka słychać było tylko echo, powtarzające „To wszystko twoja wina…”

Nie jesteś tu mile widziana.”
„Nie ratujesz go — dobijasz.”
„On nie chce być znaleziony.”

    Oxide zacisnęła zęby. Oni mogli być iluzją, ale ból który odczuwała był prawdziwy.

    Nagle wszystko zaczęło się zmieniać — niebo (czy to była w ogóle przestrzeń?) rozciągnęło się jak płótno, które ktoś podarł pazurami. Przez szpary zaczęła się sączyć czarna krew, zalewając wszystko. Oxide zapadała się głębiej, aż znalazła się w wnętrzu czegoś żywego.

    A tam — tron.

    I Aiden.

    Nie miał już sierści. Tylko ciało ze strzępów.
    Z oczu leciał mu dym.
    A z pyska wystawały ostre jak igły zęby.

    Rozpoznał ją. Ale nie jako ukochaną.

„Po co przyszłaś?”
„Nie możesz mnie stąd zabrać. Ja już nie istnieję.”
„To, co widzisz, to echo.”

    Zrobiła krok.

    I wtedy zobaczyła ją.

    Królową Lęku.
    Jej sylwetka była zrobiona z Aidena. Jego zębów. Jego ran. Jego głosów. Miała jego ślepia, jego rany, jego… ból. Stała za jego tronem i patrzyła przez niego, mówiąc do Oxide:

„Nie jesteś bohaterką tej historii.”
„On już dokonał wyboru.”
„Możesz zostać — i stać się częścią tej ciemności…”
„Albo uciec i patrzeć, jak umiera po kawałku.”

    I wtedy Aiden — prawdziwy Aiden — wreszcie zawył. Krótko. Brutalnie. Agonalnie.


                                                            ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Oxide wyrwana została z jego umysłu z siłą, która aż przecięła jej duszę na pół. Nie była to łagodna fala. To był kopniak od samego rdzenia piekła. W jednej chwili widziała jeszcze jego oczy — czarne jak otchłań, ale z błyskiem życia. W następnej leżała na zimnej ziemi, z pyskiem wbitym w mech, łapy drżały jej jak po przebiegnięciu tysiąca kilometrów w ciemności. Nie mogła mówić. Gardło miała wyschnięte. W uszach brzmiało tylko jedno zdanie:

    "Nie jestem jej."

    Zadrżała. I wtedy usłyszała cichy, chrapliwy oddech.

    Aiden.
    Drgnął.

    Jego łapa, przez chwilę bezwładna, uniosła się powoli jakby z trudem pokonywał grawitację. Oczy miał zamknięte, ale powieki się poruszyły.

— Aiden? — wyszeptała Oxide, jeszcze niepewna, czy mówi do ciała, ducha, czy wspomnienia.

    Otworzył oczy. Nie gwałtownie. Nie filmowo. Tylko prawdziwie — jak wilk, który spał za długo w miejscu, gdzie nikt nie powinien spać. Zielone ślepia rozjarzyły się w półmroku. Oddychał ciężko, nierówno — ale żył. Był obecny. Wreszcie.

    Spojrzał na nią.
    Nie uśmiechnął się.
    Nie powiedział nic.

    Ale w jego oczach — tych oczach, które widziały więcej niż powinny — była świadomość. I pytanie.

— Jak długo… mnie nie było? — wyszeptał, zachrypniętym głosem.

    Oxide tylko westchnęła. Chciała mu powiedzieć, że minęła chwila. Że wszystko dobrze. Że wrócił. Ale kłamałaby. Bo widziała w jego oczach coś nowego. Nie „nowe ja”. Żadna przemiana.

    Zgliszcza. Zgliszcza które dawały jej poczucie, że coś się dzieje nie tak. A pod nimi było coś, co nadal iskrzyło. Nie odpowiedziała. Tylko podeszła bliżej, dotknęła jego łapy swoją. Ciepło. Puls. Potrzebowała to poczuć.

    Aiden podniósł się na łapy, jakby wszystko było w porządku. Jakby nie przeszedł właśnie przez mentalną rzeź. Jakby nie trząsł się wcześniej jak liść w ogniu. Ale Oxide patrzyła inaczej. Nie z czułością.

Z analizą.

— Co? — rzucił nagle, unosząc łeb. — Nie patrz tak. Wszystko mam pod kontrolą.

    Głos był szorstki, ostry, jakby chciał nią przeciąć ciszę między nimi. Ale Oxide nawet nie drgnęła. Zmrużyła oczy. Pysk jej się lekko skrzywił.

— Nie masz.

    Aiden zafalował grzbietem. Warknął — głęboko, gardłowo, niegroźnie, ale wystarczająco, by powietrze zgęstniało.

— Oxide. Mówię ci, mam wszystko pod pieprzoną kontrolą. 
— Właśnie, że nie. — ucięła. Zmarszczyła nos, zbliżyła się o krok. — Wiem, jak wyglądasz, kiedy walczysz. I wiem, jak wyglądasz, kiedy toniesz. A ty… jesteś przesiąknięty tym gnojem. Każdy twój ruch, każde słowo, to… jakbyś oddychał kurzem z cudzych koszmarów.

    Zapadła cisza. Nie było już w niej warknięcia. Tylko oddech. Zbyt płytki.

    Aiden odwrócił wzrok.
    Nie z winy.
    Z frustracji.

— Więc co? Mam się bać sam siebie? — rzucił z ironią, którą próbował przykryć lęk. Oxide nie odpowiedziała od razu.

— Nie. Masz się bać momentu, kiedy przestaniesz walczyć, a zaczniesz tonąć

Noc zdawała się pełzać po ziemi — ciężka, bezgwiezdna, jakby świat sam chciał przymknąć oczy, nie widzieć tego, co zostało. Oxide odeszła. Bez słowa więcej.
    Aiden został. Z głową uniesioną, z oczami wbitymi gdzieś w czarne niebo, jakby próbował coś w nim znaleźć. Cokolwiek. Ale ono milczało.
    W jego klatce piersiowej coś wciąż pulsowało — echo wszystkich koszmarów, które kiedyś przyjął do siebie. Wszystkie te cuchnące strachem odłamki cudzych snów.

    Wciąż tam były.
    Nie milczały.
    Po prostu… czekały.

    I wtedy poczuł. Nie usłyszał. Poczuł, jakby coś wsunęło się między warstwy jego umysłu. Jakby pajęczyna zimna musnęła jego kark od środka. Nie głos — obecność. Znajoma. Gładka. Lepka. A potem szept. Bliski. Zbyt bliski.

„Zawsze mogę cię odciążyć…
Wystarczy, że przestaniesz się opierać.”

    Zęby Aidena zgrzytnęły. Nieświadomie. Instynktownie. Mięśnie karku napięły się jak struny. W gardle zadrgał cichy, niski warkot — niegroźny, ale ostrzegawczy. Jakby coś w nim powiedziało „nie”. Ale za cicho. Za późno. Spojrzał przed siebie. Las był nieruchomy. Ale jego łapy same zrobiły pierwszy krok. A potem drugi.
    Nie odwrócił się. Nie zawahał.
    Po prostu poszedł.
    Głęboko między drzewa, gdzie nie sięgał wiatr. W stronę stromych skał, które znał lepiej niż własny oddech. W stronę jaskini, której ciemność nie przerażała, a koiła.
    Tam nikt nie zadawał pytań. Tam mógł odpocząć. Zniknął w niej, jak cień w drugim cieniu. Bez śladu. Zostało tylko echo kroków.

    I może — może — czyjeś oczy, które nie należały do nikogo, ale patrzyły za nim z głębi umysłu. 


 <END>

środa, 16 kwietnia 2025

Od Variaishiki – "Kolorowe oczy"

Variaishika przyglądał się w swoim wodnym odbiciu, obracając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Ktoś z zewnątrz zapewne pomyślałby, że wilk napawa się swoim widokiem niczym zakochany w sobie narcyz. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Rudzielec nie napawał się sobą, on badał swoje ciało i jego reakcje, a w szczególności te dwoje kolorowych oczu umieszczonych w czaszce.

Nie posiadały jednej barwy. Każda tęczówka mieniła się co najmniej dwoma różnymi kolorami, czasem było ich więcej, czasem miały inne odcienie. Zawsze jednak były minimalnie dwa i nigdy obie tęczówki nie wyglądały identycznie jednocześnie.

Wyjątkowo ciekawym dla Variego zjawiskiem była ich zmienność w miarę rozszerzania się i zwężania źrenicy, a przede wszystkim zależność od emocji. Gdy wilk myślał o czymś negatywnym, kolory blakły i ciemniały, zazwyczaj dodatkowo przybierając zimne odcienie. Kiedy myśli powodowały u niego coś na podobieństwo złości, tęczówki wyglądały, jakby były wypełnione toksycznymi, jaskrawymi substancjami, wołającymi wszem i wobec, że nie należy się zbliżać do właściciela.

Pozytywne emocje ukazywały się w formie barw najbardziej zbliżonych do tych naturalnie występujących w otoczeniu. W jednym momencie lewe oko przypominało plażę słonecznego dnia, a drugie las po deszczu. Widoki, które Variaishice kojarzyły się bardzo pozytywnie.

Wilk nie spodziewał się natomiast tego, co ujrzał, gdy pomyślał o swoich rodzicach. Kolory nie były w żaden sposób związane z emocjami. Paketenshika powodował, że jedna tęczówka stawała się pomarańczowa z niemal piaskowymi detalami, a druga była całkowicie żółta. Ten jeden, jedyny raz, posiadała tylko jedną barwę.

W przypadku Yira było jeszcze ciekawiej. Ta sama tęczówka, która pozostała w dwóch kolorach, teraz stała się pomieszaniem atramentu, błękitu i czerni. Żółta barwa drugiego oka zanikła, zastąpiona przez wciąż zmieniającą się tęczę. Wyglądało to tak, jakby tęczówka nie mogła się zdecydować, jakiego ma być koloru.

– A więc to po Yirze mam kolorowe oczy… – wymamrotał do siebie, jakby to była nowa informacja.

Koniec

wtorek, 15 kwietnia 2025

Od Oxide CD. Aidena - "Yin yang" - cz.8

 To właśnie się działo. Jakby Aiden był wyjątkiem w świecie, w którym nie było miejsca na wyjątki.

Zamknęła na chwilę oczy. Jej własny umysł, zwykle tak nieznośnie głośny i pełen wątpliwości, wreszcie ucichł. Pozostała tylko ona — i on. Cień i światło. Mgła i miękkie ciepło, którego tak bardzo się bała, a jednocześnie pragnęła.

Powoli otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nie uciekała wzrokiem. Nie teraz.

— Jesteś jak coś, co nie powinno istnieć. Jak spokój, który wkradł się do mojego chaosu i zamiast próbować go naprawić — po prostu go zaakceptował. Jakbyś spojrzał na ten bałagan i uznał, że... może być domem.

Zamilkła, łapiąc oddech, czując, jak gardło się jej ściska.

— I to mnie przeraża. Bo nie wiem, jak się żyje z kimś, kto nie chce mnie zmieniać, tylko po prostu... być obok.

Ich łapy dotknęły się . Żadne z nich nie cofnęło się nawet o milimetr. Księżyc świecił wysoko, cicho, jakby wstrzymał oddech razem z nimi. Aiden nie odpowiedział słowami. Nie musiał. Jego oczy mówiły wszystko. Zbliżył się jeszcze, powoli, delikatnie, tak jakby każda sekunda mogła coś zniszczyć. Ale nic się nie złamało. Nic nie pękło.

Wręcz przeciwnie.

W tej ciszy, pomiędzy liśćmi, mgłą i oddechami, coś się zbudowało.

Coś kruchego. Coś prawdziwego.

A może… coś, co było tam od zawsze. Tylko teraz miało największą odwagę, by się ujawnić.

Oxide wciąż milczała, a emocje buzowały w niej jak rozszalałe rzeki. Potrzebowała chwili. Oddechu. Czegoś… innego.

— Aiden — zaczęła powoli, marszcząc lekko pysk. — Mam ważne pytanie.

— Hm? — Uniósł uszy, wyraźnie zaniepokojony, ale i gotów na wszystko. Nawet na najgorsze.

— Gdybyś był jagodą… to jaką?

Zamilkł.

Spojrzał na nią z tak autentycznym niezrozumieniem, że nie mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem. Jej łapy wreszcie przestały się trząść, a napięcie zaczęło topnieć jak śnieg na wiosnę.

— Co…? — wykrztusił w końcu, mrugając. — Jagodą?

— No tak. Ja bym była jeżyną. Trochę słodką, trochę cierpką, z kolcami. A ty?

Aiden zmrużył oczy, udając powagę.

— Pewnie… borówką. Małą, niepozorną, ale zostawiającą plamy nie do usunięcia.

— I pękasz w łapie, jak się za mocno ściśnie — dodała białowłosa, śmiejąc się cicho.

— Ej!

— No co? — Uśmiechnęła się figlarnie, wstając i szturchając go lekko łapą. — To komplement. Borówki są zdrowe. I bardzo... uniwersalne.

— W takim razie ty jesteś dziką maliną — odparł, przekrzywiając łeb. — Niby urocza, ale jak ktoś nie uważa, to zostaje z zadrapaniem i brakiem serca.

Zamilkli na chwilę. A potem oboje wybuchnęli śmiechem — takim prawdziwym, lekkim, oczyszczającym. Mgła wokół Aidena zadrgała w rytmie ich chichotu, jakby też bawiła się razem z nimi.

— Wiesz, że to był najdziwniejszy flirt, w jakim brałem udział? — mruknął basior, kiedy wreszcie udało mu się opanować rozbawienie.

— Poczekaj, aż zapytam cię, czy twoje pazury są takie długie z natury, czy tylko dla szpanu — odpowiedziała z łobuzerskim błyskiem w oku.

— Nie prowokuj. — jego głos był ostrzeżeniem tylko z nazwy. Był raczej wyzwaniem.

— Albo co?

Zamiast odpowiedzieć, Aiden po prostu przewrócił ją na grzbiet jednym szybkim ruchem łapy i pochylił się nad nią z szerokim uśmiechem.

— Albo pokażę ci, że borówki też mają kolce.

Oxide roześmiała się tak szczerze, że aż jej ogon uderzył o ziemię. Aiden patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem lekko musnął nosem jej ucho.

— Ale serio… jeśli mam być jagodą, to tylko twoją.

Westchnęła, wciąż śmiejąc się cicho, i oparła łeb na jego łapie.

— Masz talent do głupot i wzruszeń jednocześnie, wiesz?

— Wiem. Dlatego tak bardzo mnie lubisz.

— Może trochę.

— Trochę wystarczy.

Noc była niesamowicie cicha, aż nienaturalna. Las wokół nich stał w bezruchu, jakby ktoś wstrzymał oddech całemu światu. Oxide leżała na plecach, wpatrzona w niebo. Gwiazdy migotały dziwnie — jakby nie były gwiazdami, ale oczami czegoś większego. Aiden leżał obok, a jego cień zlewał się z mgłą.

— Patrz — powiedziała nagle, wskazując niebo. — Te gwiazdy się poruszają.

— To nie gwiazdy. To świetliki.

— Nie. Popatrz… one układają się w kształty.

Zielonooki uniósł głowę. Faktycznie. Gwiazdy powoli przesuwały się, rysując na niebie coś na kształt wilka, a potem drugiego — splecionych razem w biegu. Jeden miał ogon z ognia, drugi z cienia. Światło drgało lekko, jakby tańczyło tylko dla nich.

— To… ty i ja? — zapytał półszeptem.

Oxide kiwnęła głową.

— Tak. My. Ale inni. Jakby… nasze duchy, gdzieś w innym wszechświecie.

Aiden przymknął oczy, wciągając w nozdrza zapach nocy i jej sierści.

