wtorek, 29 kwietnia 2025
Od Yrsy - Szept popiołów
Yrsa szła powoli, ostrożnie stawiając łapy na ziemi, która jeszcze parzyła resztkami ciepła. Krajobraz wokół niej był cichy jak szept umierającego świata. Spalone drzewa sterczały ku niebu niczym czarne, pokrzywione palce, a popiół wirował w powietrzu, tańcząc w bladym świetle wschodzącego słońca.
Wędrowała daleko od Watahy, dalej, niż zamierzała. Coś ją tu przyciągnęło - dziwna potrzeba, niemal instynkt, by ujrzeć koniec. I oto stała: samotna, maleńka istota w sercu spustoszenia, gdzie nawet echo wydawało się milknąć ze strachu.
Zatrzymała się na chwilę.
Pod jej łapami ziemia była krucha, pęknięta, przesiąknięta popiołem, jakby sama natura rozpadła się na tysiące kawałków. W powietrzu unosił się zapach spalenizny zmieszanej z czymś nieuchwytnym - wonią ciszy po tragedii, wonią czegoś, co przeminęło, ale nie zostało zapomniane.
„Żadne korzenie nie są wystarczająco głębokie, żadna siła wystarczająco potężna, by zatrzymać przemijanie.”
Każdy krok, który stawiała, wzburzał drobinki pyłu, wirujące wokół niej niczym duchy dawnego życia. Mogłaby przysiąc, że w tym tańcu popiołu słyszy szept - cichy, delikatny, niesiony wiatrem: „Nie bój się… To jeszcze nie koniec.”
Nie wiedziała, jak długo wędrowała wśród wypalonych ruin lasu. Słońce wspięło się wyżej, a potem zaczęło opadać, a ona wciąż szukała czegoś - sama nie wiedząc czego.
I wtedy, wśród szarości i ciszy, zobaczyła to.
Małą plamę zieleni.
Ledwie dostrzegalną, ledwie żywą.
Młody pęd wychylający się spod zwałów popiołu, nieśmiało, uparcie, jakby zrodzony z samego bólu tej ziemi.
Yrsa zatrzymała się, wstrzymując oddech. Patrzyła na maleńką roślinę z niemal nabożnym szacunkiem.
Życie.
W miejscu, które powinno było być martwe.
Usiadła ostrożnie obok, by nie zranić delikatnego cudu. Wpatrywała się w zielony listek, drżący na lekkim wietrze. Tak kruchy. Tak śmiały.
„W płomieniach straty rodzi się odrodzenie.”
Te słowa nie były tylko myślą - były prawdą, wypisaną w samej tkance świata.
Bo choć czas zabierał wszystko - liście, drzewa, domy, wspomnienia - nie potrafił zniszczyć tej jednej rzeczy: pragnienia życia.
W popiele przemijania rodziła się nadzieja.
Nie w krzykach. Nie w walce.
W cichym, spokojnym kiełkowaniu.
Yrsa pochyliła łeb, zamykając na chwilę oczy. W środku czuła delikatne ciepło - nie burzę emocji, nie smutek. Coś innego. Coś czystszego.
Wdzięczność.
Za to, że wciąż mogła widzieć.
Za to, że wciąż mogła iść.
Za to, że nawet po stracie wszystkiego, świat próbował na nowo.
Gdzieś w oddali wiatr przyniósł śpiew ptaka - pojedynczy, cichy dźwięk, niemal nieśmiały. Ale był.
Tak jak ona.
Wstała powoli, jeszcze raz spoglądając na młody pęd. Nie dotknęła go. Nie chciała. Wiedziała, że musi pozwolić mu rosnąć na swój sposób.
Z lekkim uśmiechem w oczach odwróciła się, by ruszyć z powrotem w stronę Watahy.
Za sobą zostawiała popiół.
Przed sobą - ścieżkę wśród kiełkujących cudów.
I choć wiedziała, że znów nadejdą straty, że znów coś kiedyś zgaśnie - teraz rozumiała coś więcej.
Nie chodzi o to, by zatrzymać życie.
Chodzi o to, by wędrować dalej, nawet wśród popiołów.
W drodze powrotnej Yrsa nie spieszyła się.
Każdy jej krok był świadomy, jakby teraz, po tym wszystkim, zrozumiała, jak kruche jest każde uderzenie serca, jak ulotny każdy podmuch wiatru.
"Czy to nie dziwne," pomyślała, "że największe piękno rodzi się właśnie ze zgliszczy?"
Nie wtedy, gdy wszystko jest łatwe i obfite, ale właśnie wtedy, gdy świat przypomina o swojej kruchości.
O tym, jak wszystko, co mamy, możemy stracić w jednej chwili i jak właśnie wtedy rodzi się siła.
Na chwilę zatrzymała się przy wypalonym pniu.
W dziurze w jego spróchniałym sercu rosła trawa, jasna i miękka. Życie odnalazło drogę tam, gdzie nie powinno.
Patrzyła na to długo, jakby w tej scenie szukała odpowiedzi na pytanie, które nosiła w sobie od zawsze:
Dlaczego świat tak bardzo się upiera, by istnieć, nawet gdy wszystko przeciwko niemu?
I może właśnie o to chodziło.
Nie w potędze.
Nie w sile.
Nie w wieczności.
W upartym odradzaniu się.
W wychylaniu ku słońcu, nawet gdy naokoło tylko cienie.
Yrsa przeszła jeszcze kilka kroków. Wiatr musnął jej futro, przynosząc zapach ziemi - już nie tylko spalenizny, ale też wilgoci i życia.
"Tak wygląda świat - nieustannie płonący, nieustannie odradzający się z własnych popiołów. I może właśnie dlatego warto żyć. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już przepadło."
Przypomniała sobie szczenięta bawiące się na polanach Watahy.
Przypomniała sobie starego basiora śniącego nad brzegiem rzeki.
Przypomniała siebie – tamtą waderę, która kiedyś wierzyła, że życie będzie trwało wiecznie.
Nie trwa.
I właśnie dlatego jest piękne.
Odwróciła się, jeszcze raz rzucając ostatnie spojrzenie na wypalony las.
Nowe życie już tam było.
Jeszcze małe. Jeszcze kruche.
Ale było.
Tak jak ona.
Cicho, niemal niezauważalnie, ruszyła z powrotem w stronę domu.
Z popiołów ku życiu.
Ku temu, co miało dopiero nadejść.
Od Aidena - "Rytm"
Niebo nad lasem miało dziś dziwny kolor. Ani to świt, ani zmierzch, jakby dzień wahał się, czy ma w ogóle nadejść. Aiden siedział na skraju urwiska, z pyskiem uniesionym lekko ku wiatrowi, który niósł zapach wilgoci, kory… i czegoś jeszcze. Czegoś nowego.
Nowy ślad na ścieżce. Mały, jeszcze niepewny. Ale całkowicie prawdziwy.
Może nie potrafił mówić o miłości. Ale jeśli ktoś kiedyś zapytałby go, czym była — wskazałby właśnie na ten moment. Tę ciszę. Tę mgłę. I na ten jeden rytm serca, który miał za chwilę usłyszeć.
W końcu zrobił krok. Cichy, przemyślany — jak zawsze. Potem drugi. A potem kolejne, aż cień skalnych ścian objął go całkowicie, zamykając za nim świat, który znał.
Wewnątrz było cicho. Zbyt cicho, by poczuć się pewnie, i zbyt spokojnie, by się bać.
Pachniało ziołami. Krwią. Życiem.
Oxide leżała wśród pospiesznie ułożonego posłania z mchu i futra. Jej klatka piersiowa unosiła się wolno, zmęczenie malowało się na pysku, ale w oczach… w oczach był spokój. Głęboki, łagodny — inny niż ten, który znał. Aiden podszedł bliżej. Dopiero wtedy je zobaczył. Leżały obok niej. Dwa.
Dwa małe ciała wtulone jedno w drugie, jakby dopiero co zostały rozdzielone i jeszcze nie chciały tego przyjąć. Ich futerka były wilgotne, cienkie łapki poruszały się nieskoordynowanie, jakby świat był jeszcze zbyt duży, by go dosięgnąć. Jedno westchnęło cicho, niepewnie, jakby próbowało zapamiętać, jak się oddycha. Drugie poruszyło głową i przywarło do ciepła, które znało. Aiden wstrzymał oddech.
Nie jedno. Dwa.
Dwa serca. Dwa rytmy.
Poczuł, jak coś osiada mu w piersi, jakby świat przestał być obcy, choć na moment. Patrzył w ciszy, nie dotykając, nie pytając. Po prostu… był. Nie wiedział jeszcze, kim będą. Nie znał ich imion, głosów, spojrzeń. Ale wiedział jedno: są. A on — nie odejdzie. Nie zostawi, nie porzuci, nie wygna. Nie popełni tego błędu który zrobili jego rodzice. Ani rodzice Oxide. Leżała cicho przez dłuższą chwilę, jakby próbowała się złożyć z powrotem w jedną całość po wszystkim, co się wydarzyło. Jej wzrok błądził gdzieś pomiędzy Aidenem a ścianą jaskini, jakby myśli wciąż jeszcze nie wróciły na swoje miejsce.
— Nie mamy imion — wyszeptała w końcu, z lekkim westchnieniem. — Myślałam… myślałam, że mamy jeszcze chwilę.
W jej głosie nie było żalu, tylko to charakterystyczne dla niej znużenie, po którym czasem przychodziły najostrzejsze myśli. Aiden przeniósł na nią wzrok. Powoli. Głęboko. Nie przerywał ciszy, bo wiedział, że nie trzeba. Oxide spojrzała na jedno z dzieci. W jej oczach pojawiła się zamyślona łuna, jakby coś właśnie sobie przypomniała.
— Dziś w nocy… na niebie był Saturn — powiedziała cicho. — Widziałam go, zanim… Zanim się zaczęło.
Uniósł lekko kącik pyska. Mruknął tylko:
— Podoba mi się.
Znowu spojrzał na malca — ten był spokojniejszy, niemal nieruchomy, z czujnie poruszającym się pyszczkiem. Jakby już słuchał. Potem przesunął wzrokiem na drugie szczenię, które poruszyło się niespokojnie, jakby nie potrafiło jeszcze znaleźć swojego miejsca w tej nowej rzeczywistości. Oxide mówiła dalej, wolniej, jakby przez sen:
— A drugi… Drugi to będzie Opalit.
Aiden spojrzał na nią uważnie. Nie zapytał — nie musiał. Ale Oxide i tak szeptem wyjaśniła, bardziej do siebie niż do niego:
— Bo opalit… zmienia barwy, kiedy patrzysz pod innym kątem. Czasem błyszczy jak ogień, czasem jak lód. Nigdy nie wiadomo, jaki będzie. A ten malec wierci się tak chaotycznie, jak ty kiedy osa wpadła ci w futro...
Zaśmiała się cicho, znów opadając głową na przednie łapy. Zmęczenie zbierało swoje żniwo, ale na jej pysku zagościł cień uśmiechu — ten, który znał tylko Aiden. Spojrzał raz jeszcze na małe ciałka wtulone w siebie.
Saturn. Głęboko spokojny, jak nocne niebo.
Opalit. Zmienny. Odbijający światło inaczej za każdym razem. Chaotyczny.
Dwa światy. Dwa ślady.
Aiden przymknął oczy i pozwolił sobie na coś rzadkiego: spokój. Oxide z każdą chwilą zapadała głębiej w sen, aż w końcu jej oddech stał się równy i cichy, niemal niewidoczny. Zmęczenie w końcu wygrało, zabierając ją w krótką, zasłużoną ciszę. Aiden nie ruszał się, nie chciał zakłócać tej chwili. Patrzył na nią jeszcze przez moment, jakby upewniał się, że naprawdę śpi. Potem przeniósł wzrok na szczenięta.
Saturn spał spokojnie, wtulony w bok matki, zupełnie nieruchomy.
Opalit — ten drugi — zaczął się jednak wiercić. Niewielkie ciałko poruszyło się niespokojnie, drobne łapki rozcapierzyły się w powietrzu, jakby czegoś szukały. Cichy pomruk wydobył się z jego gardła, ledwie słyszalny, bardziej jak pytanie niż skarga. Aiden bez słowa wyciągnął łapy bliżej. Przysunął się tak, by między sobą a Oxide stworzyć coś w rodzaju bezpiecznego kąta. Opalit, jakby to poczuł, wtulił się w cieplejszy bok ojca.
I wtedy… ogon Aidena poruszył się.
Delikatnie. Powoli. Z początku prawie niezauważalnie, potem trochę śmielej. Niewymuszony ruch. Cichy gest.
Był szczęśliwy.
Nie tak, jak szczęście rozumieją inni. Nie był to wybuch, śmiech, łzy. Dla Aidena szczęście zawsze było ciche. Ukryte. Prawdziwe tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. A teraz… nikt nie patrzył. Więc pozwolił sobie czuwać. Z tą dziwną ulgą w piersi i tymi dwoma małymi światami śpiącymi obok. Noc otulała jaskinię jak ciężki koc. Tylko oddechy — Oxide, Saturna, Opalita — rozcinały ciszę regularnym rytmem. Aiden siedział w bezruchu, ale w jego wnętrzu działo się więcej, niż kiedykolwiek potrafiłby wypowiedzieć na głos. Spojrzał na Opalita, który wtulił się w jego łapy i wreszcie zamarł w cichym śnie, a potem przeniósł wzrok na Saturna — nieruchomego, jakby zrodzonego ze spokoju samego kamienia.
I wtedy przyszły wspomnienia.
Niechciane. Chłodne.
Widział siebie — młodszego, chudszego, o oczach zbyt poważnych jak na swój wiek. Samotnego wśród drzew, gdzie wiatr zamiast kołysać, kąsał. Pamiętał puste noce, brak dotyku, głód... i ten jeden obraz, którego nigdy nie potrafił zapomnieć: sylwetki oddalających się rodziców, zbyt szybko znikających między pniami. Jakby go nigdy nie było.
Tamto dziecko milczało. Ale teraz — coś w nim odpowiedziało.
Spojrzał znów na swoje dzieci. I wtedy, cicho, bardziej w myślach niż na głos, przysiągł, że nie pozwoli ich nigdy skrzywdzić. Zbliżył pysk do Opalita i dotknął jego małego boku, pilnując oddechu, który wciąż był zbyt delikatny. Jego ogon raz jeszcze poruszył się wolno. Księżyc przesunął się na niebie, rzucając blade światło przez szczelinę skalną, i choć Aiden nie wierzył w znaki — tej nocy pozwolił sobie na jedną myśl:
Może ten świat wcale nie musi być tylko koszmarem.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Kilka dni wystarczyło, by świat nabrał miękkości.
Zamiast ciszy — tupot małych łapek i niezdarne potknięcia. Zamiast grozy — ciepło, jakby to miejsce przestało być tylko jaskinią, a stało się sercem czegoś większego. Czegoś, co oddychało razem z nimi. Domem.
Saturn poruszał się ostrożnie. Krok za krokiem, niemal z namysłem, jakby każde przesunięcie łapy było decyzją. Przysiadł przy wejściu, patrząc na świat zza krawędzi skały. I wtedy Aiden zobaczył je wyraźnie — oczy. Fioletowe jak zmierzch, ciche i głębokie. Lustrzane odbicie spojrzenia Oxide, tyle że bez bólu, bez walki. Było w nich coś... kojącego. Jakby dziecko już teraz nosiło w sobie wewnętrzny spokój, którego nikt go jeszcze nie nauczył.
A tuż obok — żywioł.
Opalit przemknął obok Aidena jak błysk. Potknął się o ogon matki, poślizgnął, zaraz potem stanął dęba i zaczął obwąchiwać wszystko w zasięgu nosa. Oczy miał otwarte dopiero od niedawna, ale już teraz błyszczały intensywną zielenią. Tą samą, którą nosił Aiden — jaskrawą, niepokorną, nieprzejednaną. Pasowała do niego jak ogień do iskry. Umaszczenie miał jak Oxide, niemal identyczne… ale jego energia była zupełnie inna. Obaj byli podobni do niej — sierść, ubarwienie, nawet sposób, w jaki marszczyli nosy, przypominał Oxide.
Niedługo potem Saturn przespacerował do rodziców i wtulił się w bok Oxide, jakby tylko czekał na cichy moment, by odpocząć. Opalit natomiast wskoczył na łapę Aidena i próbował podgryźć jego sierść, jakby świat był grą, a on — bohaterem pierwszego rozdziału.
I wtedy Aiden się uśmiechnął. Znowu. Tak samo delikatnie i prawie niezauważalnie. Odsunął łapę, z której Opalit postanowił zrobić sobie prywatne legowisko. Szczenię wydało z siebie niezadowolone fuknięcie, ale szybko znalazło nowe zajęcie — jego ogon. Z dzikim entuzjazmem rzuciło się na niego jak na największego wroga, który właśnie wtargnął do ich jaskini.
— To tylko ogon — mruknął Aiden, patrząc z lekkim rozbawieniem, jak puchata kula zawzięcie próbuje zatopić mleczne ząbki w jego futrze. — On tu mieszka od dawna.
Opalit zignorował go zupełnie, co najwyraźniej było jego nowym hobby.
Tymczasem Saturn powoli, metodycznie wstał i podszedł do kamienia niedaleko, bliżej wejścia, po czym... usiadł. Ot tak. Po prostu. Jakby chciał kontemplować widoki i napisać o tym poemat. Aiden przekrzywił łeb, patrząc na tę ich dwójkę — jakby stworzeni z dwóch zupełnie różnych części jednej opowieści. Jeden gotów rzucić się z mostu, zanim sprawdzi, czy pod nim jest woda. Drugi — najpierw sprawdzi, potem zapyta most, czy ma odpowiednie certyfikaty bezpieczeństwa.
— Jesteście niemożliwi — szepnął, bardziej do siebie niż do nich.
W tym momencie Opalit — prawdopodobnie przez przypadek — przewrócił się na Saturna. Saturn spojrzał na niego z miną tak poważną, jakby przez moment zastanawiał się, czy warto brata wykluczyć z rodzeństwa. Ale zamiast tego po prostu westchnął i złożył głowę na łapach. Godność ponad dramatem.
Aiden zaśmiał się cicho. Wtedy też Oxide poruszyła się lekko, przez sen burknęła coś pod nosem, jakby chciała dodać swoje trzy grosze:
— Powinniśmy byli nazwać je Spokój i Zamęt…
Aiden parsknął śmiechem.
— Za późno, Śpiąca Królewno.
Słońce właśnie wlewało się do jaskini cienką smugą światła, która zatrzymała się na dwóch maluchach — jednej spokojnej kropce i drugiej wiercącej się jak po ósmej espresso.
