wtorek, 9 grudnia 2025

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce - Epidemia" cz. 10

 

Delta spojrzał na swoje łapy i odetchnął głęboko. Jego wzrok powoli przeniósł się na Talię, która mieszała następną papkę potrzebną do opanowania tego… zamieszania. Delta doskonale wiedział co się stanie, w momencie kiedy Almette otworzyła pysk. Ta parszywa choroba rozprzestrzeniała się jak ogień po letnim lesie. Suchym, ciepłym i łatwym do spalenia.

Almette była pierwszym wilkiem, który zachorował. I Delta podniósł alarm bardzo szybko potem. „Trzymać się z dala od siebie. Badać się regularnie i z pierwszym objawem zjawić się u medyka. Każdym, nie ważne jak małym.”

Niewiele wilków na początku się go słuchało. No. Teraz spora część z nich miała za swoje!

Potem był Ry. Staruszek zjawił się z problemami z połykaniem i co? I chory. Od razu na legowisko. Delta już wiedział doskonale że chorych będzie dużo, więc normalna sala przyjęć stała się nową izolatką, a izolatka normalną salą przyjęć. Lepiej oddzielić tych, którzy nie chorują, od tych, którzy są chorzy niż odwrotnie. Zwłaszcza przy tak agresywnej chorobie. Agresywnej w zarażaniu oczywiście.

Potem Xochi przytupał z Yolotlem. Oba wilki od razu wylądowały na izolatce, bo już na gardle było widać nalot. Delta był niezwykle zirytowany faktem, że wszystkie badania zaczynał w progu jaskini zaglądając innym do gardeł.

Potem pojawił się Mika, Moss, Laponia i Janka. Wkrótce po nich Myszka, Oxide, Rana i Kamael. Wilków robiło się coraz więcej, a miejsca nie przybywało. Talia była za to bardzo dzielna. Pomimo że dalej była szczeniakiem, i że Delta zabronił jej się zbliżać, działała dzielnie mieszając leki.

Ostatnim wilkiem w pierwszej fali była Voqqunzie. Świeża wilczyca w watasze, a już posmakowała niedoli choroby.

 

Spokój i cisza nie towarzyszyły Delcie od dawien dawna. Cisza? Co to? – mógłby się wszystkich pytać, bo pomimo trudności z mówieniem, wszyscy ciągle mówili. I ktoś chciał kogoś ciągle odwiedzać Czy słowa : BARDZO ZARAŹLIWA, omijały komórki mózgowe wszystkich wilków? Najwidoczniej. Ta wataha nie świeciła nigdy inteligencją, ale Delta nie przypuszczał, że aż tak.

Na jego szczęście i nieszczęście, miejsca trochę się zrobiło w dwa tygodnie po rozpoczęciu. Voqqunzie wyszła zdrowa z jaskini jako pierwsza. Potem wyszedł Yolotl, ale martwy. Prosto do grobu. No cóż. Szczeniakowi się nie poszczęściło. Delta nie miał za bardzo czasu o tym myśleć, bo Kamael dostał zawału w międzyczasie. Kto by pomyślał, że tego wilka zgarnie serce, nie duchota jakiej doświadczał. Chociaż to pewnie się jakoś mogło do tego przyczynić.

Xochi i Mika przeżyli. Trochę poturbowani i słabi, ale zdrowi, zostali wygonienie do wypoczynku w swojej własnej jaskini. Oxide i Rana były następne. No i dobrze, ich rodziny przestaną go gnębić! Chociaż Myszka pozostawała chora, więc co do tego Delta nie był pewien.

Janka, Moss i Ry wyzdrowieli następni. Ry wydawało się że wykorkuje, jednak śmierć zdawała się darować mu tym razem życie pozwolić mu jeszcze pohasać. Chociaż jakie to życie bez swojej miłości, samotnie w jaskini, z bólem stawów na starość.

Almette dalej leżała chora i słaba. Staruszce nie wiodło się dobrze. I dobrze nie powiodło się także Laponii, która zaraz także szła do grobu. Jej rodzina chciała pogrzebać ją sama, jednak Delta tylko spojrzał na nich jak na idiotów. Jej ciał najpierw spędziło trochę czasu w śniegu, jak każde inne ciało chorego. Nie ma bata, że Delta najpierw nie wymorduje bakterii, które na nim są. Jeszcze następnej epidemii tego świństwa mu brakuje!

I ledwo miejsce się znalazło, a już następne osoby wlewały się do środka.

– Eh… Talia… Czeka nas tu przeprawa przez mękę.–
–Czemu przez mękę? Przecież… to tylko mała epidemia.–
–Nie ta epidemia jest tą męką, a ci którzy są zdrowi ,a zdaje się że zdrowi nie chcą na długo pozostać…–

 

<CDN>

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Od Domino cz.3

W buroszarych oczach psa odbiło się jej własne spojrzenie. Przerażenie sytuacją, w którą zostało się wbrew woli wplątanym, bez szczęśliwego zakończenia na horyzoncie. Zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę kundla, nieprzerwanie patrząc mu się błagalnie w ślepia. Pies ostatecznie ustąpił i ucichł, ale jego ciało próbowało wcisnąć się spowrotem do budy, dużo dla niego za małej. Domino spostrzegła skutą na lód wodę w potłuczonej misce i ani kawałka jedzenia, nawet kości nie walały się nigdzie w pobliżu. Jeszcze raz omiotła wzrokiem nieznajomego i serce jej zadrżało. 


Minęło kilka chwil, gdy tak w milczeniu przewiercali się spojrzeniem, aż ciężar niepewności opadł i dławiąca cisza zaczęła stawać się spokojną, a potem nawet całkiem nudną. Pies, zrozumiawszy, że wilk nic nie zrobi, położył się na klepisku. Wilk, ku jego zaskoczeniu, zrobił to samo. I trwali tak, wsłuchani w świszczący zimowy wiatr śpiewający w kominach, aż jeden z nich nie przymknął powiek, zupełnie wyczerpany głodem i zimnem. 
Psa zbudził dopiero okropny trzask łamanych desek. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, czy tylko zorientowałem się, że na końcu jego łańcucha zwisa pojedyncza spróchniała deseczka, a buda leży rozrzucona po śniegu w drzazgach. Biały wilk, teraz za jego plecami, patrzył na niego z triumfem. 
Tymczasem łomot pękającego drewna wzbudził niemałą wrzawę tam na górze. Dobiegły ich zagłuszające się nawzajem krzyki wściekłości jakiegoś starszego mężczyzny. Domino pogoniła psa przodem w kierunku bramy. Drzwi do zaplecza sklepu otworzyły się z piskiem, na błękitnoszary śnieg padł oślepiający prostokąt ognia.
- A co do..-Stary, siwiejący, lekko otyły chłop wypadł na podwórze.- Ty mały pchlarzu! CHO NO TU!
Mógł tylko patrzeć, jak dwa niewyraźnie kształty znikają za winklem sklepiku.
Wybiegli na drogę, ślizgając się na lodzie. Pies rozglądał się w panice, rozumiejąc co się dzieje, uciekając przed hałasem, przed krzykiem i przed swoim rozwścieczonym panem. Nie pamiętał jak długo tkwił zamknięty na podwórku, wiedział jedynie, że zupełnie nie wie gdzie teraz jest. Nie znał świata poza swoją spleśniałą budą. Zobaczył jasny kształt, który przemknął mu nad głową w kierunku rzeki. Instynktownie obrał sobie to za cel, nie potrafiąc uspokoić paniki.
Tymczasem daleko za nimi stary wąsacz poprawił pomięty, oblany piwem frak, opinający jego śmierdzące od potu ciało i pomamrotał coś pod bulwiastym nosem.  Zdjął wełnianą, czerwoną czapkę i wygrzebał z niej kilka dzwoniących przedmiotów. Z pleców zdjął metalową lufę.
Wzbiła się na nocnym niebie, nie pamiętając niestety, jak jej białe futro potrafi lśnić w świetle księżyca. Przeleciała ponad wodą, pas drzew jarzył się niewyraźnie w ciemności. Skupiła się tylko na tej ciemnej wstędze na horyzoncie, ich ratunku i wybawieniu.
Huk.
Skrzydło Domino przyozdobiła karminowa wyrwa. Zaczęła pikować w dół.

Uciekinier dobiegł za linię lasu, cały zdyszany i wyczerpany gonitwą. Odwrócił się, licząc, że zobaczy jeszcze raz to spojrzenie triumfu na pysku białego wilka. Zobaczył jednak ciemny kształt człapiący po polach. Niosący swoją zdobycz z powrotem do jamy.

C.D.N

niedziela, 7 grudnia 2025

Od Domino cz.2

Domino słusznie przypuszczała, że jej podopieczna zmyśla z tą ciążą. Przepisała jej niezwłoczną wizytę u Frezji. Wadera co prawda młoda była i bez doświadczenia, ale nie powinno zaszkodzić. Na kimś się musi nauczyć przecież. Po pracy próbowała się dopchać do jakiegokolwiek zielarza, który mógł mieć to, co medykowi się wysypało. Mikaela niestety się pochorował...możliwe, że niedługo będzie potrzebować zastępcy, jeśli mu się nie poprawi. (Voqqunzie foreshadowing xd). Nawet gdyby chciał jej pomóc, nie mógł, jego zapasy też świeciły pustkami. 
- Dziwne, byłem pewien, że były jeszcze..- Złapała go fala duszącego kaszlu- Że miałem jeszcze z dwa korzenie.
- Zima nas nie oszczędza.- Domino próbowała przenieść jego uwagę na co innego, żeby nie czuł tak rozczarowania w jej głosie.
- Nie oszczędza.- Podniósł coś z dołka z ziemi, w którym trzymał swoje rośliny korzenne.-Dziwne.
Wadera zerknęła szybko na to, co trzymał. Kilka brązowych włosków wypłowiałego futra.
***
Las spowiła ponura, szarość zimowego popołudnia. Słońce zaszło szybko, jakby chciało uciec od przeszywającego kości chłodu i szybko wygrzać się gdzieś, pod ziemią, za linią horyzontu. Bezlistne sylwetki drzew stroiły bladoszare, mgliste niebo, chmury przysłaniały blask księżyca, nic na ziemi nie rzucało cienia. 
- Wioski, oczywiście, że z wioski.- Kopnęła przydrożny kamień prosto w kupkę brudnego śniegu. 
Widziała oczyma wyobraźni to oceniające spojrzenie, wspomnienia nie mogły opuścić jej myśli, ciągle biła się z poczuciem, że mogła to zrobić lepiej, gdyby tylko wiedziała, jak to wszystko się potoczy. Nic by jej tak nie uszczęśliwiło, jak możliwość cofnięcia się do poranka jeszcze raz. Niestety, mogła tylko pomarzyć o takich czarach, więc swoją drażniącą i uwierającą w tyle głowy sprawę musiała rozwiązać w bardziej konwencjonalny sposób: pójść po ten głupi imbir. 
I może wtedy przestanie jej być tak okropnie wstyd. 
Szum rzeki doszedł do niej niedługo po zapadnięciu zmroku. Przeszła po rozwalającym się pod łapami, butwiejącym mostku i bezszelestnym krokiem udała się w kierunku uliczki głównej. Na całej wsi stał jeden wyróżniającym się architekturą sklepik, który zamiast solidnej wapnowanej ściany z frontu posiadał ażurowy drewniany podcień, pod którym wystawiano produkty. Światła paliły się tylko na piętrze, co podpowiadało waderze, że właścicielka sklepu mieszka bardzo niedaleko, musiała być naprawdę cicho. Wcisnęła się ciasną bramą na podwórze budynku, na którym stał zardzewiały traktor zaparkowany pod płotem. Głębokie koleiny pełne zamarzniętych kałuż przecinały ziemię na ukos. Przeskoczyła nad wyrwami, jednocześnie bacznie obserwując sylwetki w oknach na piętrze. W tym skupieniu zapomniała zwracać uwagę na to, co ma za plecami. Do jej uszu dobiegło przeciągłe, gardłowe warczenie, podskoczyła jak poparzona. Za nią, w zbitej krzywo i w nieładzie budzie, leżał chudy jak kościotrup, smukły jak fretka pies. U jego szyi zwisał ciężki, pordzewiały łańcuch, dzwoniący ponurą balladę, jak tylko kundel podniósł się z błotnistego klepiska. Krótkie futro na jego grzbiecie stanęło dęba, był o krok od wszczecia alarmu, ale Domino nie potrafiła się zdobyć na poruszenie się choćby o krok, sparaliżowana strachem, instynktownie licząc na to, że bezruch uratuje jej życie.