— W takim razie chciałbym żyć w każdej z tych wersji. Nawet jeśli w którejś z nich byłbym liściem, a ty wiatrem. Chciałbym, żebyś mnie porwała.

— Nawet jeśli byłabym wiatrem burzy?

— Zwłaszcza wtedy.

Na ich łapach nagle pojawił się delikatny blask. Wadera zerknęła w dół — to nie była magia, którą znała. Na ich futrze migotały symbole, jak runy pisane światłem — delikatne, wijące się, żywe. Każdy symbol był inny, ale wszystkie zdawały się łączyć, tworząc wspólną historię.

— Co to…? — szepnęła.  — Też to widzisz?

Aiden spojrzał na swoją łapę.

— Wygląda jak opowieść. Jakbyśmy właśnie pisali coś razem samym istnieniem.

W tym momencie świat przestał być ważny. Nie było przeszłości, nie było przyszłości. Tylko ciche "teraz", w którym serca biły nie do rytmu, ale wciąż w rezonansie.

A potem — całkiem niespodziewanie — jeden ze świetlików spadł mu na nos.

— No świetnie — mruknął, potrząsając łbem, a niewiele krótko po tym głośno kichnął. — Romantyzm zniszczony przez owada.

— Ale za to jaki symboliczny — zaśmiała się. — Spadł z nieba specjalnie, żeby nam przerwać. To chyba znak, że za dużo patosu.

— Albo że nawet wszechświat ma dość naszych metafor.

Po chwili ciszy Aiden spojrzał na nią z czułością.

— Ale jeśli nasze dusze naprawdę biegną razem w innych światach… to cieszę się, że w tym też cię spotkałem.

Oxide uśmiechnęła się miękko.

— Ja też, borówko.

Księżyc wisiał wysoko, niemal idealnie w zenicie, a gwiazdy tańczyły leniwie na granatowym niebie. Oboje leżeli jeszcze przez chwilę na plecach, wtuleni w siebie w samym sercu polany, otoczeni ciszą nocy i spokojnym szelestem liści. Wiatr przycichł, temperatura nieznacznie spadła, a ich ciała szukały więcej bliskości, choćby przez sam dotyk futra.

Wadera powoli podniosła się, przeciągając miękko jak kotka.

— Zostało jeszcze trochę — mruknęła z lekkim uśmiechem, zerkając na Aidena kątem oka. — Z tej naszej ostatniej porcji.

Basior uniósł brew z zaciekawieniem, zerkając jak sięga po stojące kawałek dalej bongo — to samo, którego używali wcześniej, ale teraz wyglądało jakby zyskało kolejne znaczenie poprzez bieg wydarzeń, przez chwilę wydało mu się nawet, że zaczął rozumieć, co jego towarzyszka miała na myśli, gdy przedstawiała mu koncept tego przedmiotu.

 Zamiast zostać na środku polany, oboje przesunęli się ku staremu, powalonemu konarowi tuż przy skraju drzew. Był wygodny, w miarę miękki od mchu i odpowiednio szeroki, by usiąść obok siebie, bokiem do pobliskiego jeziora, którego tafla lśniła jak płynne szkło. Oxide ponownie wsypała skruszoną mieszankę do komory. Tym razem nie spieszyła się — wszystko było ceremonialne, jakby ruchy miały znaczenie. Z wprawą rozkruszyła końcówkę suszu, po czym ubijała go lekko, patrząc, jak Aiden z cichym mruknięciem osuwa się niżej, opierając o nią bokiem. Jak zwykle bezproblemowo roztliła żar w naczyniu za pomocą krzemieni. Bongo zabulgotało głęboko i znajomo, jakby samo wciągało noc do środka. Aiden zdecydowanie wziął pierwszy buch, powoli wypuszczając dym przez nos, który uniósł się w górę jak mleczna mgła. Podał jej urządzenie bez słowa, a ona przejęła je z lekkim skinieniem głowy.

— Wszystko tu dziś pachnie snem — szepnęła, po czym sama zaciągnęła się głęboko.

Po chwili siedzieli już bardzo blisko, futro do futra. Cisza była niemal hipnotyczna. Jezioro przed nimi odbijało niebo, a ich oddechy wyrównywały się w jednej, spokojnej rytmii. Aiden pochylił się nieco bliżej. Jego pysk otarł się o jej policzek — niby przypadkiem, ale nie do końca. Oxide nie odsunęła się. Wręcz przeciwnie — przysunęła się jeszcze bliżej, pozwalając, by ich ogony się zetknęły. Jego był ciepły i miękki, zawinął się wokół jej jak leniwa fala.

Nie trzeba było słów.

Ich sylwetki zlały się ze sobą w półcieniu, wtulone w siebie przy starej korze, otoczone mgiełką ziół i wilgocią nocnego lasu. W tej jednej chwili wszystko inne przestało istnieć — był tylko dotyk, wspólne oddechy i spokój, którego tak długo szukali. Zostało im jeszcze kilka ostatnich pociągnięć z bonga, a ich umysły były już zamglone i otwarte na wszystko, co nieuchronnie miało nadejść. Zanim znów zaczęli palić, wadera spojrzała na niego w milczeniu, jakby coś w tej chwili między nimi zawisło. Jego spojrzenie miało coś, co przypominało spokój, ale i głęboką ciekawość. Zbliżyła głowę nieznacznie, jakby podświadomie wyczuwając, że to moment, w którym mogą przekroczyć pewną granicę. Ich łapy, teraz lekko drżące z napięcia, po raz kolejny tej nocy znalazły się tuż obok siebie.

Aiden zapalił zioło, a mały dymek wydobywający się z ust wyglądał, jakby znikał wśród gwiazd. Białowłosa uśmiechnęła się ciepło, patrząc na niego, a potem powoli przyciągnęła do siebie jego wzrok. W tej chwili wydawali się być bardziej złączeni niż kiedykolwiek wcześniej.

Czujesz to?” – zapytała, przemykając gdzieś w jego myślach, choć była to raczej retoryczna kwestia. Czuł to, wiedział, że oboje byli na granicy czegoś, co jeszcze przed chwilą nie było możliwe do przewidzenia.

Ich oddechy zaczęły się zlewać w jednym rytmie. Na ułamek sekundy Oxide poczuła, jak jego łapa przysuwa się w jej stronę. Zatrzymali się, dosłownie na chwilę, jakby w tej ciszy i spokoju cała ich świadomość na nowo zdefiniowała przestrzeń między nimi. W tej chwili, w tej atmosferze, nie było żadnych słów, tylko podskórne napięcie, które miało wkrótce zrealizować się w czymś więcej. Teraz poczuła ciepło jego ciała obok swojego kilka razy bardziej niż jeszcze przed momentem. Aiden przechylił się w jej stronę, tak powoli, jakby chciał dać jej czas na odpowiedź, na reakcję. Pyski tuż obok siebie, ale jeszcze nie całkiem blisko. Wszystko w tej chwili wydawało się nieuchronne, jakby mieli zostać w niej na zawsze. Na tyle blisko, by czuć przyciąganie, ale jednocześnie na tyle daleko, by czekać na jakiś znak – na jakiekolwiek zrozumienie tego, co miało się wydarzyć.

Spojrzała mu prosto w oczy, te niesamowicie intensywne, zielone oczy, a jej głos był cichy, aksamitny, jakby przesiąknięty nocą i tym, co między nimi.

Wiesz jeśli jeszcze się zbliżysz, nie dam rady się powstrzymać.

Jej słowa zawisły w powietrzu niczym zaproszenie — ciepłe, bezczelnie szczere, a przy tym pełne miękkości. Aiden nie odpowiedział od razu, ale jego spojrzenie się zmieniło. Już nie szukał potwierdzenia. Już wiedział.

 

̩͙ ˖ ♱⠀ ˖ ̩͙

 

Wilgotna, ciepła, otulająca noc wciąż trzymała jaskinię w ryzach półmroku. Z zewnątrz dochodziło tylko ciche kapanie wody z mchu.

Zupełnie niespodziewanie spokój ten został nienaturalnie przerwany. Biała wadera zerwała się z posłania z dzikim sapnięciem, zbijając kilka wiszących talizmanów, które zaszeleściły jakby z przestrachem wraz z nią. Bez słowa, drżąca, z rozbieganym wzrokiem, rzuciła się ku wyjściu jaskini. Serce waliło jej jak młot, a gardło ściskał znajomy, metaliczny skurcz. Gdy wybiegła chwiejnie z wnętrza nory, ledwie zdążyła się pochylić za skałą, nim dopadły ją torsje. Zwymiotowała gwałtownie, trzęsąc się cała, a jej łzy mimowolnie ciekły po pysku. Mdłości przetoczyły się przez nią falą, nie zostawiając już więcej żadnych sił.

Gdy wróciła do środka, słaniając się na łapach, wyglądała jak cień samej siebie.

Aiden usiadł, zaspany, zmarszczony z niepokoju. Patrzył, jak Oxide opiera się o ścianę, próbując złapać oddech.

— To już trzeci taki poranek… — powiedział cicho, nie chcąc jej jeszcze bardziej przytłaczać, nie naciskając, po prostu siadając obok, ale wciąż zostawiając jej przestrzeń. — To nie jest zwykłe zatrucie.

— Zamknij się — wysyczała, trzęsąc się jak liść na porannym wietrze. — To nie może być… Nie może… co, jeśli to coś we mnie? Co jeśli to pasożyt? Co jeśli to wizja? Co jeśli to znów... znów się zaczyna?

Oxide zaczęła nerwowo chodzić w kółko, potykając się o własne łapy, szepcząc do siebie coś pod nosem.

— To coś ze mną… to znowu zaczyna się psuć… niech to szlag, niech to wszystko spłonie... — warczała w głosie bardziej do siebie niż do partnera. — Widziałam wczoraj cień... mówił do mnie... To nie może być realne… Nie może...

Jej łapy drżały, a ogon wił się nerwowo po kamiennym podłożu usłanym suchą trawą i drobinkami piasku. Szamańskie amulety na jej szyi brzęczały jak zwiastuny katastrofy. Głos stawał się coraz bardziej piskliwy, łamany paniką, a słowa zlewały się w chaotyczny potok myśli.

Aiden przesunął się powoli i bez słowa owinął ogon wokół jej ciała. Delikatnie położył łeb na jej karku, a ciepło jego obecności zaczęło powoli działać jak zaklęcie uziemiające.

— Hej... hej, spokojnie — szepnął, starając się, by jego głos był jak najgłębszy, jak kojący rezonans bębna. — Jesteś tu. Ze mną. Oddychasz. To nie wizja. To nie demon. To nie samotność. Jestem tutaj. I nie zamierzam nigdzie iść.

— Słyszę ich znowu. Te szepty. W kątach. Kiedy zamykam oczy — rozpaczliwie zasłoniła łapami uszy — to nie zioło, to nie sen. One wróciły. Duchy, szeptacze, obrazy spod skóry. Moje myśli nie są tylko moje.

Cała jaskinia zdawała się kurczyć, dusić ją swoim istnieniem.

— Oxide, spójrz na mnie — zielonooki złapał ją za łapy — to nie duchy. To twoje ciało. Ono coś mówi. I mówi to codziennie, od kilku dni. To się powtarza.

— Ale co?! — wrzasnęła z desperacją, pazury wbijając w jego skórę na przedramionach. — Co mówi moje ciało, czego ja nie rozumiem?! Nie jestem gotowa na... na NIC! Ja nie mogę... ja nie mogę być matką, Aiden — powiedziała teraz zbyt szybko, zbyt ostro. — Nie umiem. Nie chcę. Nie wolno mi! Przecież to jakaś katastrofa!

I znów zaczęła chodzić po jaskini, krążąc w kółko, oddychając szybko i płytko. Mruczała coś do siebie pod nosem, jakby prowadziła wewnętrzny spór. Jej fioletowe oczy zaszły mgłą.

— Przecież ja nawet siebie nie umiem utrzymać w ryzach — powiedziała nagle z goryczą. — Wczoraj jeszcze mówiłam z duchem jelenia, dziś się drę na własne myśli. A za chwilę... co? Będę mieć coś... kogoś... w sobie? Zależnego ode mnie?

Zatrzymała się. W jej oczach nagle pojawiły się łzy. Zsunęła się na ziemię jakby bezwładnie, jakby jej własne ciało nie chciało już dźwigać ciężaru tego lęku. Skuliła się, obejmując łapy.

— Przecież ja wszystko zepsuję — wyszeptała. — Tak jak moi rodzice. Tak jak wszystko inne. Tego się nie da zatrzymać, prawda?

Aiden nie próbował od razu do niej podejść. Usiadł blisko, ale nie naruszał przestrzeni, zostawiając jej oddech. Dopiero po chwili bardzo cicho przemówił.

— Oxide... nikt nie uczy się tego od razu. I nikt nie przechodzi przez to sam. Ty też nie musisz.

Ale ona potrząsnęła głową, jakby te słowa odbiły się od ściany.

— Jeśli coś pójdzie nie tak... jeśli zrobię coś złego... nie wybaczę sobie. I to będzie we mnie już zawsze.

A potem spojrzała na niego – naprawdę spojrzała – i z jej spojrzenia bił lęk pierwotny. Nie bała się porodu. Bała się... siebie. Oxide wstrzymała oddech, a potem wybuchła – nie płaczem, a niekontrolowanym śmiechem przez łzy.

— A jeśli to dziecko będzie miało mój ogon i twoje brwi? — wymamrotała przez szloch i chichot, rozmasowując swój brzuch łapą. — Będzie wyglądało jak przeklęty mop z furią na twarzy…

Aiden zaśmiał się szczerze, z ulgą.

— Będziemy mieli najstraszniejszego mopa w lesie — powiedział i polizał jej ucho. — Ale i tak będzie piękny. Bo będzie nasz.

Wadera znów zrobiła się cicha, ale tym razem nie z lęku. Po chwili uniosła głowę i odetchnęła głęboko.

— Przepraszam, że tak reaguję... — mruknęła. — Czasami... mój umysł nie wie, co realne. A myśl o tym, że mogłabym być... odpowiedzialna za coś... kogoś... To mnie przeraża bardziej niż demony.

— Ale ty już jesteś odpowiedzialna — odpowiedział łagodnie. — Za mnie. Za tę jaskinię. Za swoje wizje. I robisz to lepiej niż ktokolwiek, kogo znam.

Przytuliła się mocniej, pozwalając sobie na chwilę spokoju. I kiedy już zdawało się, że odnalazła równowagę...

Czekaj, nie ruszaj się, muszę znowu...

Zerwała się z miejsca i zniknęła za krzakami w towarzystwie kolejnego odgłosu wymiotów. Aiden westchnął, ale nie z irytacji, a z troski i współczucia. Podążył za nią, niosąc w pysku bukiet mięty i korzeni, które wcześniej zebrał. Gdy wróciła, blada i słaba, wręczył jej mieszankę, próbując zachować powagę.

— Dzisiaj mamy śniadanie de las bagienne zioło – powiedział z teatralną manierą, wskazując na rośliny jak na najdroższe danie z karty.

Oxide wybuchnęła śmiechem, mimo łez.

— Ty naprawdę... robisz ze mnie wariatkę. – wymruczała.

— Sama robisz z siebie wariatkę. Ale to znaczy, że ja będę musiał być wariatem, który chce z tobą zostać. — uśmiechnął się delikatnie. — A to sprawi, że tylko ja będę twoją opcją i nikt inny się nawet do ciebie nie zbliży, bo zobaczy jaka jesteś jebnięta. — na zwieńczenie, puścił jej oczko czując, jak atmosfera wokół nich staje się odrobinę lżejsza, choć wiedział, że za tą chwileczką śmiechu wciąż kryje się nieustannie rosnący niepokój.