Czymkolwiek było espresso.
czwartek, 24 kwietnia 2025
Od Aidena - "Rozszczepienie"
Było cicho. Za cicho.
Aiden stał pośród pustkowia, które kiedyś było jego umysłem. Teraz — tylko pole bitwy. Spalone. Zbrukane. I pełne echa cudzych koszmarów, które nie należały do niego, ale które zżerały go od środka jak pasożyty przyssane do duszy.
Bo nie ma nic potężniejszego niż strach. A on — nauczył się go ujeżdżać jak gniewnego rumaka.
Walczył za pomocą cudzych traum. Rzucał je na przeciwników jak dzikie bestie. Wyciągał z czyichś snów najgorsze potwory, by rzucać je na pola bitew, aż nie było już kogo dobijać. Tylko... zapomniał, że potwory nie lubią być zamykane.
A teraz się obudziły.
Każdy z koszmarów, który przejął — dzieci z poskręcanymi kończynami, wilki pozszywane z wielu ciał, istoty bez oczu ale z tysiącem ust — był tam. Tylko że nie czekały już na jego rozkaz.
„Myślałeś, że nami dowodzisz.”„Myślałeś, że jesteś królem.”„Ale król też może być ofiarą.”
Ich głosy były jak drapanie po czaszce. Każdy dźwięk rozdzierał mu umysł, który sam stał się labiryntem. Każdy koszmar miał teraz swój pokój, swoje drzwi, swój własny zamek w środku niego.
I wszystkie otworzyły się naraz.
Poczuł, jak jego własne ciało go zdradza — łapy miękły, zęby wypadały, sierść parzyła jak ogień. Kręgosłup zaczął się wyginać, kości trzaskały, jakby jego organizm nie mógł już unieść ciężaru tego, co w nim mieszkało.
A potem przyszła Oxide.
Prawdziwa? Wyobrażenie? Nie wiedział. Miała oczy jak lustra — odbijały tylko jego. Ale nie tego, którym był teraz.
„Wykorzystałeś ból, by siać ból.”„Wciągałeś ich cierpienie, jakby to była broń.”„A teraz broń obróciła się przeciwko tobie.”
Próbował zawyć, ale jego głos się rozdzielił. Już nie był jednym Aidenem. Był tysiącem głosów — każdy z innego koszmaru. Rozwarł pysk, a z wnętrza zaczęły wychodzić rzeczy, które nie powinny istnieć. Kły jak ostrza mieczy. Języki zakończone pazurami. Oczy, które się nie zamykały.
Jego ciało zaczęło się rozerwać na strzępy. Ale nie zginął. O nie.
Zaczął się rozszczepiać.
Tylko patrzyli. I czekali.
Wnętrze jego umysłu zmieniło się w coś groteskowego — ściany pulsowały jak wnętrze żywego organizmu, każda pokryta runami, które drgały jak mięśnie pod napięciem. Każda z tych run — to imię kogoś, kogo dotknął jego cień. Ich cierpienie zapisane na ścianach z jego własnych żył.
Chodniki zrobione były z jego wspomnień — całych scen rozsmarowanych jak mięso na desce rzeźniczej. Mógł przejść po swoim dzieciństwie, czując pod łapami chrupot łamanych wspomnień, które już nawet nie były jego.
I nagle z sufitu zaczęły kapać flaki. Cicho, rytmicznie. Nie z krwi. Z myśli. Czerwone, oblepiające, śluzowate. Z każdym krokiem czuł, jak coś się w nim zmienia — nie tyle fizycznie, co... narracyjnie. Jakby nie był już bohaterem tej historii.
Jakby był jej potworem.
Przy kolejnym zakręcie zobaczył coś, co przypominało Oxide — ale to był tylko jej szkielet, z rogami oplecionymi cierniami, a z pyska zwisał rozwalony język. Gdy się zbliżył, poruszyła się.
— To nie ja, Aiden... — powiedziała. — To twoja wizja mnie. Zdeformowana. Taka, jaką ją uczyniłeś w swoim umyśle.
Potem przyszła Komnata Bez Drzwi.
Wszystkie miały rozprute brzuchy. W środku nie było wnętrzności — tylko lustrzane odłamki. Gdy spojrzał w jeden z nich, zobaczył twarz dziecka, którego krzyk przejął wieki temu. Krzyk nadal się nie skończył. Ten fragment istniał w pętli.
Nie miała formy. Była cieniem między światłami. Była ciężarem na jego plecach, szarpnięciem mięśnia, pęknięciem kręgu. Jej głos był jak tysiące much obijających się o czaszkę od środka.
„Oddaj siebie. Nie jesteś już sobą. Jesteś naczyniem. Już nie walczysz — TY JESTEŚ WOJNĄ.”
I wtedy Aiden zrozumiał coś, co było jak igła przebijająca ostatnią granicę jego jaźni:
Nie był już Aidenem.
— Jest za cicho… — szepnęła, kładąc łapę na jego czole.
Zamknęła oczy. Skupiła się. Telepatyczny impuls przeszedł przez jej ciało jak fala przez pole magnetyczne. Zanurzyła się w jego świadomość, jakby wchodziła do czarnej wody, z której nie wiadomo, co wynurzy się pierwsze.
Zgasło wszystko.
୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨
Znalazła się w ciemności.
Ale nie była to zwykła ciemność — to była ciemność z oczami. Patrzyły na nią z każdego kąta. I mrugały. Setki, tysiące. Bez źrenic, bez kontekstu. Była tylko świadomość, że jest obserwowana.
Jej łapy dotykały czegoś miękkiego i gorącego — podłoże przypominało języki splecione z jelit, drgające i wilgotne. Kiedy stąpała, wydawały z siebie westchnięcia, jakby chodziła po duszach, które jeszcze nie umarły do końca.
Ruszyła w stronę źródła. Po drodze zaczęły się pojawiać sylwetki Aidena. Ale nie on. Zdeformowane. Jakby ktoś próbował go narysować ze wspomnień kogoś, kto go nienawidził.
„Nie jesteś tu mile widziana.”„Nie ratujesz go — dobijasz.”„On nie chce być znaleziony.”
Nagle wszystko zaczęło się zmieniać — niebo (czy to była w ogóle przestrzeń?) rozciągnęło się jak płótno, które ktoś podarł pazurami. Przez szpary zaczęła się sączyć czarna krew, zalewając wszystko. Oxide zapadała się głębiej, aż znalazła się w wnętrzu czegoś żywego.
A tam — tron.
I Aiden.
Rozpoznał ją. Ale nie jako ukochaną.
„Po co przyszłaś?”„Nie możesz mnie stąd zabrać. Ja już nie istnieję.”„To, co widzisz, to echo.”
Zrobiła krok.
I wtedy zobaczyła ją.
„Nie jesteś bohaterką tej historii.”„On już dokonał wyboru.”„Możesz zostać — i stać się częścią tej ciemności…”„Albo uciec i patrzeć, jak umiera po kawałku.”
I wtedy Aiden — prawdziwy Aiden — wreszcie zawył. Krótko. Brutalnie. Agonalnie.
୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨
Zadrżała. I wtedy usłyszała cichy, chrapliwy oddech.
Jego łapa, przez chwilę bezwładna, uniosła się powoli jakby z trudem pokonywał grawitację. Oczy miał zamknięte, ale powieki się poruszyły.
— Aiden? — wyszeptała Oxide, jeszcze niepewna, czy mówi do ciała, ducha, czy wspomnienia.
Otworzył oczy. Nie gwałtownie. Nie filmowo. Tylko prawdziwie — jak wilk, który spał za długo w miejscu, gdzie nikt nie powinien spać. Zielone ślepia rozjarzyły się w półmroku. Oddychał ciężko, nierówno — ale żył. Był obecny. Wreszcie.
Ale w jego oczach — tych oczach, które widziały więcej niż powinny — była świadomość. I pytanie.
— Jak długo… mnie nie było? — wyszeptał, zachrypniętym głosem.
— Co? — rzucił nagle, unosząc łeb. — Nie patrz tak. Wszystko mam pod kontrolą.
— Nie masz.
— Oxide. Mówię ci, mam wszystko pod pieprzoną kontrolą.
— Właśnie, że nie. — ucięła. Zmarszczyła nos, zbliżyła się o krok. — Wiem, jak wyglądasz, kiedy walczysz. I wiem, jak wyglądasz, kiedy toniesz. A ty… jesteś przesiąknięty tym gnojem. Każdy twój ruch, każde słowo, to… jakbyś oddychał kurzem z cudzych koszmarów.
— Więc co? Mam się bać sam siebie? — rzucił z ironią, którą próbował przykryć lęk. Oxide nie odpowiedziała od razu.
— Nie. Masz się bać momentu, kiedy przestaniesz walczyć, a zaczniesz tonąć.
Aiden został. Z głową uniesioną, z oczami wbitymi gdzieś w czarne niebo, jakby próbował coś w nim znaleźć. Cokolwiek. Ale ono milczało.
W jego klatce piersiowej coś wciąż pulsowało — echo wszystkich koszmarów, które kiedyś przyjął do siebie. Wszystkie te cuchnące strachem odłamki cudzych snów.
I wtedy poczuł. Nie usłyszał. Poczuł, jakby coś wsunęło się między warstwy jego umysłu. Jakby pajęczyna zimna musnęła jego kark od środka. Nie głos — obecność. Znajoma. Gładka. Lepka. A potem szept. Bliski. Zbyt bliski.
„Zawsze mogę cię odciążyć…Wystarczy, że przestaniesz się opierać.”
Nie odwrócił się. Nie zawahał.
Po prostu poszedł.
Głęboko między drzewa, gdzie nie sięgał wiatr. W stronę stromych skał, które znał lepiej niż własny oddech. W stronę jaskini, której ciemność nie przerażała, a koiła.
Tam nikt nie zadawał pytań. Tam mógł odpocząć. Zniknął w niej, jak cień w drugim cieniu. Bez śladu. Zostało tylko echo kroków.
I może — może — czyjeś oczy, które nie należały do nikogo, ale patrzyły za nim z głębi umysłu.
<END>
środa, 16 kwietnia 2025
Od Variaishiki – "Kolorowe oczy"
Variaishika przyglądał się w swoim wodnym odbiciu, obracając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Ktoś z zewnątrz zapewne pomyślałby, że wilk napawa się swoim widokiem niczym zakochany w sobie narcyz. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Rudzielec nie napawał się sobą, on badał swoje ciało i jego reakcje, a w szczególności te dwoje kolorowych oczu umieszczonych w czaszce.
Nie posiadały jednej barwy. Każda tęczówka mieniła się co najmniej dwoma różnymi kolorami, czasem było ich więcej, czasem miały inne odcienie. Zawsze jednak były minimalnie dwa i nigdy obie tęczówki nie wyglądały identycznie jednocześnie.
Wyjątkowo ciekawym dla Variego zjawiskiem była ich zmienność w miarę rozszerzania się i zwężania źrenicy, a przede wszystkim zależność od emocji. Gdy wilk myślał o czymś negatywnym, kolory blakły i ciemniały, zazwyczaj dodatkowo przybierając zimne odcienie. Kiedy myśli powodowały u niego coś na podobieństwo złości, tęczówki wyglądały, jakby były wypełnione toksycznymi, jaskrawymi substancjami, wołającymi wszem i wobec, że nie należy się zbliżać do właściciela.
Pozytywne emocje ukazywały się w formie barw najbardziej zbliżonych do tych naturalnie występujących w otoczeniu. W jednym momencie lewe oko przypominało plażę słonecznego dnia, a drugie las po deszczu. Widoki, które Variaishice kojarzyły się bardzo pozytywnie.
Wilk nie spodziewał się natomiast tego, co ujrzał, gdy pomyślał o swoich rodzicach. Kolory nie były w żaden sposób związane z emocjami. Paketenshika powodował, że jedna tęczówka stawała się pomarańczowa z niemal piaskowymi detalami, a druga była całkowicie żółta. Ten jeden, jedyny raz, posiadała tylko jedną barwę.
W przypadku Yira było jeszcze ciekawiej. Ta sama tęczówka, która pozostała w dwóch kolorach, teraz stała się pomieszaniem atramentu, błękitu i czerni. Żółta barwa drugiego oka zanikła, zastąpiona przez wciąż zmieniającą się tęczę. Wyglądało to tak, jakby tęczówka nie mogła się zdecydować, jakiego ma być koloru.
– A więc to po Yirze mam kolorowe oczy… – wymamrotał do siebie, jakby to była nowa informacja.
Koniec
wtorek, 15 kwietnia 2025
Od Oxide CD. Aidena - "Yin yang" - cz.8
To właśnie się działo. Jakby Aiden był wyjątkiem w świecie, w którym nie było miejsca na wyjątki.
Zamknęła na chwilę oczy. Jej własny umysł, zwykle tak
nieznośnie głośny i pełen wątpliwości, wreszcie ucichł. Pozostała tylko ona — i
on. Cień i światło. Mgła i miękkie ciepło, którego tak bardzo się bała, a
jednocześnie pragnęła.
Powoli otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nie uciekała
wzrokiem. Nie teraz.
— Jesteś jak coś, co nie powinno istnieć. Jak spokój, który
wkradł się do mojego chaosu i zamiast próbować go naprawić — po prostu go
zaakceptował. Jakbyś spojrzał na ten bałagan i uznał, że... może być domem.
Zamilkła, łapiąc oddech, czując, jak gardło się jej ściska.
— I to mnie przeraża. Bo nie wiem, jak się żyje z kimś, kto
nie chce mnie zmieniać, tylko po prostu... być obok.
Ich łapy dotknęły się . Żadne z nich nie cofnęło się nawet o
milimetr. Księżyc świecił wysoko, cicho, jakby wstrzymał oddech razem z nimi. Aiden
nie odpowiedział słowami. Nie musiał. Jego oczy mówiły wszystko. Zbliżył się
jeszcze, powoli, delikatnie, tak jakby każda sekunda mogła coś zniszczyć. Ale
nic się nie złamało. Nic nie pękło.
Wręcz przeciwnie.
W tej ciszy, pomiędzy liśćmi, mgłą i oddechami, coś się
zbudowało.
Coś kruchego. Coś prawdziwego.
A może… coś, co było tam od zawsze. Tylko teraz miało największą
odwagę, by się ujawnić.
Oxide wciąż milczała, a emocje buzowały w niej jak
rozszalałe rzeki. Potrzebowała chwili. Oddechu. Czegoś… innego.
— Aiden — zaczęła powoli, marszcząc lekko pysk. — Mam ważne
pytanie.
— Hm? — Uniósł uszy, wyraźnie zaniepokojony, ale i gotów na
wszystko. Nawet na najgorsze.
— Gdybyś był jagodą… to jaką?
Zamilkł.
Spojrzał na nią z tak autentycznym niezrozumieniem, że nie
mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem. Jej łapy wreszcie przestały się trząść,
a napięcie zaczęło topnieć jak śnieg na wiosnę.
— Co…? — wykrztusił w końcu, mrugając. — Jagodą?
— No tak. Ja bym była jeżyną. Trochę słodką, trochę cierpką,
z kolcami. A ty?
Aiden zmrużył oczy, udając powagę.
— Pewnie… borówką. Małą, niepozorną, ale zostawiającą plamy
nie do usunięcia.
— I pękasz w łapie, jak się za mocno ściśnie — dodała
białowłosa, śmiejąc się cicho.
— Ej!
— No co? — Uśmiechnęła się figlarnie, wstając i szturchając
go lekko łapą. — To komplement. Borówki są zdrowe. I bardzo... uniwersalne.
— W takim razie ty jesteś dziką maliną — odparł,
przekrzywiając łeb. — Niby urocza, ale jak ktoś nie uważa, to zostaje z
zadrapaniem i brakiem serca.
Zamilkli na chwilę. A potem oboje wybuchnęli śmiechem —
takim prawdziwym, lekkim, oczyszczającym. Mgła wokół Aidena zadrgała w rytmie
ich chichotu, jakby też bawiła się razem z nimi.
— Wiesz, że to był najdziwniejszy flirt, w jakim brałem
udział? — mruknął basior, kiedy wreszcie udało mu się opanować rozbawienie.
— Poczekaj, aż zapytam cię, czy twoje pazury są takie długie
z natury, czy tylko dla szpanu — odpowiedziała z łobuzerskim błyskiem w oku.
— Nie prowokuj. — jego głos był ostrzeżeniem tylko z nazwy.
Był raczej wyzwaniem.
— Albo co?
Zamiast odpowiedzieć, Aiden po prostu przewrócił ją na
grzbiet jednym szybkim ruchem łapy i pochylił się nad nią z szerokim uśmiechem.
— Albo pokażę ci, że borówki też mają kolce.
Oxide roześmiała się tak szczerze, że aż jej ogon uderzył o
ziemię. Aiden patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem lekko musnął
nosem jej ucho.
— Ale serio… jeśli mam być jagodą, to tylko twoją.
Westchnęła, wciąż śmiejąc się cicho, i oparła łeb na jego
łapie.
— Masz talent do głupot i wzruszeń jednocześnie, wiesz?
— Wiem. Dlatego tak bardzo mnie lubisz.
— Może trochę.
— Trochę wystarczy.
Noc była niesamowicie cicha, aż nienaturalna. Las wokół nich
stał w bezruchu, jakby ktoś wstrzymał oddech całemu światu. Oxide leżała na
plecach, wpatrzona w niebo. Gwiazdy migotały dziwnie — jakby nie były
gwiazdami, ale oczami czegoś większego. Aiden leżał obok, a jego cień zlewał
się z mgłą.
— Patrz — powiedziała nagle, wskazując niebo. — Te gwiazdy
się poruszają.
— To nie gwiazdy. To świetliki.
— Nie. Popatrz… one układają się w kształty.
Zielonooki uniósł głowę. Faktycznie. Gwiazdy powoli
przesuwały się, rysując na niebie coś na kształt wilka, a potem drugiego —
splecionych razem w biegu. Jeden miał ogon z ognia, drugi z cienia. Światło
drgało lekko, jakby tańczyło tylko dla nich.
— To… ty i ja? — zapytał półszeptem.
Oxide kiwnęła głową.
— Tak. My. Ale inni. Jakby… nasze duchy, gdzieś w innym
wszechświecie.
Aiden przymknął oczy, wciągając w nozdrza zapach nocy i jej
sierści.
— W takim razie chciałbym żyć w każdej z tych wersji. Nawet
jeśli w którejś z nich byłbym liściem, a ty wiatrem. Chciałbym, żebyś mnie
porwała.
— Nawet jeśli byłabym wiatrem burzy?
— Zwłaszcza wtedy.