C.D.N


czwartek, 4 grudnia 2025

Od Domino

Wysokie śniegi przysypały wejście do jaskini medycznej niemalże do połowy. Pomimo pozornej trudności w przechodzeniu, Domino spostrzegła, że ciepło dużo lepiej utrzymuje się, mając jakąkolwiek barierę przed wiatrem. Izba przyjęć była o wiele przyjemniejsza do przesiadywania niż samotna pusta jaskinia, z której wyprowadziły się już wszystkie jej dzieci, więc żeby nie popaść w zimowe przygnębienie zbyt głęboko, lubiła przychodzić tu, nawet jeśli z byle powodu. 
Otrzepała się na wejściu z drobinek lodu, westchnęła z ulgą.
- Ale nam się ładna zima trafiła tego roku. 
- Och, co? A, tak, ładnie.- Delta prawie oderwał się od przeglądania zapasów leków.
Był dzisiaj w wyjątkowo dziwnym humorze. Co prawda, zawsze był lekko oderwany od rzeczywistości i gdyby mógł to nie jadłby i nie pił, byle tylko zostawić sobie nieco więcej miejsca na pracę, ale dzisiaj czuć było nienazwane, ale drażniące jego skórę napięcie, które stroszyło mu futro na karku. 
- Dopiero ranek, a ty już wyglądasz, jakbyś przepracował dwa dni bez odpoczynku.- Westchnęła położna.
Delta posłał jej tylko przelotne, lekko żartobliwe spojrzenie, jakby wcale się tak bardzo nie pomyliła w przypuszczeniach, co podskórnie ją zirytowało.
“Temu to tylko kroplówkę podłączyć”- pomyślała. Zabawy z igłami to jednak nie jej konik.
-Myślałem, że masz wolne dzisiaj.- Mruknął, w tym czasie przesypał jakiś proszek z jednego słoiczka do glinianej miseczki. Miseczki autorstwa Domino oczywiście.- Nikt nie jest u nas w ciąży.
- To cię zaskoczę.- Podeszła bliżej, zaglądając mu przez ramię.- Brzoza od jesieni zarzeka się, że jest. Nie wiem z kim, nie chce mi zdradzić, ale ma symptomy.
-Symptomy? Tak jak 3 ostatnie razy…?
- M-może...ale zrozum, Brzoza bardzo chce zostać matką. Nie jej wina, że czasami nadinterpretuje pewne rzeczy, jeśli tak bardzo tego oczekuje.- Cmoknęła zmartwiona.- Ale tak. Jeśli tym razem też się pomyliła, będę musiała szepnąć słówko o wizytę do psychologa. 
Basior westchnął, jakby zgadzając się z koleżanką z pracy. Chwila ciszy pozwoliła jej przeczytać pożółkłe papiery w nieładzie porzucone na jesionowym blacie. 
-Nalotnik gardła…? -Wyrecytowała zbita z tropu.
Basior szybko położył łapy na notatkach, chciwie ich strzegąc, a flakon z zielonkawym płynem upadł potrącony bokiem do miski.
-Oj, ahh!.- W panice próbował uratować recepturę. - Świetnie…kto teraz będzie potrzebował proszek na wymioty w maści na odleżyny. 
- Coś się tak rzuciłeś na te kartki no, ajj.- Próbowała też jakoś pomóc.- Nie było potrzeby tak reagować.
- Nie było potrzeby czytać prywatnych notatek.- Parsknął medyk, trąc łapą o skroń.- Stoisz za blisko.
Waderę odtrąciła nieuprzejmość przyjaciela, zwykle się tak nie zachowywał. Szkoda było leków, fakt, ale niesprawiedliwie przecież było się na niej tak wyżywać.
- Dobrze, przepraszam.- Pokręciła głową, nie chcąc dolewać oliwy do i tak piekącego ją ognia.-  Ale nie ma tego złego, na pewno masz zapasy na zimę. Zawsze masz.
- Tego proszku? A widziałaś, żeby imbir u nas rósł? 
-Delta..- Syknęła na niego trochę za głośno, wzbudziła zainteresowanie wszystkich pacjentów w leżakowni. Szybko ściszyła głos, zażenowana.- Więc skąd ty masz ten imbir?
Basior posłał jej kolejne spojrzenie, jakby niedowierzając jej zdolnościom dedukcyjnym.
-Z wioski. Mają tam taki sklepik spożywczy. - Czuła, że miał coś na języku dużo bardziej ciętego, ale powstrzymał się, widocznie zmęczony. 
Spojrzenie wilczycy przeleciało ponad zimowy krajobraz zaśnieżonych sosen prosto na szare kłęby dymu unoszące się z odległych o kilka kilometrów kominów. 
Obiecała sobie, że pójdzie tam po wizycie Brzozy. I po tym jak nakarmi siłą tego markotnego fuflona. 

CDN

niedziela, 30 listopada 2025

Podsumowanie listopada!

Kochani,
prawie dziś zaspałem. To znaczy, nie, że rano, tylko teraz, wieczorem! Zamiast wygłaszać podsumowanie miesiąca, ułożyłem się do snu w swoim wygodnym kąciku i dopiero Legion przypomniał mi, że poddani... to znaczy, towarzysze, czekają z utęsknieniem na rozdanie tegomiesięcznych honorów. Oto więc ziewam i jestem, staję przed Wami z łapamo pełnymi wieści. Trzymajcie się w tej Chabrowni.

Oto podium miesiąca:
Na pierwszym miejscu potężna Yrsa z 2 opowiadaniami, 
a na drugim Dalia, Delta i Xiv, co do tego nikt chyba nie miał Wątpliwości (hehe), z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaEilertMisungKoyaanisqatsi oraz Szkliwo.

Gratulacje i zgłaszajcie się po swoje punkty! A teraz dobranoc i do zobaczenia za miesiąc...

                                                                   Wasz samiec alfa,
                                                                        Agrest

Od Dalii - "Pijany na koniec miesiąca" cz. 13

Za ciemnych, ciemnych nocy, 

Na polach, po północy, 

Za porannego wrzasku,

W lesie o słonecznym brzasku,

Ciało jedno w ziemi drgało, 

Pośród śniegu sobie spało.


Pióra we wszelkie strony,

Odstawały w wielkie piony,

Oczka uchylone słabo

"Niech cię słońce, stara babo."

Zebrać musiał siebie cały

A to przecież trud niemały!


Pijak marny w niedoborze

Wody, chęci, "Niech cię boże,

Niech cię za kac przeklną słoje,

Dajże żyć mi życie moje"

Mruknął do się Kaj zaspany,

wyglądajac jak bałwany.


Śnieg otrzepał z piórek swych,

Pozbywając myśli złych,

Ruszył dalej gdzie go nogi,

Ponieść mogły w znane drogi.

Co by  mógł się napić wiele

Zapić smutki w swoim ciele.


I tak w baru wstąpił progi,

Zakłucając spokój błogi.

Barman wzrok mu rzucił wrogi.

Ktoś go popchnął po podłogi.

I już zaraz wilcze słowa,

Zabawiały go od nowa.


Posadzili go przy barze,

Dali mu dwa drinki w parze,

Powiedzili "Pij do dna.

co byś dziś nie płacił cła"

"Ja zpałacę, pijże," pił.

"Bo inaczej będę bił."


I pod presją w środku dnia

Kaj upity był jak pchła,

Czkał, potykał się o szczudła

Picie, jego łaski źródła.

I tak znowu w śniegu dziób

Jakby jakiś marny drób.


I była też Miodełka

Piękna jak miotełka

I głos Mezularii

Bardzo dobrej partii

I obie stały nad nim, całkiem zawiedzione

I jego zachowaniem pióra najerzone


I potem opowiedzą, wszystko jak należy

Misungowi oraz Eilertowi, królowi talerzy

Jak to Kaj pijany w cztery świata strony

Mówił do nich "Kawko, jestem napalony."


Oh Kaj drogi nasz pijaku,

pijże więcej, stary ptaku.

Pijże miesiąc, a wątroba?

Niech nie tyka jej choroba.


<CDN>


Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce - Epidemia" cz. 9


Zamknij dobrze drzwi
Zarygluj okna

Noc i dzień. Jak dwie twarze tej samej monety. Jak dwa pióra na tym samym pawiu. Jak dwie chmury na rozległym niebie. Jak zachód i wschód. Północ, południe.

Dalia… jej głos zawsze roznosił się wrzaskiem po lesie.
Talia jedynie przechylała głowę na bok, jej oczy pełne ciekawości.

Dalia biegała całe dnie po polach i łąkach, jej łapy znajdując kamienie i polując na ryby.
Talia chodziła za ogonem Delty i wygrzebywała z ziemi korzenie, zbierała zioła i uczyła się medycyny.

Dalia ćwiczyła walkę, agresja w jej sercu i jej nerwowość wykorzystane w biegu i skoku.
Talia ćwiczyła mieszanie leków, jej spokój i nieśmiałość znikając w kubkach kremów.

Łapy Dalii były pewne w walce. Łapy Dali były silne i dobrze zbudowane, ciągle w biegu, ciągle w ruchu.
Łapy Talii były pewne w swojej własnej racji. Łapy Talii były delikatne, miękkie od ziół, ciągle w ruchu, ciągle w mowie.

Talia była jak ten księżyc. Jak noc. Spokojna i cicha, mówiąca tylko śpiewem ptaków, kiedy wszystko wokół milczało.
Dalia była jak to słońce. Jak dzień. Głośna i porywista. Ciepła, ale energiczna, w biegu i pośpiechu, jak słońce po niebie.

I Delta stał i patrzył na nie obie i kwestionował, kto mu pozwolił na stare lata zająć się dwoma szczeniakami… Kto? Delta był zmęczony. Czy to już wiek czy to znowu fakt, że jego dni wypełnione były pytaniami o życie i świat. Może to był Agrest, który magicznie odmłodził się w oczach, ale nadal ubolewał na swoje własne serce. Może to było jego własne serce pragnące pożegnać się z tym światem, ale jednocześnie nie zgadzające się z nadchodzącym losem.

Jaskinia medyczna pachniała ziołami i śmiercią. Czyli tym co zawsze, tym co zwykle. Kto by pomyślał, że w ciągu jednego dnia coś mogłoby się zmienić. A jednak coś się zmieniło. Jaskinia była … pusta. Jesień i zima traktowały wszystkich jak swoje drobne dzieci, delikatne listki na wietrze, które nie zasługiwały na ciężkie traktowanie.

Delta rzadko kiedy miał szansę na wolną chwilę, ale teraz? Dzisiaj? Kiedy jaskinia stała pusta, Talia przysypiała na posłaniu obok stołu z ziołami. Delta mógł odetchnąć i zostawić w jej prawie dorosłych łapach jaskinię na chwilę. Mógł… pójść na spacer.

Skorzystał z tego. Pozostawił jaskinię za sobą i odwiedził miejsce tak bliskie jego sercu, a którym dawno nie był. Delta przysiadł na kamieniu, wielkie, gołe drzewa wznoszące się do nieba. Ich gałęzie patrzyły na niego ze zniecierpliwieniem, ale Delta nie zwracał na nie uwagi. Gerania zjawiła się niedługo potem.

By do środka chat
Nie miał wstępu nikt

–Wolny dzień? – jej głos był echem w głowie Delty. Medyk nie spojrzał na nią, jego wzrok był skupiony na niebieskim niebie o wyjątkowo omdlałym kolorze.

–Wolny czy nie. Spokojny. – odparł. Jego własny głos rozniósł się po lesie jakby coś go nagłaśniało. Ten lasek zawsze tworzył sobie iluzje, straszne czy słodkie, zawsze były, jak ten cień wiszący nad szyją jak gilotyna.

– Spokojny… Nie długo…– Gerania uśmiechnęła się, jej oczy smutne. Delta nie spoglądał w jej kierunku. Dobrze wiedział co oznacza taka cisza. Kiedy się pojawiała… za każdym razem kiedy się pojawiała…

– Trzeba korzystać, póki mogę. – Delta przyznał. Niewiele dłużej spędzał czas z dawną znajomą. Coś popędzało go powrotem do domu, do jaskini medycznej. I kiedy zjawił się w progu przywitała go zmieszana Talia i Almette na trawiastym łóżku. Mech i słoma uginały się pod jej potężnym, ale starzejącym się ciałem. Wadera uśmiechnęła się, jej oczy nieco zamglone bólem. Delta przyjrzał się jej lepiej… Znał chorobę, która ją zaatakowała…

–Talia.. Wyjmij kartkę… Mamy problem! – Delta zmarszczył nos i spojrzał na Almette ponownie. Wadera spoglądała na niego wielkimi oczętami, zmartwiona jego słowami.

–Jaki problem? – Jej głos był zardzewiały i wychodził z trudnością, ale nikt jej nie odpowiedział. Delta zniknął z Talią w kąciku medycznym, pozostawiając Almette z jej własnymi myślami.

Odpędź mroczne sny 
Nie słuchaj głosów
Co wołają, byś
Poszedł z nimi w nocy

<CDN!>


piątek, 28 listopada 2025

Od Xiva CD. Yrsy – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.20

》* 。• ˚ ˚˛ * 。° 。 •˚《

Głos Yrsy wydawał się odległy, ledwo dotarł do uszu Xiva, ale wilczę nie miało wątpliwości, że usłyszało swoją boginię. Informacja ta była słodko-gorzka: nie było przynajmniej samo w tym świecie, tylko ze wszystkich wilków Yrsa powinna być tu najmniej. To nie było dla niej miejsce. Ona powinna być w norze i wygodnie spać.