W odpowiedzi warknęła z udawaną irytacją, ale zaraz potem poczuła jak jej serce nieco się uspokaja. Tak naprawdę czuła się bardziej związana z Aidenem niż kiedykolwiek. Z jego żartami, z jego obecnością, z tym, jak potrafił ją zrozumieć. Nawet jeśli nadal bała się nadchodzących zmian, to chociaż z nim mogła przejść przez to wszystko. I na chwilę zapomniała o domniemanej ciąży, zapomniała o panice – po prostu mogła się śmiać i czuć się, jakby nie musiała dźwigać całego świata na swoich barkach.

— No dobrze, wariacie — zaśmiała się cicho, po czym przewróciła oczami, co rozluźniło atmosferę jeszcze bardziej. — Jeśli już muszę być jebnięta to przynajmniej nie będziesz się nudził.

Aiden podszedł do niej, pociągnął ją lekko za łapę, składając na niej delikatny pocałunek w czubek jej uszka.

— Nigdy się nie będziesz ze mną nudzić, Oxide — odpowiedział z błyskiem w oczach, niemal szeptem.

Białowłosa spojrzała na niego, a jej serce znów zabiło szybciej. W tej chwili zapomniała o wszystkim, o lękach, o niepewności przyszłości. Był tu z nią. Oboje przeszli przez coś, co mogło ich złamać, ale teraz byli po prostu dwiema duszami, które wiedziały, że razem poradzą sobie ze wszystkim. Nawet z tym, co nieznane.

Z powrotem wrócili do jaskini. Tam, po chwili ciszy, Aiden zaczął rozkładać niektóre z rzeczy, które przygotował wcześniej. Rozpalił niewielki ogień w kamiennej komorze, a powietrze napełniło się przyjemnym zapachem dymu z akompaniamentem wcześniej palonych ziół.

— Co robimy teraz? — Oxide patrzyła na niego, czując się dziwnie ciepło w tej spokojnej chwili.

—– Może... odpoczniemy. Pozwólmy sobie na trochę wytchnienia, wiesz? — powiedział spokojnie, wpatrując się w nią z czułością. — Potrzebujesz odpoczynku, Oxide. I tego, co cię w pełni uspokoi.

Chociaż ich rozmowa była lekka, nie można było zignorować tego, co leżało na sercu młodej wadery. Jej niepokój, obawy o przyszłość, o to, jak poradzi sobie z byciem matką, ale może właśnie teraz, w tej chwili, powinna pozwolić sobie na moment wytchnienia? Z nim, w tej jaskini, z dala od świata. I choć nie rozwiał jej lęków, Oxide poczuła, że jest tam, gdzie powinna być. Czuła się bezpieczna, bardziej niż kiedykolwiek. Może właśnie to było potrzebne: nie perfekcyjne rozwiązania, a obecność, która mówiła, że nie musi przechodzić przez to wszystko sama. Westchnęła cicho, przymykając oczy, jakby próbowała wchłonąć spokój, który roztaczał się wokół nich. Przez chwilę słuchali tylko dźwięków płomienia i oddechu lasu za ścianami jaskini.

— Wiesz… — mruknęła nagle z pozorną powagą. — Jeśli to faktycznie... no, jeśli jestem w ciąży, to znaczy, że muszę dbać o energię i balans ciała, prawda?

Aiden uniósł brew.

— Brzmi mądrze. Ale skąd ten nagły przypływ troski o balans?

Oxide, nie odpowiadając, sięgnęła za kamienny ołtarzyk, spod którego wyciągnęła pęczek wysuszonych korzeni oplecionych kolorową nicią.

— Co to jest...?

— Korzenie Ar'Quath. Rzekomo oczyszczają umysł, otwierają czakry i... chyba ułatwiają trawienie. — powiedziała, jakby czytała z pamięci jakąś zakurzoną księgę. — Były częścią ofiary dla duchów przodków. Ale duchy nie przyszły, więc chyba już im niepotrzebne.

Jej ukochany wybuchnął nagle dźwięcznym śmiechem.

— Czyli zwinęłaś coś z rytualnej ofiary i planujesz to zjeść? Ty jesteś jednak najbardziej niepokojącą przyszłą matką, jaką spotkałem.

Nie zjeść. Żuć. — poprawiła go, wkładając sobie jeden z korzeni do pyska i... niemal natychmiast plując z wyrazem czystej rozpaczy.

— Pozwól, że się domyślę. Terapeutyczne właściwości?

— Tak. Bo jak to przeżyjesz, to czujesz się jak nowo narodzony.

Po chwili oboje leżeli na plecach z cichym chichotem i fragmentami korzeni porozrzucanymi po jaskini. Oxide wyglądała lżej, jakby ciemność na moment się rozproszyła. Aiden spojrzał na nią z uśmiechem.

— Serio, jeśli nasze dziecko będzie mieć przewagę twoich genów, to pewnie będzie ssać korzenie i rozmawiać z drzewami. Brzmi jak wyjątkowe dzieciństwo. — zaśmiał się, przytulając ją do siebie.

Trwali jeszcze chwilę wśród rozsypanych korzeni i resztek śmiechu, gdy białowłosa przeciągnęła się i spojrzała na partnera z lekkim błyskiem w oku.

— Jak odziedziczy twoje geny, to zostanie zimnym skurwielem z kamiennym sercem.

Zielonooki uniósł brew, teatralnie oburzony.

— Zimnym skurwielem? To się nazywa opanowanie i silny charakter, moja droga. Dzięki moim genom przynajmniej nie będzie płakać, kiedy zgubi patyk.

— No tak, a jak będzie po mnie, to przynajmniej będzie miało uczucia. I wysokie szanse na odziedziczenie silnych chorób psychicznych . — Oxide parsknęła śmiechem, krzywiąc się, ale nie przestając żartować. — Będzie słyszeć głosy, jak tylko nauczy się mówić.

— Hmm… czyli albo zimna skorupa bez emocji, albo czule rozhisteryzowany chaos z halucynacjami. Cudownie. Idealna równowaga.

Na jego słowa przewróciła oczami, imitując irytację.

— Super, z taką pulą genetyczną to może od razu zostawmy je pod opieką szamana. Przynajmniej będzie miał doświadczenie z demonami.

— Albo demony będą miały doświadczenie z nim. — dodał Aiden i pochylił się do niej, muskając nosem jej pysk. — Ale szczerze? Jakiekolwiek by nie było… będę je kochał.

— A ja… — zaczęła cicho, po czym westchnęła i spojrzała w ogień. — Ja się po prostu boję, że je skrzywdzę. Że nie dam rady.

Ciemnowłosy nie odpowiedział od razu. Zamiast tego objął ją ogonem, mocniej przyciągając do siebie.

— Wiesz, co odziedziczy po tobie jeszcze? Siłę. Tę, którą udajesz, że nie masz. I... jeśli nawet coś ci się posypie, ja będę obok. I jeżeli trzeba będzie trzymać je za ogon, kiedy będzie uciekać z ziołami w pysku, to będziemy to robić razem. Okej?

Oxide uśmiechnęła się słabo, z oczami pełnymi wdzięcznego zmęczenia.

— I będzie miało brudne łapy i nosek w błocie, jak czasem jego ojciec po polowaniu...

— ...i sarkazm ostrzejszy niż pazury, jak jego matka.

— I obsesję na punkcie zbierania dziwnych rzeczy, jak... w zasadzie oboje.

Parsknęli śmiechem jednocześnie.

I w tej chwili, między przekomarzaniem, żartami i cichym dotykiem, strach odsunął się o krok dalej, jak cień, który choć obecny, przestaje w końcu dominować nad światłem.

 

<KONIEC!! HUHU dzieje się>

 

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 7

    Zima przyszła z zapowiedzią dobrze każdemu znaną. Jesienią jeszcze, kiedy Sekretarz tak bacznie wypinał swoimi wypowiedziami pierś i niewiele w kierunku pomocy robił, a jedynie oczekiwaniami strzelał we wszystkie strony, chłód wkradał się w każdy kąt. Jeszcze latem, kiedy słońce wisiało nad światem jak zabójczy gigant, zielarze i Delta zebrali wszystko co mogli. Jeszcze przez słoneczną jesień wiele z ziół wisiało ponad polanką przed jaskinią medyczną, grube sznury przeciągnięte od drzewa do drzewa służąc za najlepszy sposób na suszenie czegokolwiek. Zima jednak w końcu musiała nadejść. Śnieg w tym roku wyprzedził siarczyste mrozy, przykrywając świat białym puchem i zaskakując część wilków, kiedy z dnia na dzień zimno weszło do ich domów. Wataha usnęła spokojnie, jednak to nie był spokój, który Delta mógłby nazwać chcianym. Jego serce czuło, że coś szykuje się w tym wiecznie żyjącym sercu watahy. Starszy samiec odetchnął, jego łapy zajęte przesuwaniem kolejnych fiolek. Na sali leżało parę wilków, woń świeżej słomy wcinając się pomiędzy oddechy zimy, która uparcie próbowała wejść w gościnę do środka. Jednak żywy i zadbany żywopłot, palące się ogniska i skóry wiszące na ścianach uporczywie odmawiały jej zabiegom, pozostawiając środek jaskini medycznej cieplejszy i bardziej dymny niż białą polanę w zasięgu wzroku.

    Delta do towarzystwa w tej coraz bardziej ponurej pogodzie miał Soheę, która marszcząc nos nad miętą mieszała ją do kolejnej maści. Był też i Puchacz, który niepewny co ze sobą począć plotkował i rozmawiał z chorymi, a nóż może w końcu wprawi się w określaniu co im dolega! I za rogiem też, tam w swoim gabinecie, Frezja zgrabnie sporządzała kolejne dokumenty monitorujące stan i zapasy jaskini medycznej. Każdy kto mógł włożył w przygotowania do tej parszywej pory roku co tylko mógł. Zielarze postarali się i Delta jednego był pewien, ziół to mu nie zabraknie. Czego się jednak obawiał to, że zabraknie mu sprawnych rąk do pracy. Sohea była szczeniakiem, co prawda na wyjściu w dorosłość, ale szczeniakiem. W jej krwi płynęło psotnictwo nie medycyna i to wyłaniało się z wadery dzień w dzień, kiedy myliła proste zapachy znanych jej już ziół. Starała się, Delta to wiedział, jego oczy śledząc każdy jej ruch i widział, że w jaskini medycznej jego adoptowana córka czuje się jak ptak zamknięty w klatce. Te wszystkie niewypowiedziane oczekiwania jakie ściany wokół nich nosiły, znamiona lat cierpień i chorób, śmierci i życia, niezrozumianych wydarzeń i przede wszystkich ciężaru na sercu, który każdy medyk nosi. I Sohea starała się to udźwignąć jak dzielny wilk, którym była, aczkolwiek Delta coraz częściej wysyłał ją tam gdzie wataha robiła rzeczy inne. I sama Sohea wracała często coraz później i coraz bardziej zafascynowana pracą bardziej polityczną. Szpieg. Tak chodziło jej to po myśli i Delta nie byłby sobą gdyby jej zakazał. Bo w medycynie nie ma gorszej tragedii niż medyk z całym asortymentem urazy i gniewu do własnej pracy. A Puchacz? Puchacz ledwo umiał zdiagnozować przeziębienie, o gorszych chorobach nic nie wspominając. Jego siła i masywność nadawały się do przekładania, tarcia czy wieszania ziół, ale jako medyk poległby bardzo szybko. To też nie tak, że chłopczyna się nie starał, ale los niektórych po prostu nie był przeznaczony do tej pracy. Czy była zbyt skomplikowana czy po prostu jej nie rozumiał, nie miało to znaczenia. Tak to w  życiu bywa że nie wszystko przylega do umysłu tak jakby tego wilk chciał. I Delta był tego przykładem. Matematyka, medycyna, nawet odrobina polityki, trzymały się jego serca, ale dać mu kartkę i papier i kazać pisać to jak skazanie go na tortury. A raczej nie jego, a tego kto będzie musiał czytać jego pismo potem. Nie ważne ile lat starał się naprawić swoje błędy wyuczone w młodości, nadal bazgrał jak ślepa kura pazurem po suchym piasku. Ale była jeszcze Frezja. I Frezja trochę krzątała się czasem z Deltą przy pacjentach, jednak i ona niewiele wiedzy ciągnęła o samej medycynie jako środka do leczenia. Jej skupienie było gdzie indziej. Żeby nie leczyć ciała, a umysł. I Delty zdaniem i to było potrzebne, bo on sam niewiele umiał w tym sensie. Oczywiście, jego słowa ciężkie i prawdziwe zawsze uderzały tam gdzie powinny, strachem lub dezaprobatą, czasem tylko uśmiechem. A Frezja tak wyrafinowanie z wilka potrafiła wyjąć co mu w głowie siedzi i w milczeniu przeanalizować i dość do jakiejś konkluzji, a nawet porady. Bez oceniania, bez plotek, zawsze cicha i milcząca niczym ściana, słucha i odpowiada lakonicznie. Wyrosła na dobrego psychologa, świetnego zarządcę acz beznadziejnego medyka. Więc Delta sam był. Sam jak palec. I nie jedyny był, który miał z tym problemy. WWN, co prawda miało medyka, ale młodego i jednego pomocnika. WSJ za to jedną medyczkę i zielarkę na podorędziu. A polityków? Wszyscy mają w brud i każdy z nich uważać będzie że lepiej wie jak zarządzać wszystkim wokół niż specjaliści. Ale tak to już bywa. Delta mógł tylko liczyć i modlić się do jakiś bogów, jakichkolwiek, o dobre zimowe sprawowanie.

    Ale bogowie milczą, o ile w ogóle istnieją. Delta czasem wątpił, bo ilekroć zwracał pysk do księżyca z cichymi prośbami, nic wiele się nie zmieniało. Ktokolwiek tam na górze osadzał nad władzą, albo go ignorował albo nie lubił, bo niewiele po tym jak jesień przepadła pod mrozem w progu jaskini medycznej zjawiła się Lato. Jej krok był wolny i ospały, jej oczy zamglone starością i powolnym ślepnięciem, jak to często bywa w jej tym wieku. Delta sam obawiał się tego kroku w jego życiu, momentu w którym jego przeznaczeniem będzie tylko krążyć w kółku, ślepy i bez węchu, z dala od medycyny. Chociaż kto wie, magia w jego krwi ma dziwne działania, podobnie jak i u wielu wilków z magią. Ciekawa to była zależność, że im bliższa magia twoim zmysłom, tym lepiej na starość dany zmysł się trzymał, razem z całością ciała, niż u wilka który magii nigdy nie zaznał.
—Lato… — Delcie wystarczyło jedno spojrzenie na waderę. — Co cię sprowadza? — żeby samemu odpowiedzieć na swoje pytanie.
—Nie wiem. — jej głos był zachrypiały, jej oczy oszklone świeżymi łzami. Ból? Smutek? Kto wie. Delta przyjazną łapą zaprowadził ją na dostępne łóżko, jedno z niewielu już. Wilki z WSJ chętnie korzystały z oferty Sekretarza i gościnności Delty. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że nie wolno im naciskać na odcisk starego medyka. Jeden z młodzików, któremu tylko katarek z noska cieknął za dużo powiedział i zbyt obraźliwie i ani z katarem się nie rozstał jak w śniegu na zewnątrz wylądował. Delta może i dwa razy mniejszy od większości wilków, ale w żadnym wypadku nie powinno się go bagatelizować. A obrażać tym bardziej! Lato ułożona na swoim miejscu tylko odetchnęła ciężko, jej łapy zdrętwiałe od mrozu, teraz powoli grzały się w przyjemnym cieple.
—Wyglądasz bardzo marnie. — Delta przysiadł obok niej, jego oczy uważnie obserwując jak jej pierś zadrżała pod nagłym atakiem kaszlu.
—Marnie i boleśnie. Zróbże coś z tym. — wadera mruknęła pod nosem.
—A co boli? —
—Kaszlę jak szalona, łeb mi pęka, żebra bolą jak diabli, do tego wszystkiego nos zatkany a cieknie jak rzeka, wiecznie mi zimno, a i duszno tak że oddechu nie da się wziąć. — poskarżyła się i Delta zmarszczył nos. Duszności, wysoka temperatura na pewno, patrząc na rozszerzone źrenice i ciepło bijące od wadery pomimo zimowego popołudnia. Do tego bóle w klatce piersiowej, nierówne oddechy.
—Pozwól że się przysłucham. Odkrztuszałaś coś przy kaszlu? —
—Tak. — Delta zacmokał słysząc chrapliwy oddech samicy. Niedobrze – pomyślał. Jego łapy powoli przesunęły po jej kręgosłupie w górę, do karku zaciskając się z delikatnością na bokach szyi. Wszystko wskazywało na zapalenie płuc. Poważne zapalenie płuc. Delcie się to nie podobało, bardzo. W tym wieku nawet katarek mógł by być zdradliwym powodem dla śmierci żeby zawitać w progi tego marnego światka jaki sobie stworzyli. Z wielkimi wątpliwościami Delta zabrał się za podawanie leków. Od naparów przeciwgorączkowych po wykrztuśne i maści na stawy.

