czwartek, 30 listopada 2023

Podsumowanie listopada!

Kochani!
Dziś wyjątkowo ekspresowe, listopadowe wieści. Ostatnie listopadowe wieści w tym roku: miesiąc minął! A co dalej, zobaczcie sami.

A na podium miesiąca stoją, wszyscy tak potężni, że razem na pierwszym miejscu:
AgrestBleu i Xochicoatl z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które nawiedziły nasze opowiadania, byli MisungKoyaanisqatsi i Szkliwo.

A oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Kocham WSC! i Kocham WSC!, 2 głosy (Kocham WSC!)
✖ Nie przyznano (Najlepszy szaman)
Konstancja Krzemkowa, 3 głosy (Najlepsza czarownica)

                                                   Wasz samiec alfa,
                                                     Agrest


wtorek, 28 listopada 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Po omacku”, cz. 1.8

Lipowe liście, polane ognistą powłoką, migotały w południowym skwarze. Piasek na polnych drogach, jak złoty strumyczek, sprowadzić miał ku nam cały pochód z zachodu. Nadszedł dzień wielkiej uczty, oczekiwaliśmy go przeto z niecierpliwością.
Alfa przygryzał w zębach źdźbło kostrzewy i raz na jakiś czas zerkał na syna, mrugając do niego wyraziście. Uznał za stosowne nie tylko samodzielnie powitać gości, ale i nadzorować przygotowania od początku do końca. Długo zachodziłem w głowę, dlaczego tak aktywnie uczestniczy w pracy (cóż, nie żeby fizycznie przyłożył do niej łapę), ale ostatecznie mój najbardziej prawdopodobny wniosek ogłosił, że po powrocie do alfowania Agrestowi zwyczajnie się nudzi. Bez względu na to, czy był to wniosek prawdziwy, czy też nie, uczta zdawała dla Agresta wyjątkowo ważnym wydarzeniem.
Nie przerywaliśmy ciszy. Jego skupiony pysk wyrażał tyle, że w zupełności wystarczał mi za rozmówcę. Dopiero gdy do naszych uszu dotarł tupot łap, a zaraz po nim przyśpieszony oddech, Legion zastrzygł uszami i zapytał:
- Wieści? - Agrest przytaknął od razu. Aby coś odpowiedzieć otworzył pysk, z którego wypadło źdźbło, nim jednak w ogóle nabrał powietrza w płuca, przerwał mu krzyk. Należał on do Wrony i wyprzedził ją, jako pierwszy wstrząsając pobliskimi jałowcami. Dopiero gdy wszyscy trzej staliśmy już na baczność, wilczyca z zadyszką wpadła pomiędzy nas. Nie czas na chichoty, posłuchajcie bowiem, jakie słowa, a raczej słowo, wypluł z siebie zziajany posłaniec.
- Idą!
- W porządku. Dzięki. - Alfa pośpiesznie, lecz delikatnie położył jej łapę na ramieniu. - Ty. - Wywołał mnie wzrokiem, ale błyskawicznie zmienił zdanie. - Nie. Legion. Idź po matkę i rodzeństwo. A ty daj znać pomocnikom i wracaj tu.
Jako szczęśliwy posiadacz skrzydeł, w kilkanaście sekund przedostałem się przez  błonie, suto zastawione rzędami wszelkiego dobra. Wypełniłem swoje zadanie, upewniając się przy tym, że nikt z odpowiedzialnych za organizację nie wykruszył się niepostrzeżenie, a potem równie szybko wróciłem na swoje ulubione miejsce: tuż przy Agreście. Pomocnicy czekali w wyznaczonym miejscu na Polanie Życia, i bez naszych przypomnień gotowi do pracy.
W składzie powiększonym o Nymerię, Frezję i Puchacza, nie czekaliśmy długo. Niebawem w oddali zamajaczyły różnobarwne plamy wilczej sierści. Goście płynęli nurtem leśnej drożyny, a wśród nich migały czasem znajome pyski, najczęściej o zupełnie nieznanych imionach.
- Stare demony powracają w nowych snach - wymamrotał Agrest, w zamyśleniu wbijając w pustkę ślepia ostre jak brzytwy, błyszczące spod opuszczonej głowy. Uśmiechnąłem się lekko, na sam dźwięk słów, które rozbrzmiały w mojej głowie, czekając na zostanie wypowiedzianymi.
- Och... tak.