Na ich łapach nagle pojawił się delikatny blask. Wadera
zerknęła w dół — to nie była magia, którą znała. Na ich futrze migotały
symbole, jak runy pisane światłem — delikatne, wijące się, żywe. Każdy symbol
był inny, ale wszystkie zdawały się łączyć, tworząc wspólną historię.
— Co to…? — szepnęła. — Też to widzisz?
Aiden spojrzał na swoją łapę.
— Wygląda jak opowieść. Jakbyśmy właśnie pisali coś razem samym
istnieniem.
W tym momencie świat przestał być ważny. Nie było
przeszłości, nie było przyszłości. Tylko ciche "teraz", w którym
serca biły nie do rytmu, ale wciąż w rezonansie.
A potem — całkiem niespodziewanie — jeden ze świetlików
spadł mu na nos.
— No świetnie — mruknął, potrząsając łbem, a niewiele krótko
po tym głośno kichnął. — Romantyzm zniszczony przez owada.
— Ale za to jaki symboliczny — zaśmiała się. — Spadł z nieba
specjalnie, żeby nam przerwać. To chyba znak, że za dużo patosu.
— Albo że nawet wszechświat ma dość naszych metafor.
Po chwili ciszy Aiden spojrzał na nią z czułością.
— Ale jeśli nasze dusze naprawdę biegną razem w innych
światach… to cieszę się, że w tym też cię spotkałem.
Oxide uśmiechnęła się miękko.
— Ja też, borówko.
Księżyc wisiał wysoko, niemal idealnie w zenicie, a gwiazdy
tańczyły leniwie na granatowym niebie. Oboje leżeli jeszcze przez chwilę na
plecach, wtuleni w siebie w samym sercu polany, otoczeni ciszą nocy i spokojnym
szelestem liści. Wiatr przycichł, temperatura nieznacznie spadła, a ich ciała
szukały więcej bliskości, choćby przez sam dotyk futra.
Wadera powoli podniosła się, przeciągając miękko jak kotka.
— Zostało jeszcze trochę — mruknęła z lekkim uśmiechem,
zerkając na Aidena kątem oka. — Z tej naszej ostatniej porcji.
Basior uniósł brew z zaciekawieniem, zerkając jak sięga po stojące
kawałek dalej bongo — to samo, którego używali wcześniej, ale teraz wyglądało
jakby zyskało kolejne znaczenie poprzez bieg wydarzeń, przez chwilę wydało mu
się nawet, że zaczął rozumieć, co jego towarzyszka miała na myśli, gdy
przedstawiała mu koncept tego przedmiotu.
Zamiast zostać na
środku polany, oboje przesunęli się ku staremu, powalonemu konarowi tuż przy
skraju drzew. Był wygodny, w miarę miękki od mchu i odpowiednio szeroki, by
usiąść obok siebie, bokiem do pobliskiego jeziora, którego tafla lśniła jak
płynne szkło. Oxide ponownie wsypała skruszoną mieszankę do komory. Tym razem
nie spieszyła się — wszystko było ceremonialne, jakby ruchy miały znaczenie. Z wprawą
rozkruszyła końcówkę suszu, po czym ubijała go lekko, patrząc, jak Aiden z
cichym mruknięciem osuwa się niżej, opierając o nią bokiem. Jak zwykle bezproblemowo
roztliła żar w naczyniu za pomocą krzemieni. Bongo zabulgotało głęboko i
znajomo, jakby samo wciągało noc do środka. Aiden zdecydowanie wziął pierwszy
buch, powoli wypuszczając dym przez nos, który uniósł się w górę jak mleczna
mgła. Podał jej urządzenie bez słowa, a ona przejęła je z lekkim skinieniem
głowy.
— Wszystko tu dziś pachnie snem — szepnęła, po czym sama
zaciągnęła się głęboko.
Po chwili siedzieli już bardzo blisko, futro do futra. Cisza
była niemal hipnotyczna. Jezioro przed nimi odbijało niebo, a ich oddechy
wyrównywały się w jednej, spokojnej rytmii. Aiden pochylił się nieco bliżej.
Jego pysk otarł się o jej policzek — niby przypadkiem, ale nie do końca. Oxide
nie odsunęła się. Wręcz przeciwnie — przysunęła się jeszcze bliżej, pozwalając,
by ich ogony się zetknęły. Jego był ciepły i miękki, zawinął się wokół jej jak
leniwa fala.
Nie trzeba było słów.
Ich sylwetki zlały się ze sobą w półcieniu, wtulone w siebie
przy starej korze, otoczone mgiełką ziół i wilgocią nocnego lasu. W tej jednej
chwili wszystko inne przestało istnieć — był tylko dotyk, wspólne oddechy i
spokój, którego tak długo szukali. Zostało im jeszcze kilka ostatnich
pociągnięć z bonga, a ich umysły były już zamglone i otwarte na wszystko, co
nieuchronnie miało nadejść. Zanim znów zaczęli palić, wadera spojrzała na niego
w milczeniu, jakby coś w tej chwili między nimi zawisło. Jego spojrzenie miało
coś, co przypominało spokój, ale i głęboką ciekawość. Zbliżyła głowę
nieznacznie, jakby podświadomie wyczuwając, że to moment, w którym mogą
przekroczyć pewną granicę. Ich łapy, teraz lekko drżące z napięcia, po raz
kolejny tej nocy znalazły się tuż obok siebie.
Aiden zapalił zioło, a mały dymek wydobywający się z ust
wyglądał, jakby znikał wśród gwiazd. Białowłosa uśmiechnęła się ciepło, patrząc
na niego, a potem powoli przyciągnęła do siebie jego wzrok. W tej chwili
wydawali się być bardziej złączeni niż kiedykolwiek wcześniej.
„Czujesz to?” – zapytała, przemykając gdzieś w jego
myślach, choć była to raczej retoryczna kwestia. Czuł to, wiedział, że oboje
byli na granicy czegoś, co jeszcze przed chwilą nie było możliwe do
przewidzenia.
Ich oddechy zaczęły się zlewać w jednym rytmie. Na ułamek
sekundy Oxide poczuła, jak jego łapa przysuwa się w jej stronę. Zatrzymali się,
dosłownie na chwilę, jakby w tej ciszy i spokoju cała ich świadomość na nowo
zdefiniowała przestrzeń między nimi. W tej chwili, w tej atmosferze, nie było
żadnych słów, tylko podskórne napięcie, które miało wkrótce zrealizować się w
czymś więcej. Teraz poczuła ciepło jego ciała obok swojego kilka razy bardziej
niż jeszcze przed momentem. Aiden przechylił się w jej stronę, tak powoli,
jakby chciał dać jej czas na odpowiedź, na reakcję. Pyski tuż obok siebie, ale
jeszcze nie całkiem blisko. Wszystko w tej chwili wydawało się nieuchronne,
jakby mieli zostać w niej na zawsze. Na tyle blisko, by czuć przyciąganie, ale
jednocześnie na tyle daleko, by czekać na jakiś znak – na jakiekolwiek
zrozumienie tego, co miało się wydarzyć.
Spojrzała mu prosto w oczy, te niesamowicie intensywne, zielone
oczy, a jej głos był cichy, aksamitny, jakby przesiąknięty nocą i tym, co
między nimi.
— Wiesz… jeśli jeszcze się zbliżysz, nie dam rady się powstrzymać.
Jej słowa zawisły w powietrzu niczym zaproszenie — ciepłe,
bezczelnie szczere, a przy tym pełne miękkości. Aiden nie odpowiedział od razu,
ale jego spojrzenie się zmieniło. Już nie szukał potwierdzenia. Już wiedział.
୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀
♱⠀ ꕀ ︵˖
‿̩͙୨
Wilgotna, ciepła, otulająca noc wciąż trzymała jaskinię w
ryzach półmroku. Z zewnątrz dochodziło tylko ciche kapanie wody z mchu.
Zupełnie niespodziewanie spokój ten został nienaturalnie
przerwany. Biała wadera zerwała się z posłania z dzikim sapnięciem, zbijając
kilka wiszących talizmanów, które zaszeleściły jakby z przestrachem wraz z nią.
Bez słowa, drżąca, z rozbieganym wzrokiem, rzuciła się ku wyjściu jaskini.
Serce waliło jej jak młot, a gardło ściskał znajomy, metaliczny skurcz. Gdy
wybiegła chwiejnie z wnętrza nory, ledwie zdążyła się pochylić za skałą, nim
dopadły ją torsje. Zwymiotowała gwałtownie, trzęsąc się cała, a jej łzy
mimowolnie ciekły po pysku. Mdłości przetoczyły się przez nią falą, nie
zostawiając już więcej żadnych sił.
Gdy wróciła do środka, słaniając się na łapach, wyglądała
jak cień samej siebie.
Aiden usiadł, zaspany, zmarszczony z niepokoju. Patrzył, jak
Oxide opiera się o ścianę, próbując złapać oddech.
— To już trzeci taki poranek… — powiedział cicho, nie chcąc
jej jeszcze bardziej przytłaczać, nie naciskając, po prostu siadając obok, ale wciąż
zostawiając jej przestrzeń. — To nie jest zwykłe zatrucie.
— Zamknij się — wysyczała, trzęsąc się jak liść na porannym
wietrze. — To nie może być… Nie może… co, jeśli to coś we mnie? Co jeśli to
pasożyt? Co jeśli to wizja? Co jeśli to znów... znów się zaczyna?
Oxide zaczęła nerwowo chodzić w kółko, potykając się o
własne łapy, szepcząc do siebie coś pod nosem.
— To coś ze mną… to znowu zaczyna się psuć… niech to szlag,
niech to wszystko spłonie... — warczała w głosie bardziej do siebie niż do partnera.
— Widziałam wczoraj cień... mówił do mnie... To nie może być realne… Nie
może...
Jej łapy drżały, a ogon wił się nerwowo po kamiennym podłożu
usłanym suchą trawą i drobinkami piasku. Szamańskie amulety na jej szyi
brzęczały jak zwiastuny katastrofy. Głos stawał się coraz bardziej piskliwy,
łamany paniką, a słowa zlewały się w chaotyczny potok myśli.
Aiden przesunął się powoli i bez słowa owinął ogon wokół jej
ciała. Delikatnie położył łeb na jej karku, a ciepło jego obecności zaczęło powoli
działać jak zaklęcie uziemiające.
— Hej... hej, spokojnie — szepnął, starając się, by jego
głos był jak najgłębszy, jak kojący rezonans bębna. — Jesteś tu. Ze mną.
Oddychasz. To nie wizja. To nie demon. To nie samotność. Jestem tutaj. I nie
zamierzam nigdzie iść.
— Słyszę ich znowu. Te szepty. W kątach. Kiedy zamykam oczy —
rozpaczliwie zasłoniła łapami uszy — to nie zioło, to nie sen. One wróciły.
Duchy, szeptacze, obrazy spod skóry. Moje myśli nie są tylko moje.
Cała jaskinia zdawała się kurczyć, dusić ją swoim
istnieniem.
— Oxide, spójrz na mnie — zielonooki złapał ją za łapy — to
nie duchy. To twoje ciało. Ono coś mówi. I mówi to codziennie, od kilku dni. To
się powtarza.
— Ale co?! — wrzasnęła z desperacją, pazury wbijając w jego
skórę na przedramionach. — Co mówi moje ciało, czego ja nie rozumiem?! Nie
jestem gotowa na... na NIC! Ja nie mogę... ja nie mogę być matką, Aiden —
powiedziała teraz zbyt szybko, zbyt ostro. — Nie umiem. Nie chcę. Nie wolno mi!
Przecież to jakaś katastrofa!
I znów zaczęła chodzić po jaskini, krążąc w kółko,
oddychając szybko i płytko. Mruczała coś do siebie pod nosem, jakby prowadziła
wewnętrzny spór. Jej fioletowe oczy zaszły mgłą.
— Przecież ja nawet siebie nie umiem utrzymać w ryzach —
powiedziała nagle z goryczą. — Wczoraj jeszcze mówiłam z duchem jelenia, dziś
się drę na własne myśli. A za chwilę... co? Będę mieć coś... kogoś... w sobie?
Zależnego ode mnie?
Zatrzymała się. W jej oczach nagle pojawiły się łzy. Zsunęła
się na ziemię jakby bezwładnie, jakby jej własne ciało nie chciało już dźwigać
ciężaru tego lęku. Skuliła się, obejmując łapy.
— Przecież ja wszystko zepsuję — wyszeptała. — Tak jak moi
rodzice. Tak jak wszystko inne. Tego się nie da zatrzymać, prawda?
Aiden nie próbował od razu do niej podejść. Usiadł blisko,
ale nie naruszał przestrzeni, zostawiając jej oddech. Dopiero po chwili bardzo
cicho przemówił.
— Oxide... nikt nie uczy się tego od razu. I nikt nie
przechodzi przez to sam. Ty też nie musisz.
Ale ona potrząsnęła głową, jakby te słowa odbiły się od
ściany.
— Jeśli coś pójdzie nie tak... jeśli zrobię coś złego... nie
wybaczę sobie. I to będzie we mnie już zawsze.
A potem spojrzała na niego – naprawdę spojrzała – i z jej
spojrzenia bił lęk pierwotny. Nie bała się porodu. Bała się... siebie. Oxide
wstrzymała oddech, a potem wybuchła – nie płaczem, a niekontrolowanym śmiechem
przez łzy.
— A jeśli to dziecko będzie miało mój ogon i twoje brwi? —
wymamrotała przez szloch i chichot, rozmasowując swój brzuch łapą. — Będzie
wyglądało jak przeklęty mop z furią na twarzy…
Aiden zaśmiał się szczerze, z ulgą.
— Będziemy mieli najstraszniejszego mopa w lesie —
powiedział i polizał jej ucho. — Ale i tak będzie piękny. Bo będzie nasz.
Wadera znów zrobiła się cicha, ale tym razem nie z lęku. Po
chwili uniosła głowę i odetchnęła głęboko.
— Przepraszam, że tak reaguję... — mruknęła. — Czasami...
mój umysł nie wie, co realne. A myśl o tym, że mogłabym być... odpowiedzialna
za coś... kogoś... To mnie przeraża bardziej niż demony.
— Ale ty już jesteś odpowiedzialna — odpowiedział łagodnie. —
Za mnie. Za tę jaskinię. Za swoje wizje. I robisz to lepiej niż ktokolwiek,
kogo znam.
Przytuliła się mocniej, pozwalając sobie na chwilę spokoju.
I kiedy już zdawało się, że odnalazła równowagę...
— Czekaj, nie ruszaj się, muszę znowu...
Zerwała się z miejsca i zniknęła za krzakami w towarzystwie
kolejnego odgłosu wymiotów. Aiden westchnął, ale nie z irytacji, a z troski i
współczucia. Podążył za nią, niosąc w pysku bukiet mięty i korzeni, które
wcześniej zebrał. Gdy wróciła, blada i słaba, wręczył jej mieszankę, próbując
zachować powagę.
— Dzisiaj mamy śniadanie de las bagienne zioło – powiedział
z teatralną manierą, wskazując na rośliny jak na najdroższe danie z karty.
Oxide wybuchnęła śmiechem, mimo łez.
— Ty naprawdę... robisz ze mnie wariatkę. – wymruczała.
— Sama robisz z siebie wariatkę. Ale to znaczy, że ja będę
musiał być wariatem, który chce z tobą zostać. — uśmiechnął się delikatnie. — A
to sprawi, że tylko ja będę twoją opcją i nikt inny się nawet do ciebie nie
zbliży, bo zobaczy jaka jesteś jebnięta. — na zwieńczenie, puścił jej oczko czując,
jak atmosfera wokół nich staje się odrobinę lżejsza, choć wiedział, że za tą
chwileczką śmiechu wciąż kryje się nieustannie rosnący niepokój.
W odpowiedzi warknęła z udawaną irytacją, ale zaraz potem
poczuła jak jej serce nieco się uspokaja. Tak naprawdę czuła się bardziej
związana z Aidenem niż kiedykolwiek. Z jego żartami, z jego obecnością, z tym,
jak potrafił ją zrozumieć. Nawet jeśli nadal bała się nadchodzących zmian, to
chociaż z nim mogła przejść przez to wszystko. I na chwilę zapomniała o domniemanej
ciąży, zapomniała o panice – po prostu mogła się śmiać i czuć się, jakby nie
musiała dźwigać całego świata na swoich barkach.
— No dobrze, wariacie — zaśmiała się cicho, po czym
przewróciła oczami, co rozluźniło atmosferę jeszcze bardziej. — Jeśli już muszę
być jebnięta to przynajmniej nie będziesz się nudził.
Aiden podszedł do niej, pociągnął ją lekko za łapę,
składając na niej delikatny pocałunek w czubek jej uszka.
— Nigdy się nie będziesz ze mną nudzić, Oxide — odpowiedział
z błyskiem w oczach, niemal szeptem.
Białowłosa spojrzała na niego, a jej serce znów zabiło
szybciej. W tej chwili zapomniała o wszystkim, o lękach, o niepewności
przyszłości. Był tu z nią. Oboje przeszli przez coś, co mogło ich złamać, ale
teraz byli po prostu dwiema duszami, które wiedziały, że razem poradzą sobie ze
wszystkim. Nawet z tym, co nieznane.
Z powrotem wrócili do jaskini. Tam, po chwili ciszy, Aiden
zaczął rozkładać niektóre z rzeczy, które przygotował wcześniej. Rozpalił
niewielki ogień w kamiennej komorze, a powietrze napełniło się przyjemnym
zapachem dymu z akompaniamentem wcześniej palonych ziół.
— Co robimy teraz? — Oxide patrzyła na niego, czując się
dziwnie ciepło w tej spokojnej chwili.
—– Może... odpoczniemy. Pozwólmy sobie na trochę wytchnienia,
wiesz? — powiedział spokojnie, wpatrując się w nią z czułością. — Potrzebujesz
odpoczynku, Oxide. I tego, co cię w pełni uspokoi.
Chociaż ich rozmowa była lekka, nie można było zignorować
tego, co leżało na sercu młodej wadery. Jej niepokój, obawy o przyszłość, o to,
jak poradzi sobie z byciem matką, ale może właśnie teraz, w tej chwili, powinna
pozwolić sobie na moment wytchnienia? Z nim, w tej jaskini, z dala od świata. I
choć nie rozwiał jej lęków, Oxide poczuła, że jest tam, gdzie powinna być.
Czuła się bezpieczna, bardziej niż kiedykolwiek. Może właśnie to było
potrzebne: nie perfekcyjne rozwiązania, a obecność, która mówiła, że nie musi
przechodzić przez to wszystko sama. Westchnęła cicho, przymykając oczy, jakby
próbowała wchłonąć spokój, który roztaczał się wokół nich. Przez chwilę
słuchali tylko dźwięków płomienia i oddechu lasu za ścianami jaskini.