    Tego samego dnia, pod wieczór do jaskini wszedł Mszczuj. Z ciężkim westchnięciem sam znalazł sobie drogę do pustego łóżka wykładając się na nim z trudem. Delta zerknął jednym okiem w jego kierunku. Basior wyglądał jakby zaraz łapy miały się pod nim zapaść na dobre, a kark ulec ciężarowi głowy. Jednak obowiązki wzywały go ze wszystkich stron i basior musiał zakończyć pracę, którą aktualnie miał na ręku. Wilk z WSJ, Bidegrud leżał przed nim, stan gorączkowy uciekający spod kontroli i przekraczający zdrowe granice rozsądku na jakie natura powinna pozwalać. Jeszcze chwila a ten nieszczęśnik by się mu ugotował. Puchacz cierpliwie pracował razem z Deltą na nim już od 10 minut, stopniowo okładając go śniegiem i obniżając temperaturę. Gdy już się biedak ustabilizował i zmókł od roztapiającego się białego puchu medyk nakrył go kawałkiem skóry i powrócił do Mszczuja, który spoglądał na niego zniecierpliwionym wzrokiem.
—Co boli, przyjacielu?—
—Serce boli. — i u Delty włączyło się czerwone światełko w głowie. Wilk zmarszczył brwi i nachylił się przysłuchując się uważnie. Jego oczy zamknięte i skupione otworzyły się momentalnie. Z rozpędem przypadł do swojej własnej sypialni gdzie w małym schowku trzymali leki, które nie były tak łatwo dostępne. Przebierając przez kartoniki z dziwnymi napisami, w końcu dokopał się do tego czego chciał, ostatnia nadzieja. Kiedy sięga się po leki wyprodukowane przez ludzi wiadomo od razu, że sytuacja nie jest najlepsza dla nikogo. Delta nie cierpiał tego robić. Te leki były tak  nieprzewidywalne, obce i często szkodliwe, ale niekiedy były tez ostatnią deską ratunku. Mała kapsułka siedziała w jego łapie śmiejąc się, kiedy przeźroczysty płyn w środku przelewał się na boki z każdym jego ruchem. Jakby śmieszyła go każda kolejna próba Delty założenia strzykawki. Kiedy w końcu się mu udało chwycił ją z największą delikatnością w pysk i wrócił do starego wilka, który zestresowanym i nieco rozbitym wzrokiem mącił po sali. Delta bez wytłumaczenia czy zawahania zaczął swoją pracę. Kawałkiem ostrego noża ściął furto staruszka zaraz na boku jego szyi, do samej skóry i znalazł żyłę, której szukał. Dokładne wbicie strzykawki i aplikacja leku wymagała od niego zawołania sobie pomocy. Puchacz zestresowany trzymał swoimi niezdarnymi i za dużymi palcami skórę na szyi Mszczuja oczekując dalszych rozkazów. Ale Delta skupiony na tym niezgrabnym narzędziu skupiał się wyłącznie na trafieniu w żyłę. I na szczęście udało mu się już za drugim razem. Niestety ludzie nie pomyśleli że wilki będą używać ich przedmiotów i nie przystosowali ich pod zwierzęta z ograniczoną ilością kciuków. Oczywiście, nie żeby to jakoś znowu im teraz przeszkadzało. Wszystko się dało zrobić nawet z dwiema lewymi łapami. Delta zakleił ranę i jeszcze chwilę z nadzieją słuchał serca Mszczuja. Wszystko zdawało się na chwilę uspokoić aby potem znowu zwolnić i uniesprawnić. Delta mógł tylko ciężko odetchnąć i z żalem zajrzeć na swojego przyjaciela, który pod jego łapami właśnie tracił życie.
–Przyjacielu…— szepnął, jego głos załamując się pod ciężarem pewnej wieści. — Zawał serca… — i tyle wystarczyło żeby Mszczuj zmarszczył nos i z trudem wyszeptał pewną prośbę. I już Puchacz rozpędzał się do wyjścia, jego łapy przedzierając się przez grubą warstwę świeżego śniegu, pędząc na złamanie karku pomimo zimnego powietrza duszącego jego płuca. Delta za to mógł tylko siedzieć przy swoim przyjacielu i ze swoją łapą na karku towarzyszyć mu w tym ciężkim momencie. Co innego Delta mógłby zrobić? Za daleko aby biec po pomoc ludzi , a czy też to odpowiedzialne? Leki, które nie raz zadziałały na ten konkretny problem, a przynajmniej na jego część. Ataki serca to wyjątkowo parszywa przypadłość do wyleczenia, a raczej zatrzymania. Cokolwiek zostanie dokonane zanim zatrzyma się ten atak. Każda konsekwencja pozostaje z wilkiem do końca życia, do końca świata, ciągnąc się jak czarna duszący dym za każdym kolejnym krokiem. Niezatrzymany atak to po prostu oczywista śmierć, a że Delta ma tylko jeden sposób i to z ludzkich leków, które niekoniecznie przeznaczone są dla wilków, to nie ma co sobie nawet obiecywać, że by mu się to udało za każdym razem nieomylnie.
—Czy to znaczy… — Mszczuj w końcu wychrapał smutno, niedokończone zdanie zawisło między nimi niczym gilotyna wisząca nad ich szyjami. Delta tylko odetchnął, odpowiedź jasna i klarowna. Ostrze śmierci zabłyszczało nad nimi aż zbyt widocznie, chociaż może to tylko błysk światła księżyca, które zatańczyło na śniegu, kiedy do środka wpadł Puchacz ze starą Konstancją na plecach. Delta rzucił jej smutne spojrzenie, a one tylko skuliła się przy mężu. Łzy i rozpacz nagle zadusiły całe ciepło jakie biło od skór i ognia w jaskini medycznej.
—Zostawię was sobie. — i Delta odszedł powoli, jego krok wyjątkowo smutny.

    Żal i smutek o poranku były już w każdym krańcu jaskini wdzierając się między kamień i dusząc wszystkie słowa w gardłach. Konstancja trwała u boku swojego męża do ostatniego oddechu, ciężkiego oddechu, który rwał się i pojawiał całą noc. Serce Mszczuja walczyło do ostatka oddechu, jednak wraz z porannym słońcem i ono poddało się. Delta w tym czasie krzątał się przy Lato, jego nos marszcząc się i kręcąc nad jej pogarszającym się stanem. Niewiele pomagał też Bidegrud, który załamywał się co chwilę pod ich łapami. Puchacz płakliwie starał się nadążać nad wszystkim co się tu dzieje, jednak zamieszanie i narastająca liczba problemów mu w tym nie pomagała. Nie pomagało to też Delcie, który co chwilę latał od wilka do wilka.
—Martwy. Zawołać Mino, niech wykopie grób. Pucha… Nie… FREZJA! — Delta już tylko szczekał rozkazy, miał dość tego zamieszania. Frezja, urocza pani psycholog wyściubiła nos zza zasłonki, jej oczy szeroko otwarte. — Frezja. Moja droga. Skocz po Szklankę i Szalkę i po Mino po drodze. I… nie wiem. Nie wiem kogo jeszcze! Idź. Szybko. Żwawo! — pogonił ją. Potrzebował łap do roboty, a te łapy były wszędzie tylko nie tu. Masując szybko i przelotnie swoje skronie ruszył do dalszej pracy.

    Lato się nie polepszało, Bidegrud prawie padał pod  swoją gorączką, koce i skóry na jego ciele, pysk ułożony na śniegu, który Szklanka dzielnie co chwilę dokładała i ścierała roztopione pozostałości białego towarzysza udręki biednego pacjenta. Dodatkowo w łapy Delty trafiła Sahara, jej kości poustawiane w strony, w które nie powinny być ustawione. Ze słów Dante, który ją przyniósł, spadła z klifu przy porannym patrolu, do którego została przyznana. Nie wiadomo czy nie był to jakiś zamach czy tego podobne, jednak to nie miało znaczenia dla Delty. Dla niego liczyło się czy uda mu się nastawić ją tak żeby znowu chodziła. Jakby miał mało problemów w łapach, mało! Ta zima wyjątkowo jak na złość doskwierała mu bardziej niż jakakolwiek inna. Chociaż, jakby cofnąć się myślami do pewnej wojny i okupacji jego miejsca zamieszkania to mogłoby się okazać, że poprzez porównanie ta zima wcale nie była taka zła. A jednak, to była przeszłość. Przeszłość daleka, której winno nie zapomnieć, ale nie rozpominać. Niczym rany zaskrzepłe starą krwią, strupy, blizny, które już spłowiały. Tego się nie rozdrapuje niepotrzebnie, a zwłaszcza nie do marnego porównania.
—Puchacz… Oli, Oliwka… — Delta stanął nad Saharą, jego wzrok pewny i stanowczy. — Przytrzymać ją. Delikatnie, ale mocno! Niech się nie rusza. — po czym wsunął jej między zęby kawałek szmatki, nos zakrywając bardzo silnie pachnącą szmatką, dosłownie na chwilę. Wadera zadrżała, nadal nieprzytomna, jednak teraz nieco bardziej bezruchu. Puchacz i bliźnięta syjamskie przycisnęły ją do posłania, kiedy Delta z wprawą naprawiał jej kolejne złamania i określał stan. Dwie przednie łapy, jedna tylna, trzy złamane żebra z prawej cztery z lewej, rana cięta na boku, nadal krwawiąca. Oznaki walki jasno widoczne na jej biodrach, które wypadły ze swoich miejsc. Łopatka zszargana, kark… niepewny. Delta dwa razy musiał upewnić się, że jej kość ogonowa była w całości. Ilość uszkodzęń na jej ciele była wielka, a każde następne nastawienie coraz boleśniejsze. Sahara wyrwała się z nieprzytomności dwa razy, wpadając w jej objęcia niemal od razu, jej krzyk przeszywając ciszę jaskini medycznej. Dante spoglądał na nią smutnym wzrokiem, łzy zbierając się w kącikach, żal w sercu. Zdawało się że tak właśnie zakończyła się młoda miłość. Chociaż czy zakończyła się? Delta nie miał jeszcze pewności. Nie wyglądało to kolorowo, w żadnym wypadku. Wadera była w stanie… pod znakiem zapytania. Delta nie był pewien co dokładnie w jej środku się działo. Słuchanie jej oddechu wskazywało na niewielkie uszkodzenia w środku ciała, jednak nie wszystko dało się tak łatwo usłyszeć. Resztki jego magii co prawda pozwalały mu jeszcze na lepsze diagnozowanie tego co lubiło chować się przed wzrokiem i słuchem. Jednak nic nie wykrywał.
—Nie ma co płakać. — Delta wyszeptał , jakby sam do siebie. — Jeszcze nie ma co płakać.— nad własnym losem oczywiście. To nad sobą na razie miał ochotę załkać, jak szczenię. Frustracja na sytuację rosła w nim z każdą sekundą. Ledwie o poranku stracił przyjaciela. Za nim gdzieś umierał młodzik, położony gorączką tak parszywą, że Delta miał ochotę załamać nad nim łapy i tylko się modlić. Do tego Lato, ta parszywa Lato, która tak zaszła mu za skórę za czasów wojennych, sama nie radziła sobie najlepiej ze swoim zapaleniem płuc. Prawda, jej wiek już robił swoje, ale to nie znaczyło że pierwsza lepsza choroba ma cię zdmuchnąć do  grobu.
—Jeszcze nie? Nie płakać?— Głos Dante był ochrypły i pełen nadziei.
—Nad nią, jeszcze nie. Nad innymi…— Delta zerknął na Bidegruda, jego wzrok wyjątkowo ponury.
—Rozumiem. Ja… Cieszę się. I nie…— Dante zamieszał się w swoich słowach, jego pysk krzywiąc się w grymasie niepewności. Delta tylko zatrzepał uszami, jego oczy momentalnie wbijając się w następną osobę, która wkroczyła przez wejście. Noai’de stał tam chwilę, nieruchomy jak skała po czym podszedł bliżej i przysiadł przy Dante bez słowa. Medyk nie przepadał za tym basiorem. Samiec za dużo babrał się w czarnej magii i nieprzewidywalnych zaklęciach, ale przynajmniej nie machał ozorem jak niektórzy goście tego przybytku. Z nieufnością i ostrożnością Delta zabrał się za opatrywanie ran Sahary, jego skupienie ograniczając się do okazjonalnego zerknięcia na Bidegruda i wsłuchanie się w kaszel Lato, który pogorszał się z każdą godziną bez względu na leki jej podane. Kiwając głową basior załatał młodą szeregową jak tylko mógł, jego nieprzychylne spojrzenie od razu też uciszyło Ry, który wpadł niewiele przed skończoną pracą. Wilk musiał poczekać. I czekał. Z jakiegoś powodu humor Delty dało się wręcz wyczuć w powietrzu. Czy to jego oczy? Czy może skrzywiony pysk? Może po prostu wszyscy już znali go na tyle dobrze żeby nie mówić nieproszeni, a może po prostu sytuacja była tak zła że widoczna gołym okiem zamykała słowa w gardle zanim zdążyły odbić się od ścian jaskini.
—Co cię sprowadza? — Delta w końcu zagadnął do niego, nakładając kolejną porcję leków do prowizorycznej strzykawki do karmienia do gardła. Zrobiona była z drewna przez Bleu. Mała wyskrobana rurka zakończona zwężeniem do której wsuwało się kawałek jej wnętrza aby przepchnąć lekarstwo. Delta sprawnym ruchem wsadził urządzenie do gardła Bidegruda i podał mu potrzebne płyny. W ten sposób też go karmili i nawadniali od jakiegoś czasu. Odkąd się tego dorobił znacznie prościej było utrzymać przy życiu wilki, które padły niefortunnym szponom nieprzytomności. Naprawdę zacne caceńko. I to do tego proste w wykonaniu gdyż Delta miał ich całkiem sporo, w razie gdyby jakieś miały być zepsute, uszkodzone lub używane tylko i wyłącznie w jednym celu
—Co do Sahary…—
—Atak. Na jej ciele są widoczne ślady walki o życie zanim została zrzucona. Wilk. Większy od niej. Jej biodra zostały wypchnięte z miejsca, na jej podbrzuszu widać gdzie zatrzymały się pazury napastnika. Tak w ogóle… Ry… Co ty tu robisz?—
—Je wiem… Wiem już na emeryturze jestem z Florcią. Ale Espoir zajmuje się czymś innym, więc Agrest ubłagał mnie o pomoc przy tej sprawie. Zresztą, czasem i na emeryturze nudno.—
—To prawda. Samemu nie marzy mi się jeszcze o tym losie. Mam nadzieję, że coś ci z tego wyjdzie.—
—Też mam taką nadzieję. — Ry odetchnął ciężko, jego oczy spoglądając jeszcze raz na leżącą na posłaniu Saharę, jej oczy zamknięte, pierś unoszącą się w nierównych obolałych oddechach.