Próbowało ją znaleźć, podążyć za głosem, który no nawoływał. Niewiele to dało, zważając na to, że choć widoczność wcale nie była ograniczona, niczego w tym wymiarze nie dało się dostrzec. Tak jakby horyzont był tylko iluzją, za którą chowa się rzeczywistość. Wilczę postanowiło się odezwać.

– Yrsa? – zawołało z ciężką dozą niepewności w głosie. – Jesteś tutaj?

Cisza, nieprzerwana nawet szuraniem pazurów o ziemię. Coś jakby błysk obecności, wiatr utworzony machnięciem ogona, ale te doznania szybko się rozmyły i Xivo nawet nie było pewne, że w ogóle je zarejestrowało. Równie dobrze mogły być to tylko halucynacje.

– Yrsa? – Wilczę próbowało powtórzyć swój krzyk jeszcze głośniej, choć prędzej jeno głos rozpłynął się niczym krew w wodzie aniżeli poniósł się po najbliższej okolicy.

To bez sensu, pomyślało do siebie. Musiało mi się wydawać, przecież Yrsy by tu nie było! Gdzie ona w takim miejscu… Ale przecież słyszałom jej głos. Czy ona też mnie słyszała? Nawet jeśli… jak się znajdą? Xiv nic nie widziało poza bielą i czaszkami, żadnego śladu innego wilka, żadnych wizji ciemnego futra. Tylko biel, czaszki i pustka gorsza od tej tlącej się w jeno sercu.

Nie no, żart, jeno serce nie było wcale takie puste. W szczególności teraz, gdy wypełniała je miłość do Yrsy.

Znaczy, co-

Xiv potrząsnęło głową, wyrzucając z siebie myśli łamiące czwartą ścianę. Nie potrzebowało w tym momencie załamania nerwowego wynikającego z kryzysu egzystencjalnego.

Rozejrzało się po raz kolejny, jakby miało to cokolwiek zmienić w otoczeniu; tak jak człowiek kilka razy z rzędu zagląda do lodówki, bo a nuż widelec magicznie pojawi się coś nowego. Szczątki nadziei dla atramentowego żywego trupa namówiły go do zawołania ponownie, ostatnia szansa.

– Yrsa!

Wilczę samo nie potrafiło określić, co mu odpowiedziało.

Yrsa?

Od Yrsy - Zima i ten, co ją rozprasza




Zima przyszła cicho.


Nie tak jak ta z jej północy - nie drąc nieba na strzępy, nie szarpiąc świata wściekłym wichrem. Przyszła miękko. Śnieg spadał lekkimi płatkami, tańcząc nad ziemią Watahy Srebrnego Chabra jak drobne, białe ćmy. Las oddychał równo. W jaskiniach tliło się ciepło, młode wilki drzemały, starszyzna mruczała coś półprzytomnie przez sen.


Wokół panował spokój, jakiego Yrsa wciąż nie potrafiła przyjąć. Zbyt wiele zim w jej życiu wyglądało inaczej.


Szła powoli, zostawiając za sobą ślady, które znikały po chwili, zasypywane świeżym puchem. Nie bała się zgubić, znała już te lasy, wiedziała, gdzie prowadzą ścieżki, gdzie strumień zamarza cienką warstwą lodu. Ale mimo tej znajomości czuła się jak ktoś, kto przychodzi z innego świata i jeszcze nie zdążył nauczyć się nowego języka zimy.


Ta tutaj była łaskawa.

A ona pamiętała tylko te, które nie były.


Północne zimy nie miały miękkości. Były ciężkie, ostre, nieokiełznane. Tam śnieg nie sypał - on ciął po oczach. Tam mróz nie szczypał - zapadał się w ciało aż do kości. Tam wiatr nie śpiewał - wył jak coś, co chce wilka połknąć. Tam nikt nie mógł pozwolić sobie na zawahanie, bo zawahanie kosztowało czyjeś życie.


Yrsa zatrzymała się na wzgórzu i spojrzała przed siebie. Świat był biały, ale nie w ten sposób, który znała. Tutaj biel nie była groźbą. Była spokojem.


— To nie moja zima… — wyszeptała sama do siebie.


A jednak ciało pamiętało tamtą, bardziej niż chciała. Każdy jej oddech był jak przypomnienie. Każdy dźwięk gałęzi pękającej pod ciężarem śniegu brzmiał jak echo dawnych krzyków. Im dłużej wędrowała, tym wyraźniej wracały obrazy, które zwykle udawało jej się zasypać codziennością.


Widziałą ojca, jak stąpał przede nią po śniegu, zostawiając głębokie ślady.

Matkę, która tuliła ją, kiedy mróz był zbyt silny, by zasnąć.

Rodzeństwo, które śmiało się nawet wtedy, gdy ich łapy zgrabiały od zimna.


I widok, którego żaden czas nie potrafił przytłumić - biel przesiąknięta czerwienią.


Zimowy wiatr musnął jej policzek. Zamarła na chwilę, bo przypomniał jej tamten, ostry i surowy. Ale to nie był tamten wiatr. Ten niósł zapach sosny, mokrego mchu i dalekiej rzeki. 


A mimo to w środku poczuła znajomy ucisk.

Zima, choć inna, wciąż ją bolała.


Najchętniej przeszłaby przez nią zamkniętymi oczami, tak, by nie musiała czuć ani wspominać. Marzyła, by zima tym razem przeszła szybko, by nie zdążyła zranić. Chciała wiosny, nawet jeśli dopiero się do niej przyzwyczajała. Ciepła, w którym nie trzeba czuwać. Zapachu ziemi, która nie chce nikogo pochłonąć. Światła, pod którym mogłaby zobaczyć siebie i nie odwrócić wzroku.


— Może kiedyś… — mruknęła cicho.


Może kiedyś przestanie bać się, że zima znów coś jej zabierze.

Może kiedyś przestanie bać się siebie.


Jeszcze chwilę milczała, pozwalając, by śnieg siadał na jej grzbiecie. Czuła jego ciężar, ale nie był to ciężar tamtej zimy. Był zwyczajny. Łagodny. Możliwy do zniesienia.


Dopiero gdy poczuła, że jej samotność zaczyna przelewać się poza własne granice, drgnęła.

Ale było już za późno.

Usłyszała krok.


Nie odwróciła się. Wiedziała, kto potrafi chodzić po śniegu tak nieporadnie, że każdy krok brzmi jak pytanie.


— Yrsooooo — jęknął głos, który potrafił być jednocześnie dziecinny i nosić w sobie ciężar czegoś bardzo starego. — Wiedziałaś, że jak się wyjdzie w taką noc, to albo duchy znajdziesz, albo mnie?


Yrsa uniosła powoli wzrok, choć nie na niego. Odetchnęła lekko, jak ktoś, kto spodziewał się, że cisza nie potrwa długo - i miał rację.


— To nie jest noc sprzyjająca spotkaniom — odparła spokojnie, niemal łagodnie, bez cienia ostrości.

— A na co jest noc? — Xiv przysiadło obok niej z naturalnością właściwą tylko jemu. — Bo jak trzeba, mogę zapytać paru duchów, czy pozwolą zrobić z niej dzień. Albo lato. Albo pięć minut wiosny.

— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała miękko. — Świat wystarczająco często się zmienia bez naszej ingerencji.

— Szkoda. Jeden duch ostatnio i tak się nudził. Mówił, że może poudawać zachód słońca. Albo świt. Albo… kwitnienie kwiatów.


Jego lekkość była jak ciepło, które topi pierwszą warstwę lodu - nie nachalnie, a po prostu przez samo istnienie.

Przez chwilę milczeli. Xiv nie zagadywało jej natrętnie. Patrzyło na śnieg, jakby czytało w nim historie, które nikt inny nie widział.


— Ty boisz się zimy — stwierdziło nagle, z zaskakującą delikatnością. — Ale nie tej tutaj. Tamtej. Tej, co cię ukształtowała… i nadwyrężyła.


Yrsa nie odpowiedziała od razu.

W przypadku jej milczenia to była odpowiedź.


— Wiesz… — podjęło Xiv cicho. — W zimie jest sekret. Ona nie chce nikogo skrzywdzić. Ona po prostu… nie rozumie. I czasem trzeba jej powiedzieć: „hej, spokojniej”.

— Obawiam się, że mój wpływ na pory roku jest raczej symboliczny — odrzekła łagodnie. — A zima bywa nieustępliwa, nawet wobec najbardziej racjonalnych próśb.

— To ja powiem za ciebie — Xiv rozjaśniło pyskiem w szerokim uśmiechu. — Mam dobre kontakty z tymi, co nie oddychają. Śnieg też kiedyś miał problem z oddychaniem. Pogadaliśmy.


Yrsa parsknęła cicho.

Subtelnie, ale jednak.


Xiv odwróciło łeb w jej stronę - wtedy jego oczy nie były już żartobliwe. Były miękkie, przenikliwe.


— Nie chcę, żebyś przechodziła przez zimy sama — powiedziało. — Nawet jeśli wolisz samotność, mogę iść obok. Dyskretnie. Tak, żebyś mogła udawać, że mnie nie ma.

— To dość nietypowa propozycja — zauważyła z lekką ironią, ale bez złośliwości.

— A ja jestem nietypowy — Xiv wzruszyło ramionami, zadowolone ze stwierdzenia faktu. — I lubię, jak ktoś jeszcze potrafi widzieć świat. Nawet jeśli chwilowo patrzy na niego przez śnieg. Bo w tobie i tak jest wiosna. Gdzieś. Wiem takie rzeczy.


Yrsa spojrzała w bok. Nie uciekająco, raczej jak ktoś, kto rozważa słowa, których się nie spodziewał.


— Lęku nie pozbywa się z dnia na dzień — stwierdziła spokojnie. — Ale być może można nauczyć się go… nie karmić.

— O! To brzmi mądrze. Jak coś, co powinienem sobie zapisać! — Xiv ożywiło się i podskoczyło lekko. — Tylko nie mam czym pisać, i nie mam gdzie, i nie zapamiętam. Ale i tak świetne!


Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie.

To było więcej, niż zwykle pozwalała.


Śnieg padał dalej, ale nie osiadał jej na karku tak ciężko jak wcześniej. Coś w niej drgnęło. Nie od razu wiosna. Ale zalążek czegoś, co mogłoby kiedyś zakwitnąć.


Xiv podniosło się.


— Chodź — oznajmiło radośnie. — Nie dlatego, że musisz. Dlatego, że ja mogę się przewrócić, a jak się przewrócę, to pociągnę cię za sobą, i chcę mieć świadka.

— Twój sposób rozumowania jest… osobliwy — zauważyła z łagodnym politowaniem.

— Dziękuję! — odparło z dumą.


Ruszyła pierwsza.

A potem on, tuż obok, w swoim niezdarnym rytmie.

Szli przez śnieg.

Xiv poskakiwało, potykało się, łapało płatki pyskiem, a każdy jego odgłos był jak drobne, jasne światełko odbijające się w jej wewnętrznym mroku.

Yr­sa patrzyła ukradkiem. Nie raz.

Nie dwa.

Zaczynała rozumieć.


W pewnym momencie Xiv zatrzymało się przed nią, pochylając głowę lekko na bok.


— Wiesz… nie trzeba być twardym jak lód. Lód pęka. Zawsze. — Głos miało cichy, jakby z troską. — Czasem wystarczy pozwolić komuś być obok. Nie żeby cię zmienić. Tylko żebyś nie niosła wszystkiego sama.


Yrsa spojrzała na nie długo, uważnie.


— To niełatwa sztuka — powiedziała spokojnie. — Dopuszczenie kogokolwiek zbyt blisko bywa ryzykowne. Dla obu stron.

— Ryzyko jest fajne! — Xiv rozpromieniło się. — A jakby co, jak się rozpadniesz, to cię pozbieram. Znam się na składaniu… różnych rzeczy.


Powinno zabrzmieć przerażająco.

Ale nie brzmiało.

Raczej… uczciwie.


— Jesteś doprawdy… jedyny w swoim rodzaju — stwierdziła Yrsa.

— Wiem! — zawołało Xiv z entuzjazmem, podskakując. — I lubię to!


Zrobiła coś, czego zwykle sobie odmawiała.

Pozwoliła, by uśmiech uniósł jej kącik pyska odrobinę wyżej.

Zrozumiała wtedy, że może ta zima nie musi być jak wszystkie poprzednie.

Może wcale nie musi przez nią przechodzić samotnie.

Może ta lekka, niewinna radość Xiva - ten jeno świergot, to jeno obce ciepło - jest dokładnie tym, czego przez lata jej brakowało.


Równowaga.

Światło obok cienia.

Ciepło obok mrozu.


Nie powie tego na głos.

Jeszcze nie.


Ale gdy Xiv znów potknęło się o własne łapy i roześmiało się głośno, a ona ruszyła dalej obok niego, poczuła coś, co nie bolało.


Coś, co mogło kiedyś stać się wiosną.


Może ta zima naprawdę była początkiem.