— Wiesz… — mruknęła nagle z pozorną powagą. — Jeśli to
faktycznie... no, jeśli jestem w ciąży, to znaczy, że muszę dbać o energię i
balans ciała, prawda?
Aiden uniósł brew.
— Brzmi mądrze. Ale skąd ten nagły przypływ troski o balans?
Oxide, nie odpowiadając, sięgnęła za kamienny ołtarzyk, spod
którego wyciągnęła pęczek wysuszonych korzeni oplecionych kolorową nicią.
— Co to jest...?
— Korzenie Ar'Quath. Rzekomo oczyszczają umysł,
otwierają czakry i... chyba ułatwiają trawienie. — powiedziała, jakby czytała z
pamięci jakąś zakurzoną księgę. — Były częścią ofiary dla duchów przodków. Ale
duchy nie przyszły, więc chyba już im niepotrzebne.
Jej ukochany wybuchnął nagle dźwięcznym śmiechem.
— Czyli zwinęłaś coś z rytualnej ofiary i planujesz to zjeść?
Ty jesteś jednak najbardziej niepokojącą przyszłą matką, jaką spotkałem.
— Nie zjeść. Żuć. — poprawiła go, wkładając sobie
jeden z korzeni do pyska i... niemal natychmiast plując z wyrazem czystej
rozpaczy.
— Pozwól, że się domyślę. Terapeutyczne właściwości?
— Tak. Bo jak to przeżyjesz, to czujesz się jak nowo narodzony.
Po chwili oboje leżeli na plecach z cichym chichotem i
fragmentami korzeni porozrzucanymi po jaskini. Oxide wyglądała lżej, jakby
ciemność na moment się rozproszyła. Aiden spojrzał na nią z uśmiechem.
— Serio, jeśli nasze dziecko będzie mieć przewagę twoich
genów, to pewnie będzie ssać korzenie i rozmawiać z drzewami. Brzmi jak
wyjątkowe dzieciństwo. — zaśmiał się, przytulając ją do siebie.
Trwali jeszcze chwilę wśród rozsypanych korzeni i resztek
śmiechu, gdy białowłosa przeciągnęła się i spojrzała na partnera z lekkim
błyskiem w oku.
— Jak odziedziczy twoje geny, to zostanie zimnym skurwielem
z kamiennym sercem.
Zielonooki uniósł brew, teatralnie oburzony.
— Zimnym skurwielem? To się nazywa opanowanie i silny
charakter, moja droga. Dzięki moim genom przynajmniej nie będzie płakać, kiedy
zgubi patyk.
— No tak, a jak będzie po mnie, to przynajmniej będzie miało
uczucia. I wysokie szanse na odziedziczenie silnych chorób psychicznych . —
Oxide parsknęła śmiechem, krzywiąc się, ale nie przestając żartować. — Będzie
słyszeć głosy, jak tylko nauczy się mówić.
— Hmm… czyli albo zimna skorupa bez emocji, albo czule
rozhisteryzowany chaos z halucynacjami. Cudownie. Idealna równowaga.
Na jego słowa przewróciła oczami, imitując irytację.
— Super, z taką pulą genetyczną to może od razu zostawmy je
pod opieką szamana. Przynajmniej będzie miał doświadczenie z demonami.
— Albo demony będą miały doświadczenie z nim. — dodał Aiden
i pochylił się do niej, muskając nosem jej pysk. — Ale szczerze? Jakiekolwiek
by nie było… będę je kochał.
— A ja… — zaczęła cicho, po czym westchnęła i spojrzała w
ogień. — Ja się po prostu boję, że je skrzywdzę. Że nie dam rady.
Ciemnowłosy nie odpowiedział od razu. Zamiast tego objął ją ogonem,
mocniej przyciągając do siebie.
— Wiesz, co odziedziczy po tobie jeszcze? Siłę. Tę, którą
udajesz, że nie masz. I... jeśli nawet coś ci się posypie, ja będę obok. I
jeżeli trzeba będzie trzymać je za ogon, kiedy będzie uciekać z ziołami w
pysku, to będziemy to robić razem. Okej?
Oxide uśmiechnęła się słabo, z oczami pełnymi wdzięcznego
zmęczenia.
— I będzie miało brudne łapy i nosek w błocie, jak czasem
jego ojciec po polowaniu...
— ...i sarkazm ostrzejszy niż pazury, jak jego matka.
— I obsesję na punkcie zbierania dziwnych rzeczy, jak... w
zasadzie oboje.
Parsknęli śmiechem jednocześnie.
I w tej chwili, między przekomarzaniem, żartami i cichym
dotykiem, strach odsunął się o krok dalej, jak cień, który choć obecny,
przestaje w końcu dominować nad światłem.
<KONIEC!! HUHU dzieje się>
Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 7
Zima przyszła z zapowiedzią dobrze każdemu znaną. Jesienią jeszcze, kiedy Sekretarz tak bacznie wypinał swoimi wypowiedziami pierś i niewiele w kierunku pomocy robił, a jedynie oczekiwaniami strzelał we wszystkie strony, chłód wkradał się w każdy kąt. Jeszcze latem, kiedy słońce wisiało nad światem jak zabójczy gigant, zielarze i Delta zebrali wszystko co mogli. Jeszcze przez słoneczną jesień wiele z ziół wisiało ponad polanką przed jaskinią medyczną, grube sznury przeciągnięte od drzewa do drzewa służąc za najlepszy sposób na suszenie czegokolwiek. Zima jednak w końcu musiała nadejść. Śnieg w tym roku wyprzedził siarczyste mrozy, przykrywając świat białym puchem i zaskakując część wilków, kiedy z dnia na dzień zimno weszło do ich domów. Wataha usnęła spokojnie, jednak to nie był spokój, który Delta mógłby nazwać chcianym. Jego serce czuło, że coś szykuje się w tym wiecznie żyjącym sercu watahy. Starszy samiec odetchnął, jego łapy zajęte przesuwaniem kolejnych fiolek. Na sali leżało parę wilków, woń świeżej słomy wcinając się pomiędzy oddechy zimy, która uparcie próbowała wejść w gościnę do środka. Jednak żywy i zadbany żywopłot, palące się ogniska i skóry wiszące na ścianach uporczywie odmawiały jej zabiegom, pozostawiając środek jaskini medycznej cieplejszy i bardziej dymny niż białą polanę w zasięgu wzroku.
Delta do towarzystwa w tej coraz bardziej ponurej pogodzie miał Soheę, która marszcząc nos nad miętą mieszała ją do kolejnej maści. Był też i Puchacz, który niepewny co ze sobą począć plotkował i rozmawiał z chorymi, a nóż może w końcu wprawi się w określaniu co im dolega! I za rogiem też, tam w swoim gabinecie, Frezja zgrabnie sporządzała kolejne dokumenty monitorujące stan i zapasy jaskini medycznej. Każdy kto mógł włożył w przygotowania do tej parszywej pory roku co tylko mógł. Zielarze postarali się i Delta jednego był pewien, ziół to mu nie zabraknie. Czego się jednak obawiał to, że zabraknie mu sprawnych rąk do pracy. Sohea była szczeniakiem, co prawda na wyjściu w dorosłość, ale szczeniakiem. W jej krwi płynęło psotnictwo nie medycyna i to wyłaniało się z wadery dzień w dzień, kiedy myliła proste zapachy znanych jej już ziół. Starała się, Delta to wiedział, jego oczy śledząc każdy jej ruch i widział, że w jaskini medycznej jego adoptowana córka czuje się jak ptak zamknięty w klatce. Te wszystkie niewypowiedziane oczekiwania jakie ściany wokół nich nosiły, znamiona lat cierpień i chorób, śmierci i życia, niezrozumianych wydarzeń i przede wszystkich ciężaru na sercu, który każdy medyk nosi. I Sohea starała się to udźwignąć jak dzielny wilk, którym była, aczkolwiek Delta coraz częściej wysyłał ją tam gdzie wataha robiła rzeczy inne. I sama Sohea wracała często coraz później i coraz bardziej zafascynowana pracą bardziej polityczną. Szpieg. Tak chodziło jej to po myśli i Delta nie byłby sobą gdyby jej zakazał. Bo w medycynie nie ma gorszej tragedii niż medyk z całym asortymentem urazy i gniewu do własnej pracy. A Puchacz? Puchacz ledwo umiał zdiagnozować przeziębienie, o gorszych chorobach nic nie wspominając. Jego siła i masywność nadawały się do przekładania, tarcia czy wieszania ziół, ale jako medyk poległby bardzo szybko. To też nie tak, że chłopczyna się nie starał, ale los niektórych po prostu nie był przeznaczony do tej pracy. Czy była zbyt skomplikowana czy po prostu jej nie rozumiał, nie miało to znaczenia. Tak to w życiu bywa że nie wszystko przylega do umysłu tak jakby tego wilk chciał. I Delta był tego przykładem. Matematyka, medycyna, nawet odrobina polityki, trzymały się jego serca, ale dać mu kartkę i papier i kazać pisać to jak skazanie go na tortury. A raczej nie jego, a tego kto będzie musiał czytać jego pismo potem. Nie ważne ile lat starał się naprawić swoje błędy wyuczone w młodości, nadal bazgrał jak ślepa kura pazurem po suchym piasku. Ale była jeszcze Frezja. I Frezja trochę krzątała się czasem z Deltą przy pacjentach, jednak i ona niewiele wiedzy ciągnęła o samej medycynie jako środka do leczenia. Jej skupienie było gdzie indziej. Żeby nie leczyć ciała, a umysł. I Delty zdaniem i to było potrzebne, bo on sam niewiele umiał w tym sensie. Oczywiście, jego słowa ciężkie i prawdziwe zawsze uderzały tam gdzie powinny, strachem lub dezaprobatą, czasem tylko uśmiechem. A Frezja tak wyrafinowanie z wilka potrafiła wyjąć co mu w głowie siedzi i w milczeniu przeanalizować i dość do jakiejś konkluzji, a nawet porady. Bez oceniania, bez plotek, zawsze cicha i milcząca niczym ściana, słucha i odpowiada lakonicznie. Wyrosła na dobrego psychologa, świetnego zarządcę acz beznadziejnego medyka. Więc Delta sam był. Sam jak palec. I nie jedyny był, który miał z tym problemy. WWN, co prawda miało medyka, ale młodego i jednego pomocnika. WSJ za to jedną medyczkę i zielarkę na podorędziu. A polityków? Wszyscy mają w brud i każdy z nich uważać będzie że lepiej wie jak zarządzać wszystkim wokół niż specjaliści. Ale tak to już bywa. Delta mógł tylko liczyć i modlić się do jakiś bogów, jakichkolwiek, o dobre zimowe sprawowanie.
Ale bogowie milczą, o ile w ogóle istnieją. Delta czasem
wątpił, bo ilekroć zwracał pysk do księżyca z cichymi prośbami, nic wiele się
nie zmieniało. Ktokolwiek tam na górze osadzał nad władzą, albo go ignorował
albo nie lubił, bo niewiele po tym jak jesień przepadła pod mrozem w progu
jaskini medycznej zjawiła się Lato. Jej krok był wolny i ospały, jej oczy
zamglone starością i powolnym ślepnięciem, jak to często bywa w jej tym wieku.
Delta sam obawiał się tego kroku w jego życiu, momentu w którym jego
przeznaczeniem będzie tylko krążyć w kółku, ślepy i bez węchu, z dala od
medycyny. Chociaż kto wie, magia w jego krwi ma dziwne działania, podobnie jak
i u wielu wilków z magią. Ciekawa to była zależność, że im bliższa magia twoim
zmysłom, tym lepiej na starość dany zmysł się trzymał, razem z całością ciała,
niż u wilka który magii nigdy nie zaznał.
—Lato… — Delcie wystarczyło jedno spojrzenie na waderę. — Co cię sprowadza? —
żeby samemu odpowiedzieć na swoje pytanie.
—Nie wiem. — jej głos był zachrypiały, jej oczy oszklone świeżymi łzami. Ból?
Smutek? Kto wie. Delta przyjazną łapą zaprowadził ją na dostępne łóżko, jedno z
niewielu już. Wilki z WSJ chętnie korzystały z oferty Sekretarza i gościnności
Delty. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że nie wolno im naciskać na odcisk
starego medyka. Jeden z młodzików, któremu tylko katarek z noska cieknął za
dużo powiedział i zbyt obraźliwie i ani z katarem się nie rozstał jak w śniegu
na zewnątrz wylądował. Delta może i dwa razy mniejszy od większości wilków, ale
w żadnym wypadku nie powinno się go bagatelizować. A obrażać tym bardziej! Lato
ułożona na swoim miejscu tylko odetchnęła ciężko, jej łapy zdrętwiałe od mrozu,
teraz powoli grzały się w przyjemnym cieple.
—Wyglądasz bardzo marnie. — Delta przysiadł obok niej, jego oczy uważnie
obserwując jak jej pierś zadrżała pod nagłym atakiem kaszlu.
—Marnie i boleśnie. Zróbże coś z tym. — wadera mruknęła pod nosem.
—A co boli? —
—Kaszlę jak szalona, łeb mi pęka, żebra bolą jak diabli, do tego wszystkiego
nos zatkany a cieknie jak rzeka, wiecznie mi zimno, a i duszno tak że oddechu
nie da się wziąć. — poskarżyła się i Delta zmarszczył nos. Duszności, wysoka
temperatura na pewno, patrząc na rozszerzone źrenice i ciepło bijące od wadery
pomimo zimowego popołudnia. Do tego bóle w klatce piersiowej, nierówne oddechy.
—Pozwól że się przysłucham. Odkrztuszałaś coś przy kaszlu? —
—Tak. — Delta zacmokał słysząc chrapliwy oddech samicy. Niedobrze – pomyślał.
Jego łapy powoli przesunęły po jej kręgosłupie w górę, do karku zaciskając się
z delikatnością na bokach szyi. Wszystko wskazywało na zapalenie płuc. Poważne
zapalenie płuc. Delcie się to nie podobało, bardzo. W tym wieku nawet katarek
mógł by być zdradliwym powodem dla śmierci żeby zawitać w progi tego marnego
światka jaki sobie stworzyli. Z wielkimi wątpliwościami Delta zabrał się za
podawanie leków. Od naparów przeciwgorączkowych po wykrztuśne i maści na stawy.
Tego samego dnia, pod wieczór do jaskini wszedł Mszczuj. Z
ciężkim westchnięciem sam znalazł sobie drogę do pustego łóżka wykładając się
na nim z trudem. Delta zerknął jednym okiem w jego kierunku. Basior wyglądał
jakby zaraz łapy miały się pod nim zapaść na dobre, a kark ulec ciężarowi
głowy. Jednak obowiązki wzywały go ze wszystkich stron i basior musiał
zakończyć pracę, którą aktualnie miał na ręku. Wilk z WSJ, Bidegrud leżał przed
nim, stan gorączkowy uciekający spod kontroli i przekraczający zdrowe granice
rozsądku na jakie natura powinna pozwalać. Jeszcze chwila a ten nieszczęśnik by
się mu ugotował. Puchacz cierpliwie pracował razem z Deltą na nim już od 10
minut, stopniowo okładając go śniegiem i obniżając temperaturę. Gdy już się
biedak ustabilizował i zmókł od roztapiającego się białego puchu medyk nakrył
go kawałkiem skóry i powrócił do Mszczuja, który spoglądał na niego
zniecierpliwionym wzrokiem.
—Co boli, przyjacielu?—
—Serce boli. — i u Delty włączyło się czerwone światełko w głowie. Wilk
zmarszczył brwi i nachylił się przysłuchując się uważnie. Jego oczy zamknięte i
skupione otworzyły się momentalnie. Z rozpędem przypadł do swojej własnej
sypialni gdzie w małym schowku trzymali leki, które nie były tak łatwo
dostępne. Przebierając przez kartoniki z dziwnymi napisami, w końcu dokopał się
do tego czego chciał, ostatnia nadzieja. Kiedy sięga się po leki wyprodukowane
przez ludzi wiadomo od razu, że sytuacja nie jest najlepsza dla nikogo. Delta nie
cierpiał tego robić. Te leki były tak
nieprzewidywalne, obce i często szkodliwe, ale niekiedy były tez
ostatnią deską ratunku. Mała kapsułka siedziała w jego łapie śmiejąc się, kiedy
przeźroczysty płyn w środku przelewał się na boki z każdym jego ruchem. Jakby
śmieszyła go każda kolejna próba Delty założenia strzykawki. Kiedy w końcu się
mu udało chwycił ją z największą delikatnością w pysk i wrócił do starego
wilka, który zestresowanym i nieco rozbitym wzrokiem mącił po sali. Delta bez
wytłumaczenia czy zawahania zaczął swoją pracę. Kawałkiem ostrego noża ściął
furto staruszka zaraz na boku jego szyi, do samej skóry i znalazł żyłę, której
szukał. Dokładne wbicie strzykawki i aplikacja leku wymagała od niego zawołania
sobie pomocy. Puchacz zestresowany trzymał swoimi niezdarnymi i za dużymi
palcami skórę na szyi Mszczuja oczekując dalszych rozkazów. Ale Delta skupiony
na tym niezgrabnym narzędziu skupiał się wyłącznie na trafieniu w żyłę. I na
szczęście udało mu się już za drugim razem. Niestety ludzie nie pomyśleli że
wilki będą używać ich przedmiotów i nie przystosowali ich pod zwierzęta z
ograniczoną ilością kciuków. Oczywiście, nie żeby to jakoś znowu im teraz
przeszkadzało. Wszystko się dało zrobić nawet z dwiema lewymi łapami. Delta
zakleił ranę i jeszcze chwilę z nadzieją słuchał serca Mszczuja. Wszystko
zdawało się na chwilę uspokoić aby potem znowu zwolnić i uniesprawnić. Delta
mógł tylko ciężko odetchnąć i z żalem zajrzeć na swojego przyjaciela, który pod
jego łapami właśnie tracił życie.
–Przyjacielu…— szepnął, jego głos załamując się pod ciężarem pewnej wieści. —
Zawał serca… — i tyle wystarczyło żeby Mszczuj zmarszczył nos i z trudem
wyszeptał pewną prośbę. I już Puchacz rozpędzał się do wyjścia, jego łapy
przedzierając się przez grubą warstwę świeżego śniegu, pędząc na złamanie karku
pomimo zimnego powietrza duszącego jego płuca. Delta za to mógł tylko siedzieć
przy swoim przyjacielu i ze swoją łapą na karku towarzyszyć mu w tym ciężkim
momencie. Co innego Delta mógłby zrobić? Za daleko aby biec po pomoc ludzi , a
czy też to odpowiedzialne? Leki, które nie raz zadziałały na ten konkretny
problem, a przynajmniej na jego część. Ataki serca to wyjątkowo parszywa przypadłość
do wyleczenia, a raczej zatrzymania. Cokolwiek zostanie dokonane zanim zatrzyma
się ten atak. Każda konsekwencja pozostaje z wilkiem do końca życia, do końca
świata, ciągnąc się jak czarna duszący dym za każdym kolejnym krokiem.