    Sytuacja zdawała się polepszyć w nocy. Bidegrud stracił trochę gorączki, Lato w końcu usnęła, a Sahara otworzyła na chwilę ocz i coś zjadła. Wszystko pięknie ładnie. Można było posiedzieć na skraju wejścia do jaskini i spojrzeć w daleki las z myślą, jak długo to jeszcze potrwa? Ta cisza i spokój? Jaka burza na nich czeka i ile łap jeszcze więcej Delcie będzie potrzeba.  Chociaż czy to miało znaczenie. Medyk czasem patrzył w niebo i miał wrażenie, że jest w nich już zapisany los każdego, kto kroczył po tym świecie. W końcu jak inaczej wytłumaczyć sobie ten gorzki zawód kiedy traci się w łapach kogoś o kogo życie walczyło się całym sobą. Prościej jest zrzucić winę na coś poza swoim wpływem, niż szukać błędów w swojej moralności i wilczości. W końcu łapy Delta nie Bóg, swoje za skórą miał i swoje błędy na starych łapach popełniał. Ale kto by go winił? Kto by winił medyka, który tak wiele już robi dla wszystkich wokół? Nikt do tej pory niczego mu nie zarzucił. Jeszcze? A może po prostu Delta zbyt wiele wiedział i umiał żeby go rzucić ze stanowiska? Kto go zastąpi kiedy jego życie dojdzie do momentu, w którym będzie musiał odstawić swoje działanie medyczne. To będzie smutny i ciężki czas, chociaż kto wie. Może do ustanej śmierci będzie w grzebał w krwi innych i bawił się w boga przed jego oczami. Śmiał się śmierci w twarz. Przecież od tak dawna to robi!

    Wykrakane zostało głównie przez Puchacza to co nadeszło prawie o poranku. Biedak jak wstał to odetchnął ciężko i podziękował na głos hukowi za ten spokój. I oczywiście gromem by go Delta chciał cisnąc, ale akurat Lato rzuciła się do takiego kaszlu że Delta miał wrażenie że wdechu powrotem porządnego nie weźmie. I bardzo się nie mylił. Jej oddechy stały się sporadyczne i rozbite, jakby ostatnie. Delta zebrał leki jakie mu były potrzebne i podawał je kolejno waderze, ale zdawało mu się że na marne. Chociaż czy nie wszystko będzie wydawać na marne, skoro humory i morale spadły pod łapy i wdeptały się w ciepłe futra. Więc Delta próbował. Próbował jak mógł pozbierać swoje myśli i działania, chociaż nawet rozproszone oko medyka wiedziało, że Lato zwyczajnie się dusi. Nieprzyjemna to śmierć i czasem Delcie na myśl przychodziło żeby po prostu takiego duszącego się trzasnąć w łeb ażeby nie czuł za wiele. W końcu dwie najgorsze śmierci to utonąć i spłonąć. A duszenie się niewiele się różniło od wody. Kiedy twoje płuca i mózg tak desperacko szukają powietrza a to jest ci odmawiane. Ciało szaleje. Porównywalnie parszywa śmierć. Zgadywać by tylko można czy woda nie jest gorszym skazaniem, kiedy wżyna ci się ściany całego ciała i rozpiera je nieznośnie próbując poprzez skórę dołączyć się do reszty kropelek wokoło. Ale brak powietrza zadusza życie nie ważne w jaki sposób, zawsze jest bolesne, zwłaszcza kiedy umiera się w świadomości. Lato spojrzała na niego, jej oczy zamglone, ale jeszcze widzące, łzy polewając się po jej policzkach i znikając w sierści. Kropla krwi z jej nosa wyciekła w pogoni za resztą cieczy jakie uciekały z jej ciała. Oddech nie wracał do niej, jedynie uciekał, płuca nie chcąc przyjąć następnego pokładu pracy lub po prostu nie mając miejsca pośród szlamu jaki się wlewał do nich z oskrzeli. Gorąco uderzyło w Deltę jak w końcu zdał sobie sprawę, że Lato nie da się uratować. Jej oczy jeszcze wodziły za nim jak stanął przed nią i jeszcze ostatkiem nadziei wsunął długą metalową rurkę w jej gardło. Kaszel nie pomagał, uciekające łzy i ciągłe zaciskanie mięśni także. I wyjmując ją, pełną krwi i żółtej wydzieliny mógł tylko pochwycić jej pysk w łapy i wymówić niemą modlitwę do czegokolwiek co czuwało nad nimi wszystkimi. Gwiazdy? Huk? Bóg? Ludzki czy wilczy? A może legendy? Może to sama śmierć wisi nad nimi i boguje ze swojego tronu z czaszek i dusz. A może po prostu nic poza ciemnością wszechobecną nie ma po przejściu na tamtą stronę. A może… może, i to taka miła myśl, że wszyscy mają swoje niebo i każdy dostanie to czego jego serce i dusza pragną w odpoczynku wiecznym.
—Już Lato, już dobrze. Umieraj szybciej, niechaj ci cierpienia ulży.— szepnął nad nią posyłając ciarki wzdłuż kręgosłupa Puchacza, który biedny założył łapy na pysk jakby nigdy śmierci nie widział. Delta może nie powinien być zaskoczony. On sam śmierci się naoglądał. W każdej porze roku odkąd w jaskini medycznej łapę postawił, ktoś umierał. Dzieci, dorośli, starzy. Matka natura nie darowała nikomu i nad nikim łez nie pocierała. „Przeżyją najsilniejsi” i tak też było, bo kto chorobie uległ ten i jej polec może.
—Parszywa to śmierć. — rzekł jeszcze im bardziej ciało Lato w jego łapach robiło się ciężkie i nieruchome, resztki śliny i krwi z pyska brudząc jego furto. A jednak ją trzymał do końca. Do końca jak należało, aby samemu nie umierać. Bo samemu to smutna śmierć kiedy w to choroba na drugi kraniec tęczy cię przeprowadza. Co innego umierać samemu w spokoju duszy i zdrowiu ciała, wpatrzony w księżyc lub ogarnięty młodzieńczym światłem słońca, kontemplując to co za sobą pozostawia się w dalszej samotności. Tutaj, w jaskini medycznej nic takiego nadejść by nie mogło. U twego boku inny pacjent, u pyska medyk, więc może i nie żal umierać. Chociaż komu o tym decydować jak nie temu kto trafi dech. Łapy lato osunęły się beztrosko na posłanie, oczy przymknęły, całkowicie zamglone śmiercią. Jej mięśnie jeszcze ukrwione drgały w ostatnich spazmach życia, kiedy serce jeszcze nie gotowe tak desperacko próbowało pchać krew przez ciało. Tą samą krew, która już niewiele poza samą sobą mogła przenieść, a i powoli zatrzymywała się na sobie aby torować dalszą drogę. I tak, minuta po minucie Lato opadła z sił na dobre, jej dusza znikając z tego świata lub pozostając przy nim na wieki. Kto ich tam wie. Delta odetchnął układając jej pysk delikatnie na posłaniu i przymykając oczy. Puchacz obok niego wstał i wyszedł do wejścia u którego brzegu siedział Mino, jego ślepe oczy zamknięte i spokojne.

    Satomi wstąpił w progi jaskini medycznej z krwotokiem z nosa. Niby nic wielkiego, ale jednak po coś się zjawił. Od czasu śmierci Lato na chwilę wszystko zamilkło, cisza przed burzą jak to mówią. I Delta czuł to w kościach. A może to było po prostu zmęczenie? W końcu Bidegrud nie dawał mu zbyt wiele odsapnięcia od ciężkich stanów chorobowych nad którymi musi pracować. Biedak staczał się i wracał do siebie naprzemiennie. A do tego podrzucili Delcie jego młodszego brata, który wcale nie był w lepszym stanie. Oboje cierpieli na bardzo wysoką gorączkę, duszności i do tego wszystkiego ich krew przelewała się przez łapy jak woda.
—Co cię sprowadza? — Delta zagadnął, jego łapy uklepując poszuka ze śniegu pod pyskiem Jereguda., młodzik ledwie 5 lat, a już staczał walkę ze śmiercią.
—Krwotok. Zaczął się… Dwa dni temu. Z nosa, trochę z pyska. — Satomi wymruczał, jego wzrok chłodny i niejasny jak zawsze. Widocznie czuł się niezbyt dobrze.
—Krwotok z nosa może nie mieć problemu żeby dostać się do pyska. Jak dużo ciekło z tego pyska?—
—Trochę. Ciężko określić. —
—Dobra. Usiądź sobie gdzieś, zaraz na ciebie zerknę i ocenię czy w ogóle musisz tutaj zostać.  — odesłał go łapą poprawiając jeszcze biednego Jareguda i sprawdzając jego temperaturę. Zanim przeszedł do Satomiego musiał zaaplikować kolejną dawkę leków Saharze. Wadera nadal nie wróciła do siebie, jej stan podejrzenie nie poprawiając się. Nie pogarszał się, ale też się nie poprawiał. Delcie się to nie podobało. Bardzo nie podobało. Ale też nie mógł nic zrobić. Sahara musiała sama przejść przez swoją chorobę i pełne wygojenie się połamanych kości. Medyk za to mógł tylko kręcić głową i cmokać nieprzychylnie na samą sytuację.
—To opowiadaj. Czy coś jeszcze boli?— Delta w końcu i dotarł do Satomiego, który w ciszy i spokoju czekał niedaleko wejścia.
—Tak. Może odrobinę gardło od tego ciągłego krwawienia. — Delta pokiwał głową, jego oczy uważnie lustrując każdy kawałek ciała starego wilka. Wkrótce tez i łapy podążały po mięśniach i starych stawach, próbując nie przesuwać ich w razie bólu i dyskomfortu, ale jednocześnie szukając powodów. No cóż. Delta i ów powód znalazł dość szybko. Niby mała wypustka na potylicy, ale jednak wyraźnie wskazywała na coś niepokojącego.
—Wiele ci powiedzieć nie mogę. Mogę podejrzewać raka, mogę podejrzewać narośle czy guza. W każdym razie z łatwością mogę to przypisać do tego krwawiącego nosa. Pasuje do miejsca. Pasuje do stanu i gęstości krwi. Częsty objaw zapalenia opon mózgowych czy właśnie jakiegoś parszywego raka. Obolały jak wstajesz?—
—Czy na starość każdy nie jest obolały?—
—Osowiały? Ospały? — kiwnął głową. — Widzisz czasem podwójnie? Widzisz. Okej. Co z dusznościami? Po biegach. Czemu ty jeszcze biegasz powiedz mi? Albo wiesz co… lepiej mi nie mów. Wystarczająco mi ciśnienie wszyscy wokół podnoszą.— Delta jeszcze chwilę się nad nim pochylał i badał. Zajęło mu to dłużej niż przypuszczał.
—Jest bardzo nie tak? —
—Jest bardzo nie tak. Nie będę cię oszukiwał. To najprawdopodobniej rzeczywiście rak i w tym stadium nawet ja nic mu nie zrobię. Jakby też był w innym miejscu to może bym odważył się cię rozciąć i się go pozbyć, ale… nie na głowie. Zabiłbym cię, chociaż może szybciej i bezboleśniej niż to cię zbije. —
—Ciekawe czy zdąży. Moje lata się kończą. — Satomi zaśmiał się ponuro je go oczy wbite przed siebie.
—Żadne z nas już młódki. —
—Żadne. Chociaż ciebie to śmierć jeszcze omija. — Satomi odetchnął ciężko i smutno zarazem. Zdawało się, że czasem nawet i nieśmiertelnym życie jedno lub kolejne było bliskie.
—Nie łapie się, bo mnie lubi za bardzo. — Delta zażartował sobie pod nosem, jego łapy opadając na ciepłe skóry. — W każdym razie. Jeśli ci się pogorszy, miejsca dla ciebie tutaj zawsze się znajdzie. Zawsze. — podkreślił, a starszy basior jedynie przytaknął mu w milczeniu. I tak rozeszli się, ciemne chmury diagnozy zbierając się nad ich głowami.

    Śnieg szumiał i bił na zewnątrz, jego siła rzucając drzewami na boki. Wiatr wył i poruszał każdym ogniskiem. W jaskini  było w miarę ciepło chociaż zimno wdzierało się do środka uporczywie i bardzo chętnie. Żywopłot, zielony i utrzymywany w takim stanie pomimo zimy zrobił się z wrażenia nieco niebieski, jakby zaraz miał zamarznąć na kość. Delta rzucił tylko jedno spojrzenie na zewnątrz i odetchnął. Satomi leżał na posłaniu niedaleko, zmożony zaskakująco szybko postępującą chorobą, leki przeciwbólowe w jego systemie nieco tylko redukując cierpienie. Sahara sapała gdzieś w tle, jej sen niespokojny i coraz bardziej burzliwy, a jej stan gorszy z dnia na dzień. Bidegrud staczał się z każdą minutą i Szklanka pochylała się nad nim i robiła co tylko mogła z ogładami  jakie miała, Młodszy brat nieszczęśnika leżał martwy , przykryty jedynie białą płachtą, a Mino spoglądał na niego z niepokojem. Delta mógł tylko zawarczeć pod nosem, ściągnąć brwi i na kartce papieru, wielkimi niezgrabnymi literami zapisać : Zima krwawej rzezi. Ofiary: Lato – zapalenie płuc, Mszczuj – zwał serca, Jaregud – nieznana choroba niezakaźna. Po czym podnieść wzrok i zmierzyć resztę pacjentów  z niesmakiem w ustach. Co jeszcze pójdzie nie tak? Delta znał odpowiedź na to pytanie zbyt dobrze. WSZYSTKO.