Wyłonili się z lasu jak zwał wrogiego wojska. Na czele kroczył oczywiście Dergud, jego wilki za nim. Już pierwszym swoim ruchem oświadczał więc, że oprócz całego zarządu Ruchu Starych Zasad, nadchodzi ktoś, z kim należy liczyć się jak z odrębną jednostką.
- Ale to już koszmary z grona nostalgicznych.
- Często miewasz koszmary? - odmruknąłem bez przekonania.
- Tak jak i stary ziemianin, wśród słonecznych dni swoich i nocy granatowych, wspomina czasem, czego bał się w dzieciństwie, a na obraz tego, malujący się przed oczami, tylko uśmiecha się dobrodusznie i powolutku kręci głową.
- Sto procent prawdy w prawdzie, ale poezje później, Agrest.
- Masz rację. - Przytaknął, nie spuszczając wzroku z wilków, które lada chwila miały stanąć z nami oko w oko.
- Nasze miejsce jest już przygotowane - oznajmiłem. Oszczędnie kiwnął głową; w skupieniu analizował każde ze słów niemego dialogu z naszymi gośćmi. Jeszcze zanim się zatrzymali, zabrał głos, wygłaszając powitanie.
- Niezmiernie nam miło, że postanowiliście tak łaskawie odpowiedzieć na nasze zaproszenie. Bez Watahy Szarych Jabłoni uroczystość na Wschodnich Ziemiach NIKL-u nie byłaby pełna.
- Nie sposób zaprzeczyć - odrzekł krótko Dergud, swoim burkliwym głosem. Agrest uśmiechnął się. Zapraszającym gestem wskazał polanę, na której rozłożone, bogate wiktuały zapraszały do zajęcia miejsc. W ślad za włodarzami powoli nadciągały kolejne wilki.
- Cóż więcej rzec. Czym chata bogata, tym rada. Miejsca jest w bród, ale szanowne grono ustawodawcze pozwolę sobie zaprosić do specjalnej strefy po prawej stronie.
Szef poprowadził szefostwo WSJ na przygotowane miejsca, a ja powlokłem się za szefem. Nie rozsiedliśmy się jednak razem z towarzystwem. Pozostawiwszy z nimi Nymerię i dwójkę alfich latorośli, trzyosobowym zespołem ruszyliśmy z powrotem, jako że obowiązek powitania gości, spoczywający na gospodarzu, a zarazem pomysłodawcy całego przedsięwzięcia, nie został jeszcze wypełniony. Nadal oczekiwaliśmy przybycia przedstawicielstwa władz Watahy Wielkich Nadziei, choć jej nieliczni szarzy członkowie już od dawna kręcili się po błoniach. Hierarchia rodzinna na chwilę wybiła się ponad inne i zmuszony byłem odstąpić od Agresta, zamiast tego zajmując zaszczytne miejsce obok młodego alfy.
Na Polanie Życia szybko przybywało wilków z całych Wschodnich Ziem. Popołudnie było spokojne. Dopiero zaczynały rozlegać się pierwsze podniesione głosy, ale zarówno goście, jak i sami gospodarze nie zdążyli jeszcze w pełni poczuć ducha przyjęcia. Stosiki gałęzi, już przygotowane do rozpalenia, splecione były w gęsty wianek wokół niezmąconych wód jeziora, ale dopóki słoneczne promienie oświetlały każdy zakamarek Polany Życia, nie było potrzeby budzić do życia płomieni.
Ableharbin nie kazał na siebie długo czekać. Jego obstawa była skromna, ot, dwóch nieodłącznych strażników. Młody sekretarz od razu zapewnił, że członkowie jego watahy będą szybko i konsekwentnie zapełniać dolinę.
Gdy w końcu usiedliśmy, zyskałem okazję, by dokładniej przyjrzeć się gościom. Przy naszym „stole” zrobiło się dość tłoczno, lecz dopóki każdy w miarę spokojnie siedział na swoim miejscu, okoliczności pozostawały całkiem przyjemne. Był więc Agrest z rodziną, a wraz z nimi i ja. Był Ableharbin, sam jeden, strażników odesławszy, by jedli razem z bliskimi. Ponieważ pyski z południa, nie wspominając już o tych własnych, północnych, zupełnie już mi się przejadły, zwróciłem wzrok ku owym znajomym nieznajomym z zachodu. Na pierwszym planie widoczny był oczywiście Dergud, ale wszyscy znamy Derguda. Nie ma się nad czym rozwodzić. Ciekawsza wydała mi się dwójka basiorów oraz wadera, którzy mu towarzyszyli. W wilczycy od razu rozpoznałem starą Błarkę. Zadziwiała mnie ta istota; podczas gdy wilki u aparatu władzy WSJ wirowały jak bączki, dopadając i odpadając od przysłowiowego koryta, ona wydawała się niezniszczalna. Przez sam ten fakt nietrudno było stwierdzić, że lata pracy pozwoliły jej osiągnąć mistrzostwo w swoim fachu, to jest, poselstwie. Dwa basiory pozostawały mi obce. Widocznie były kolejnymi z bączków.