Niezatrzymany atak to po prostu oczywista śmierć, a że Delta ma tylko jeden
sposób i to z ludzkich leków, które niekoniecznie przeznaczone są dla wilków,
to nie ma co sobie nawet obiecywać, że by mu się to udało za każdym razem
nieomylnie.
—Czy to znaczy… — Mszczuj w końcu wychrapał smutno, niedokończone zdanie
zawisło między nimi niczym gilotyna wisząca nad ich szyjami. Delta tylko
odetchnął, odpowiedź jasna i klarowna. Ostrze śmierci zabłyszczało nad nimi aż
zbyt widocznie, chociaż może to tylko błysk światła księżyca, które zatańczyło
na śniegu, kiedy do środka wpadł Puchacz ze starą Konstancją na plecach. Delta
rzucił jej smutne spojrzenie, a one tylko skuliła się przy mężu. Łzy i rozpacz
nagle zadusiły całe ciepło jakie biło od skór i ognia w jaskini medycznej.
—Zostawię was sobie. — i Delta odszedł powoli, jego krok wyjątkowo smutny.
Żal i smutek o poranku były już w każdym krańcu jaskini
wdzierając się między kamień i dusząc wszystkie słowa w gardłach. Konstancja
trwała u boku swojego męża do ostatniego oddechu, ciężkiego oddechu, który rwał
się i pojawiał całą noc. Serce Mszczuja walczyło do ostatka oddechu, jednak
wraz z porannym słońcem i ono poddało się. Delta w tym czasie krzątał się przy
Lato, jego nos marszcząc się i kręcąc nad jej pogarszającym się stanem.
Niewiele pomagał też Bidegrud, który załamywał się co chwilę pod ich łapami.
Puchacz płakliwie starał się nadążać nad wszystkim co się tu dzieje, jednak
zamieszanie i narastająca liczba problemów mu w tym nie pomagała. Nie pomagało
to też Delcie, który co chwilę latał od wilka do wilka.
—Martwy. Zawołać Mino, niech wykopie grób. Pucha… Nie… FREZJA! — Delta już
tylko szczekał rozkazy, miał dość tego zamieszania. Frezja, urocza pani
psycholog wyściubiła nos zza zasłonki, jej oczy szeroko otwarte. — Frezja. Moja
droga. Skocz po Szklankę i Szalkę i po Mino po drodze. I… nie wiem. Nie wiem
kogo jeszcze! Idź. Szybko. Żwawo! — pogonił ją. Potrzebował łap do roboty, a te
łapy były wszędzie tylko nie tu. Masując szybko i przelotnie swoje skronie
ruszył do dalszej pracy.
Lato się nie polepszało, Bidegrud prawie padał pod swoją gorączką, koce i skóry na jego ciele,
pysk ułożony na śniegu, który Szklanka dzielnie co chwilę dokładała i ścierała
roztopione pozostałości białego towarzysza udręki biednego pacjenta. Dodatkowo
w łapy Delty trafiła Sahara, jej kości poustawiane w strony, w które nie
powinny być ustawione. Ze słów Dante, który ją przyniósł, spadła z klifu przy
porannym patrolu, do którego została przyznana. Nie wiadomo czy nie był to
jakiś zamach czy tego podobne, jednak to nie miało znaczenia dla Delty. Dla
niego liczyło się czy uda mu się nastawić ją tak żeby znowu chodziła. Jakby
miał mało problemów w łapach, mało! Ta zima wyjątkowo jak na złość doskwierała
mu bardziej niż jakakolwiek inna. Chociaż, jakby cofnąć się myślami do pewnej
wojny i okupacji jego miejsca zamieszkania to mogłoby się okazać, że poprzez
porównanie ta zima wcale nie była taka zła. A jednak, to była przeszłość.
Przeszłość daleka, której winno nie zapomnieć, ale nie rozpominać. Niczym rany
zaskrzepłe starą krwią, strupy, blizny, które już spłowiały. Tego się nie
rozdrapuje niepotrzebnie, a zwłaszcza nie do marnego porównania.
—Puchacz… Oli, Oliwka… — Delta stanął nad Saharą, jego wzrok pewny i stanowczy.
— Przytrzymać ją. Delikatnie, ale mocno! Niech się nie rusza. — po czym wsunął
jej między zęby kawałek szmatki, nos zakrywając bardzo silnie pachnącą szmatką,
dosłownie na chwilę. Wadera zadrżała, nadal nieprzytomna, jednak teraz nieco
bardziej bezruchu. Puchacz i bliźnięta syjamskie przycisnęły ją do posłania,
kiedy Delta z wprawą naprawiał jej kolejne złamania i określał stan. Dwie
przednie łapy, jedna tylna, trzy złamane żebra z prawej cztery z lewej, rana
cięta na boku, nadal krwawiąca. Oznaki walki jasno widoczne na jej biodrach,
które wypadły ze swoich miejsc. Łopatka zszargana, kark… niepewny. Delta dwa
razy musiał upewnić się, że jej kość ogonowa była w całości. Ilość uszkodzęń na
jej ciele była wielka, a każde następne nastawienie coraz boleśniejsze. Sahara
wyrwała się z nieprzytomności dwa razy, wpadając w jej objęcia niemal od razu,
jej krzyk przeszywając ciszę jaskini medycznej. Dante spoglądał na nią smutnym
wzrokiem, łzy zbierając się w kącikach, żal w sercu. Zdawało się że tak właśnie
zakończyła się młoda miłość. Chociaż czy zakończyła się? Delta nie miał jeszcze
pewności. Nie wyglądało to kolorowo, w żadnym wypadku. Wadera była w stanie…
pod znakiem zapytania. Delta nie był pewien co dokładnie w jej środku się
działo. Słuchanie jej oddechu wskazywało na niewielkie uszkodzenia w środku
ciała, jednak nie wszystko dało się tak łatwo usłyszeć. Resztki jego magii co
prawda pozwalały mu jeszcze na lepsze diagnozowanie tego co lubiło chować się
przed wzrokiem i słuchem. Jednak nic nie wykrywał.
—Nie ma co płakać. — Delta wyszeptał , jakby sam do siebie. — Jeszcze nie ma co
płakać.— nad własnym losem oczywiście. To nad sobą na razie miał ochotę załkać,
jak szczenię. Frustracja na sytuację rosła w nim z każdą sekundą. Ledwie o
poranku stracił przyjaciela. Za nim gdzieś umierał młodzik, położony gorączką
tak parszywą, że Delta miał ochotę załamać nad nim łapy i tylko się modlić. Do
tego Lato, ta parszywa Lato, która tak zaszła mu za skórę za czasów wojennych,
sama nie radziła sobie najlepiej ze swoim zapaleniem płuc. Prawda, jej wiek już
robił swoje, ale to nie znaczyło że pierwsza lepsza choroba ma cię zdmuchnąć do grobu.
—Jeszcze nie? Nie płakać?— Głos Dante był ochrypły i pełen nadziei.
—Nad nią, jeszcze nie. Nad innymi…— Delta zerknął na Bidegruda, jego wzrok
wyjątkowo ponury.
—Rozumiem. Ja… Cieszę się. I nie…— Dante zamieszał się w swoich słowach, jego
pysk krzywiąc się w grymasie niepewności. Delta tylko zatrzepał uszami, jego
oczy momentalnie wbijając się w następną osobę, która wkroczyła przez wejście.
Noai’de stał tam chwilę, nieruchomy jak skała po czym podszedł bliżej i
przysiadł przy Dante bez słowa. Medyk nie przepadał za tym basiorem. Samiec za
dużo babrał się w czarnej magii i nieprzewidywalnych zaklęciach, ale
przynajmniej nie machał ozorem jak niektórzy goście tego przybytku. Z
nieufnością i ostrożnością Delta zabrał się za opatrywanie ran Sahary, jego
skupienie ograniczając się do okazjonalnego zerknięcia na Bidegruda i
wsłuchanie się w kaszel Lato, który pogorszał się z każdą godziną bez względu
na leki jej podane. Kiwając głową basior załatał młodą szeregową jak tylko
mógł, jego nieprzychylne spojrzenie od razu też uciszyło Ry, który wpadł
niewiele przed skończoną pracą. Wilk musiał poczekać. I czekał. Z jakiegoś
powodu humor Delty dało się wręcz wyczuć w powietrzu. Czy to jego oczy? Czy
może skrzywiony pysk? Może po prostu wszyscy już znali go na tyle dobrze żeby
nie mówić nieproszeni, a może po prostu sytuacja była tak zła że widoczna gołym
okiem zamykała słowa w gardle zanim zdążyły odbić się od ścian jaskini.
—Co cię sprowadza? — Delta w końcu zagadnął do niego, nakładając kolejną porcję
leków do prowizorycznej strzykawki do karmienia do gardła. Zrobiona była z
drewna przez Bleu. Mała wyskrobana rurka zakończona zwężeniem do której wsuwało
się kawałek jej wnętrza aby przepchnąć lekarstwo. Delta sprawnym ruchem wsadził
urządzenie do gardła Bidegruda i podał mu potrzebne płyny. W ten sposób też go
karmili i nawadniali od jakiegoś czasu. Odkąd się tego dorobił znacznie
prościej było utrzymać przy życiu wilki, które padły niefortunnym szponom
nieprzytomności. Naprawdę zacne caceńko. I to do tego proste w wykonaniu gdyż
Delta miał ich całkiem sporo, w razie gdyby jakieś miały być zepsute,
uszkodzone lub używane tylko i wyłącznie w jednym celu
—Co do Sahary…—
—Atak. Na jej ciele są widoczne ślady walki o życie zanim została zrzucona.
Wilk. Większy od niej. Jej biodra zostały wypchnięte z miejsca, na jej
podbrzuszu widać gdzie zatrzymały się pazury napastnika. Tak w ogóle… Ry… Co ty
tu robisz?—
—Je wiem… Wiem już na emeryturze jestem z Florcią. Ale Espoir zajmuje się czymś
innym, więc Agrest ubłagał mnie o pomoc przy tej sprawie. Zresztą, czasem i na
emeryturze nudno.—
—To prawda. Samemu nie marzy mi się jeszcze o tym losie. Mam nadzieję, że coś
ci z tego wyjdzie.—
—Też mam taką nadzieję. — Ry odetchnął ciężko, jego oczy spoglądając
jeszcze raz na leżącą na posłaniu Saharę, jej oczy zamknięte, pierś unoszącą
się w nierównych obolałych oddechach.
Sytuacja zdawała się polepszyć w nocy. Bidegrud stracił trochę gorączki, Lato w końcu usnęła, a Sahara otworzyła na chwilę ocz i coś zjadła. Wszystko pięknie ładnie. Można było posiedzieć na skraju wejścia do jaskini i spojrzeć w daleki las z myślą, jak długo to jeszcze potrwa? Ta cisza i spokój? Jaka burza na nich czeka i ile łap jeszcze więcej Delcie będzie potrzeba. Chociaż czy to miało znaczenie. Medyk czasem patrzył w niebo i miał wrażenie, że jest w nich już zapisany los każdego, kto kroczył po tym świecie. W końcu jak inaczej wytłumaczyć sobie ten gorzki zawód kiedy traci się w łapach kogoś o kogo życie walczyło się całym sobą. Prościej jest zrzucić winę na coś poza swoim wpływem, niż szukać błędów w swojej moralności i wilczości. W końcu łapy Delta nie Bóg, swoje za skórą miał i swoje błędy na starych łapach popełniał. Ale kto by go winił? Kto by winił medyka, który tak wiele już robi dla wszystkich wokół? Nikt do tej pory niczego mu nie zarzucił. Jeszcze? A może po prostu Delta zbyt wiele wiedział i umiał żeby go rzucić ze stanowiska? Kto go zastąpi kiedy jego życie dojdzie do momentu, w którym będzie musiał odstawić swoje działanie medyczne. To będzie smutny i ciężki czas, chociaż kto wie. Może do ustanej śmierci będzie w grzebał w krwi innych i bawił się w boga przed jego oczami. Śmiał się śmierci w twarz. Przecież od tak dawna to robi!
Wykrakane zostało głównie przez Puchacza to co nadeszło
prawie o poranku. Biedak jak wstał to odetchnął ciężko i podziękował na głos
hukowi za ten spokój. I oczywiście gromem by go Delta chciał cisnąc, ale akurat
Lato rzuciła się do takiego kaszlu że Delta miał wrażenie że wdechu powrotem
porządnego nie weźmie. I bardzo się nie mylił. Jej oddechy stały się
sporadyczne i rozbite, jakby ostatnie. Delta zebrał leki jakie mu były
potrzebne i podawał je kolejno waderze, ale zdawało mu się że na marne. Chociaż
czy nie wszystko będzie wydawać na marne, skoro humory i morale spadły pod łapy
i wdeptały się w ciepłe futra. Więc Delta próbował. Próbował jak mógł pozbierać
swoje myśli i działania, chociaż nawet rozproszone oko medyka wiedziało, że
Lato zwyczajnie się dusi. Nieprzyjemna to śmierć i czasem Delcie na myśl
przychodziło żeby po prostu takiego duszącego się trzasnąć w łeb ażeby nie czuł
za wiele. W końcu dwie najgorsze śmierci to utonąć i spłonąć. A duszenie się
niewiele się różniło od wody. Kiedy twoje płuca i mózg tak desperacko szukają
powietrza a to jest ci odmawiane. Ciało szaleje. Porównywalnie parszywa śmierć.
Zgadywać by tylko można czy woda nie jest gorszym skazaniem, kiedy wżyna ci się
ściany całego ciała i rozpiera je nieznośnie próbując poprzez skórę dołączyć
się do reszty kropelek wokoło. Ale brak powietrza zadusza życie nie ważne w
jaki sposób, zawsze jest bolesne, zwłaszcza kiedy umiera się w świadomości.
Lato spojrzała na niego, jej oczy zamglone, ale jeszcze widzące, łzy polewając
się po jej policzkach i znikając w sierści. Kropla krwi z jej nosa wyciekła w
pogoni za resztą cieczy jakie uciekały z jej ciała. Oddech nie wracał do niej,
jedynie uciekał, płuca nie chcąc przyjąć następnego pokładu pracy lub po prostu
nie mając miejsca pośród szlamu jaki się wlewał do nich z oskrzeli. Gorąco
uderzyło w Deltę jak w końcu zdał sobie sprawę, że Lato nie da się uratować.
Jej oczy jeszcze wodziły za nim jak stanął przed nią i jeszcze ostatkiem
nadziei wsunął długą metalową rurkę w jej gardło. Kaszel nie pomagał,
uciekające łzy i ciągłe zaciskanie mięśni także. I wyjmując ją, pełną krwi i żółtej
wydzieliny mógł tylko pochwycić jej pysk w łapy i wymówić niemą modlitwę do
czegokolwiek co czuwało nad nimi wszystkimi. Gwiazdy? Huk? Bóg? Ludzki czy
wilczy? A może legendy? Może to sama śmierć wisi nad nimi i boguje ze swojego
tronu z czaszek i dusz. A może po prostu nic poza ciemnością wszechobecną nie
ma po przejściu na tamtą stronę. A może… może, i to taka miła myśl, że wszyscy
mają swoje niebo i każdy dostanie to czego jego serce i dusza pragną w
odpoczynku wiecznym.
—Już Lato, już dobrze. Umieraj szybciej, niechaj ci cierpienia ulży.— szepnął
nad nią posyłając ciarki wzdłuż kręgosłupa Puchacza, który biedny założył łapy
na pysk jakby nigdy śmierci nie widział. Delta może nie powinien być
zaskoczony. On sam śmierci się naoglądał. W każdej porze roku odkąd w jaskini
medycznej łapę postawił, ktoś umierał. Dzieci, dorośli, starzy. Matka natura
nie darowała nikomu i nad nikim łez nie pocierała. „Przeżyją najsilniejsi” i
tak też było, bo kto chorobie uległ ten i jej polec może.
—Parszywa to śmierć. — rzekł jeszcze im bardziej ciało Lato w jego łapach
robiło się ciężkie i nieruchome, resztki śliny i krwi z pyska brudząc jego
furto. A jednak ją trzymał do końca. Do końca jak należało, aby samemu nie
umierać. Bo samemu to smutna śmierć kiedy w to choroba na drugi kraniec tęczy
cię przeprowadza. Co innego umierać samemu w spokoju duszy i zdrowiu ciała,
wpatrzony w księżyc lub ogarnięty młodzieńczym światłem słońca, kontemplując to
co za sobą pozostawia się w dalszej samotności. Tutaj, w jaskini medycznej nic
takiego nadejść by nie mogło. U twego boku inny pacjent, u pyska medyk, więc
może i nie żal umierać. Chociaż komu o tym decydować jak nie temu kto trafi
dech. Łapy lato osunęły się beztrosko na posłanie, oczy przymknęły, całkowicie
zamglone śmiercią. Jej mięśnie jeszcze ukrwione drgały w ostatnich spazmach
życia, kiedy serce jeszcze nie gotowe tak desperacko próbowało pchać krew przez
ciało. Tą samą krew, która już niewiele poza samą sobą mogła przenieść, a i
powoli zatrzymywała się na sobie aby torować dalszą drogę. I tak, minuta po
minucie Lato opadła z sił na dobre, jej dusza znikając z tego świata lub
pozostając przy nim na wieki. Kto ich tam wie. Delta odetchnął układając jej
pysk delikatnie na posłaniu i przymykając oczy. Puchacz obok niego wstał i wyszedł
do wejścia u którego brzegu siedział Mino, jego ślepe oczy zamknięte i
spokojne.
Satomi wstąpił w progi jaskini medycznej z krwotokiem z
nosa. Niby nic wielkiego, ale jednak po coś się zjawił. Od czasu śmierci Lato
na chwilę wszystko zamilkło, cisza przed burzą jak to mówią. I Delta czuł to w
kościach. A może to było po prostu zmęczenie? W końcu Bidegrud nie dawał mu
zbyt wiele odsapnięcia od ciężkich stanów chorobowych nad którymi musi
pracować. Biedak staczał się i wracał do siebie naprzemiennie. A do tego
podrzucili Delcie jego młodszego brata, który wcale nie był w lepszym stanie.
Oboje cierpieli na bardzo wysoką gorączkę, duszności i do tego wszystkiego ich
krew przelewała się przez łapy jak woda.