    Zaskakująco ledwie tego wieczoru stan Sahary pogorszył się ponownie. Krew wylewała się z jej nosa, oddech zamierał w piersi, ale jednocześnie Delta nie mógł namierzyć konkretnego powodu tego pogarszania się. Nie pomagało też, że Dante, ten wiecznie zrównoważony szeregowiec wył ciągle jakieś pytania obok jej posłania. Delta uciszał go już wielokrotnie, jego zęby czasem kłapiąc na nieszczęśnika, myśli zbyt rozbiegane żeby dbać o to jak traktuje innych. Najważniejsze było dopilnować aby Sahara nie wykrwawiła się orz znaleźć element problemowy w tym całym naturalnym i pięknym mechanizmie.
—Jak nie zamkniesz mordy i nie dasz mi się skupić to gówno z tego będzie! — w końcu żachnął się na Dante, a ten tylko spuścił swoje uszy płasko do szyi, oczy pełne smutku i przerażenia. Delta nie maił czasu zbyt długo się temu wszystkiemu przyglądać, pod jego łapami Sahara drgała niespokojnie, jej ciało męczone dreszczami. Delta ponownie powąchał, posłuchał, ale nic… kompletnie nic. Jej serce biło jak należy, oddech, może trochę nierówny, ale jednak miarowy i pełny. Więc czemu z jej pyska z nagłym kaszlem wylatywała krew. Delta z wrażenia zarzucił łapami ponad głowę jego starania uciekając bez żadnego skutku. A jednak samiec nie chciał się poddawać. Nie mógł. Nie chciał, prawda? Może i chciał. Czasem chciał, ale potem sobie przypominał że te wili polegają na nim żeby przeżyć. Żeby czuć się dobrze. Łapy Delty nacisnęły ponownie na klatkę piersiową Sahary, jego starania na marne. Wadera charczała i prychała, płuca ubiegając się o powietrze.
—CHOLERA JASNA.— Delta przeklął, ściereczka której używał do wycierania kropelek krwi z miejsc, które potrzebował czyste wylądowała po drugiej stronie jaskini z nieprzyjemnym plaskiem. Dante i Szalka, którzy byli najbliżej podskoczyli z wrażenia. Wszyscy bowiem wiedzą, że wściekły Delta to niebezpieczny Delta i lepiej nie wchodzić mu pod łapy. Samiec zamachnął się łapą na powietrze i ponownie wrócił do prób ustalenia co zrobić z Saharą. Płuca, okej. Serce, okej. Chociaż oba coraz nabywały coraz to większe trudności do funkcjonowania. A jednak nic konkretnego Delta ani nie słyszał ani nie czuł. Jego moce, marne i może nieco zapomniane przez niego w czasach kiedy skupił się na leczeniu naturalnym, też nic nie wykrywały. Zepsuły się? Niemożliwe. Jeszcze przed paroma minutami, zanim Sahara zaczęła się staczać, Delta tą samą mocą znalazł wrzód na żołądku. Więc co było nie tak!? W żołądku Sahary nic nie było! Na jelitach nic! Delta sprawdził nawet kręgosłup i już kompletnie nie wiedział co ma zrobić z tą nieszczęsną waderą. Jej krew ulatywała, pomimo braku ran. W końcu Delta przysiadł sobie. Jego oczy ciemne, zamyślone. Jeśli to nie było nic naturalnego, nic co mógłby znaleźć, czy możliwe było aby to był powód zupełnie poza jego rozumieniem. Czy to możliwe, że Sahara umierała na chorobę spowodowaną niczym innym jak magią? Tym co czyniło wilki w watasze Srebrnego Chabra i nie tylko, wyjątkowymi, teraz przeżera się przez Saharę jak pasożyt. Czyja magia? Jaka magia?
—Zawołajcie… Em… — kogo? Właśnie. Kogo? Kto się na tym zna na tyle żeby wiedzieć co się tu dzieje? Prawie każdy w watasze miał jakąś moc. Ale kto by wiedział i rozpoznał tą konkretną, która wżerała się w ciało wadery jak parszywa choroba. Decyzja. Decyzja. Decyzja. Kolejna. Następna. Jak chmura duszącego dymu wdziera się w płuca i zasnuwa myśli. Decyzja. Właściwie o życie. I to nie jego. Decyzje. Jak zawsze. Jak zawsze wszystko na ramieniu Delty. Te same decyzje, które zabiły i ocaliły tyle wilków w jego łapach. Te same, które zakopały Kawkę w grobie. Może ktoś miałby mu to wtedy za złe, ale Delta wiedział dobrze, nawet teraz po tym czasie, że nawet jakby nie wybrał dzieci, Kawka miała marne szanse na przeżycie. A teraz. Sahara, jej zamknięte oczy, spokojne tylko pozornie, ciało drgające pod napięciem mięśni, liczyła na niego.
Rubid. Rubid rozpoznaje moce innych wilków. Ale czy rozpozna moc, która była użyta? Czy on nie rozpoznaje tylko tego co w wilku płynie z jego własnej zrodzonej natury? Cóż.
Nymeria? Samica alfa wiele wie. Jednak czy wie na tyle o samej magii aby rozwiedzieć się co dzieje się z nieszczęśniczką pod jego łapami? Czy to nie będzie tylko stracony trop w złudnej nadziei.
Oxide mogłaby być tropem, który gdzieś mógłby ich zaprowadzić. Wadera i jej umiejętności manipulacji umysłem mogły zdziałać… coś. Chociaż jak wiele jest w stanie uzyskać jeśli umysł Sahary jest niczym jak samotną pustynią bez wody jak bez myśli.
Agresta nie ma się co nawet pytać. Nawet pomimo wieku i wiedzy, sam wilk pewnie niewiele wie o magii i jej nieprzewidywalności. Chociaż to wie chyba każdy wilk. To co brane jest za pewne – magia we krwi – tak szybko obraca się w niewiadomą kiedy wszystko w starzejącym się ciele zmienia się na gorsze lub lepsze. Coś się traci, coś zdobywa. A magia pomimo że obecna z całą pewnością nie zawsze może być przewidywalną siłą. Kiedyś zgubi ten lud, który podąża za nią jak ślepcy – biorąc ją za gwarantowaną.
Delta spojrzał na Saharę, jej ciało słabe, łapy opadające w milczeniu na posłanie, bok poruszający się nierówno i z trudnością.
—Poślij po… Rubida i Nymerię. Na wczoraj! — wyszczekał wysyłając dwójkę swoich dzielnych pomocników. I potem mógł tylko czekać, a wiec zajął się innymi nieszczęśnikami.

    —Satomi.— jego głos był cichy, jakby atmosfera śmierci już wysiała nad nimi wszystkimi.
—Niezłe zamieszanie. — wilk podniósł na niego głowę. Jego oczy były zmęczone i targane bólem, który przebijał się przez jego ciało silniej i uporczywiej z każdym dniem.
—Zamieszanie zamieszaniem, ale twoje leki. — Delta przesunął mu pod nos miseczkę ze śmierdzącym naparem. Stary wilk ściągnął brwi, zwątpienie zawisło na jego pysku jak zwiastun złej myśli w głowie.
—Nie sądzę, że… potrzebuję ich już na ten moment. —
—Satomi… — Delta podirytowany zerknął na niego spode łba.
—Mówię serio. Już… dość. Biorę te leki i boli. Nie biorę to boli. Co za różnica. Podaj je komuś innemu, a ja sobie w spokoju umrę w bólu, jak matka natura mi przeznaczyła. —
—Cóż. Nie mam czasu się kłócić. Tu masz leki. Weźmiesz jak będziesz chciał.—

    Nymeria nie pomogła za wiele. Prawda, jej wiedza przekraczała tą Delty, jednak nie pozwalała na dokładną identyfikację problemu. Potwierdziła jedyni , że to magia. Bardzo parszywa na to wszystko. Bardzo… To wzbudzało wielki niepokój w Delcie. Co jeśli to się rozniesie? Jeśli ktoś żeruje na nieszczęśnikach pod jego opieką aby zyskiwać dusze lub inne magie na swoją własną korzyść?
—Nie sądzę jednak, że jest to zaraźliwe. Ale tak, niepokojące.— Nymeria przyznała rację jego zmęczonym oczom zadającym jej nieme pytanie. Delta odetchnął ciężko.— Nie jestem w stanie jednak nic zrobić. —
—Ja też nie… I to mnie martwi. — medyk spojrzał na waderę. Tą nieszczęśniczkę, która właśnie po raz kolejny dusiła się we własnej krwi płynącej przez jej gardło. Delta odetchnął. Dodałby więcej rurek, oczyścił jej płuca, ale na co? Wadera straciła już za dużo krwi i już tylko resztki jej życia uciekały w parszywy sposób. Tonąć. Jak to jest jednak utonąć? Kiedy woda naciska na klatkę piersiową i łamie żebra próbując wedrzeć się ze wszystkich stron  do płuc. Ale jak to jest tonąć we własnej krwi? Delta nie wiedział. Martwi w końcu nie przemawiają o tym, a topielców na dnie rzeki, spopielonych i zgolonych przez szorstkie fale, ciężko znaleźć. Woda daje życie i je zabiera z wielką radością.
—Musisz jej pomóc! — Dante załkał nad jej ciałem. Jego oczy wbijały się w Deltę, który tylko poprawił ogon na swoich łapach i odetchnął. —Musisz!—
—Nic nie muszę Dante. — Delta odparł chłodno, jego oddech wirując w powietrzu, ledwo widoczny pomimo wszechobecnego chłodu. — Ona już przepadła… Straciła za dużo krwi. Jestem medykiem, nie bogiem. Nie umiem czynić cudów. — wzrok jaki rzuciła mu Nymeria mógłby wzbudzać wątpliwości prawdziwości jego słow. Jednak Delta to był żaden bóg ani bożek. Wilki patrzyły na niego jak na cudotwórcę, kiedy kolejne wilki wracały do zdrowia, a ten niewielki i uparty wilk był niczym innym jak właśnie wilkiem. Tak samo wadliwym i kruchym jak cała reszta. Może tylko bardziej zapartym w swojej własnej głowie, żeby bez mrugnięcia okiem patrzeć jak wilki umierają i rodzą się. Przychodzą i odchodzą, jego przyjaciele. Bez łzy w jego dwukolorowych oczach.
—Nie…— Dante szepnął, jego głos złamany zbierającym się krzykiem.
—Pożegnaj się. Popłacz i pomóż Mino ją pogrzebać. FREZJA! — Delta wstał, a Nymeria mogła tylko podążyć za nim wzrokiem zanim sama udała się w jego ślady wychodząc z jaskini medycznej. Jej córka zastępując jej miejsce i zapisując skrupulatnie miejsce i datę śmierci w dziennikach jaskini medycznej, które teraz zamknięte były w twardych drewnianych oprawach. Piękna zasługa Bleu, która tylko okalała piękne pismo Frezji i uprzednie bazgroły Delty, które niby winne być słowami. A słowa nie były w stanie ująć jak sfrustrowany i zły Delta był na tą całą sytuację. Bezsilny, kiedy śmierć zabiera ci życie jeszcze młode prosto z łap. Bez uzasadnienia. W mękach. Cóż. Można było teraz tylko odetchnąć i nabrać w płuca powietrza pełnego zapachu krwi i iść dalej. Świat nie staje  w miejscu dla miłości ani dla śmierci. Żyć dalej. Żyć…

    Życie było takie kruche. Delcie przypominało o tym każde uderzenie serca odkąd tylko się urodził. Stracił rodzinę, przyjaciół, przeszedł pieszo pół tego świata, a śmierć zaraz za nim, krok za krokiem. Kiedy był młodszy i może nieco bardziej naiwny obiecał sobie, że nigdy już nie będzie patrzeć jak jego przyjaciele umierają i cierpią, a jednak… A jednak był tutaj. W jaskini, która przynosiła więcej nieszczęścia niż całe jego życie przed WSC, ciągle. Zaczął od uczenia… skończył, jak? Mityczny cudotwórca, który zawodzi oczekiwania kiedy wilkom przychodzi łkać nad ciałami swoich bliskich. Bezduszny i nieugięty, kiedy musi na głos ogłosić śmierć tych, których szanował i kochał, po swojemu. Kiedy jego uśmiechy, pocieszenie były niczym więcej jak tylko pustym głosem odbijającym się od zimnych ścian.
—Zapisz… Martwy. Zapaść płuc, zatrzymanie serca. — Delta przedyktował te właśnie zimne słowa, które Frezja przelała na kartkę, jej wzrok smutny i żałosny. Niegodny medyka. Ale ona nie była medykiem. Jak Delta mógłby trzymać kogoś tak delikatnego jak ona do standardów, które biły w jego sercu tej zimy? Tej krwawej zimy. Matka Biedegruda załkała nad jego ciałem, Mino stojąc całkiem niedaleko.
Delta odszedł od tej sytuacji żeby zająć się kolejnym pacjentem. Ufał swoim pomocnikom. Bez nich… wszystko posypałoby się tylko gorzej.  Gdyby Delta był sam… Ale nie był. I dobrze. Miał pomoc. Ta zima i tak już była jednym wielkim nieszczęściem.
Nieszczęściem, które przylgnęło do ścian jaskini medycznej niosąc ze sobą tylko szloch złamanych serc.
—Za mną nie będzie miał kto płakać. — Satomi zaśmiał się do niego ponuro. Jego łapy były coraz słabsze, już ledwo unosząc się do pyska aby przetrzeć zadrwione oczy.
— Zdziwiłbyś się. — Delta rzucił mu jedynie szybkie spojrzenie.
—Kto? Ty? —
—Ja? — tym razem medyk zaśmiał się szczerze i od serca. — Moje łzy dawno już przepadły. Mam wrażenie że wyschły. — przyznał. — Wyschły razem z cierpieniem. Oh.. Nieszczęsny ja. —
—Za tobą to będzie łkać cała wataha jak nie dwie. — Satomi dodał z uśmiechem. Chwila ciszy i pogodnego spokoju nastała pomiędzy nimi. Rzadka chwila ostatnimi czasy. Bardzo rzadka. Smutne to było jak rzadko w ciągu tej zimy spokój wdzierał się w swobodę z jaką śmierć bawiła się w ich umysłach. Świadoma i spokojna w głowie Delty, zaakceptowana w jego pracy i życiu, acz tak obca tym, którzy nie obcują z nią na co dzień.
—Jak nie trzy i całe niebo. Ale mi nigdzie nie spieszno jeszcze. Jeszcze muszę znaleźć dla siebie następcę… Zostawić was samych to myślę że szybko bym z grobu wstał . — zaśmiał się ponuro. Znaleźć kogoś na swojego następcę. Brzmi to prawie jak w jakimś królestwie, w hierarchii. Musi znaleźć syna aby oddać mu ląd. A jednak wiedza więcej warta niż jakikolwiek skrawek ziemi, trzymana jak największy skarb często pod kluczem. I tą wiedzę Delta musiał podać dalej. Zadbać o tych których kochał nawet kiedy jego ciało będzie ropnieć i rozkładać się pod ziemią.
—Nic tylko ci aureolkę nad głową postawić…—
—Już mnie do grobu wysyłasz? — Delta rzucił mu rozbawione spojrzenie.
—Nie śmiałbym. — Satomi zaśmiał się ponuro, spokój pryskając kiedy kaszel zabrał powietrze z jego płuc.
—Pij… — Delta podsunął mu swoją łapą napar. Kolejny napar, który miał mu ulżyć w stresie i cierpieniu, a jednak wiele nie dawał. Acz Satomi przyjął go z nieodczytywanym wyrazem pyska. Czy to była ulga czy już oczekiwanie? Wypił. Zakasłał. Dwie krople krwi ozdobiły jego białe futro na łapach. Oboje spojrzeli na nie ponuro. Dwie czerwone kropelki, dwa zabójcze ślady słabości i rany. Dwa ugryzienia śmierci.
— Zapowiada się że cię nie przeżyję. — Satomi oblizał łapę.
— Zdziwiłbyś się. Czasami życie zaskakuje nas na każdym kroku. — Delta uśmiechnął się do niego, bez żadnej radości ukrytej za jego oczami.