Bo pierwszy raz od dawna nie była w niej zupełnie sama.


czwartek, 13 listopada 2025

Od Yrsy - Pod Zimowym Dębem




 Las był tego dnia cichszy niż zwykle.

Nie milczący - nie, to nie była cisza martwa - ale ciężka, głęboka, jakby wszystkie istoty zamieszkujące tę krainę wstrzymały oddech, widząc, że Yrsa krocząca przez mrok ma w sobie coś… innego. Coś cięższego niż mgła, a jednocześnie bardziej kruchego niż szron o świcie.

Szła wolno, jej łapy zagłębiały się w miękką, wilgotną ziemię. Zapachy zimowego lasu otulały ją jak stary koc: mokra ziemia, mech pod śniegiem, gnijące liście, które nie zdążyły zniknąć przed mrozem.

Wkrótce dotarła do miejsca, które znała dobrze.

Do dębu.

Starego, złocistego dębu, którego korzenie oplatały wzgórze niczym olbrzymie, drewniane węże.
Stał nagi, pozbawiony liści, a jego gałęzie sterczały czarne i surowe, jak kości starca wyciągnięte ku niebu.
Wiatr szarpał je lekko, ale on nie drżał.
Był większy niż wszystko, co znała z północy. Żadna tundra, żaden samotny krzak nie znał takiej potęgi.
A on stał od wieków, bez lęku, bez pośpiechu.

Yrsa podeszła bliżej.
Jej oddech unosił się w powietrzu ciężko, jakby niósł nie tylko powietrze, ale i ból, i tęsknotę, i pytania, których nigdy nie wypowiedziała.

Usiadła pod dębem.
Oparła bok o jego korę - chropowatą, zimną, pachnącą deszczem i starością, ciemną jak krwisty bursztyn.

I wtedy zaczęła mówić.
Cicho. Najpierw do siebie.
Potem do niego.
Do drzewa, które jej nie odpowie. Do drzewa, które jedyne, co potrafi, to stać.

O mój dębię złoty dębię… — szept wyrwał się z jej gardła sam, jak westchnienie. — Powiedz mi, co czynić, żeby twardo stać na ziemi i nie bać się zimy…

Gałęzie dębu zadrżały lekko.
Nie od liści, bo tych nie było.
Od zimy, od ciszy… albo od niej samej, odbijającej się echem w pustej koronie.

By nie łamać się na wietrze, kiedy wieje srogo… i ku słońcu ciągle wzrastać mimo niepogody…

Podniosła łeb, spoglądając w górę - na gołe konary, które rysowały na niebie pajęczą sieć.
Jak on to robił?
Jak znosił burze, pioruny, mrozy, susze?
Jak nie pękał, nie umierał, nie uginał się?

Daj mi siłę, aby przetrwać wzloty i niedolę… — jej głos drżał, jakby słowa te coś z niej odrywały. — Bym ja korę twoją przywdziać umiała… grubą skórę…

Musiała odwrócić wzrok.
Łzy paliły ją pod powiekami, choć nikt ich nie widział.
A tutaj… mogła.

Daj mi siłę, żebym sprostała wichrom i pożogom… — westchnęła ciężko. — Bym potrafiła swe korzenie zapuścić głęboko…

Zamknęła oczy.
Widziała przeszłość - migające braterstwa, utracone futra, cienie bliskich ginących w śniegach.
Widziała teraz - tę dziwną, cichą watahę, która nie wymagała niczego poza obecnością.
Widziała przyszłość - pustą. Jeszcze niewypełnioną.

Co mam zrobić, żeby głowę nieść wysoko… — szept stawał się coraz niższy, coraz bardziej zmęczony. — Żeby świat, po którym kroczę, cieszył moje oko…?

Wokół było zimno.
Śnieg oprószył jej futro.
Szron zatrzepotał w powietrzu jak drobinki szkła.

A ona była zimą.
Wędrującą, zagubioną, zbyt ostrożną, by naprawdę poczuć wiosnę.

Przytknęła czoło do kory dębu.
Głęboko wciągnęła powietrze.
Zimowy las pachniał życiem tak intensywnym, że aż bolało, bo w zimie życie jest ukryte, ciche, ale niezwykle uparte.

Daj mi mądrość, żeby wybrać zawsze dobrą drogę…

Czuła drżenie swojej klatki piersiowej.
Czuła ciężar, który nosiła od lat.
Czuła pytania, których nikt nie miał jej odpowiedzieć.

Żeby zbytnio nie zabłądzić… znaleźć chcę za rogiem… — końcówka zabrzmiała jak modlitwa.

Nie do bogów.
Nie do duchów.
Nie do przodków.

Do drzewa.

Do ziemi, która trwa, gdy wszystko inne przemija.
Do korzeni, które nie boją się ciemności.
Do ciszy, która nie ocenia.

Dąb nie odpowiedział.
Nie poruszył się więcej.
Nie wydał dźwięku.

Bo nie musiał.

Yrsa westchnęła.
Choć drzewo niczego jej nie powiedziało, w ciszy poczuła coś, czego nie czuła dawno.

Że nie musi odpowiadać nikt, by zrozumieć siebie.
I że siła nie zawsze jest darem.
Czasem jest decyzją.
Dniem.
Chwilą.
Oddechem.

Ułożyła łeb na korzeniach dębu.
Były zimne, ale przestały ją ranić.

I choć dąb niczego jej nie powiedział…
Yrsa podniosła głowę trochę wyżej niż wcześniej.

Bo nawet zimowe milczenie potrafi nauczyć,
jak stać mocniej.
Jak rosnąć.
Jak nie bać się zimy.

piątek, 31 października 2025

Podsumowanie października!

Drodzy!
Jak głosił poeta i wielki wieszcz polski... mniej więcej tak: Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie? Co to będzie!
W takiej atmosferze więc kończy nam się październik, pełny głębokich ciemności i smagania wichrem zmarzniętych ździebełek traw o trzeciej nad ranem. Na szczęście zegarków tu nie mamy i nie musimy kłócić się między sobą, czy zmiana czasu to dobry, czy zły wynalazek. Przypominam, że wraz z dniem pierwszym listopada w WSC nastaje ziiima! A w międzyczasie...
Niech księżyca jasność blada
Szczelinami tu nie wpada. 
Tylko żwawo, tylko śmiało.
Oto nasze małe (dosłownie) podium miesiąca!

Na miejscu pierwszym YrsaTalia oraz Xiv z 1 opowiadaniem,
i tyle, koniec, gdzie się patrzysz, co? Zwycięzców miesiąca mam wyżej!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaEilertMisungKoyaanisqatsi oraz Szkliwo.

Gratulacje dla wszystkich październikowych pisarzy! Wypijmy za Waszego niezłomnego ducha!

                                                                   Wasz samiec alfa,
                                                                        Agrest

Od Talii (Od Kaja) - "Pijany na koniec miesiąca" cz. 12

Koyaanisqatsi. Takie wdzięczne imię, które otrzymal od matki. Piękne, dźwięczne. Takie znamienite, jakby miała dla niego ta kobieta jakieś plany. A tu okazało się, że Kaj był nie tylko leniwy, ale też dureń. Eh. Sam siebie bym durniem nie zazwał! Ale sporo wilkow tak do mnie mówi. Parszywce. Nie dosięgają mi do moich pięknych stópek! Nie znają sie. Ja jestem wilki i ... ja jestem pijany.
Pijany jak zwykle i zamknięty we własnej głowie, w którą Misung wkładał magiczne wierszyki ostatnio, które teraz tak mi krązą tam i mnie męczą. Jak tak można! 
Znalazłbym Miodełkę, może. Kuci mnie żeby się z kimś przespać, ale ... mała szansa z tym niebieskim ptakiem. Ona jest wariatką i nie chce takiego przystojniaka jak ja! A szkodza, dzieci byłby ładne. Ładniejsze, niż dzieci tego... durnia Szkliwa. Ha!
Mezularia się nie da. Ona sypia z wilkiem. I niech ją by wilk zjadł na zawsze! Za to że mnie nie chce! Za to że nikt mnie nie chce.
Bo co mi jeszcze zostało? Spanie z tym... Eilertem? Z facetem?! I jeszcze czego! Brzydki i głupi jest. nie to co ja. Ja zasługuję na ładną kobietkę! Mezularia i Miodełka nie pasują do tego opisu, bądźmy szczerzy! Kawka... Kawka by sie nadawała. Dlaczego musiała kochać tego idiotę...

- Jeszcze jedno piwo! - zawołał do karczmarki. 
- Nie mamy piwa idioto! - podała mu spirytusu. Może być! 

Od Yrsy - Duchy przodków




Las spał inaczej tej nocy.

Nie był to sen spokojny, lecz czuwający jak oddech starego boga, który drzemie, ale słyszy każdy szept.

Mgła pełzała między drzewami, gęsta i srebrna, rozświetlana przez blady blask księżyca.

Nie było wiatru. Nie było też ptaków.

Tylko cisza - głęboka, jakby zamarła w niej sama ziemia.


Yrsa stąpała powoli przez wilgotny mech, każdy jej krok rozlewał się cichym pomrukiem wśród korzeni.

Powietrze pachniało ziołami - szałwią, jałowcem, mchem i krwią wspomnień.

Była Noc Dziadów.

Ta, w której granica między światem żywych a umarłych staje się cienka jak pajęcza nić, i wystarczy szept, by ją przebić.


Na skraju polany czekało Xiv.

Stało nieruchomo, jak cień wśród cieni - jeno sierść, ciemna jak atrament, zlewała się z nocą.

Jedynie oczy błyszczały w blasku księżyca, jak dwa kawałki szkła, w których odbijało się coś starszego niż czas.

Nie powiedziało nic, gdy Yrsa do jeno podeszła.

Nie było potrzeby słów.

Wiedzieli, po co tu przyszli.


Zatrzymali się pod starym jesionem - drzewem, którego konary wyglądały jak szpony chwytające niebo.

Ziemia wokół była wilgotna, pachniała życiem i śmiercią zarazem.

Yrsa pochyliła głowę i zamknęła oczy.

— Nam Przodkowie odpowiedzą — wyszeptała. — Bo już wiedzą… niech nas wiedzą…


Słowa zadrżały w powietrzu jak modlitwa, której echo nie potrzebuje odpowiedzi, by być wysłuchane.

Gdzieś w oddali zaszeleściły liście. Nie od wiatru a od obecności.

Ziemia pod łapami drgnęła, jakby coś pod nią oddychało.

Xiv przymknęło oczy, czując, jak przestrzeń wokół gęstnieje, jak noc staje się czymś więcej niż tylko ciemnością.

Było przecież wilkiem śmierci. Znało to drżenie.

To była brama.


I wtedy pojawiły się one.


Nie przyszły z mgły. Nie z nieba.

Po prostu były - stare wadery i basiory, o sierści jak popiół i oczach jak bursztyn.

Ich sylwetki migotały, raz wyraźne, raz ulotne, jakby wciąż decydowały, czy chcą zostać zauważone.

Nie było w nich strachu. Była duma.

Była pamięć.


Yrsa uniosła łeb.

Poczuła, jak serce bije wolniej.

Jak coś większego od niej samej obejmuje ją jak ciepły cień.

— Stara wiedza, wiedza lasu… wiedza grzybów, wiedza czasu… — wyszeptała, a słowa same wypływały z jej gardła. — Z ziemi, wody, słońca, skały… od zarania doskonały…


Cienie przybliżyły się.

Wokół zaczęły migotać świetliki - jak dusze maleńkich istot, które też przyszły słuchać.

Las szeptał.

Ziemia nuciła.

A gdzieś pomiędzy nimi brzmiały głosy tych, co byli przed nimi.


„Bez nas to skóra i kości…

Bez kolebki i tożsamości…”


Echo drżało w ich uszach. Nie był to głos jednego ducha. To była pieśń Rodu.

Xiv uniosło łeb, a jeno żółte oczy odbijały światło księżyca niczym dwie latarnie wśród mroku.

Nie było przestraszone. Było spokojne.

Tu, wśród duchów, czuło się jak w domu.


Yrsa przymknęła oczy.

— Jesteśmy Wami — wyszeptała. — Pradziadami. W tym, co kochamy. W tym, co czynimy. Podlewam, co sprzyja wraz. Wasza wiedza, wiara Wasza… swoją moc mi, Rodzie, daj.


Wtedy wszystko ucichło.

Cienie zastygły. Świetliki przestały tańczyć.

A potem… ciepło.

Nie ognia. Nie ciała. Ducha.

Jakby całe powietrze zaczęło pulsować jednym, spokojnym rytmem, jak wspólne serce dawno zmarłej watahy, która teraz oddychała razem z nimi.


Xiv zrobiło krok w stronę Yrsy, ich barki musnęły się lekko.

Nie spojrzeli na siebie.

Nie musieli.

Oboje czuli, że coś w nich się poruszyło.

Nie miłość, nie lęk, nie ciekawość.

Pamięć.

Jakby dawne dusze przeszły przez nich i zostawiły po sobie ślad, którego nie zmyje żadna rzeka.


Cisza po ich słowach nie była pusta.

Drżała.