—Co cię sprowadza? — Delta zagadnął, jego łapy uklepując poszuka ze śniegu pod
pyskiem Jereguda., młodzik ledwie 5 lat, a już staczał walkę ze śmiercią.
—Krwotok. Zaczął się… Dwa dni temu. Z nosa, trochę z pyska. — Satomi wymruczał,
jego wzrok chłodny i niejasny jak zawsze. Widocznie czuł się niezbyt dobrze.
—Krwotok z nosa może nie mieć problemu żeby dostać się do pyska. Jak dużo
ciekło z tego pyska?—
—Trochę. Ciężko określić. —
—Dobra. Usiądź sobie gdzieś, zaraz na ciebie zerknę i ocenię czy w ogóle musisz
tutaj zostać. — odesłał go łapą
poprawiając jeszcze biednego Jareguda i sprawdzając jego temperaturę. Zanim
przeszedł do Satomiego musiał zaaplikować kolejną dawkę leków Saharze. Wadera
nadal nie wróciła do siebie, jej stan podejrzenie nie poprawiając się. Nie
pogarszał się, ale też się nie poprawiał. Delcie się to nie podobało. Bardzo
nie podobało. Ale też nie mógł nic zrobić. Sahara musiała sama przejść przez
swoją chorobę i pełne wygojenie się połamanych kości. Medyk za to mógł tylko
kręcić głową i cmokać nieprzychylnie na samą sytuację.
—To opowiadaj. Czy coś jeszcze boli?— Delta w końcu i dotarł do Satomiego,
który w ciszy i spokoju czekał niedaleko wejścia.
—Tak. Może odrobinę gardło od tego ciągłego krwawienia. — Delta pokiwał głową,
jego oczy uważnie lustrując każdy kawałek ciała starego wilka. Wkrótce tez i
łapy podążały po mięśniach i starych stawach, próbując nie przesuwać ich w
razie bólu i dyskomfortu, ale jednocześnie szukając powodów. No cóż. Delta i ów
powód znalazł dość szybko. Niby mała wypustka na potylicy, ale jednak wyraźnie
wskazywała na coś niepokojącego.
—Wiele ci powiedzieć nie mogę. Mogę podejrzewać raka, mogę podejrzewać narośle
czy guza. W każdym razie z łatwością mogę to przypisać do tego krwawiącego
nosa. Pasuje do miejsca. Pasuje do stanu i gęstości krwi. Częsty objaw zapalenia
opon mózgowych czy właśnie jakiegoś parszywego raka. Obolały jak wstajesz?—
—Czy na starość każdy nie jest obolały?—
—Osowiały? Ospały? — kiwnął głową. — Widzisz czasem podwójnie? Widzisz. Okej. Co
z dusznościami? Po biegach. Czemu ty jeszcze biegasz powiedz mi? Albo wiesz co…
lepiej mi nie mów. Wystarczająco mi ciśnienie wszyscy wokół podnoszą.— Delta
jeszcze chwilę się nad nim pochylał i badał. Zajęło mu to dłużej niż
przypuszczał.
—Jest bardzo nie tak? —
—Jest bardzo nie tak. Nie będę cię oszukiwał. To najprawdopodobniej
rzeczywiście rak i w tym stadium nawet ja nic mu nie zrobię. Jakby też był w
innym miejscu to może bym odważył się cię rozciąć i się go pozbyć, ale… nie na
głowie. Zabiłbym cię, chociaż może szybciej i bezboleśniej niż to cię zbije. —
—Ciekawe czy zdąży. Moje lata się kończą. — Satomi zaśmiał się ponuro je go
oczy wbite przed siebie.
—Żadne z nas już młódki. —
—Żadne. Chociaż ciebie to śmierć jeszcze omija. — Satomi odetchnął ciężko i
smutno zarazem. Zdawało się, że czasem nawet i nieśmiertelnym życie jedno lub
kolejne było bliskie.
—Nie łapie się, bo mnie lubi za bardzo. — Delta zażartował sobie pod nosem,
jego łapy opadając na ciepłe skóry. — W każdym razie. Jeśli ci się pogorszy,
miejsca dla ciebie tutaj zawsze się znajdzie. Zawsze. — podkreślił, a starszy
basior jedynie przytaknął mu w milczeniu. I tak rozeszli się, ciemne chmury
diagnozy zbierając się nad ich głowami.
Śnieg szumiał i bił na zewnątrz, jego siła rzucając drzewami na boki. Wiatr wył i poruszał każdym ogniskiem. W jaskini było w miarę ciepło chociaż zimno wdzierało się do środka uporczywie i bardzo chętnie. Żywopłot, zielony i utrzymywany w takim stanie pomimo zimy zrobił się z wrażenia nieco niebieski, jakby zaraz miał zamarznąć na kość. Delta rzucił tylko jedno spojrzenie na zewnątrz i odetchnął. Satomi leżał na posłaniu niedaleko, zmożony zaskakująco szybko postępującą chorobą, leki przeciwbólowe w jego systemie nieco tylko redukując cierpienie. Sahara sapała gdzieś w tle, jej sen niespokojny i coraz bardziej burzliwy, a jej stan gorszy z dnia na dzień. Bidegrud staczał się z każdą minutą i Szklanka pochylała się nad nim i robiła co tylko mogła z ogładami jakie miała, Młodszy brat nieszczęśnika leżał martwy , przykryty jedynie białą płachtą, a Mino spoglądał na niego z niepokojem. Delta mógł tylko zawarczeć pod nosem, ściągnąć brwi i na kartce papieru, wielkimi niezgrabnymi literami zapisać : Zima krwawej rzezi. Ofiary: Lato – zapalenie płuc, Mszczuj – zwał serca, Jaregud – nieznana choroba niezakaźna. Po czym podnieść wzrok i zmierzyć resztę pacjentów z niesmakiem w ustach. Co jeszcze pójdzie nie tak? Delta znał odpowiedź na to pytanie zbyt dobrze. WSZYSTKO.
Zaskakująco ledwie tego wieczoru stan Sahary pogorszył się
ponownie. Krew wylewała się z jej nosa, oddech zamierał w piersi, ale
jednocześnie Delta nie mógł namierzyć konkretnego powodu tego pogarszania się.
Nie pomagało też, że Dante, ten wiecznie zrównoważony szeregowiec wył ciągle
jakieś pytania obok jej posłania. Delta uciszał go już wielokrotnie, jego zęby
czasem kłapiąc na nieszczęśnika, myśli zbyt rozbiegane żeby dbać o to jak
traktuje innych. Najważniejsze było dopilnować aby Sahara nie wykrwawiła się
orz znaleźć element problemowy w tym całym naturalnym i pięknym mechanizmie.
—Jak nie zamkniesz mordy i nie dasz mi się skupić to gówno z tego będzie! — w
końcu żachnął się na Dante, a ten tylko spuścił swoje uszy płasko do szyi, oczy
pełne smutku i przerażenia. Delta nie maił czasu zbyt długo się temu
wszystkiemu przyglądać, pod jego łapami Sahara drgała niespokojnie, jej ciało
męczone dreszczami. Delta ponownie powąchał, posłuchał, ale nic… kompletnie
nic. Jej serce biło jak należy, oddech, może trochę nierówny, ale jednak
miarowy i pełny. Więc czemu z jej pyska z nagłym kaszlem wylatywała krew. Delta
z wrażenia zarzucił łapami ponad głowę jego starania uciekając bez żadnego
skutku. A jednak samiec nie chciał się poddawać. Nie mógł. Nie chciał, prawda?
Może i chciał. Czasem chciał, ale potem sobie przypominał że te wili polegają
na nim żeby przeżyć. Żeby czuć się dobrze. Łapy Delty nacisnęły ponownie na
klatkę piersiową Sahary, jego starania na marne. Wadera charczała i prychała,
płuca ubiegając się o powietrze.
—CHOLERA JASNA.— Delta przeklął, ściereczka której używał do wycierania
kropelek krwi z miejsc, które potrzebował czyste wylądowała po drugiej stronie
jaskini z nieprzyjemnym plaskiem. Dante i Szalka, którzy byli najbliżej
podskoczyli z wrażenia. Wszyscy bowiem wiedzą, że wściekły Delta to
niebezpieczny Delta i lepiej nie wchodzić mu pod łapy. Samiec zamachnął się
łapą na powietrze i ponownie wrócił do prób ustalenia co zrobić z Saharą.
Płuca, okej. Serce, okej. Chociaż oba coraz nabywały coraz to większe trudności
do funkcjonowania. A jednak nic konkretnego Delta ani nie słyszał ani nie czuł.
Jego moce, marne i może nieco zapomniane przez niego w czasach kiedy skupił się
na leczeniu naturalnym, też nic nie wykrywały. Zepsuły się? Niemożliwe. Jeszcze
przed paroma minutami, zanim Sahara zaczęła się staczać, Delta tą samą mocą
znalazł wrzód na żołądku. Więc co było nie tak!? W żołądku Sahary nic nie było!
Na jelitach nic! Delta sprawdził nawet kręgosłup i już kompletnie nie wiedział
co ma zrobić z tą nieszczęsną waderą. Jej krew ulatywała, pomimo braku ran. W
końcu Delta przysiadł sobie. Jego oczy ciemne, zamyślone. Jeśli to nie było nic
naturalnego, nic co mógłby znaleźć, czy możliwe było aby to był powód zupełnie
poza jego rozumieniem. Czy to możliwe, że Sahara umierała na chorobę
spowodowaną niczym innym jak magią? Tym co czyniło wilki w watasze Srebrnego
Chabra i nie tylko, wyjątkowymi, teraz przeżera się przez Saharę jak pasożyt.
Czyja magia? Jaka magia?
—Zawołajcie… Em… — kogo? Właśnie. Kogo? Kto się na tym zna na tyle żeby
wiedzieć co się tu dzieje? Prawie każdy w watasze miał jakąś moc. Ale kto by
wiedział i rozpoznał tą konkretną, która wżerała się w ciało wadery jak
parszywa choroba. Decyzja. Decyzja. Decyzja. Kolejna. Następna. Jak chmura
duszącego dymu wdziera się w płuca i zasnuwa myśli. Decyzja. Właściwie o życie.
I to nie jego. Decyzje. Jak zawsze. Jak zawsze wszystko na ramieniu Delty. Te
same decyzje, które zabiły i ocaliły tyle wilków w jego łapach. Te same, które
zakopały Kawkę w grobie. Może ktoś miałby mu to wtedy za złe, ale Delta
wiedział dobrze, nawet teraz po tym czasie, że nawet jakby nie wybrał dzieci,
Kawka miała marne szanse na przeżycie. A teraz. Sahara, jej zamknięte oczy,
spokojne tylko pozornie, ciało drgające pod napięciem mięśni, liczyła na niego.
Rubid. Rubid rozpoznaje moce innych wilków. Ale czy rozpozna moc, która była
użyta? Czy on nie rozpoznaje tylko tego co w wilku płynie z jego własnej
zrodzonej natury? Cóż.
Nymeria? Samica alfa wiele wie. Jednak czy wie na tyle o samej magii aby
rozwiedzieć się co dzieje się z nieszczęśniczką pod jego łapami? Czy to nie
będzie tylko stracony trop w złudnej nadziei.
Oxide mogłaby być tropem, który gdzieś mógłby ich zaprowadzić. Wadera i jej
umiejętności manipulacji umysłem mogły zdziałać… coś. Chociaż jak wiele jest w
stanie uzyskać jeśli umysł Sahary jest niczym jak samotną pustynią bez wody jak
bez myśli.
Agresta nie ma się co nawet pytać. Nawet pomimo wieku i wiedzy, sam wilk pewnie
niewiele wie o magii i jej nieprzewidywalności. Chociaż to wie chyba każdy
wilk. To co brane jest za pewne – magia we krwi – tak szybko obraca się w
niewiadomą kiedy wszystko w starzejącym się ciele zmienia się na gorsze lub
lepsze. Coś się traci, coś zdobywa. A magia pomimo że obecna z całą pewnością
nie zawsze może być przewidywalną siłą. Kiedyś zgubi ten lud, który podąża za
nią jak ślepcy – biorąc ją za gwarantowaną.
Delta spojrzał na Saharę, jej ciało słabe, łapy opadające w milczeniu na
posłanie, bok poruszający się nierówno i z trudnością.
—Poślij po… Rubida i Nymerię. Na wczoraj! — wyszczekał wysyłając dwójkę swoich
dzielnych pomocników. I potem mógł tylko czekać, a wiec zajął się innymi
nieszczęśnikami.
—Satomi.— jego głos był cichy, jakby atmosfera śmierci już
wysiała nad nimi wszystkimi.
—Niezłe zamieszanie. — wilk podniósł na niego głowę. Jego oczy były zmęczone i
targane bólem, który przebijał się przez jego ciało silniej i uporczywiej z
każdym dniem.
—Zamieszanie zamieszaniem, ale twoje leki. — Delta przesunął mu pod nos
miseczkę ze śmierdzącym naparem. Stary wilk ściągnął brwi, zwątpienie zawisło
na jego pysku jak zwiastun złej myśli w głowie.
—Nie sądzę, że… potrzebuję ich już na ten moment. —
—Satomi… — Delta podirytowany zerknął na niego spode łba.
—Mówię serio. Już… dość. Biorę te leki i boli. Nie biorę to boli. Co za
różnica. Podaj je komuś innemu, a ja sobie w spokoju umrę w bólu, jak matka
natura mi przeznaczyła. —
—Cóż. Nie mam czasu się kłócić. Tu masz leki. Weźmiesz jak będziesz chciał.—
Nymeria nie pomogła za wiele. Prawda, jej wiedza przekraczała
tą Delty, jednak nie pozwalała na dokładną identyfikację problemu. Potwierdziła
jedyni , że to magia. Bardzo parszywa na to wszystko. Bardzo… To wzbudzało
wielki niepokój w Delcie. Co jeśli to się rozniesie? Jeśli ktoś żeruje na
nieszczęśnikach pod jego opieką aby zyskiwać dusze lub inne magie na swoją
własną korzyść?
—Nie sądzę jednak, że jest to zaraźliwe. Ale tak, niepokojące.— Nymeria
przyznała rację jego zmęczonym oczom zadającym jej nieme pytanie. Delta
odetchnął ciężko.— Nie jestem w stanie jednak nic zrobić. —
—Ja też nie… I to mnie martwi. — medyk spojrzał na waderę. Tą nieszczęśniczkę,
która właśnie po raz kolejny dusiła się we własnej krwi płynącej przez jej
gardło. Delta odetchnął. Dodałby więcej rurek, oczyścił jej płuca, ale na co?
Wadera straciła już za dużo krwi i już tylko resztki jej życia uciekały w
parszywy sposób. Tonąć. Jak to jest jednak utonąć? Kiedy woda naciska na klatkę
piersiową i łamie żebra próbując wedrzeć się ze wszystkich stron do płuc. Ale jak to jest tonąć we własnej
krwi? Delta nie wiedział. Martwi w końcu nie przemawiają o tym, a topielców na
dnie rzeki, spopielonych i zgolonych przez szorstkie fale, ciężko znaleźć. Woda
daje życie i je zabiera z wielką radością.
—Musisz jej pomóc! — Dante załkał nad jej ciałem. Jego oczy wbijały się w
Deltę, który tylko poprawił ogon na swoich łapach i odetchnął. —Musisz!—
—Nic nie muszę Dante. — Delta odparł chłodno, jego oddech wirując w powietrzu,
ledwo widoczny pomimo wszechobecnego chłodu. — Ona już przepadła… Straciła za
dużo krwi. Jestem medykiem, nie bogiem. Nie umiem czynić cudów. — wzrok jaki
rzuciła mu Nymeria mógłby wzbudzać wątpliwości prawdziwości jego słow. Jednak
Delta to był żaden bóg ani bożek. Wilki patrzyły na niego jak na cudotwórcę,
kiedy kolejne wilki wracały do zdrowia, a ten niewielki i uparty wilk był
niczym innym jak właśnie wilkiem. Tak samo wadliwym i kruchym jak cała reszta.
Może tylko bardziej zapartym w swojej własnej głowie, żeby bez mrugnięcia okiem
patrzeć jak wilki umierają i rodzą się. Przychodzą i odchodzą, jego
przyjaciele. Bez łzy w jego dwukolorowych oczach.
—Nie…— Dante szepnął, jego głos złamany zbierającym się krzykiem.
—Pożegnaj się. Popłacz i pomóż Mino ją pogrzebać. FREZJA! — Delta wstał, a
Nymeria mogła tylko podążyć za nim wzrokiem zanim sama udała się w jego ślady
wychodząc z jaskini medycznej. Jej córka zastępując jej miejsce i zapisując
skrupulatnie miejsce i datę śmierci w dziennikach jaskini medycznej, które
teraz zamknięte były w twardych drewnianych oprawach. Piękna zasługa Bleu,
która tylko okalała piękne pismo Frezji i uprzednie bazgroły Delty, które niby
winne być słowami. A słowa nie były w stanie ująć jak sfrustrowany i zły Delta
był na tą całą sytuację. Bezsilny, kiedy śmierć zabiera ci życie jeszcze młode
prosto z łap. Bez uzasadnienia. W mękach. Cóż. Można było teraz tylko odetchnąć
i nabrać w płuca powietrza pełnego zapachu krwi i iść dalej. Świat nie
staje w miejscu dla miłości ani dla
śmierci. Żyć dalej. Żyć…
Życie było takie kruche. Delcie przypominało o tym każde uderzenie
serca odkąd tylko się urodził. Stracił rodzinę, przyjaciół, przeszedł pieszo
pół tego świata, a śmierć zaraz za nim, krok za krokiem. Kiedy był młodszy i
może nieco bardziej naiwny obiecał sobie, że nigdy już nie będzie patrzeć jak
jego przyjaciele umierają i cierpią, a jednak… A jednak był tutaj. W jaskini,
która przynosiła więcej nieszczęścia niż całe jego życie przed WSC, ciągle.
Zaczął od uczenia… skończył, jak? Mityczny cudotwórca, który zawodzi
oczekiwania kiedy wilkom przychodzi łkać nad ciałami swoich bliskich. Bezduszny
i nieugięty, kiedy musi na głos ogłosić śmierć tych, których szanował i kochał,
po swojemu. Kiedy jego uśmiechy, pocieszenie były niczym więcej jak tylko
pustym głosem odbijającym się od zimnych ścian.
—Zapisz… Martwy. Zapaść płuc, zatrzymanie serca. — Delta przedyktował te
właśnie zimne słowa, które Frezja przelała na kartkę, jej wzrok smutny i
żałosny. Niegodny medyka. Ale ona nie była medykiem. Jak Delta mógłby trzymać
kogoś tak delikatnego jak ona do standardów, które biły w jego sercu tej zimy?