Dziwnie patrzyło się na przywództwo wszystkich watah Wschodnich Ziem zebrane w jednym miejscu i prowadzące niezobowiązujące rozmowy. Aż nie chciało mi się wierzyć, że Agrest nie miał żadnego ukrytego planu. A może po prostu czekał na jakąś okazję, by wprowadzić w życie jakiś, którym mi się nie chwalił? Wyjątkowo nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać.
Zanim się obejrzałem, wielka Polana Życia dosłownie zapełniła się gośćmi. Nadszedł czas na sygnał do rozpoczęcia pierwszego posiłku i wnet rozmowy zastąpiły nabożne odgłosy żucia i łamania drobnych kostek. Zerknąłem na leżący przede mną kawałek mięsa i skrzywiłem się w duchu. Podniosłem wzrok, by spróbować zlokalizować naszego szanownego, niewilczego kolegę. Znalazłem go, gdzieś daleko, pomiędzy falującymi przy obiedzie głowami. Wcinał sarninę aż iskry leciały, szponami pomagając sobie odrywać mięso od kości.
Kawka siedziała obok niego. I Wrona. Nieprzyjemne mrowienie przebiegło przez moją klatkę piersiową. Czym prędzej wbiłem dziób w swoją porcję, wyrzucając sobie, że niepotrzebnie zapatrzyłem się w tamtą stronę.
Pomocnicy krzątali się wokół. Na wyznaczonych miejscach, pomiędzy siedzącymi naprzeciwko siebie zespołami, zaczęły stawać gliniane kubki, a potem uczta przystrojona została lśniącym szkłem.
- Pozwólcie poczęstować się miejscowym specjałem. - Agrest powiódł łapę zapraszającym gestem ponad napitkiem. Zarówno Ableharbin, jak i Dergud, ze zrozumieniem pokiwali głowami. Zaprawdę był tylko jeden temat, co do którego władze Wschodnich Ziem mogły być do tego stopnia zgodne. Już po chwili gliniane kubki postukiwały wesoło, a do posiłku dołączyły nowe smakołyki: pomniejsze przekąski z suszonych jelenich uszu i ogonów, dziczych języków, a nawet racic. Każda z przystawek zaprezentowana została w kilku wersjach, w zależności od ziół, którymi zostały przyprawione. Wokół nas zmieszały się wonie bazylii i majeranku. Robiły te delicje wrażenie.
- Będziemy wspominać gościnność Watahy Srebrnego Chabra jeszcze przez długi czas. - Sekretarz WWN uśmiechnął się do nas szeroko. Niemożnością było nie odpowiedzieć mu w ten sam sposób. Szczerze i poniekąd nieskromnie powiedziawszy, nie przypominałem sobie uczty, którą przygotowano by tak starannie i z taką wyobraźnią.
- A to wszystko dzięki życzliwemu wsparciu przyjaciół z Watahy Wielkich Nadziei. - Alfa uprzejmie skinął przedmówcy głową. Na chwilę znowu zapanowało sielankowe zawieszenie. Co poniektórzy gawędzili o bladej codzienności, inni wcinali frykasy.
W sercu doliny zapanowało nagle większe poruszenie i niespodziewanie rozległy się pierwsze słowa jakiejś radosnej piosenki. To pieśniarze, z małym Harpią na czele, rozpoczęli wystąpienie. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Gdy muzyka rozbrzmiała, towarzystwo ożywiło się. Do naszego ogniska dołączyło jeszcze kilka wilków, które, korzystając z przyjemności wieczora oraz towarzyszącej mu, wszechobecnej beztrosce, przysiadły się do swoich i cudzych przywódców, nieśmiało zagajając rozmowy. Co poniektórzy pytali o jakieś bieżące sprawy. Innych bardziej interesowało to, co wcale niezwiązane z działaniem watahy, a prywatnie z tymi niekoniecznie dostępnymi na co dzień wilkami. Kulminacją małego festiwalu ku czci władzy, było wzniesienie przez jednego z towarzyszy Derguda, toastu, za, a jakże, samego Derguda.