Jak struna, która wciąż pamięta dotyk łapy, choć muzyka już umilkła.

Mgła wokół zacieśniła krąg, a księżyc przygasł, jakby światło nie chciało razić tych, którzy nie znoszą blasku.

Zanim którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć, ziemia pod jesionem zadrżała po raz drugi.

Nie z siły, lecz z bólu.


Z ciemności zaczęły wyłaniać się inne cienie.

Nie te pełne blasku i spokoju.

Nie duchy przodków, które przyszły błogosławić.

To były inne, cięższe, poszarpane, jak dym z popiołu, który nie znajduje wiatru, by się rozwiać.


Xiv zmrużyło oczy.

Znało ten zapach.

Zatrzymane dusze. Te, które nie umiały wrócić do lasu snów.

— One nie odeszły — powiedziało cicho, jakby samym głosem mogło je zranić. — Zostały.


Yrsa spojrzała w mrok.

Pierwszy z duchów miał sylwetkę starego wilka, którego ciało dawno rozpadło się w ziemi, lecz jego oczy wciąż błyszczały niespokojnym światłem.

— Dlaczego nie idziecie? — zapytała łagodnie. — Las was woła. Ród czeka.


Odpowiedział jej jęk. Nie z bólu, lecz z żalu.

Wtedy zrozumiała - one boją się odejść.

Bo nie wiedzą, kim są. Bo nie pamiętają.


Xiv zrobiło krok naprzód.

Nie bało się duchów - było z nimi spokrewnione.

Ziemia przy jego łapach pociemniała, jakby otworzyło się w niej echo dawnej śmierci.

— Wróćcie — wyszeptało.


Nie ma już waszych ciał, nie ma waszych trosk.

Nie ma gniewu, nie ma winy.

Tylko rzeka, która płynie dalej.


Ale duchy nie słuchały.

Ich postacie migotały coraz gwałtowniej, a z ich pysków wyciekał cień wspomnień - bitwy, głód, zimno, rozpaczliwe walki o przetrwanie.

To były dusze tych, którzy umierali sami.

Bez pożegnania. Bez głosu watahy.

Zatrzymane w chwili lęku, jak w bursztynie.


Yrsa zrobiła coś, czego nigdy wcześniej nie potrafiła.

Zamknęła oczy i pozwoliła, by jej wspomnienia zaczęły mówić.

Wspomnienia śniegu, głodu, utraconych.

Była jak naczynie, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością.

Jej głos zabrzmiał w nocy miękko, głęboko, jak stary pieśniarz śpiewający o domu:


Bez was to skóra i kości, bez kolebki i tożsamości…

Ale już czas, byście odpoczęli.

Nie ma winy. Nie ma głodu.

Las was pamięta.


Głos rozlał się po polanie jak miód po dłoni.

Cienie przystanęły.

Niektóre zaczęły się rozjaśniać, jakby wreszcie zrozumiały.

Jedna z wader podeszła bliżej - jej sylwetka była niemal przezroczysta, ale w oczach błyszczało coś jak wdzięczność.

Dotknęła pyska Yrsy.

Nie czuła jej. Ale zrozumiała.


A potem rozpadła się w świetle.

Nie zniknęła. Wróciła do ziemi.


Xiv patrzyło w milczeniu, jego żółte oczy drżały w blasku księżyca.

Czuło, że i ono powinno coś zrobić.

Położyło łapę na ziemi i wyszeptało:

— Każda śmierć jest tylko snem. A każdy sen bramą. Idźcie. Las was woła.


I wtedy wszystko się zmieniło.

Powietrze nabrało blasku.

Cienie zaczęły znikać, nie w mroku, ale w świetle - jak mgła wchłaniana przez wschodzący świt.

Każdy duch odchodził spokojniej niż poprzedni.

Każdy szept brzmiał jak „dziękuję”.


Zostały tylko dwa wilki - śmierć i zima.

Stali jeszcze chwilę, słuchając, jak ziemia oddycha.

Jak las wraca do życia po długim bezdechu.

Jak wszystko znów jest na swoim miejscu.


Yrsa podniosła łeb ku księżycowi.

Jej głos był spokojny, miękki jak wiatr:


Bo to żyto już przeżyto. Już tu byli. Odpuścili.

Nam przodkowie odpowiedzieli…

Bo już wiedzą.


A Xiv dodało cicho, jak echo w półśnie:

Niech nas wiedzą.


Mgła rozstąpiła się, a wschodzący świt przyniósł zapach wilgotnej ziemi.

Życie wróciło.

A wraz z nim cisza, która już nie bolała.


wtorek, 21 października 2025

Od Xiva – "Spotkanie z Sachael"

XIV
Och, drogi duchu deszczu! Jak dawno nie widziałom twojego oblicza. Zechcesz może mi się ujawnić, by moje oczy zostały pobłogosławione twoim widokiem?

SACHAEL
[śmieje się, po czym ujawnia swoją formę] Xivie, nie musisz zachowywać się tak dostojnie. Jesteśmy przyjaciółmi! Nic się nie stanie, jeśli będziesz bardziej bezpośredni.

XIV
Wybacz, moja droga, ale tak to już jest, kiedy chcę cię spotkać. Kojarzysz mi się z arystokracją i czuję potrzebę naśladowania ich mowy.

SACHAEL
Oj, nie słódź mi, nie słódź. Widzisz to urwisko zaraz za mną? Z wielką chęcią bym cię z niego zrzuciła i patrzyła, jak twoje ciało rozpada się na krwawy kisiel. Słodkie słowa nie powstrzymają mojej żądzy krwi, nawet jeśli miałaby się rozlać tylko gęsta, stara posoka. Jak miewa się Yrsa?

XIV
Dobrze, moja ukochana zdaje się doskonale wkomponowywać w Watahę Srebrnego Chabra.

SACHAEL
Ukochana? Czyżbyście w końcu wyjawili swoje uczucia? Ha! Po twoim milczeniu widzę, że wcale nie. Oj Xivie, jesteś żałosne. W twoje łapy wpadła taka cudowna wadera, a ty wciąż ani słowa jej nie powiedziałoś.

XIV
To nie takie proste, dobrze? Pamiętaj, że jestem dosłownie chodzącym trupem. Wiele wilków odstrasza ta cecha, traktują mnie jak zombie.

SACHAEL
Cokolwiek to jest.

XIV
Boję się, że Yrsa potraktuje mnie tak samo. Że póki jesteśmy przyjaciółmi, jeszcze to jakoś znosi, ale gdybym wyjawiło jej, że pragnę spędzić z nią resztę śmiertelnego życia, odrzuciłaby mnie z odrazą.

SACHAEL
Och, mój drogi Xivie. Jesteś beznadziejne.

XIV
Skoro tak mówisz…

wtorek, 30 września 2025

Podsumowanie września!

To był szybki miesiąc, Kochani!
Szybki jak szczupak, szybki jak koniec lata. Tak, tak, Moi Mili. Już za chwilkę w naszej watasze rozpoczyna się jesień. Zaraz pierwszy listopada, potem święta, potem wesołego jajka, a potem znowu lato i tak się kręci życie w tym naszym grajdołku.
No dobrze, dobrze, nie przynudzam, czas chować się do ciepłej norki, zanim nas zmoczy deszcz, jesienny deszcz. Sezon przeziębień zbliża sie wielkimi krokami.

Na pierwszym miejscu w tym miesiącu widzimy Bleu oraz Agresta z 1 opowiadaniem,
a cała reszta miała wakacje. Gratulacje dla wytrwałych, hańba leniom! Taki żart oczywiście. Wakacje zawsze na propsie.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaEilertMisungKoyaanisqatsi oraz Szkliwo.

A teraz do boju, Kochani, wytrwać w tej okropnej pogodzie. I do zobaczenia już niebawem!

                                                                         Wasz samiec alfa,
                                                                          Agrest

Od Bleu - (Od Kaja) -"Pijany na koniec miesiąca" cz. 11

 Latanie w tę w i we wtę jest naprawe nudne i męczące. Niech ten Szkliwo, darmozjad i dziad wsadzi sobie te listy w dupę. I to głęboko. Bez niego ten świat byłby lepszy. Piękniejszy. Jego barwy byłyby bardziej nazycone i wszystko żyłoby w wiecznej harmonii. Ale nie! Szkliwo musiał sobie być i prowadzić aktynie knowania polityczne z Agrestem. Oboje są siebie warci. Niech się kopną w dupy i niech im Misung na grobach wierszyki przeczyta to może się ogarną. 

Zresztą, co ja mówię. Bez Agresta to nie byłoby to samo. Z Admirałem może było trochę lepiej, ale teraz mam przynajmniej prcę co mi płacą nawet dobrze. I własną polankę. Tą samą gdzie spała kiedyś Kawka. Ona jeszcze czasem śni mi się po nocach, kochana. Pieprzony Szkliwo.

- Alkohol mi źle robi - odetchnąłem i wstałem z ziemi. Butelkę jak zawsze porzuciłem gdzieś daleko, zapomnianą pod jakimś krzakiem. Pewnie znowu znajdzie go Miodełka i będzie miała do mnie wąty, ale kto by o to dbał. 

Plaża była dla mnie uzdrowieniem. Może wytrzeźwiewiem? HAHA. Dobrze sobie. Ja nie trzeźwięję. Nigdy... 

Nigdy...

Po dordze spotkałem Eilerta. W koncu nauczyłem się jego imienia, ale jego samego ignorowałem. Nie ma chuja, który by mnie zmusił żeby z nim gadac jak jestem tak nachlany. Nie. Nie dzisiaj , nie nigdy! Na plaży jak zawsze była Mezularia. Ta "jestem lepsza od ciebie"  pieprzona ptaszyca. Phi! nie poznałą mnie od mojej najlepszej strony jeszcze to nie docenia takiego maczo pięknego ptaka jak ja!!!

W każdym razie. Wyłożyłem się na piasku. Tutaj dzisiaj śpię. Niech mnie woda ukołysze do snu. A jutro przestaję pić... Ha. Kogo ja oszukuję...


<CDN>

czwartek, 18 września 2025

Od Agresta - „Oko nieba. Milczące światło”, cz. 6

NIKL jest jak niebo,
które rozciąga się nad wszystkimi podległymi terytoriami.
A urząd jest jak jego oko: słońce.
Oświetla równo każdą część swojej ziemi i daje jej energię.
Zagląda w każdy zakątek, a gdzie zajrzy,
tam wszystko budzi się do życia i rozkwita.


Witaj Szkliwo,
chciałam Ci powiedzieć, że mam wielu przyjaciół: Deltę, Legiona, Frezję, Myszkę, Bleu oraz Hiekkę. Zajęcia z wychowawcami są fajne i spoko. Wczoraj Sasanka i ja byłyśmy na zajęciach w Watasze Wielkich Nadziei. Poznałam dziadka Brusa i teraz został moim dziadkiem. Powiedział, że Cię zna i że jesteś najbardziej niezniszczalną ćmą, jaką widział. Przestraszyłam się. Pytałam cioci na zajęciach, co to znaczy, że wilk jest niezniszczalną ćmą, a ona powiedziała, że nie można być ćmą i wilkiem naraz. Ale dziadek Agrest powiedział, że to znaczy, że dziadek Brus Cię lubi.
Chce się ze mną zaprzyjaźnić alfa Watahy Wielkich Nadziei, który nazywa się Ableharbin, ale ja jeszcze nie wiem, czy chcę się z nim zaprzyjaźnić. Wygląda groźnie. Sasanka go nie lubi.
U Agresta dobrze. Zdrowie mu dopisuje. Zaraz napisze list do Ciebie.
Pozdrawiam,
Prymula

Drogi Mój Szkliwo,
Podoba Ci się list, który nasz mały promyczek do Ciebie wystosował? Będą z niej wilki.
Pytałeś o Sasankę. Owszem, uczy się pisać, ale nie jest do tego zbyt chętna. Woli gonić za kunami po lesie. Niechże goni, przynajmniej jej to wyjdzie na zdrowie. Ja na przykład czuję ostatnio, że od siedzenia nad papierami strasznie łamie mnie w grzbiecie. A biegać też nie bardzo już mogę. Spaceruję tu i tam, ale powiedz mi, ile zdziałają łapy, które plączą się nawet w kłusie? Powiem Ci szczerze, że zły jestem na siebie. Zasiedziałem się, odkąd odszedłeś, i czuję, jakbym nagle zaczął starzeć się szybciej. Proszę, spróbuj do nas wpaść chociaż na parę dni! Tyle zimy już minęło...
Poprosiłem stróża, żeby częściej odwiedzał naszą jabłonkę. Na razie, dzięki Bogu, wszystko z nią dobrze. Śpi maleństwo mroźną zimą. Miejmy nadzieję, że wyśpi się do wiosny i wróci do nas cała i zdrowa. Jak i Ty.
Trzymaj się ciepło i pamiętaj o nas.
Agrest

Kartka wolno opadła na ziemię. Skrzydlaty westchnął przeciągle. Był zmęczony i nie chciało mu się odpisywać nawet na listy. Co zresztą miał napisać? Że kręci się w kółko, jak szczeniak za własnym ogonem?
Ponieważ w pokoju nie było na czym zawiesić wzroku, bo znał już każdą szczelinę w ścianie, spojrzał jeszcze raz na wykaligrafowany list od małej Prymuli. Rzeczywiście robiła postępy. Jej łapki przelewały na każdy kolejny papierek coraz więcej myśli.