Tej krwawej zimy. Matka Biedegruda załkała nad jego ciałem, Mino stojąc całkiem
niedaleko.
Delta odszedł od tej sytuacji żeby zająć się kolejnym pacjentem. Ufał swoim
pomocnikom. Bez nich… wszystko posypałoby się tylko gorzej. Gdyby Delta był sam… Ale nie był. I dobrze.
Miał pomoc. Ta zima i tak już była jednym wielkim nieszczęściem.
Nieszczęściem, które przylgnęło do ścian jaskini medycznej niosąc ze sobą tylko
szloch złamanych serc.
—Za mną nie będzie miał kto płakać. — Satomi zaśmiał się do niego ponuro. Jego
łapy były coraz słabsze, już ledwo unosząc się do pyska aby przetrzeć zadrwione
oczy.
— Zdziwiłbyś się. — Delta rzucił mu jedynie szybkie spojrzenie.
—Kto? Ty? —
—Ja? — tym razem medyk zaśmiał się szczerze i od serca. — Moje łzy dawno już
przepadły. Mam wrażenie że wyschły. — przyznał. — Wyschły razem z cierpieniem.
Oh.. Nieszczęsny ja. —
—Za tobą to będzie łkać cała wataha jak nie dwie. — Satomi dodał z uśmiechem.
Chwila ciszy i pogodnego spokoju nastała pomiędzy nimi. Rzadka chwila ostatnimi
czasy. Bardzo rzadka. Smutne to było jak rzadko w ciągu tej zimy spokój
wdzierał się w swobodę z jaką śmierć bawiła się w ich umysłach. Świadoma i
spokojna w głowie Delty, zaakceptowana w jego pracy i życiu, acz tak obca tym,
którzy nie obcują z nią na co dzień.
—Jak nie trzy i całe niebo. Ale mi nigdzie nie spieszno jeszcze. Jeszcze muszę
znaleźć dla siebie następcę… Zostawić was samych to myślę że szybko bym z grobu
wstał . — zaśmiał się ponuro. Znaleźć kogoś na swojego następcę. Brzmi to
prawie jak w jakimś królestwie, w hierarchii. Musi znaleźć syna aby oddać mu
ląd. A jednak wiedza więcej warta niż jakikolwiek skrawek ziemi, trzymana jak
największy skarb często pod kluczem. I tą wiedzę Delta musiał podać dalej.
Zadbać o tych których kochał nawet kiedy jego ciało będzie ropnieć i rozkładać
się pod ziemią.
—Nic tylko ci aureolkę nad głową postawić…—
—Już mnie do grobu wysyłasz? — Delta rzucił mu rozbawione spojrzenie.
—Nie śmiałbym. — Satomi zaśmiał się ponuro, spokój pryskając kiedy kaszel
zabrał powietrze z jego płuc.
—Pij… — Delta podsunął mu swoją łapą napar. Kolejny napar, który miał mu ulżyć
w stresie i cierpieniu, a jednak wiele nie dawał. Acz Satomi przyjął go z
nieodczytywanym wyrazem pyska. Czy to była ulga czy już oczekiwanie? Wypił.
Zakasłał. Dwie krople krwi ozdobiły jego białe futro na łapach. Oboje spojrzeli
na nie ponuro. Dwie czerwone kropelki, dwa zabójcze ślady słabości i rany. Dwa
ugryzienia śmierci.
— Zapowiada się że cię nie przeżyję. — Satomi oblizał łapę.
— Zdziwiłbyś się. Czasami życie zaskakuje nas na każdym kroku. — Delta
uśmiechnął się do niego, bez żadnej radości ukrytej za jego oczami.
—Delta?! — do jaskini medycznej
wkroczyła żwawo Espoir. Jej białe futro zlewało się na tle zimowego poranka.
Jej pysk otworzył się i zamknął, kiedy nabierała do zmachanych płuc ciepłego
powietrza jaskini.
—Tu jestem. — Delta odłożył swoją robotę. Parę dni spokoju, może nawet już parę
tygodni. Jednak nadal na łapach byłby w stanie zliczyć te wszystkie dni, które mógłby
uznać za udane. Czy cokolwiek w tej jaskini właściwie może się udać? — Coś wam potrzeba?—
—Potrzeba. — przyznała śledcza, błękit jej oczu zmęczony i zmartwiony. — Mamy
martwego wilka na naszych łapach. Trzeba go określić zmarłym i nie wiem.
Powiedzieć nam jak umarł? — wadera zmieszała się, a Delta odetchnął ciężko, ale
ruszył. Jego łapy nie przebijały się już przez grube warstwy białego puchu.
Zima dosięgała swojego szczytu i potem już tylko roztopy będę widziane w jej
przyszłości. Jednak do tego jeszcze kawałek. Na ten moment medyk mógł z
łatwością biec po twardym śniegu jak po wiosennej trawie. Espoir za to musiała
przebijać się przez śnieg, kiedy ten zapadał się pod jej łapami. Szli tak
kawałek, dopóki las nie ustąpił polanie. Polanie, która należała niegdyś do
Lato, zanim ta zmieniła zawód na zielarza, z wielką przyjemnością. Teraz to
miejsce zajmowane było przez Noai’de, pustelnika, który zmienił prace w
mordercę. Jednak chyba nie na długo. Jego wielkie ciało, dwa razy masywniejsze
od Delty, leżało na chłodnej kołdrze świata, jego krew wlewając się w biały
puch i brudząc go posmakiem śmierci.
— Ah… — Basior zatrzymał się przed kolosem, którego pelerynka z sarniej skóry
opadła na ziemię w bezruchu. Jego stara rana zaglądała na niego. Spalona,
różowa skóra marszczyła się i błyszczała w świeżej dawce krwi jaka spływała po
niej w dróżkach. Rany kłute zdobiły nierówno opadające boki basiora, którego
oczy już dawno straciły jakąkolwiek dozę świadomości.
—Toż to jeszcze żywe. — Delta odetchnął ciężko, jego łapy okrążając ciężkie
ciało, którego łapa poruszyła się niespokojnie. — Przynajmniej w ciele. —
mruknął podnosząc powiekę wilka. Oko nie ruszyło się w żadnym kierunku, nadal
opadnięte w kierunku wnętrza ciała, ich białka skalane krwią.
—Żywe? — Espoir odetchnęła, jej łapy zapisując coś na wolnej kartce u jej boku,
jej słowa bardziej jak niezgrabne obrazki, niż czytelny tekst. Delta nie był
lepszy w czytelności swojego bazgrania, więc nie zwrócił na nią większej uwagi.
—żywe. Nie długo. Hymm… — Delta wspiął się na tylne łapy aby obejrzeć
dokładniej rany kłute na ciele basiora przed nim. Jego ciało przechyliło się na
słabszej łapie, widok na szczyt zwalniającej klatki piersiowej wyraźniejszy niż
ze śniegu. — Cokolwiek w niego uderzyło… musiało zrobić to z wielką siłą. —
medyk oparł łapami na grubą skórę wilka. — przebić się przez masę tego futra, w
tym miejscu. Z pewnością robota kogoś, albo wykwalifikowanego, albo silnego. —
odetchnął. — Aczkolwiek, już widzę że nie ma co nawet starać się go ocalić. —
odparł, żaden cień smutku w jego głosu. Tylko czysty profesjonalizm, tak zimny
jak świat dookoła, który oblegał ich jak cień oblega ściany w nocy.
—Rozumiem. —
—No cóż. Noai’de… lat 10, zmarł...dzisiaj. powód:
wykrwawienie. — Delta opadł na śnieg, impakt jego łap przebijając się w końcu
przez warstwę śniegu. Wilk zapadł się po szczyt swoich łap, miękki i mokry puch
schowany pod ciężką warstwą zamarzniętej pokrywy przyległ do niego jak dziecko
przylega do matki. Jego chłód przedarł się przez futro i doszedł do ciała.
Dreszcz przeszedł przez całe plecy Delty kiedy ten wygrzebywał się ze swojego
problemu. Powoli acz skutecznie, stary medyk wrócił na stabilną pokrywę
otrzepując się intensywnie próbując strzepać z siebie ten przeszywający chłód.
— Moja praca jest skończona. — odparł, jego łapy nadal nieco niestabilne na
nietrwałej powłoce pokrywającej ten świat. Oby go nie pochłonęła po raz drugi.
— Espoir!! O! Delta. — przez śnieg przebiła się Szalka, jej pysk spanikowany,
oczy rozszerzone i płuca łapiące powietrze z wielką trudnością. — To Dante!
Dante się powiesił! — oznajmiła, w kącikach jej oczu zbierały się już łzy.
Delta odetchnął, jego oczy znudzone i nieczułe. Samobójstwo? Może.
Najprawdopodobniej. Co to za świat i co to za zima, że nosi ze sobą tak
intensywny zapach śmierci?
—Świeże? — spytał ponuro.
—Co? Co masz na myśli? — Szalka zawinęła ogon do góry, chroniąc go przed
przemielonym prochem zrobionym z chłodu.
—Nieważne. — odparł medyk. Przecież oczywiście, że nie będzie wiedzieć. Szalka
jest młoda, naiwna i jeszcze nie rozwinęła swoich skrzydeł w pełni. — Pokaż
gdzie. — Delta rzucił wymowne spojrzenie do Eso i wkrótce cała trójka ruszyła w
drogę. A droga nie była daleka. Delta uważnie obserwował swoje otoczenie,
trzymając się kawałek dalej z boku większych wilków, aby nie spotkać się znowu
z tym przeszywającym zimnem śniegu. A jednak mimo to medyk widział doskonale
jak w kierunku w którym idą ciągną się smutne ślady łap i krople krwi, kapiące
nierówno i wybijające się na białym i niewinnym puszku. I patrząc na wisielca
Delta był w stanie łatwo stwierdzić, że ta krew nie należała do niego. Co
prawda z nosa Dante sączyła się ciepła ciecz, już powoli lepka, już zastygająca
na powoli ochładzającym się ciele. Wieszanie poszło mu całkiem dobrze – Delta
musiał przyznać, zaglądając na Dante. Wilk złamał swój kark bardzo płynnie. I
bardzo skutecznie. Krew spłynęła już do czubków jego palców wiszących w dół.
Jego nos spłowiał, jego oczy zamglone i puste, bez życia spoglądały w dół,
jakby piekło go witało z otwartymi rękoma.
—Spójrz Espoir! — Szalka załkała, jej łzy takie młode i niewinne. Obok drzewa,
tak gdzie lina zginała puste gałęzie pod ciężarem ciała, oparty był nóż. Jego
ostrze nie błyszczało się w tym kawałku słońca,
które towarzyszyło im tego dnia. Pokryte krwią po samą rękojeść,
świadczyło o zajściach, które teraz tylko spekulacją mogli żywi za martwych
uzupełnić.
—O nie… — Espoir odetchnęła ciężko.
Przynajmniej jej sprawa rozwiązała się przed oczami. Ścieżka z krwi
wilka, który pozostawiony był pod jaskinią aby skonać do końca, nóż i trup
wiszący bez ruchu jak księżyc na niebie. Przemijający. — Czyli co? Dante
zadźgał swojego przyjaciela po czym się powiesił?—
—To tylko martwi wiedzą i martwi powiedzą, o ile jesteś w stanie sięgnąć za
grób. Ale tak, Dante z pewnością ma na sobie krew, która nie jest jego. I z
pewnością on sam powiesił się i sam przyniósł nóż. — żadnych więcej śladów na
śniegu, a nie padało. Ciała jeszcze nawet dnia nie miały, może parę godzin,
może mniej nawet niż jedna. — Świeże. Trupy są świeże, jeden jeszcze dogorywa.
Nie ma śladów, nie ma odbić lekkich stóp ptaka ani lisa. Tylko oni dwaj drążący
w śniegu. — Delta wypowiedział swoje myśli na głos, łeb zadarty w górę, nadal
spoglądający na wiszącą kupę furta przed nim.
—Rozumiem. — Espoir odrzuciła już kartkę, jak niepotrzebny balast. I Delta
rzucił z siebie niespokojne myśli. Przymknął swoje dwukolorowe oczka i w
milczeniu chwilę siedział w ciszy, umysł nieskalany słowem ani obrazem. A gdy
swoje oczy otworzył, trup nadal tam był, jak omen zesłany przez śmierć tylko
dla niego. Tylko on i trup, niby tak różni a tacy sami. Bo czy jeśli serce
bije, ale chłód i tak znajduje do niego drogę, to czy nie jest się w połowie
martwym? Czy jego wybory , uczucia i podejście w ogóle czyniły go żywym? „Ja tylko
wilk.” Takby mógł powiedzieć, ale czy to nie ubliża wilkom na świecie, które
bez strachu i wyrzutów śmieją się i płaczą nad martwym i żywym? Może po prostu
śmierć w jego oczach była normą po tylu latach spędzonych w jaskini w której
ona ciągle się przetacza. Najgłupsze sposoby się zdarzają i te
najnormalniejsze. Właśnie. Śmierć to norma. Norma, która tą swoją normalnością
stłumiła już żałobę w sercu Delty. I może dobrze. Gdyby miał płakać i załamywać
łapy nad każdym kto odszedł na jego oczach, może nigdy by się nie podniósł. Ale
kiedy przyjaciele zbierają się nad grobem, a jemu nawet łza nie kapie z oka,
czy to dobrze czy to źle? Może dobrze, może źle. Czy jemu winne to oceniać w
taki sposób? „Ja tylko wilk.” Powtórzył sobie. Powtórzył jak osłonkę dla serca,
które nieczule nawet nie załkało nad trupem ,którego niegdyś znał za życia.
—Wyślę Mino z łopatą. — odrzekł po prostu. — Niech zakopie, zanim zima
pochłonie ziemię… Biedny. Musi się namęczyć żeby glebę przebić w tą zasraną
pogodę. — i w ten sposób udał się w swoją stronę. Tylko śnieg i zimno na jego
futrze wdzierające się w ciepłe ciało poświadczały, że on jeszcze żyw.
Zdawałoby się, że zima nieco
zatrzymała się w miejscu, bez śniegu, ale z chłodem tak przeszywającym, że
nawet ogniska w jaskini medycznej nie były w stanie zatrzymać jego wejścia do
środka. Delta zadrżał, łapą nakrywając Satomiego kawałkiem futra.
—Zima.— odparł tylko wilk.
—Zima, doprawdy. Zabiera życie za życiem, tylko po to żeby potem wepchnąć mi
się w moje progi ze swoim wiatrem. Parszywa. — medyk skrzywił się. Jego łapy
były wyjątkowo sztywne od samego rana, kiedy ta cała pogoda szalała po
ścianach. Wesoła. Pozostawiając wilki wcale nie tak wesołymi.
— Życie za życiem, w tym moje. Wkrótce… — Satomi odetchnął, jego oczy nagle smutne,
odległe.
— Czujesz? —
— Głęboko w kościach. — przyznał, jego oczy już przymknięte, pysk wystawiony w
kierunku wpadającego do środka powietrza. Mierzwiło ono jego białą sierść i
wdzierało się do lekko otwartego pyska, jakby chciało udusić go od środka swoim
zimnem. Wilk zadrżał, jego obolałe mięśnie spinając się pod naciskiem chłodu. —Oby
wkrótce. —
—Wkrótce… — Delta smętnie powtórzył po nim. Jego łapy krótko jeszcze opierając
się o jego własny ogon i poprawiając swoje futro i zwiędłe kwiaty wplecione między
błękit i siwiznę łapiącą jego ciało. Po czym wstał i przemieścił się do swojego
własnego łóżka. Znikając w swoim w swoim małym gniazdku ułożył się na posłaniu.
Noc pochłonęła wszystkich w głęboki sen, więc i on ułożył się do swojego
odpoczynku. Ledwie dwie godziny minęły zanim jego oczy uchyliły się ponownie.
Normalnie, pomimo że spania wcale nie potrzebował za wiele, starał się trzymać
oczy zamknięte przez może cztery, może pięć godzin. A więc otwarcie oczu tak
szybko było nie lada zaskoczeniem.
—Pewnie jest u siebie. — Głos Szalki odbił się od ścian niczym zapomniany szept
uciekającego snu. Delta rozciągnął się i powoli wstał. Jego kroki były mozolne,
jeszcze zaspane, ewidentnie stare i zmęczone życiem. Kiedy wychodził ze swojego
małego zakątka Szalka mało nie wpadła w jego drobną osobę. Delta zadarł łeb do
góry i odetchnął.
—Jestem. Tutaj. Co potrzeba? — szczeknął zmęczony, ziewnięcie zbierając się na
jego pysku i zniekształcając go na chwilę. Siwizna jego pyska zabłyszczała w
świetle ogniska palącego się przy wejściu.
—To Flora! — Szalka pisnęła. — Potrzebują lekarza w domu. Nie może wstać, a nie
ma pod ręką nikogo kto mógłby mi pomóc go przenieść! — jej głos zadrżała. Ta
wadera była niesamowicie spanikowana i delikatna, taka młoda – przeszło przez
myśl Delcie. Czy był kiedyś czas kiedy on sam był tak naiwnie młody? Pewnie
tak. Chociaż patrząc na jego życie, czy możliwe było że był naiwny? Naiwność
zabiłaby go w tej parszywej walce o życie jaką toczył tak długo.
—Ruszajmy więc. — odetchnął ciężko i ruszył do legowiska Puchacza, który
położył się wyjątkowo z Frezją w gabinecie psychologa. —Ale najpierw… Puchaczu, Frezjo. Wstajemy. —
dwa młode wilki uchyliły na niego oczy niechętnie. Puchacz rozciągnął łapy
zaspany, sen na jego oczach sklejający jeszcze powieki. Frezja uniosła głowę,
jej oczy otwarte i aktywne, ale za tą iluzją aktywności jej umysł jeszcze
wstawał, łapiąc panicznie za linki świadomości.
—Poruszać się. Poruszać i wyjść na salę, dopóki nie wrócę. Muszę wyjść. —
—Za ile wracasz? — Puchacz wymamrotał, jego słabe łapy unosząc jego ciężkie
ciało z widocznym drżeniem.
—Nie wiem. Okaże się. — odpowiedział, jego łapy łapiąc za dawno już
przygotowaną torbę z materiałami. Bandaże, stare igły i nowe, trochę maści,
leków, naparów. Wszystko zimne, wszystko gotowe na każdą ewentualność. —Idę do
Flory. Tylko kawałek. Dacie radę. Nie uśnijcie. — po czym rzucił torbę na plecy
szakli zapinając ją zgrabnie zębami na jej plecach, zamiast boku.