- Kochani, wypijmy za największego przywódcę zachodu Wschodnich Ziem NIKL-u! Za jedynego przywódcę, pod którego rządami WSJ rozkwitła! Gdyby nie on, nie byłoby nas tutaj, a walczylibyśmy między sobą o suche kości!
- No, no, no. - Przedmiot lirycznych rozważań pociągnął nosem. - Dziękuję ci.
- Wspaniałe. Wspaniałe! - Błarka zaklaskała, zaśmiewając się radośnie.
- Ja bym to nawet trochę rozszerzył. - Przywódca WSJ rozsiadł się wygodniej na swoim miejscu. - Nie tylko w zachodnim skrzydle nie było drugiego takiego.
- Co raczysz mieć na myśli? - Agrest tymczasem nieznacznie ściągnął brwi.
- Nic co by się do ciebie, panie pośle, osobiście odwoływało. Czy wy naprawdę myślicie, że nie mam lepszych rzeczy do roboty, niż sprzeczki? Ale szanujmy się. Agrest, każdy z nas poszedł swoją drogą i z całym poważaniem, panie pośle, czy nawet i panie delegacie. - Basior nachylił się, mocniej opierając na przednich łapach. Zniżył głos prawie do szeptu. - Pana jeziorko schnie. Powolutku, ale skutecznie. Spójrz sobie tam, w bok. Tam siedzi wasz prawdziwy alfa. To znaczy, sekretarz, bo nazwanie go alfą uwłaczałoby mu z pewnością. Tyle tylko, że obaj przyszliście na gotowe i trwonicie dokonania poprzedników.
- Wydaje mi się, że moje wilki mają inne zdanie - wycedził szary wilk.
- Tak ci się wydaje?
Podrywając z ziemi stojący przede mną kubek, jeszcze prawie pełny, podniosłem się na nogi. Chrząknąłem, wypiąłem pierś i nie czekając na prośbę, huknąłem.
- Wypijmy za naszego nieprzeciętnego przyjaciela. Za Agresta, wilka, który najpierw wygrywa, a potem myśli. Za tego, kto widzi zyski tam, gdzie wszyscy inni spodziewają się jedynie strat. Zdrowie najprzedniejszego sprzymierzeńca nietuzinkowych rozwiązań! - Kilkoro pysków odwróciło się od sąsiednich ognisk, ku nam, ale nie do końca rozumiejąc, po co krzyczę, tylko popatrzyły na mnie z oczekiwaniem. Nabrałem powietrza, by zakończyć przemówienie. - Niech żyje Chabrowy Reżim!!!
- Niech żyje!
- Niech żyje Chabrowy Reżim!
- Po trzykroć, niech żyje!
- Niech żyje! Niech żyje!!!
I tak poniosła się wpierw fala, a potem cała seria okrzyków. Kontent po czubek głowy, zająłem swoje miejsce i łyknąłem nieco aromatycznego płynu.
- Chyba jednak mają inne zdanie - napomknąłem. W odpowiedzi dobiegł mnie śmiech generała WWN. Wilk przysiadł się do nas chwilę wcześniej. Nie wiedziałem już, czy bardziej zdziwiło mnie jego nagłe pojawienie się wśród nas, czy też fakt, że nie towarzyszył sekretarzowi WWN od początku. Zdawało się co prawda, że te dwa wilki łączyły tylko stosunki służbowe, a wszelka przyjaźń kończyła się wraz z wykonaną pracą i otrzymanym za nią wynagrodzeniem. Równocześnie jednak Dreniec w pewnym sensie sprawiał wrażenie „drugiego ważnego” po samym sekretarzu; lub przynajmniej tak się nosił. To ostatnie mogło właściwie z dużym prawdopodobieństwem racji odpowiedzieć na oba moje pytania.
- Za wzniesienie znakomitego toastu podziękujmy Szkliwu. Towarzyszu, możecie odkleić jęzor od stóp pana alfy. Teraz moja kolej. - Basior zaśmiał się, unosząc łapę z naczyniem pełnym może do połowy. - Za potęgę i powodzenie Watahy Wielkich Nadziei! Za jej przywódcę i po łyku za każdą jego dobrą decyzję z osobna! Przynieście beczki, zawartości kubków nie wystarczy!
Wraz z zakończeniem ostatniego toastu, rozmowa rozgorzała na nowo, po części na potwierdzenie mowy pochwalnej, a po części, wraz z odszukanym w jej zakończeniu przyzwoleniu na powrót do ucztowania.