    —Delta?! — do jaskini medycznej wkroczyła żwawo Espoir. Jej białe futro zlewało się na tle zimowego poranka. Jej pysk otworzył się i zamknął, kiedy nabierała do zmachanych płuc ciepłego powietrza jaskini.
—Tu jestem. — Delta odłożył swoją robotę. Parę dni spokoju, może nawet już parę tygodni. Jednak nadal na łapach byłby w stanie zliczyć te wszystkie dni, które mógłby uznać za udane. Czy cokolwiek w tej jaskini właściwie może się udać?  — Coś wam potrzeba?—
—Potrzeba. — przyznała śledcza, błękit jej oczu zmęczony i zmartwiony. — Mamy martwego wilka na naszych łapach. Trzeba go określić zmarłym i nie wiem. Powiedzieć nam jak umarł? — wadera zmieszała się, a Delta odetchnął ciężko, ale ruszył. Jego łapy nie przebijały się już przez grube warstwy białego puchu. Zima dosięgała swojego szczytu i potem już tylko roztopy będę widziane w jej przyszłości. Jednak do tego jeszcze kawałek. Na ten moment medyk mógł z łatwością biec po twardym śniegu jak po wiosennej trawie. Espoir za to musiała przebijać się przez śnieg, kiedy ten zapadał się pod jej łapami. Szli tak kawałek, dopóki las nie ustąpił polanie. Polanie, która należała niegdyś do Lato, zanim ta zmieniła zawód na zielarza, z wielką przyjemnością. Teraz to miejsce zajmowane było przez Noai’de, pustelnika, który zmienił prace w mordercę. Jednak chyba nie na długo. Jego wielkie ciało, dwa razy masywniejsze od Delty, leżało na chłodnej kołdrze świata, jego krew wlewając się w biały puch i brudząc go posmakiem śmierci.
— Ah… — Basior zatrzymał się przed kolosem, którego pelerynka z sarniej skóry opadła na ziemię w bezruchu. Jego stara rana zaglądała na niego. Spalona, różowa skóra marszczyła się i błyszczała w świeżej dawce krwi jaka spływała po niej w dróżkach. Rany kłute zdobiły nierówno opadające boki basiora, którego oczy już dawno straciły jakąkolwiek dozę świadomości.
—Toż to jeszcze żywe. — Delta odetchnął ciężko, jego łapy okrążając ciężkie ciało, którego łapa poruszyła się niespokojnie. — Przynajmniej w ciele. — mruknął podnosząc powiekę wilka. Oko nie ruszyło się w żadnym kierunku, nadal opadnięte w kierunku wnętrza ciała, ich białka skalane krwią.
—Żywe? — Espoir odetchnęła, jej łapy zapisując coś na wolnej kartce u jej boku, jej słowa bardziej jak niezgrabne obrazki, niż czytelny tekst. Delta nie był lepszy w czytelności swojego bazgrania, więc nie zwrócił na nią większej uwagi.
—żywe. Nie długo. Hymm… — Delta wspiął się na tylne łapy aby obejrzeć dokładniej rany kłute na ciele basiora przed nim. Jego ciało przechyliło się na słabszej łapie, widok na szczyt zwalniającej klatki piersiowej wyraźniejszy niż ze śniegu. — Cokolwiek w niego uderzyło… musiało zrobić to z wielką siłą. — medyk oparł łapami na grubą skórę wilka. — przebić się przez masę tego futra, w tym miejscu. Z pewnością robota kogoś, albo wykwalifikowanego, albo silnego. — odetchnął. — Aczkolwiek, już widzę że nie ma co nawet starać się go ocalić. — odparł, żaden cień smutku w jego głosu. Tylko czysty profesjonalizm, tak zimny jak świat dookoła, który oblegał ich jak cień oblega ściany w nocy.
—Rozumiem. —
—No cóż. Noai’de… lat 10, zmarł...dzisiaj.   powód: wykrwawienie. — Delta opadł na śnieg, impakt jego łap przebijając się w końcu przez warstwę śniegu. Wilk zapadł się po szczyt swoich łap, miękki i mokry puch schowany pod ciężką warstwą zamarzniętej pokrywy przyległ do niego jak dziecko przylega do matki. Jego chłód przedarł się przez futro i doszedł do ciała. Dreszcz przeszedł przez całe plecy Delty kiedy ten wygrzebywał się ze swojego problemu. Powoli acz skutecznie, stary medyk wrócił na stabilną pokrywę otrzepując się intensywnie próbując strzepać z siebie ten przeszywający chłód.
— Moja praca jest skończona. — odparł, jego łapy nadal nieco niestabilne na nietrwałej powłoce pokrywającej ten świat. Oby go nie pochłonęła po raz drugi.
— Espoir!! O! Delta. — przez śnieg przebiła się Szalka, jej pysk spanikowany, oczy rozszerzone i płuca łapiące powietrze z wielką trudnością. — To Dante! Dante się powiesił! — oznajmiła, w kącikach jej oczu zbierały się już łzy. Delta odetchnął, jego oczy znudzone i nieczułe. Samobójstwo? Może. Najprawdopodobniej. Co to za świat i co to za zima, że nosi ze sobą tak intensywny zapach śmierci?
—Świeże? — spytał ponuro.
—Co? Co masz na myśli? — Szalka zawinęła ogon do góry, chroniąc go przed przemielonym prochem zrobionym z chłodu.
—Nieważne. — odparł medyk. Przecież oczywiście, że nie będzie wiedzieć. Szalka jest młoda, naiwna i jeszcze nie rozwinęła swoich skrzydeł w pełni. — Pokaż gdzie. — Delta rzucił wymowne spojrzenie do Eso i wkrótce cała trójka ruszyła w drogę. A droga nie była daleka. Delta uważnie obserwował swoje otoczenie, trzymając się kawałek dalej z boku większych wilków, aby nie spotkać się znowu z tym przeszywającym zimnem śniegu. A jednak mimo to medyk widział doskonale jak w kierunku w którym idą ciągną się smutne ślady łap i krople krwi, kapiące nierówno i wybijające się na białym i niewinnym puszku. I patrząc na wisielca Delta był w stanie łatwo stwierdzić, że ta krew nie należała do niego. Co prawda z nosa Dante sączyła się ciepła ciecz, już powoli lepka, już zastygająca na powoli ochładzającym się ciele. Wieszanie poszło mu całkiem dobrze – Delta musiał przyznać, zaglądając na Dante. Wilk złamał swój kark bardzo płynnie. I bardzo skutecznie. Krew spłynęła już do czubków jego palców wiszących w dół. Jego nos spłowiał, jego oczy zamglone i puste, bez życia spoglądały w dół, jakby piekło go witało z otwartymi rękoma.
—Spójrz Espoir! — Szalka załkała, jej łzy takie młode i niewinne. Obok drzewa, tak gdzie lina zginała puste gałęzie pod ciężarem ciała, oparty był nóż. Jego ostrze nie błyszczało się w tym kawałku słońca,  które towarzyszyło im tego dnia. Pokryte krwią po samą rękojeść, świadczyło o zajściach, które teraz tylko spekulacją mogli żywi za martwych uzupełnić.
—O nie… — Espoir odetchnęła ciężko.  Przynajmniej jej sprawa rozwiązała się przed oczami. Ścieżka z krwi wilka, który pozostawiony był pod jaskinią aby skonać do końca, nóż i trup wiszący bez ruchu jak księżyc na niebie. Przemijający. — Czyli co? Dante zadźgał swojego przyjaciela po czym się powiesił?—
—To tylko martwi wiedzą i martwi powiedzą, o ile jesteś w stanie sięgnąć za grób. Ale tak, Dante z pewnością ma na sobie krew, która nie jest jego. I z pewnością on sam powiesił się i sam przyniósł nóż. — żadnych więcej śladów na śniegu, a nie padało. Ciała jeszcze nawet dnia nie miały, może parę godzin, może mniej nawet niż jedna. — Świeże. Trupy są świeże, jeden jeszcze dogorywa. Nie ma śladów, nie ma odbić lekkich stóp ptaka ani lisa. Tylko oni dwaj drążący w śniegu. — Delta wypowiedział swoje myśli na głos, łeb zadarty w górę, nadal spoglądający na wiszącą kupę furta przed nim.
—Rozumiem. — Espoir odrzuciła już kartkę, jak niepotrzebny balast. I Delta rzucił z siebie niespokojne myśli. Przymknął swoje dwukolorowe oczka i w milczeniu chwilę siedział w ciszy, umysł nieskalany słowem ani obrazem. A gdy swoje oczy otworzył, trup nadal tam był, jak omen zesłany przez śmierć tylko dla niego. Tylko on i trup, niby tak różni a tacy sami. Bo czy jeśli serce bije, ale chłód i tak znajduje do niego drogę, to czy nie jest się w połowie martwym? Czy jego wybory , uczucia i podejście w ogóle czyniły go żywym? „Ja tylko wilk.” Takby mógł powiedzieć, ale czy to nie ubliża wilkom na świecie, które bez strachu i wyrzutów śmieją się i płaczą nad martwym i żywym? Może po prostu śmierć w jego oczach była normą po tylu latach spędzonych w jaskini w której ona ciągle się przetacza. Najgłupsze sposoby się zdarzają i te najnormalniejsze. Właśnie. Śmierć to norma. Norma, która tą swoją normalnością stłumiła już żałobę w sercu Delty. I może dobrze. Gdyby miał płakać i załamywać łapy nad każdym kto odszedł na jego oczach, może nigdy by się nie podniósł. Ale kiedy przyjaciele zbierają się nad grobem, a jemu nawet łza nie kapie z oka, czy to dobrze czy to źle? Może dobrze, może źle. Czy jemu winne to oceniać w taki sposób? „Ja tylko wilk.” Powtórzył sobie. Powtórzył jak osłonkę dla serca, które nieczule nawet nie załkało nad trupem ,którego niegdyś znał za życia.
—Wyślę Mino z łopatą. — odrzekł po prostu. — Niech zakopie, zanim zima pochłonie ziemię… Biedny. Musi się namęczyć żeby glebę przebić w tą zasraną pogodę. — i w ten sposób udał się w swoją stronę. Tylko śnieg i zimno na jego futrze wdzierające się w ciepłe ciało poświadczały, że on jeszcze żyw.

    Zdawałoby się, że zima nieco zatrzymała się w miejscu, bez śniegu, ale z chłodem tak przeszywającym, że nawet ogniska w jaskini medycznej nie były w stanie zatrzymać jego wejścia do środka. Delta zadrżał, łapą nakrywając Satomiego kawałkiem futra.
—Zima.— odparł tylko wilk.
—Zima, doprawdy. Zabiera życie za życiem, tylko po to żeby potem wepchnąć mi się w moje progi ze swoim wiatrem. Parszywa. — medyk skrzywił się. Jego łapy były wyjątkowo sztywne od samego rana, kiedy ta cała pogoda szalała po ścianach. Wesoła. Pozostawiając wilki wcale nie tak wesołymi.
— Życie za życiem, w tym moje. Wkrótce… — Satomi odetchnął, jego oczy nagle smutne, odległe.
— Czujesz? —
— Głęboko w kościach. — przyznał, jego oczy już przymknięte, pysk wystawiony w kierunku wpadającego do środka powietrza. Mierzwiło ono jego białą sierść i wdzierało się do lekko otwartego pyska, jakby chciało udusić go od środka swoim zimnem. Wilk zadrżał, jego obolałe mięśnie spinając się pod naciskiem chłodu. —Oby wkrótce. —
—Wkrótce… — Delta smętnie powtórzył po nim. Jego łapy krótko jeszcze opierając się o jego własny ogon i poprawiając swoje futro i zwiędłe kwiaty wplecione między błękit i siwiznę łapiącą jego ciało. Po czym wstał i przemieścił się do swojego własnego łóżka. Znikając w swoim w swoim małym gniazdku ułożył się na posłaniu. Noc pochłonęła wszystkich w głęboki sen, więc i on ułożył się do swojego odpoczynku. Ledwie dwie godziny minęły zanim jego oczy uchyliły się ponownie. Normalnie, pomimo że spania wcale nie potrzebował za wiele, starał się trzymać oczy zamknięte przez może cztery, może pięć godzin. A więc otwarcie oczu tak szybko było nie lada zaskoczeniem.
—Pewnie jest u siebie. — Głos Szalki odbił się od ścian niczym zapomniany szept uciekającego snu. Delta rozciągnął się i powoli wstał. Jego kroki były mozolne, jeszcze zaspane, ewidentnie stare i zmęczone życiem. Kiedy wychodził ze swojego małego zakątka Szalka mało nie wpadła w jego drobną osobę. Delta zadarł łeb do góry i odetchnął.
—Jestem. Tutaj. Co potrzeba? — szczeknął zmęczony, ziewnięcie zbierając się na jego pysku i zniekształcając go na chwilę. Siwizna jego pyska zabłyszczała w świetle ogniska palącego się przy wejściu.
—To Flora! — Szalka pisnęła. — Potrzebują lekarza w domu. Nie może wstać, a nie ma pod ręką nikogo kto mógłby mi pomóc go przenieść! — jej głos zadrżała. Ta wadera była niesamowicie spanikowana i delikatna, taka młoda – przeszło przez myśl Delcie. Czy był kiedyś czas kiedy on sam był tak naiwnie młody? Pewnie tak. Chociaż patrząc na jego życie, czy możliwe było że był naiwny? Naiwność zabiłaby go w tej parszywej walce o życie jaką toczył tak długo.
—Ruszajmy więc. — odetchnął ciężko i ruszył do legowiska Puchacza, który położył się wyjątkowo z Frezją w gabinecie psychologa.  —Ale najpierw… Puchaczu, Frezjo. Wstajemy. — dwa młode wilki uchyliły na niego oczy niechętnie. Puchacz rozciągnął łapy zaspany, sen na jego oczach sklejający jeszcze powieki. Frezja uniosła głowę, jej oczy otwarte i aktywne, ale za tą iluzją aktywności jej umysł jeszcze wstawał, łapiąc panicznie za linki świadomości.
—Poruszać się. Poruszać i wyjść na salę, dopóki nie wrócę. Muszę wyjść. —
—Za ile wracasz? — Puchacz wymamrotał, jego słabe łapy unosząc jego ciężkie ciało z widocznym drżeniem.
—Nie wiem. Okaże się. — odpowiedział, jego łapy łapiąc za dawno już przygotowaną torbę z materiałami. Bandaże, stare igły i nowe, trochę maści, leków, naparów. Wszystko zimne, wszystko gotowe na każdą ewentualność. —Idę do Flory. Tylko kawałek. Dacie radę. Nie uśnijcie. — po czym rzucił torbę na plecy szakli zapinając ją zgrabnie zębami na jej plecach, zamiast boku.
—Ja ją niosę?— zapytała zaskoczona.
—Tak. Jeśli ja będę ją niósł to będziemy tam iść godziny. — mruknął. Lekkość jego ciała jednak miała pewne zalety. Chude łapy wybiły się na wierzchnią warstwę śniegu. — Jednak ta torba waży. Zapadnę się po sam czubek głowy. —
—rozumiem, ale.. nic nie zepsuję? —
—Nic nie zepsujesz Szalko. Ta torba i wszystko w niej przeżyły więcej niż ty w swoim krótkim życiu. Nic się nie stanie jeśli coś pęknie. Nie pierwszy nie ostatni raz. —
—Okej… — odpowiedziała niepewnie, jej ciało dzielnie przedzierając się przez śnieg. Delta truchtem pędził przed nią, omijając zapadliny , które wilki pozostawiły w śniegu. z trudem przeskakiwał przez część z nich, jego tylna łapa pulsując starym i zdrętwiałym bólem, który dawno już został zapomniany. Dotarli do Flory stanowczo za późno. Latem byłoby prościej, latem nie ma śniegu, który spowalnia krok nawet kogoś tak lekkiego jak Delta.
—Jesteśmy! — Delta zanurzył się w miękkim śniegu przed jaskinią Flory, jego łapy tracąc grunt i ciało na chwile znikając w morzu bieli. Medyk zadrżał krótko aby potem wypaść ze swojej pułapki chłodu i szaleńczo otrzepując sierść do cichego chichotu Ry. Ry, którego siwiejący pysk tylko na chwilę złapał odrobinę radości. Zmartwienie i strach wróciły do jego oczu prawie od razu. —Co się dzieje?— Delta spytał się wilka mijając go i bez zaproszenia wchodząc do ich jaskini.
—Nie wiem. Jest słaba, jej oczy takie zamglone. Ciężko jej się oddycha. Obudziła mnie żeby wysłać po ciebie. — Ry odetchnął ciężko, jego sierść zjeżona w natłoku uczuć jakie w nim krążyły. Jaskinia nie była wielka, niska i niezbyt przestrzenna ale przytulna. Z pewnością prostsza do ocieplenia i izolacji. Flora leżała na mchu i paru futrach, w cieple gasnącego w wejściu ogniska. Delta zaprosił Szalkę bliżej, jego łapa wędkując w torbie, stara, żółta świeczka lądując w jego łapie, krzesiwo zaraz obok niego. Wilk odpalił sobie tą świeczkę i mdławe światło opadło na ściany i ciało Flory. Wadera oddychała bardzo powoli, jej oczy przesuwając się po formach innych wilków prawie nieprzytomnie.
—Ry. — jej głos był słaby, łapy zdrętwiałe kiedy wysuwała je w kierunku ukochanego. Ry nachylił się nad nią, jego pysk czule dotykając jej. Delta odetchnął, jego oczy pełne zrozumienia i nagłego smutku. Dawno już, dawno, nie czuł żalu w takiej sytuacji. Dobrze wiedział, widział w oczach Flory, co się dzieje. Wiedział też, że Florka zdawała sobie doskonale sprawę z całej tej sytuacji.
—Jesteś pewien, że to ona wysłała cię po mnie? — Delta odetchnął. Jego głos ciężki, jak ostrze przerywające cieszę. Ry zastygł, jego ogon tylko raz drżąc w powietrzu, nerwowo. — to nie była wola Flory, czy się mylę? —
—Nie mylisz się… To ja. Ja wołałem. Przepraszam. — Ry westchnął ciężko. — Nie jestem gotowy żeby mnie opuściła. —
—Nigdy nie jesteśmy na to gotowi. Ale… Ry — Delta ułożył łapę na jego ramieniu. Wilk podniósł na niego swoje dwukolorowe oczy. Te same, które były odbiciem tych Delty. Tak samo żółte i niebieskie, pełne bólu i żalu. — Nadszedł czas. —
—Nie! Nie zgadzam się. —
—Wiem… ale nawet ja nie mam tu nic do gadania. Na nic tu moja obecność. Zgłoś się rano… zgłoś się rano do Mino. Zgłoś się i… Ry… — Delta nie umiał dobrać dobrych słów. Nic nie jest dobre na nazwanie śmierci na głos. Samo imię Mino w tym zdaniu, przewidywanie poranka bez swojej ukochanej osoby. Co to za przyszłość z pyska medyka? Prawdziwa, acz bolesna. I ten ból było już słychać, jak z oczu Ry polały się łzy, z jego gardła krzyk pełen rozpaczy. Tracimy część siebie kiedy tracimy miłość. Czy to prawda? Czy nie? Kto wie. Może tylko śmierć ich obdarzy kiedyś tą odpowiedzią, kiedy to właśnie nasze ciała będą opłakiwać Ci co nas kochają. Delta nigdy nie myślał czy ktoś będzie płakał nad nim. Czy ktoś będzie? Pewnie tak. I to czyni umieranie tak ciężkim. To dla medyka nawet nie odchodzenie jest ciężkim, tylko świadomość zostawienia wszystkich za sobą. Czy to zła myśl? Zostawić i odejść do spokoju zamiast męczyć się z niektórymi idiotami. Chociaż czy to nie jest też część życia, która w sekrecie poprawia Delcie humor? Może. Ciężko powiedzieć. Monotonne życie też ma swoje zalety. Dla Delty zwłaszcza. Śmierć i życie. Monotonia.
—Pożegnaj się. — medyk odetchnął, zerkając po raz ostatni na swoją starą przyjaciółkę i znajdując że smutek wcale nie pożera jego duszy. Czy to już ta monotonia, która wyżarła z niego te uczucia? Czy to już nieczułość na śmierć? Za dużo jej widział? Za dużo polizał? A może to po prostu ulga, że flora odchodzi tak spokojnie. Takie brzydkie śmierci widział ostatnio Delta. I mógł odetchnąć, że Florę zabiera wiek, w spokojnym śnie przy duchu którego kocha. Powoli. Bez pośpiechu. Samemu Delta życzył sobie śmierci takiej jak ta. Spokojnej.