Kochana Prymulko,
dziękuję Ci za list. Znam wszystkie wilki, o których piszesz i cieszę się, że masz tak wspaniałych przyjaciół. Koniecznie pozdrów ode mnie każdego z nich, gdy będziesz miała okazję. Szczególnie Ableharbina. Nie ma potrzeby się go bać. Jeśli mogę Ci doradzić, potraktuj go jak przyjaciela, a on odpowie Ci tym samym.

„Przyda ci się taki przyjaciel”, dodał tylko w myślach i z zastanowieniem obrócił pióro w palcach.

Jak Tobie i siostrze podobają się zajęcia w Watasze Nadziei? Co ciekawego tam widujecie? Proszę, opowiedz mi o tym trochę. Kiedy czytam, czuję, jakbym był tam z Wami, a to bardzo pomaga być daleko.
Szkliwo

Jeśli już Prymula sama zaczęła temat zajęć... Okazja była wyśmienita. Ciekawiło go nie tylko, co dzieje się na rodzinnej ziemi, ale i w tamtejszej polityce. A jakoś niepostrzeżenie doszło do tego, że malutki szczeniak mógł opowiedzieć mu o tym więcej niż sam Agrest.
Zorientował się, że w kolejnych listach nie pisze prawie niczego o NIKL-u i o swoich wszystkich emocjonujących przygodach. Nie chciał, żeby jego korespondencja równała się przesłuchaniu, ale nie wiedział, czym podzielić się ze szczeniakiem, by nie zanudzić go opowieściami o niczym.

Agrest.
W tym roku na szkolenia wojskowe w NIKL-u zgłosiło się siedem wilków ze Wschodnich Ziem. Żaden nie przeszedł prób. Tymczasem ze wszystkich pozostałych stron dwanaście z trzynastu zostało na szkoleniach.
O ile wiem, WSC ani WWN nie wysłały na szkolenia ani jednego żołnierza, wygląda więc na to, że WSJ zapragnęła doskonalić swoje wojsko. Nieskutecznie. Pozostaje pytanie, czy dla nas to dobry, czy zły znak. Nie możemy mieć pewności, że ta mobilizacja nie jest związana z planami jakiegoś ataku. Jeśli nie, wzmacniają ochronę. Przed nami? Czy może i do nich dotarła już informacja o planach NIKL-u wobec ich ziemi? To byłoby bardziej prawdopodobne, zwłaszcza patrząc na to, jak NIKL zablokował im możliwość szkolenia.
Irosył miał dowiedzieć się czegoś więcej od dowódcy wojska. Gdy będziemy mogli spokojnie porozmawiać, może przekaże mi jakieś jeszcze wiadomości.
Szkliwo