—Ja ją niosę?— zapytała zaskoczona.
—Tak. Jeśli ja będę ją niósł to będziemy tam iść godziny. — mruknął. Lekkość
jego ciała jednak miała pewne zalety. Chude łapy wybiły się na wierzchnią
warstwę śniegu. — Jednak ta torba waży. Zapadnę się po sam czubek głowy. —
—rozumiem, ale.. nic nie zepsuję? —
—Nic nie zepsujesz Szalko. Ta torba i wszystko w niej przeżyły więcej niż ty w
swoim krótkim życiu. Nic się nie stanie jeśli coś pęknie. Nie pierwszy nie
ostatni raz. —
—Okej… — odpowiedziała niepewnie, jej ciało dzielnie przedzierając się przez
śnieg. Delta truchtem pędził przed nią, omijając zapadliny , które wilki
pozostawiły w śniegu. z trudem przeskakiwał przez część z nich, jego tylna łapa
pulsując starym i zdrętwiałym bólem, który dawno już został zapomniany. Dotarli
do Flory stanowczo za późno. Latem byłoby prościej, latem nie ma śniegu, który
spowalnia krok nawet kogoś tak lekkiego jak Delta.
—Jesteśmy! — Delta zanurzył się w miękkim śniegu przed jaskinią Flory, jego
łapy tracąc grunt i ciało na chwile znikając w morzu bieli. Medyk zadrżał
krótko aby potem wypaść ze swojej pułapki chłodu i szaleńczo otrzepując sierść
do cichego chichotu Ry. Ry, którego siwiejący pysk tylko na chwilę złapał
odrobinę radości. Zmartwienie i strach wróciły do jego oczu prawie od razu. —Co
się dzieje?— Delta spytał się wilka mijając go i bez zaproszenia wchodząc do
ich jaskini.
—Nie wiem. Jest słaba, jej oczy takie zamglone. Ciężko jej się oddycha.
Obudziła mnie żeby wysłać po ciebie. — Ry odetchnął ciężko, jego sierść zjeżona
w natłoku uczuć jakie w nim krążyły. Jaskinia nie była wielka, niska i niezbyt
przestrzenna ale przytulna. Z pewnością prostsza do ocieplenia i izolacji.
Flora leżała na mchu i paru futrach, w cieple gasnącego w wejściu ogniska.
Delta zaprosił Szalkę bliżej, jego łapa wędkując w torbie, stara, żółta
świeczka lądując w jego łapie, krzesiwo zaraz obok niego. Wilk odpalił sobie tą
świeczkę i mdławe światło opadło na ściany i ciało Flory. Wadera oddychała
bardzo powoli, jej oczy przesuwając się po formach innych wilków prawie
nieprzytomnie.
—Ry. — jej głos był słaby, łapy zdrętwiałe kiedy wysuwała je w kierunku
ukochanego. Ry nachylił się nad nią, jego pysk czule dotykając jej. Delta
odetchnął, jego oczy pełne zrozumienia i nagłego smutku. Dawno już, dawno, nie
czuł żalu w takiej sytuacji. Dobrze wiedział, widział w oczach Flory, co się
dzieje. Wiedział też, że Florka zdawała sobie doskonale sprawę z całej tej
sytuacji.
—Jesteś pewien, że to ona wysłała cię po mnie? — Delta odetchnął. Jego głos
ciężki, jak ostrze przerywające cieszę. Ry zastygł, jego ogon tylko raz drżąc w
powietrzu, nerwowo. — to nie była wola Flory, czy się mylę? —
—Nie mylisz się… To ja. Ja wołałem. Przepraszam. — Ry westchnął ciężko. — Nie
jestem gotowy żeby mnie opuściła. —
—Nigdy nie jesteśmy na to gotowi. Ale… Ry — Delta ułożył łapę na jego ramieniu.
Wilk podniósł na niego swoje dwukolorowe oczy. Te same, które były odbiciem
tych Delty. Tak samo żółte i niebieskie, pełne bólu i żalu. — Nadszedł czas. —
—Nie! Nie zgadzam się. —
—Wiem… ale nawet ja nie mam tu nic do gadania. Na nic tu moja obecność. Zgłoś
się rano… zgłoś się rano do Mino. Zgłoś się i… Ry… — Delta nie umiał dobrać
dobrych słów. Nic nie jest dobre na nazwanie śmierci na głos. Samo imię Mino w
tym zdaniu, przewidywanie poranka bez swojej ukochanej osoby. Co to za
przyszłość z pyska medyka? Prawdziwa, acz bolesna. I ten ból było już słychać,
jak z oczu Ry polały się łzy, z jego gardła krzyk pełen rozpaczy. Tracimy część
siebie kiedy tracimy miłość. Czy to prawda? Czy nie? Kto wie. Może tylko śmierć
ich obdarzy kiedyś tą odpowiedzią, kiedy to właśnie nasze ciała będą opłakiwać
Ci co nas kochają. Delta nigdy nie myślał czy ktoś będzie płakał nad nim. Czy
ktoś będzie? Pewnie tak. I to czyni umieranie tak ciężkim. To dla medyka nawet
nie odchodzenie jest ciężkim, tylko świadomość zostawienia wszystkich za sobą.
Czy to zła myśl? Zostawić i odejść do spokoju zamiast męczyć się z niektórymi
idiotami. Chociaż czy to nie jest też część życia, która w sekrecie poprawia
Delcie humor? Może. Ciężko powiedzieć. Monotonne życie też ma swoje zalety. Dla
Delty zwłaszcza. Śmierć i życie. Monotonia.
—Pożegnaj się. — medyk odetchnął, zerkając po raz ostatni na swoją starą
przyjaciółkę i znajdując że smutek wcale nie pożera jego duszy. Czy to już ta
monotonia, która wyżarła z niego te uczucia? Czy to już nieczułość na śmierć?
Za dużo jej widział? Za dużo polizał? A może to po prostu ulga, że flora
odchodzi tak spokojnie. Takie brzydkie śmierci widział ostatnio Delta. I mógł
odetchnąć, że Florę zabiera wiek, w spokojnym śnie przy duchu którego kocha.
Powoli. Bez pośpiechu. Samemu Delta życzył sobie śmierci takiej jak ta.
Spokojnej.
Dzień przywitał ich spokojnym
świtem. Puchacz zachrapał, owinięty wokoło Delty, który wyłożył łeb na jego
spokojnie opadającym boku. Nie usnął już, jego myśli krążąc po świecie rozmyślań,
a uszy słuchając kaszlu i nawoływań. Nikt nic nie chciał. Nastał spokój. Mino
zniknął sprzed wejścia do jaskini medycznej, gdzie zima zapędziła go na jakiś
czas. Nie mieszkał tu, spał gdzie chciał, ale tej nocy ułożył się w jednym z
łóżek dla pacjentów. Zima odstąpiła nieco chłodu, wiatr niósł wiosnę w ich
stronę. Jeszcze nie było jej widać, ale już dało się ją poczuć. Słońce jasno
świeciło na ziemię, śnieg pokrywający ją jak kołderka, błyszczał i lśnił w
promieniach. Delta uniósł ucho słysząc jak ktoś poruszył się we wnętrzu
jaskini, jednak nie ruszył się. Odrobina odpoczynku przydaje się każdemu, a
ciepło przybranego szczeniaka pod nim z pewnością był miejscem przyjemniejszym
niż zimna podłoga przy stanowisku medyka. A i tak słyszał wszystko co potrzebował.
Tak więc słyszał też kroki jakie weszły do jaskini przerywając cieszę poranka. Nie były paniczne, ale nie były też miarowe.
Ktoś się zataczał. Delta podniósł się ze swojego miejsca, zgrabnie na starych
nogach przeszedł nad ciałem Puchacza. Wilk tylko skulił się na sobie mocniej,
jego sen nadal mocny. Medyk wyszedł ze swojego małego kąta. W wejściu do
jaskini zachwiał się Romeo. Jego krok był prawie pijany i sam wilk też tak
pachniał, acz jego oczy wyrażały sam ból. Delta odetchnął ciężko i podszedł.
—Pijany jesteś. — stwierdził. Delta nie lubił pijaków w swojej jaskini. Zawsze
były z nimi problemy.
—Boli. — Romeo załkał, jego ciało zginając się w nienaturalnej pozycji. Delta
zmarszczył brwi.
—Bo trzeźwiejesz? — sam teraz nawet nie był pewien. Jego świadomość
podpowiadała mu – dramaturgia, ale medyk wewnątrz – coś jest nie tak. — Co
boli? — więc spytał.
—Wszystko…— odjęknął.
—To nie wystarczy. Gdzie najbardziej? —
—… Tu. — wilk wskazał na swoje pod brzusze. Bardzo spuchnięte i miękkie
podbrzusze. Delta zmarszczył nos w dodatku do swoich brwi. Czerwone lampki
paliły się w jego głowie, flagi machając na wszelkie strony. — I tu. — jego bok
nie wyglądał najlepiej. Delta przeszedł wokół i obrócił wilka pyskiem do
słońca. Jego oczy… nie białe, nawet nie przekrwione, a żółte. Żółte. Cholera.
—Całe życie pijesz? — medyk szczeknął krótko.
—Całe. Od wieku może dwóch czy trzech lat. — odsapnął, jego nogi załamując się
pod nim powoli/ Delta posłał go na posłanie, samemu szykując się do badania.
Wyjmował zioła i napary, aż tylko głośne charknięcie przerwało jego stukającą
słoikami ciszę. Delta w pośpiechu przeniósł tam wszystkiego co potrzebował.
Romeo nie doszedł na łóżko, padając w przejściu do salki z leżankami, jego pysk
pokryty zwymiotowaną krwią, a oddech nierówny. Czyżby… Delta zmarszczył brwi
ponownie.
Puchacz przytargał go do izolatki.
Nie było co ryzykować. Jego krew dawno już wyczyścili, a Delta zakręcił się
wokół Romeo i odetchnął. Nic zaraźliwego, przynajmniej nie dla innych wilków.
Alkoholizmem w teorii zarazić się nie można.
—I co z nim? — Sohea przysiadła sobie u boku Delty, jej oczy ciekawe chociaż
umysł pewnie niezbyt łapiący najprostsze objawy. Romeo miał podbrzusze pełne
płynu, oczy żółte, żylaki w krtani i niektórych kończynach. Historia picia,
całe życie. Wiek… 12 lat. Starszy – pijak. Wymiotowanie krwią, żółtaczka. Wilk
był chudy, niepokojąco chudy, jakby tracił wagę już jakiś czas i nie jadł za
wiele.
—Wątroba, jak to co. — Delta mruknął pod nosem. — Patrząc na to ,że nie raczył
pojawić wcześniej to teraz zdycha na własny alkoholizm. —
—To na to da się umrzeć? — Sohea zamrugała dwa razy . Delta tylko zaśmiał się
pod nosem.
—Tak. Za dużo alkoholu codziennie powoduje obumarłość wielu części ciała.
Mózgu… Wątroby… Żołądka. Ogółem, co za dużo to nie zdrowo, jeśli chodzi o
wszystko. — medyk wstał i zaczął po sobie sprzątać.
—Co teraz? —
—Jak to co? Ja wiele zrobić nie mogę na martwą wątrobę. Wątroby nie rosną na
drzewach. Umiera. Parę godzin i Mino znowu będzie miał zabawę w kopanie grobu w
zamarzniętej ziemi. —
—Cudownie… — jak na zawołanie wilk zjawił się w wejściu jaskini. — Kolejny?—
—Zapowiada się. Może nawet dwóch… — Delta szepnął, jego wzrok śledząc powoli
opadający bok Satomeigo. — Może. —
—Dużo to… ta zima. Ta zima zabrała dużo wilków. — Mino odetchnął, chmurka jego
oddechu wbijając się w powietrze.
—Tak. Ale tak to bywa z zimą. Ta była wyjątkowo zła, ale to może nam się tak
zdawać tylko. Tu umiera wilk za wilkiem ,a nasza zima długa. Latem umiera
drugie tyle, i drugie tyle się rodzi. Czas nadchodzi po każdego. —
—Po mnie też… —
—Po mnie też… Nikt tylko nie wie kiedy. Ich czas się… po prostu skumulował. —
Delta odetchnął. Jego sierść zjeżyła się nieco, ale zaraz opadła. Niech ten
flet gra i nuci. Może kiedyś zagra i dla niego. Na razie odprowadza każdego,
kto wokół niego odchodzi. Zarówno zdrowy przez drzwi jak i w grób, w zaświaty.
Miło. Czyż nie?
Delta odetchnął. Jego krok był
wolny i spokojny. Nigdzie się nie spieszył. Jaskinia medyczna leżała w łapach
jego drogich pomocników. Świeży śnieg pod jego łapami chrupał, jak kolejny
dzień i kolejna noc przepadła wraz z tą piękną zimą. Wszystko wokół było tak
ciche. Drzewa chyliły się ku ziemi, ich korony puste i może nieco smutne, ale
wypoczęte. Powietrze pachniało wiosną, a dni sobie mijały. Śnieg wracał i
przemijał, nadal obecny wszędzie i wdzierający się chłodem do płuc, jednak
powoli opadając w kierunku temperatur znośnych i przyjemnych. Ten dzień sam w
sobie nie był najgorszy, w porównaniu do innych. Romeo w końcu przepadł we
śnie, który pochłonął go parę dni temu. W końcu. Biedak męczył się i ledwo
dychał, ale łapał się życia jak tonący drzazgi. Delta odetchnął ciężko. Był już
zmęczony. Wszyscy tylko umierali i już nie mógł się doczekać wiosny. Chociaż
wtedy będzie można pooglądać jak małe sarenki i młode niedźwiedzie grasują po
równie świeżym jak one lesie. Jednak do tego był jeszcze kawałek, jeszcze
odrobina.
—Niechaj ta zima już mija. — szepnął sam do siebie, chmurka jego oddechu
zabrana przez delikatny wiatr. Słońce zaświeciło zza chmur na sekundę, jasne
światło błyszcząc się kryształkami w bieli poranka. Jego krok w końcu
przekroczył granicę lasu wstępując w Skryty Las. Jego oczy skupiły się
wyłącznie na przemieszczaniu się wprost ignorując długie cienie drzew, rzucane
na śnieg przez puste i wysokie drzewa. To był nie pierwszy nie ostatni raz
kiedy przechodził przez te terany. I nie pierwszy i nie ostatni jego kroki
zdawały się echem wracać do niego jakby to miejsce było jedną wielką, zamkniętą
jaskinią. Delta szybko przeszedł ten kawałek Lasu, który musiał przejść,
zatrzymując się dopiero nad niskimi klifami, które górowały nad morzem. Gdzieś
w dole fale morza burzyły się, już przebite przez ciężki lód, który spoczywał
na jego ciele przez większość zimy. Siadając na jego brzegu spojrzał w dół,
gdzie piana uderzała w skałę z niezłomną siłą. Tutaj mróz pachniał mocniej i
groźniej, jak by krzycząc na medyka aby wycofał się, uciekał. Jednak ten nie
ruszył nawet mięśniem, kiedy zimny wiatr muskał jego pysk.
— Brakuje cię tu przyjacielu. — rzucił te słowa naprzeciw wodzie, która runęła
akurat z hukiem. Kawałek klifu odłamał się gdzieś dalej, jego plusk ogłuszający
kiedy echo uderzyło w niebo. — Brakuje mi. Obu was, obu. — jednak nawet łza nie
spłynęła po jego psyku. W końcu obiecał sobie pamiętać tylko dobre czasy. —Tyle
razy umarłeś i wróciłeś… Czemu nie raz jeszcze? — mruknął. — Chociaż może to
dobrze. Śpij spokojnie… Ten świat popsuł się trochę. Szary jest. Smutny. Już
nie nasz. Nie nasza wataha, nie ta sama. — odetchnął ciężko. Jego ogon osłonił
jego łapy kiedy kolejny powiew wiatru buchnął w jego ciało. Zamknął oczy
pozwalając aby chłód tulił go jak kołderka małych noży wbijających się w jego
nos.
—Okropnie smutne czasy. Chociaż lepsze niż wojna. Chociaż Szkliwo zniknął,
poszedł w NIKL. Daleko. I jak go nie lubię, życzę żaby mu się udało. — mówił
dalej. — Kombinator jak on powinien dać radę, prawda? Oby. Konsekwencje NIKLU
tak blisko nas… Stary Las nie rozumiejący naszych zasad. Stary i zapomniany,
nie idący z duchem życia. Parszywcy. Gorsi niż aktualni politycy. Chociaż…
wszyscy politycy są… jacy są. Kłamcy… Kombinatorzy. Sekretarz podlizuje się, a
nie wie. Nie wie czego potrzeba. Może sobie siano w dupę wsadzić. — zmarszczył
nos i oburzony nawet warknął. — W każdym razie. Tęskno mi czasem do was.
Śpijcie dobrze, razem… — odetchnął i wstał. — Czas mi wracać do obowiązków. —
Wracając echo Skrytego Lasu zniknęło, morze w tle zagłuszając dźwięk całego świata. Oddalając się od klifów Delta nadal czuł ten chłód wdzierający się do jego serca. Samotne zimno, które otoczyło jego wnętrze i umysł rzucając cienie na cały świat, szarość którą trudno było przebić. Kiedy wszystko w przeszłości było malowane jak na pięknym sielankowym obrazku, a przyszłość wyglądała jak niepewny krok na linie nad przepaścią śmierci… wilkowi aż odechciewa się żyć. Nic tylko rzucić się w tą przepaść, nie dbać o nic, o nikogo. Zamknąć się na świat i nie dbać. Ale jak nie dbać, kiedy te dwie jedyne łapy medyka działały jeszcze. Jeszcze trochę. Może świat się nie zapadnie…
Tej nocy jeszcze, wiatr i śnieg
wtrąciły się w spokój tego świata. Śnieżyca pochylała drzewa i uginała noc w
swoją własną wolę. Nieprzyjemny chłód i śnieg wdzierały się do środka,
zasypując powoli wejście. Wróg tego świata największy nie byłby w stanie go
zobaczyć dalej niż własny nos, a nawet nie to. Delta siedział i spoglądał w
pędzący śnieg. Obok Satomi spoglądał na niego.
—Aniele… — mruknął, uwaga Delty zmieniając się na jego słabnące ciało. Ich oczy
spotkały się na sekundę, Deltowe, jasne i wyrozumiałe oraz jego, płonące
zaćmieniem — Czas mi iść… Może się jeszcze zobaczymy… —
—Oby… Oby Satomi.. Oby… — odpowiedział mu tylko Delta, jego ciało w bezruchu na
tle białego śniegu, czarne w cieniach ogniska.
A śnieg huczał i hulał. A flet grał i grał.
<CDN>