    Dzień przywitał ich spokojnym świtem. Puchacz zachrapał, owinięty wokoło Delty, który wyłożył łeb na jego spokojnie opadającym boku. Nie usnął już, jego myśli krążąc po świecie rozmyślań, a uszy słuchając kaszlu i nawoływań. Nikt nic nie chciał. Nastał spokój. Mino zniknął sprzed wejścia do jaskini medycznej, gdzie zima zapędziła go na jakiś czas. Nie mieszkał tu, spał gdzie chciał, ale tej nocy ułożył się w jednym z łóżek dla pacjentów. Zima odstąpiła nieco chłodu, wiatr niósł wiosnę w ich stronę. Jeszcze nie było jej widać, ale już dało się ją poczuć. Słońce jasno świeciło na ziemię, śnieg pokrywający ją jak kołderka, błyszczał i lśnił w promieniach. Delta uniósł ucho słysząc jak ktoś poruszył się we wnętrzu jaskini, jednak nie ruszył się. Odrobina odpoczynku przydaje się każdemu, a ciepło przybranego szczeniaka pod nim z pewnością był miejscem przyjemniejszym niż zimna podłoga przy stanowisku medyka. A i tak słyszał wszystko co potrzebował. Tak więc słyszał też kroki jakie weszły do jaskini przerywając cieszę poranka.  Nie były paniczne, ale nie były też miarowe. Ktoś się zataczał. Delta podniósł się ze swojego miejsca, zgrabnie na starych nogach przeszedł nad ciałem Puchacza. Wilk tylko skulił się na sobie mocniej, jego sen nadal mocny. Medyk wyszedł ze swojego małego kąta. W wejściu do jaskini zachwiał się Romeo. Jego krok był prawie pijany i sam wilk też tak pachniał, acz jego oczy wyrażały sam ból. Delta odetchnął ciężko i podszedł.
—Pijany jesteś. — stwierdził. Delta nie lubił pijaków w swojej jaskini. Zawsze były z nimi problemy.
—Boli. — Romeo załkał, jego ciało zginając się w nienaturalnej pozycji. Delta zmarszczył brwi.
—Bo trzeźwiejesz? — sam teraz nawet nie był pewien. Jego świadomość podpowiadała mu – dramaturgia, ale medyk wewnątrz – coś jest nie tak. — Co boli? — więc spytał.
—Wszystko…— odjęknął.
—To nie wystarczy. Gdzie najbardziej? —
—… Tu. — wilk wskazał na swoje pod brzusze. Bardzo spuchnięte i miękkie podbrzusze. Delta zmarszczył nos w dodatku do swoich brwi. Czerwone lampki paliły się w jego głowie, flagi machając na wszelkie strony. — I tu. — jego bok nie wyglądał najlepiej. Delta przeszedł wokół i obrócił wilka pyskiem do słońca. Jego oczy… nie białe, nawet nie przekrwione, a żółte. Żółte. Cholera.
—Całe życie pijesz? — medyk szczeknął krótko.
—Całe. Od wieku może dwóch czy trzech lat. — odsapnął, jego nogi załamując się pod nim powoli/ Delta posłał go na posłanie, samemu szykując się do badania. Wyjmował zioła i napary, aż tylko głośne charknięcie przerwało jego stukającą słoikami ciszę. Delta w pośpiechu przeniósł tam wszystkiego co potrzebował. Romeo nie doszedł na łóżko, padając w przejściu do salki z leżankami, jego pysk pokryty zwymiotowaną krwią, a oddech nierówny. Czyżby… Delta zmarszczył brwi ponownie.

    Puchacz przytargał go do izolatki. Nie było co ryzykować. Jego krew dawno już wyczyścili, a Delta zakręcił się wokół Romeo i odetchnął. Nic zaraźliwego, przynajmniej nie dla innych wilków. Alkoholizmem w teorii zarazić się nie można.
—I co z nim? — Sohea przysiadła sobie u boku Delty, jej oczy ciekawe chociaż umysł pewnie niezbyt łapiący najprostsze objawy. Romeo miał podbrzusze pełne płynu, oczy żółte, żylaki w krtani i niektórych kończynach. Historia picia, całe życie. Wiek… 12 lat. Starszy – pijak. Wymiotowanie krwią, żółtaczka. Wilk był chudy, niepokojąco chudy, jakby tracił wagę już jakiś czas i nie jadł za wiele.
—Wątroba, jak to co. — Delta mruknął pod nosem. — Patrząc na to ,że nie raczył pojawić wcześniej to teraz zdycha na własny alkoholizm. —
—To na to da się umrzeć? — Sohea zamrugała dwa razy . Delta tylko zaśmiał się pod nosem.
—Tak. Za dużo alkoholu codziennie powoduje obumarłość wielu części ciała. Mózgu… Wątroby… Żołądka. Ogółem, co za dużo to nie zdrowo, jeśli chodzi o wszystko. — medyk wstał i zaczął po sobie sprzątać.
—Co teraz? —
—Jak to co? Ja wiele zrobić nie mogę na martwą wątrobę. Wątroby nie rosną na drzewach. Umiera. Parę godzin i Mino znowu będzie miał zabawę w kopanie grobu w zamarzniętej ziemi. —
—Cudownie… — jak na zawołanie wilk zjawił się w wejściu jaskini. — Kolejny?—
—Zapowiada się. Może nawet dwóch… — Delta szepnął, jego wzrok śledząc powoli opadający bok Satomeigo. — Może. —
—Dużo to… ta zima. Ta zima zabrała dużo wilków. — Mino odetchnął, chmurka jego oddechu wbijając się w powietrze.
—Tak. Ale tak to bywa z zimą. Ta była wyjątkowo zła, ale to może nam się tak zdawać tylko. Tu umiera wilk za wilkiem ,a nasza zima długa. Latem umiera drugie tyle, i drugie tyle się rodzi. Czas nadchodzi po każdego. —
—Po mnie też… —
—Po mnie też… Nikt tylko nie wie kiedy. Ich czas się… po prostu skumulował. — Delta odetchnął. Jego sierść zjeżyła się nieco, ale zaraz opadła. Niech ten flet gra i nuci. Może kiedyś zagra i dla niego. Na razie odprowadza każdego, kto wokół niego odchodzi. Zarówno zdrowy przez drzwi jak i w grób, w zaświaty. Miło. Czyż nie?

    Delta odetchnął. Jego krok był wolny i spokojny. Nigdzie się nie spieszył. Jaskinia medyczna leżała w łapach jego drogich pomocników. Świeży śnieg pod jego łapami chrupał, jak kolejny dzień i kolejna noc przepadła wraz z tą piękną zimą. Wszystko wokół było tak ciche. Drzewa chyliły się ku ziemi, ich korony puste i może nieco smutne, ale wypoczęte. Powietrze pachniało wiosną, a dni sobie mijały. Śnieg wracał i przemijał, nadal obecny wszędzie i wdzierający się chłodem do płuc, jednak powoli opadając w kierunku temperatur znośnych i przyjemnych. Ten dzień sam w sobie nie był najgorszy, w porównaniu do innych. Romeo w końcu przepadł we śnie, który pochłonął go parę dni temu. W końcu. Biedak męczył się i ledwo dychał, ale łapał się życia jak tonący drzazgi. Delta odetchnął ciężko. Był już zmęczony. Wszyscy tylko umierali i już nie mógł się doczekać wiosny. Chociaż wtedy będzie można pooglądać jak małe sarenki i młode niedźwiedzie grasują po równie świeżym jak one lesie. Jednak do tego był jeszcze kawałek, jeszcze odrobina.
—Niechaj ta zima już mija. — szepnął sam do siebie, chmurka jego oddechu zabrana przez delikatny wiatr. Słońce zaświeciło zza chmur na sekundę, jasne światło błyszcząc się kryształkami w bieli poranka. Jego krok w końcu przekroczył granicę lasu wstępując w Skryty Las. Jego oczy skupiły się wyłącznie na przemieszczaniu się wprost ignorując długie cienie drzew, rzucane na śnieg przez puste i wysokie drzewa. To był nie pierwszy nie ostatni raz kiedy przechodził przez te terany. I nie pierwszy i nie ostatni jego kroki zdawały się echem wracać do niego jakby to miejsce było jedną wielką, zamkniętą jaskinią. Delta szybko przeszedł ten kawałek Lasu, który musiał przejść, zatrzymując się dopiero nad niskimi klifami, które górowały nad morzem. Gdzieś w dole fale morza burzyły się, już przebite przez ciężki lód, który spoczywał na jego ciele przez większość zimy. Siadając na jego brzegu spojrzał w dół, gdzie piana uderzała w skałę z niezłomną siłą. Tutaj mróz pachniał mocniej i groźniej, jak by krzycząc na medyka aby wycofał się, uciekał. Jednak ten nie ruszył nawet mięśniem, kiedy zimny wiatr muskał jego pysk.
— Brakuje cię tu przyjacielu. — rzucił te słowa naprzeciw wodzie, która runęła akurat z hukiem. Kawałek klifu odłamał się gdzieś dalej, jego plusk ogłuszający kiedy echo uderzyło w niebo. — Brakuje mi. Obu was, obu. — jednak nawet łza nie spłynęła po jego psyku. W końcu obiecał sobie pamiętać tylko dobre czasy. —Tyle razy umarłeś i wróciłeś… Czemu nie raz jeszcze? — mruknął. — Chociaż może to dobrze. Śpij spokojnie… Ten świat popsuł się trochę. Szary jest. Smutny. Już nie nasz. Nie nasza wataha, nie ta sama. — odetchnął ciężko. Jego ogon osłonił jego łapy kiedy kolejny powiew wiatru buchnął w jego ciało. Zamknął oczy pozwalając aby chłód tulił go jak kołderka małych noży wbijających się w jego nos.
—Okropnie smutne czasy. Chociaż lepsze niż wojna. Chociaż Szkliwo zniknął, poszedł w NIKL. Daleko. I jak go nie lubię, życzę żaby mu się udało. — mówił dalej. — Kombinator jak on powinien dać radę, prawda? Oby. Konsekwencje NIKLU tak blisko nas… Stary Las nie rozumiejący naszych zasad. Stary i zapomniany, nie idący z duchem życia. Parszywcy. Gorsi niż aktualni politycy. Chociaż… wszyscy politycy są… jacy są. Kłamcy… Kombinatorzy. Sekretarz podlizuje się, a nie wie. Nie wie czego potrzeba. Może sobie siano w dupę wsadzić. — zmarszczył nos i oburzony nawet warknął. — W każdym razie. Tęskno mi czasem do was. Śpijcie dobrze, razem… — odetchnął i wstał. — Czas mi wracać do obowiązków. —

    Wracając echo Skrytego Lasu zniknęło, morze w tle zagłuszając dźwięk całego świata. Oddalając się od klifów Delta nadal czuł ten chłód wdzierający się do jego serca. Samotne zimno, które otoczyło jego wnętrze i umysł rzucając cienie na cały świat, szarość którą trudno było przebić. Kiedy wszystko w przeszłości było malowane jak na pięknym sielankowym obrazku, a przyszłość wyglądała jak niepewny krok na linie nad przepaścią śmierci… wilkowi aż odechciewa się żyć. Nic tylko rzucić się w tą przepaść, nie dbać o nic, o nikogo. Zamknąć się na świat i nie dbać. Ale jak nie dbać, kiedy te dwie jedyne łapy medyka działały jeszcze. Jeszcze trochę. Może świat się nie zapadnie…

    Tej nocy jeszcze, wiatr i śnieg wtrąciły się w spokój tego świata. Śnieżyca pochylała drzewa i uginała noc w swoją własną wolę. Nieprzyjemny chłód i śnieg wdzierały się do środka, zasypując powoli wejście. Wróg tego świata największy nie byłby w stanie go zobaczyć dalej niż własny nos, a nawet nie to. Delta siedział i spoglądał w pędzący śnieg. Obok Satomi spoglądał na niego.
—Aniele… — mruknął, uwaga Delty zmieniając się na jego słabnące ciało. Ich oczy spotkały się na sekundę, Deltowe, jasne i wyrozumiałe oraz jego, płonące zaćmieniem — Czas mi iść… Może się jeszcze zobaczymy… —
—Oby… Oby Satomi.. Oby… — odpowiedział mu tylko Delta, jego ciało w bezruchu na tle białego śniegu, czarne w cieniach ogniska.

A śnieg huczał i hulał. A flet grał i grał.

<CDN>