Oderwawszy wzrok od czarnych szlaczków na szeleszczącym tle, skrzydlaty przeciągnął się bez pośpiechu.
Dni w Najwyższej Izbie niezmiennie przypominały mu sen. Nie dlatego, że brakowało im realności (choć można się było kłócić, czy w zwykłych snach odczuwał jej brak), a dlatego, że, niezależnie, jak długo i cierpliwie przekonywał się do tego miejsca, wciąż czuł się w nim oderwany od prawdziwego życia. Krążył po nim jak duch, który omija ściany tylko z przyzwyczajenia. Daleko od wszystkich i wszystkiego. Myślami ledwie zahaczał o królestwo białych cegieł, wydeptanej trawy oraz zdziczałych drzewek owocowych, a, przemierzając je dzień w dzień dokładnie tak samo, tymi samymi ścieżkami o tej samej porze, nawet ciałem zdawał się być gdzieś zupełnie indziej. Działał odruchowo. Nie zastanawiał się już; nie przeżywał. Nie zatrzymywał już wzroku na znajomych kątach i nie miał okazji, by zwiedzać nowe. Kłopotało go tylko to, czy w nocy zdąży jako tako się wyspać i kiedy przyjdzie nowy list od Agresta.
Wszystko inne zaczynało być mu zupełnie obojętne.
Choć było jeszcze za wcześnie, by podziwiać wieczorny spektakl zapalania pochodni, Szkliwo wyszedł przed dom, grzbietem ciężko oparł się o ścianę, odetchnął i bezmyślnie wbił wzrok w widniejącą pomiędzy ścianami domów pustą przestrzeń, śnieżnobiałą o tej porze roku. Las rozciągający się w oddali, za rzeką, wydawał się bardziej odległy, niż był w rzeczywistości.
Niebo różowiało. Wieczór zapadał powoli, tak samo, jak zapada od milionów lat i zim, jak zapadać będzie co dnia, aż po kres, bo tak a nie inaczej już musi być.
„Boże. Jak mam wierzyć, skoro nawet nie wiem, kim lub czym jesteś?”.
Najpierw ostentacyjne tupanie, a potem chrząknięcie skutecznie zwróciło jego uwagę. Rasz usiadł obok i przez chwilę szukał wzrokiem czegoś, co z taką uwagą ogląda ptak. Wreszcie zawiesił wzrok w pustce, miarkując, że niebo jest puste, a jego ciekawskie oko nie dostrzeże tego, co przeznaczone jest dla oczu marzyciela.
- Romantyk, co? - Rzucił.
- Zupełnie nie. - W odpowiedzi Szkliwo lekko pokręcił głową dla wzmocnienia przekazu. - Po prostu obserwuję piękne zjawisko.
- No i co myślisz?
- Nic. Tylko patrzę. - Patrzył; a świat po prostu przez niego przenikał.
- Widzicie go, chmurki ogląda - mruknął basior. - Czerwono tam, jakby niebo krwawiło.
- Gdzie indziej znajdziesz tak głębokie barwy? Mogę na to patrzeć niezliczoną ilość razy i za każdym razem zapiera dech w piersiach. Za każdym razem jest piękne i niepowtarzalne.
- Tak, tak. Gdzie byłeś po pracy?
- Znasz może waderę imieniem Cispesja?
- Ach, tak - odrzekł Rasz bezbarwnie, jakby nie spodziewał się usłyszeć tego imienia. - Taka starucha ze szczurem. Po coś u niej był?
- Porozmawiać.
- O czym? To już z nami nie możesz?
- Jasne, że mogę. Właśnie rozmawiamy.
- No dobrze, w takim razie powiem ci, że dziś zostajesz z nami w remizie do końca kolacji.
Można się było spodziewać. Rasz robił się głodny.
- Nie wiem, czy zostanę. Zobaczę, czy nie będę usypiać.
- Więc idź spać teraz i, do jasnej, wyśpij się wreszcie, zamiast potem narzekać.
- Nie wątpię, że wilki są pod tym względem elastyczne, ale już z pewnością zauważyłeś, że ja nie jestem wilkiem, Rasz. Śpię w nocy.
Basior zmarszczył brwi, jakby szykował jakąś ripostę, ale jego złość nieco ostygła.
- No nigdy się nie doczekam!
- Doczekasz się, choć nie wiem, dlaczego tak ci na tym zależy - powiedział to z pełnym przekonaniem. Rzeczywiście wytrwanie do końca uczty przynajmniej kilka razy było konieczne. Nie widział jeszcze wszystkiego. Nie wiedział, co go omija, a sądząc po emocjach Rasza, to mogło być coś istotnego.
- Szkliwo! - Zza drzwi wychyliły się brązowe uszy Hapenira. - Nie chcesz może wybrać się na spacer?
- A ja? - Rasz wydał się urażony propozycją.
- Ciebie to mam aż za dużo.
- Czemu nie... Gdzie? - Szkliwo nie namyślał się długo. Rasz działał na nerwy nie tylko swojemu przyjacielowi. Ptakowi, na przykład, przypominał o wszystkich do tej pory niewypełnionych obowiązkach. O tym, że Szkliwo nadal nie wiedział zupełnie nic.
Nic o Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej.
O tym, że pilnowała swoich tajemnic tak nieuchwytnie, a tak skutecznie.
- Wszystko jedno, gdzie. Dokąd nie pójdziesz, masz to samo - stwierdził Hapenir i lekkim krokiem zszedł po schodku wprost na ścieżkę.
Te słowa można było traktować dosłownie. Basior poprowadził. Ominęli kilka budynków, szybko zeszli z drogi, przeszli wzdłuż przepróchniałych kołków jakiegoś przewracającego się płotu, aż wreszcie wyszli na równinę pokrytą świeżym śniegiem. Brak śladów oznaczał, że kawałek ziemi nie jest uczęszczany przez mieszkańców. Trudno się zresztą dziwić. Na pustkowiu nie było niczego ciekawego, poza oddaloną linią lasu.
- Dlaczego nie chciałeś wziąć Rasza?
- Daj spokój z tym cymbałem. Czasami mam go dosyć. We wszystkim chce uczestniczyć. Niech nauczy się cieszyć chwilą samotności. Tylko na tym zyska. Na przykład ty czy ja już to umiemy. - Hapenir wyprzedził towarzysza. Usiadł na ziemi, potem przewrócił się na grzbiet. Wierzgnął nogami, a następnie rozluźnił je. Wbił wzrok przed siebie, to jest, prosto w górę. - Przyłączysz się?
Szkliwo przyjrzał mu się w milczeniu. Niewiele myśląc, również położył się na śniegu.
- Nic nie mów. Wszyscy trochę tęsknimy za domem - wymamrotał wilk, jakby już zaczynał przysypiać. Więc Szkliwo nic nie mówił, tylko śledził wzrokiem ruch szarych kłębów na niebie. - Ale takiego nieszczęśnika jak ty, przyznam szczerze, spotkałem pierwszy raz. Widać, że sam tu za karierą nie przyleciałeś. Ale każdy ma prawo mieć swoją ścieżkę.
- Widać? - powtórzył ptak, gdyż zaprzeczanie wydało mu się zbyteczne.
- Jak w łysym polu, niestety. Zresztą nie przejmuj się. Myślę, że nawet, jeśli jeszcze tego nie widzisz, całkiem pasujesz do Najwyższej Izby. Zobaczysz, że jeszcze odnajdziesz się tu jak nigdzie indziej.
- „Niestety” - odmruknął na wpół świadomie. Kątem oka zerknąwszy na Hapenira, oderwał grzbiet od ziemi i usiadł. - Już nie pierwszy raz coś takiego mówisz.
- Że jesteś swój chłop?
- Że... Ktoś czyta.
- Co czyta?
Szkliwo umilkł. To krótkie, niewinne pytanie, odebrało mu wszelką pewność, że chce dociekać. Jeszcze nie pora i nie miejsce na to. Jak jednak wybrnąć ze spostrzeżenia, w którym już się ugrzęzło?
- Czyżbyś oprócz grania na skrzypcach zajmował się również pisaniem? - To wyjście Szkliwo uznał za głupie, a jednak skuteczne.
- Nie, to nie moja bajka. Z nas trzech to ty najczęściej trzymasz pióro. - Hapenir poruszył łopatkami, moszcząc się w śniegu. - Właśnie. Nie pytałem. U rodziny wszystko gra? Może nie, dlatego taki jesteś smutny?
- Wszystko wspaniale.
- Zawsze jesteś taki skryty? - Uśmiechnął się pod nosem.
- Nie mam o czym opowiadać. Im dłużej myślę o domu, tym bardziej mi go brakuje. Wolę więc nie myśleć za wiele.
- Wszystko jasne. Nie naciskam.
- Nadal nie rozumiem, skąd pomysł spaceru. Nie widziałem cię jeszcze spacerującego.
- Za to ja ciebie wielokrotnie. Pomyślałem, że będzie okazja, żeby porozmawiać i trochę lepiej się poznać.
- To może ty coś o sobie opowiesz?
- Niech no pomyślę, od czego zacząć. Przyszedłem na świat, tak jak Rasz, u Cieni. Tak naprawdę to ja nas obu tutaj przyprowadziłem.
- To już konkret.
- Miałem szczęśliwą rodzinę: trójkę rodzeństwa, matkę, ojca i na dodatek jeszcze ciotkę. Na co dzień, jak to wszędzie, zdarzały się jakieś niesnaski rodzinne. Ciotka była niepospolicie krzykliwa. Ciągle darła koty z ojcem. Pamiętam jak raz czy dwa kazał jej się wynosić. - Hapenir uniósł brwi, zagłębiając się we wspomnieniach. Jego głos zdradził, że opowiadanie stopniowo go pochłania. - Ale nikt nie umiał tak szybko i sprawnie jak ona dzielić mięsa. Dosłownie! Pół watahy wołało ją, żeby dzieliła im jelenie. Oboje dobrze wiedzieli, że nikt nie chciałby się pozbyć takiego skarbu. Wracając. Jak byłem jeszcze dzieciakiem, zakochałem się na zabój w pewnej młodej damie, córce ważnej pary. Nie powiedzieli mi tego na głos, ale nie byłem dla niej najlepszym kandydatem. Robili wszystko, byśmy tylko się nie spotykali. Ja... nawet nie wyjawiłem jej moich uczuć. Kochałem z daleka. Najwyraźniej niestety słabo się z tym kryłem, a potem, gdy już poczułem się na siłach, żeby pójść do niej i wyznać jej to i owo, zacząłem dostrzegać, że jej rodzice nigdy nie zostawiali nas samych, a najchętniej to w ogóle zabierali ją gdzieś zawsze, gdy akurat byłem w pobliżu. Na początku chciałem walczyć, ale co ja tam mogłem. Nigdy nie byłem taki, żeby się narzucać. Wpadłem na pomysł, żeby utrzeć im wszystkim nosa i pokazać, na co mnie stać.
- A więc uznałeś owiany legendą NIKL za najlepszą ścieżkę.
- Co jak co, ale z tym miejscem każdy się liczy.
- Czy słusznie...
- Och, uwierz mi: słusznie. - Hapenir odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej, mój najlepszy przyjaciel, mam na myśli oczywiście Rasza, nie zastanawiał się ani chwili, tylko powiedział, że też chce tu spróbować swoich sił. No i przybyliśmy razem. A potem razem zostaliśmy. I wiesz, długo chciałem wrócić do domu, ale miałem nadzieję, że jeszcze wszystko przede mną, że osiągnę tu nie wiadomo, co, zostanę inspektorem, a może jeszcze kimś ważniejszym. Długo czekałem, aż w końcu całkiem mi się tu spodobało. A dawne uczucie... Pogodziłem się z tym, że wygasło. Wiem tylko, że mojej dawnej miłości też się powodzi. Została potem kapitanem. Nic mi nie wiadomo, żeby z kimś się związała. A może teraz już tak? Dawno do nich nie pisałem.
- A nie masz ochoty do nich napisać?
- Ochotę może i bym miał, ale nawet nie wiem, co mógłbym tam wypocić: że tęsknię? To brzmiałoby śmiesznie po takim czasie bez kontaktu. A może, że się martwię? Nieważne, w jakie słowa bym to ubrał, na ich miejscu sam bym nie uwierzył. Pochwalić się żadnymi sukcesami też nie mogę. Lata i zimy mijają, a ja nadal grzeję to samo, najniższe stanowisko. Ale dzień po dniu, jakoś ten czas biegnie, praca, a po pracy rozrywka. Jest miło, nie myślę o przeszłości.
- Odwiedzić domu też byś nie chciał?
- Po co? Żeby stanąć z nimi pyskiem w pysk i jeszcze bardziej nie wiedzieć, co powiedzieć? A potem żeby inspektor się czepiał, że nie miał łap do pracy podczas mojej nieobecności? O nie. - Podniósł się ociężale. - Pora wracać. Jeśli będziemy się spóźniać na kolację, Rasz w końcu zje nasz stół.
Dni były ostatnio wyjątkowo krótkie, a jednak uczta w remizie zaczynała się, jak zwykle, chwilę przed zmrokiem. Na biesiadowanie nie mogło zabraknąć czasu.
W środku zebrała się cała śmietanka towarzyska, od której ptaka skręcało w żołądku. Byli znajomi z Ziem Północnych, była Ildiri i jakaś jeszcze jej koleżanka. Birast opychał się już bogato przyprawioną kuropatwą.
Szkliwo usiadł z boku i zaczął w zamyśleniu uciskać palcami leżący przed nim kawałek mięsa, przypatrując się kompanom, którzy od razu rzucili się na jedzenie. Byli bardzo głodni, to oczywiste. Ilości przysmaków, które pochłaniali, mówiły same za siebie. Rasz, jak zwykle, od razu odzyskał dobry humor.
Skrzydlaty westchnął i również skosztował. Nadal nie odgadł zagadki wyśmienitego smaku jedzenia przygotowywanego w remizie. Gdyby to zrobił, mógłby wrócić do domu przynajmniej z jedną dobrą wieścią.
Gdy tylko jego myśli zeszły na ten tor, coś go tknęło. Złączył czubki palców. Były lepkie. Jakby dotknął nie świeżego mięsa, a przejrzałego owocu.
„Co to za świństwo?”. Przełknął ślinę i mimo wszystko dokończył jedzenie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Swoje spostrzeżenie na wpół świadomie, na wpół mimochodem, zapamiętał.
Następnego dnia większość czasu spędzonego w urzędzie przestał bezczynnie pod gabinetem Żamichy, która przejmowała i rejestrowała od stojących w kolejce urzędników roczne sprawozdania z przelewania z pełnego w puste. Przełom lat wydawał się dla urzędników ważnym wydarzeniem, jednak świętowali je zupełnie inaczej niż na wschodzie. O ile właśnie świętowaniem rzeczywiście można było nazwać ich zachowanie. Określenie to nadawało całemu zamieszaniu kłamliwie uroczystego wydźwięku. Szkliwo nie był pewien, czy urzędnicy NIKL-u są jeszcze w stanie z prawdziwym uniesieniem świętować coś ponad codzienną możliwość napełnienia brzuchów w remizie.
Nie był pewien, czy i on potrafiłby robić to w tym miejscu. Im dłużej w nim przebywał, tym dalej był od odczuwania radości, żalu czy gniewu. Nawet szept własnej tęsknoty traktował inaczej niż niegdyś. Jakby wszystko w nim z całej siły próbowało zapomnieć, że poza tymi zasiedlonymi przez wilki ruinami ludzkiej wioski istnieje reszta świata, inne watahy; ich skomplikowane dążenia, interesy i konflikty. Rodziny, drużyny i przyjaźnie. Zakątki, do których lubi się przychodzić i szczenięta, którym chce się zapewnić jak najlepszy byt.
Przestąpił z nogi na nogę, na chwilę odkładając na ziemię plik dokumentów, który nagle zaczął bardziej mu ciążyć. Nie zdziwił się zbytnio, widząc Irosyła przemierzającego korytarz z pyskiem pełnym własnych referatów, meldunków i innych rozprawek. Zwyczajowo na moment zatrzymał na nim wzrok. Nie zdumiało go również, gdy dostrzegł jego pośpieszne, a przy tym dyskretne kiwnięcie głową. Tyle wystarczyło, by wiedział, kiedy i gdzie mają widzieć się tego dnia.
Kiedy uporał się już ze swoją bezcelową pracą, wrócił do pustego już pokoju asystentów. Jeszcze przez chwilę pokręcił się po nim bez celu, czekając, aż opustoszeje cały urząd. Wreszcie, gdy wszystkie głosy na korytarzu ucichły, wyszedł ze swojej kryjówki. Nie stawiając ani jednego nadmiarowego kroku, udał się do jednego ze znanych mu już gabinetów.
- Wybacz, że tyle to trwało - Irosył przywitał go tymi słowami, choć wyglądał raczej na zadowolonego z siebie. - Musiałem być ostrożny. Dowódca wojska nie mówił zbyt dużo. Mimo to zdołałem się dowiedzieć, że „zachód jest przyszłością sił zbrojnych NIKL-u”.
- To brzmi dość niejednoznacznie.
- Słuchaj dalej. NIKL rzeczywiście ostatnio niechętnie przyjmuje żołnierzy ze wschodu. Podobno ich obecność „stanowi problem organizacyjny”.
- Dlaczego? - Na te słowa, basior bezradnie rozłożył łapy. Ptak ze znużeniem kiwnął głową. - Tak czy inaczej, to już coś więcej.
- To frustrujące, że nie pozostaje nam nic innego, jak bazować na półsłówkach pijanego trepa.
- Pozostaje. Archiwum.
Irosył westchnął, jakby sam nie był pewien, czy chce wzdychać po prostu, czy na pokaz.
- No dobrze. Nawet gdyby udało nam się do niego dotrzeć, naprawdę tak zależy ci na kilku starych liczbach?
- Oprócz tych kilku liczb mogę znaleźć tam o wiele więcej. Już niedługo do archiwum przeniesione zostaną świeże dokumenty, z tego roku.
- Jeśli sądzisz, że zdołasz coś z nich wyczytać, możemy spróbować.
- Gdzie leży archiwum?
- W piwnicy urzędu. A przynajmniej w tej części, która nie została zasypana przez ludzi.
- Zasypana? Piaskiem?
- Nie wiemy, dlaczego to zrobili. Oprócz tej pół-piwniczki w szpitalu, wszystkie piwnice we wsi zostały zasypane. Ale w tej pod budynkiem urzędu jedno z pomieszczeń udało się uprzątnąć. Podobno upchnięto piasek do pokoi obok i zrobiono miejsce na stare dokumenty z kilku lat i zim wstecz.
- No dobrze. Masz jakieś wieści dotyczące mojego przyjęcia do struktur ochrony?
- Na razie nie. Machina potrzebuje czasu, żeby zadziałać. Jednakowoż! Mam nadzieję, że prędzej czy później nam się uda. A wtedy, muszę cię ostrzec... - Nagle zawahał się.
- Słucham z uwagą. - Szkliwo nacisnął delikatnie, mając przeczucie, że może nie doczekać się ciągu dalszego.
- Zresztą sami ci wszystko wyjaśnią. Nie powinienem wnikać w ich pracę.
- To znaczy, w co wnikać? - drążył, już nieco mniej delikatnie. Coś mu się w tym oświadczeniu nie spodobało. Męczył go ciężar niewypowiedzianych słów.
- Słyszałeś nasze urzędnicze motto? Gdziekolwiek na ziemi nie staniesz, zawsze patrząc w górę dostrzeżesz niebo. NIKL jest jak niebo, które rozciąga się nad wszystkimi podległymi terytoriami. A urząd jest jak jego oko: słońce. Oświetla równo każdą część swojej ziemi i daje jej energię. Zagląda w każdy zakątek. Gdzie zajrzy, tam wszystko budzi się do życia i rozkwita. A my, urzędnicy, jesteśmy jego promieniami, słonecznymi ramionami, które roznoszą ciepło i światło. Mamy misję, a gdy ją wypełnimy, znikamy.
Szkliwo w milczeniu przyglądał się pyskowi wilka, który nagle rozjaśniła wiara i przekonanie.
- To stąd barwa wstążek urzędników? I złote kółko?
- W rzeczy samej. To w ogóle wiele wyjaśnia, prawda? - zapytał Irosył takim tonem, jakby w swoich słowach ukrył coś więcej.
- Myślałem, że mamy inną misję. Jedną misję - odrzekł wolno ptak. - W domu czekają, aż ją wypełnimy.
- Ach, gdyby to było tak proste. Niestety, czy tego chcesz, czy nie, jesteśmy podwójnymi agentami, wspólniku. Tylko dzięki uczciwej pracy dla NIKL-u jestem teraz tu, gdzie jestem, i mogę załatwić ci wejścia do ochrony.
- To ścieżka do celu, nie oddzielny cel. Nie możemy o tym zapomnieć.
- Jak zwał, tak zwał.
- Wybacz, nie chciałem zabrzmieć pouczająco. W końcu jesteś tu dłużej niż ja. - „A może właśnie dlatego pewne przypomnienie ci nie zaszkodzi...”. - Ale dlaczego mielibyśmy budować obcą siłę, zamiast własnej? Mimo wszystko pojawia się wiele przesłanek, by sądzić, że siła NIKL-u może obrócić się przeciwko naszym watahom.
- Masz rację, oczywiście. Wschodnie Ziemie będą zawsze na pierwszym miejscu. - Irosył wstał ze swojego miejsca i przeciągnął się. - No cóż, jeśli brak nowych doniesień, czas wracać do pracy. A raczej udać się na popołudniowy odpoczynek.
Z tym, że niekiedy trudno ocenić, co przestaje być pracą, a co zaczyna być odpoczynkiem. Choć Szkliwo z miłym poczuciem swobody zeskoczył z urzędowego schodka wprost na zamarzniętą ścieżkę, a jego jedynym obowiązkiem tego dnia miało być stawienie się w remizie, przyzwyczaił się już, że każda wolna chwila mogła stać się okazją do zdobycia nowej wiedzy, tak przecież potrzebnej w jego prawdziwej pracy.
Tym razem, jak często popołudniami, za cel obrał sobie dość spodziewane miejsce pachnące kurzem i szczurzą sierścią. Jak zwykle, spotkał się z ciepłym przyjęciem.
- Mogę babci o coś dziwnego zapytać? - zapytał beztrosko, obserwując, jak wilczyca upycha w workach kolorowe kłębki wełny.
- Pytaj, skarbie, pytaj.
„Skarbie. No dobrze”. Tak nie został nazwany przez nikogo jeszcze nigdy w życiu. Z trudem uniknął dłuższej pauzy i zdobył się na płynną odpowiedź.
- Wydaje mi się, że spotkania w remizie niezbyt dobrze wpływają na niektóre wilki.
- No, no...? - Wilczyca pokiwała głową, jakby spodziewała się, jaki będzie ciąg dalszy. Szkliwo zawahał się. Pytanie wydawało mu się nieostrożne, ale miał wielką ochotę je zadać. Cispesja, widząc niepewność w jego oczach, przerwała swoje zajęcie. Wygładziła uniesioną sierść na swojej piersi, uśmiechnęła się i sama zaczęła mówić. - Czujesz, że ktoś mógł to tak urządzić celowo.
- Może to głupie. Po prostu im dłużej się przyglądam, tym więcej na to wskazuje. Rozum podpowiada mi, że to nie przypadek.
- Dobrze podpowiada.
- Kierownictwu zależy na tym, żeby rozpijać własnych urzędników? Dlaczego to wszystko?
- To już za duże pytanie dla mnie, szarej emerytki. Wiem tylko, że tak są urządzone kolacje. Nie wiem, dlaczego.
- Wczoraj na kolacji zauważyłem, że mięso dziwnie się lepi. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale jak teraz sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że mięso w remizie lepi się, odkąd tu jestem.
- Owszem.
- Na pewno nie jest zepsute, a przynajmniej nie wygląda tak i nie pachnie. Czy to jakaś kolejna rzecz, o której wszyscy tu wiedzą? - Zniżył głos.
- Nie wiedzą, Szkliwo. Po co mieliby się nad tym zastanawiać? Jedzą, piją, wdzięczni za dostęp do takich zasobów. Cieszą się bogatym wyborem pysznych potraw i nie przejdzie im przez myśl, że swój nadzwyczajny smak zawdzięczają tonie cukru.
- Cukru! - Mały trybik w jego głowie z trzaskiem wskoczył na odpowiednie miejsce.
- I oczywiście drugiej tonie soli oraz mieszance innych przypraw, aby potrawy nie były za słodkie.
Z trudem powstrzymał chęć zagłębiania się w temat kulinariów. Musiał zachować swój płaszczyk naiwności. Zbyt kurczowe uczepianie się pojedynczych tematów było nieostrożne. Nawiasem mówiąc, jak cała ta rozmowa, a jednak brnął w nią dalej.
Jedno małe zwycięstwo i fakt, jak łatwo Cispesja podzieliła się z nim swoją wiedzą, skłoniło go do jeszcze jednego pytania. Nie wiedział, czy ta sprawa może mieć jakiekolwiek znaczenie, ale co tworzy zieleń lasu, jeśli nie każdy z osobna liść i każda cienka łodyżka mchu?
- Skąd babcia zna takie tajniki przyrządzania potraw? Większość wilków, które spotykam, nie wie nawet, czym jest sól. Babcia mówi jak zawołana kucharka.
- Można powiedzieć, że brałam w tym udział.
- Była babcia kucharką?
- Och, nie. Może tylko czasem. W pewnym sensie.
Szkliwo opuścił wzrok na kubek z mlekiem.
- Czyli, babcia...
„Nie była urzędniczką. Wilczyc na takich stanowiskach wszak podobno tu nie lubią... Ale z urzędnikami pracowała. Wie, co się dzieje w remizie i uczestniczyła tam w przygotowywaniu jedzenia. Robią to też Ildiri i jej koleżanki...”.
W jego wyobraźni formowały się nowe koncepcje. Wybór znanych mu stanowisk zajmowanych przez wilki w NIKL-u nie był duży. Niepokoiło go to coraz bardziej. Kim właściwie była Cispesja, zanim zamieszkała ze swoim szczurem w tej małej, biednej chatynce? Już szukał zgrabnej odpowiedzi, by pociągnąć dalej temat, który go interesował, nie wychodząc przy tym na wścibskiego, ale wadera uprzedziła go łagodnym głosem.
- Widzę, że ciekawi cię moja praca. To nie żadna tajemnica. - Staruszka pogodnie pokręciła głową, jakby poweselała na samą myśl o dawnych czasach. - Byłam psychologiem.
„Psycholog! Jak mogło mi to nie przyjść na myśl? Nawet do niej pasuje”. Szkliwo w duchu odetchnął głęboko, zachowując pokerową twarz. Wolno kiwnął głową. „To jednocześnie oznacza, że NIKL traktuje wieczorne biesiady poważniej, niż można przypuszczać. Kto, urządzając ucztę, zatrudnia psychologa do układania jadłospisu?”.
- To dlatego babcia naprawdę... wszystko rozumie. - Wreszcie odkleił wzrok od stojącego na ziemi kubka i spojrzał na nią. - A więc cukier. Może dlatego przed kolacją niektórzy tacy dziwnie nerwowi.
- To uzależnienie, które jeszcze nie zakwitło, ale już zapuściło korzenie - odrzekła tonem, w którym zadźwięczało szczere zaangażowanie. Widocznie lubiła swoją pracę, a niewątpliwie od dawna nie miała okazji, by o niej porozmawiać.
„To może lepiej wcale nie jeść w remizie?”. W zamyśleniu przeniósł wzrok na ściany pokoju. Dunio akurat zagrzebywał coś pod stertą kilimków. „Gdyby to tylko było takie proste. Takie zachowanie zostałoby natychmiast zauważone. Pozostaje po prostu jeść tego mniej”.
- Nas wszystkich to czeka? Uzależnienie?
- To nie taka prosta sprawa. To prawda, mózg ma skłonność do popadania w takie choroby. Ale czy można powiedzieć, że wszystkich nas czeka tęsknota, wszystkich nas czeka zakochanie? To zależy, co nam się w życiu przytrafi.
„Miłość. Znowu ta miłość. Do znudzenia”. Opuścił wzrok, zaciskając palce na kubku mleka.
- Zatem jest sposób, żeby się przed tym uchronić?
- A uchronisz się przed tęsknotą albo miłością? - zapytała z uśmiechem, łagodnie przekrzywiając głowę. - Dopóki nie poznasz istoty, która je wzbudzi, jesteś bezpieczny. Gdy już się pojawi, przepadłeś. A przychodzi bez zapowiedzi. Znienacka bierze we władanie.
- To znaczy, że jedynym pewnym wyjściem jest unikać tego jedzenia.
„Choleraaa! To miało nie być na głos...”. Ledwie powstrzymał się od stuknięcia się w czoło.
Stara wilczyca westchnęła, zupełnie jak Irosył przy ostatniej rozmowie.
- Tak bardzo chciałabym ci pomóc, Szkliwo - powiedziała cicho. Jego oczy otworzyły się szerzej, a w głowie pojawił się wielki znak zapytania. Czyżby się zdradził? Powiedział za wiele? Czegoś się domyśliła! - Widzę, że jesteś nieszczęśliwy. Czas mija, a ty zdajesz się w ogóle nie przywykać do tego miejsca.
- Przywykam, oczywiście. - Jego napięcie nieco osłabło. „Tak, niech ciągnie temat psychologii. Będzie o wiele bezpieczniej”.
- Wiem o tym. Bo teraz już wiem, że to, co cię dręczy, to nie to miejsce. Tak długo żyję, wiesz, znałam i takich jak ty.
- To znaczy?
- Takich, którzy cierpieli, ale nie wiedzieli, dlaczego cierpią. Widzieli wokół wielu szczęśliwych i zastanawiali się, czego im brakuje, jeśli nie chcą tego, co innym daje szczęście. Wierzyli, że muszą się odurzyć, aby stać się jak oni. Że bycie jak reszta jest jedyną drogą do prawdziwego szczęścia. Ale to nigdy się nie udawało.
- Kiedy ja się nie...
- Bo między nimi a tobą jest jedna zasadnicza różnica. Oni wszyscy byli wilkami.
- Ach, no tak. Ja się już i tak na wilka nie przemaluję.
- Ciężko jest żyć w grupie, do której nie potrafi się gładko dopasować.
- Czego im brakowało?
- Niczego - odparła spokojnie. - Po prostu inaczej widzieli świat. Potrafili dostrzec to, co umykało całej reszcie, ale przez to gubili się w tym, co dla większości oczywiste. To czyniło ich obcymi we własnej wspólnocie.
Szkliwo milczał, zbyt skupiony, by myśleć nad odpowiedzią.
- Wśród własnych rodaków czuli się, jakby pochodzili z daleka - ciągnęła wilczyca. - Nie dlatego, że byli ułomni. Lecz dlatego, że ich dusze były zbyt uczciwe, zbyt przejrzyste. Potrafiły czytać z innych jak z otwartej księgi, widzieć ich intencje. Doprowadzali przez to do czegoś, czego sami nie rozumieli, bo w świecie, gdzie wszyscy uczą się masek i niedopowiedzeń, taka prostota bywała nieznośna. Dlatego inni ich nienawidzili. Dlatego woleli ich odrzucić.
- No cóż, czuję, że w moim przypadku uczciwość była ostatnim z powodów. - Leniwie drapiąc pazurem wystający z podłogi, betonowy okruch, Szkliwo uśmiechnął się lekko. - I z czego to się bierze? Po prostu taka uroda?
- Zazwyczaj tak. Moim skromnym zdaniem karygodnie się to spłyca, nazywając trudnością w porozumiewaniu i nawiązywaniu więzi. Niekiedy się zdarza, że podobne cechy są tylko etapem i poprzedzają zupełnie co innego.
- Mianowicie?
- Chorobę zwaną tu rozszczepieniem umysłu. Ciężką psychozę. Choć to raczej ciekawostka. Takich pacjentów rzadko się widuje, a jeszcze rzadziej żywych.
- Ach - zareagował szybko, by zagłuszyć jej słowa, które, choć już ucichły, wciąż krążyły po jego głowie. Jakby podpowiadały mu, aby jeszcze raz, uważniej im się przysłuchał.
- Czy powiesz mi, co się stało tam, w domu? - Wilczyca przechyliła pysk, szukając kontaktu wzrokowego. Przez chwilę nie odpowiadał. Z początku jej pytanie wydało mu się podejrzane. Jakby w jakiś sposób próbowało odsłonić jego czuły punkt, nawet jeśli wynikało tylko z babcinej dobrej woli. Szybko jednak stwierdził, że wniosek mógł nasunąć się jej sam. Aby zasilił szeregi urzędników Najwyższej Izby, jednocześnie nieraz zdradzając niechęć do tego miejsca, coś jednak musiało się stać. Potraktował to więc jako kolejną szansę na uwiarygodnienie swojego wizerunku.
- Pewnie babcia i to zrozumie... Jakikolwiek bym był i skąd bym nie pochodził, dla wilków zawsze będę obcy. Nie narzucałem się, gdy szef stwierdził, że lepiej mi będzie gdzie indziej.
Cispesja wolno pokiwała głową. Na jej pysku wymalowana była szczera troska.
- Miałeś tam kogoś bliskiego? Kogoś, kogo kochałeś?
- To chyba nie dla mnie. Nie, żebym nie próbował...
- Opowiesz o tym?
- Może babcia ma rację - zaczął wolno. - Ja też czasem chciałem wtopić się w tłum. Żeby było łatwiej. Niedopasowanie zawsze prędzej czy później wyłaziło na wierzch.
- Nie znalazłeś nikogo właściwego - powiedziała, co zabrzmiało trochę jak stwierdzenie, trochę jak pytanie. Szkliwo zmarszczył brwi.
- Zasadniczo... Może i znalazłem.
- Ale?
- Wydaje mi się, że związaliśmy się tylko dlatego, że byliśmy jednakowo pragmatyczni. Już sam nie wiem, czy to był związek uczuć, czy wspólne interesy.
- Gdzie ona teraz jest?
- Już jej nie ma. - Wygładził brzeg kilimka, który przed chwilą bezwiednie zmiętolił w palcach.
- A gdybyś mógł znaleźć kogoś, kto dałby ci podobne korzyści?
- Za krótko żyła - odparł tylko, ciszej. Stara wilczyca uśmiechnęła się pokrzepiająco, dając do zrozumienia, że nie będzie kontynuować tego tematu, jeśli tylko jej gość sobie tego nie życzy. On jednak, po krótkiej chwili milczenia, znów się odezwał. - Ale fakt jest taki, że już nie żyje. A ja oddaję się pracy i może tak powinno zostać.
- Wiele wilków marzy o pracy w NIKL-u. Wydaje się, że to miejsce mlekiem i miodem płynące, w którym każdy ma dostęp do dobrobytu niespotykanego nigdzie indziej. Ty chcesz stąd uciec. Wracamy więc do punktu wyjścia.
- Nie chcę dobrobytu. Jeśli mam być szczery, praca tutaj to siedzenie w klatce i przekładanie papierów z kąta w kąt.
- A tam, w domu?
- Tam przynajmniej wiedziałem, co robię.
- Nie jest czasem tak, że praca dla siebie to w twoich oczach egoizm? W takim przypadku praca dla ojczyzny jest zaspokojeniem twojej potrzeby altruizmu i służby idei. Pragniesz poświęcić jej wszystko, bo nie ma już nikogo innego, komu mógłbyś ofiarować swoje siły. W miłości też widziałeś ujście dla potrzeby pracy.
- Nie wiem, babciu. Czy to w gruncie rzeczy istotne? - zapytał z cieniem zmęczenia w głosie. - Niezależnie od przyczyn... jest jak jest.
- Mam nadzieję, że odnajdziesz szczęście, Szkliwo.

Cdn.