Raz po raz rozglądając się po zbiorowisku i raz jeszcze zatrzymując wzrok na wspólnocie mieszkaniowej berberysowej polanki, dostrzegłem i tam jakieś nadzwyczajne ożywienie. Dłuższą chwilę zajęło mi zastanowienie się, czy obszerne gesty, którymi Wrona przekazywała bezdźwięczny element swojej opowieści, był znakiem jej zwyczajnych manier, czy też czymś więcej. Dla odmiany Kawka siedziała w bezruchu, słuchając słów towarzyszki jak wryta w ziemię. To akurat zdawało się zupełnie normalne. Jednak Koyaanisqatsi, który egzaltacją dorównywał swojej brązowowłosej przyjaciółce, był już zjawiskiem nadto podejrzanym. Albo po prostu wystarczającą wymówką do opuszczenia mojego miejsca.
Korzystając z tego, że Agrest zajęty był właśnie tłumaczeniem czegoś całej trójce swojego potomstwa, kocim krokiem wycofałem się, by wykonać taktowny zwiad.
Już z dala usłyszałem niespokojne głosy, ale nie zdążyłem wyłapać ich treści. Dosiadłem się do Kawki, próbując udawać, że wybrałem się do nich czysto towarzysko.
- O, a ty co? Słyszałeś już? - rzucił Kaj w moją stronę. Wzruszyłem ramionami.
- Co miałem słyszeć?
- Admirał wrócił.
Odchyliłem głowę nieco do tyłu, dając sobie kilka sekund do namysłu. Spodziewałem się czegoś mniej... newralgicznego.
- Co, słucham? - Nie usłyszawszy odpowiedzi, przeniosłem wzrok na Kawkę. - Wiesz coś o tym? - Znów odpowiedziało mi milczenie. Wilczyca pokręciła głową. - Czego on tu jeszcze chce? Skąd w ogóle to wiecie?
- Stróż go widział - rzucił złotopióry.
- I nic z tym nie zrobił?
- A co miał niby zrobić? Jest członkiem watahy. - Ton jego głosu stanowczo nieprzypadkowo sprawiał wrażenie oburzonego. Nie miałem tylko pewności, czy uznał moje słowa za obrazę majestatu stróża, Admirała, czy może swojego własnego.
- Spisać, jak to co! Omega jest omegą, a były zamachowiec byłym zamachowcem. Teraz nie wiemy niczego, gdzie może być i po grzyba się tu pojawił.
Zanim Kaj zdążył otworzyć dziób na pełną szerokość, Wrona załamała łapy, odnajdując w naszej rozmowie chwilę odpowiednią na wyrzucenie z siebie całego żalu.
- Ale tak nie dać znać o sobie przez tyle czasu... Nawet mi, matce?
Podniosłem się, nie zagrzawszy miejsca. Niecierpliwie machnąłem ogonem.
- Dobrze. To znaczy niedobrze. Ale przede wszystkim dlaczego wiedzą o tym wszyscy oprócz alf?
- A to co, mnie się pytasz? - Kaj poszedł moim śladem. Dumnie wypiął pierś ponad ziemią zastawioną pysznościami. - Przed momentem gadałem ze stróżami!
- Gdzie jest stróż, który go spotkał? Który to?
- Nie znam imienia. A poszedł gdzieś, pewnie dalej na obchód. Po co ci on? 
- Wszystko jedno. - Odwróciłem się na pięcie. W głowie układałem już trasę spaceru wokół doliny. Tak dla świętego spokoju.
Nawet jeszcze jasnym popołudniem, u stóp potężnych, starych drzew, wszystko co żywe i martwe, ukrywało się w półmroku. Słoneczny, letni dzień kończył się późno, lecz nawet oko szczenięcia z łatwością mogłoby zauważyć, że cienie z każdą chwilą stawały się wyraźnie dłuższe. Głosy z tyłu ucichły, a z przodu rozległy się nowe. Przechodząc, rzuciłem okiem na kącik przywódców. Widok samca alfy WSC, pysk w pysk z jego jabłoniowym odpowiednikiem, skutecznie odciągnął mnie od podzielenia się tym, co słyszałem.
- Mieliście takiego posła... - Agrest leniwie podniósł łapę i machnął palcem przed swoim nosem. - Eothara.
- Tak. A czego pytasz? - W ślepiach Derguda błysnęła podejrzliwość.
- Bardzo zuchwały typ - stwierdził szef gdzieś w przestrzeń.
- W istocie.
Ostępy wokół doliny wydawały się zupełnie puste, a wrażenie to potęgował pogłos rozlegających się na niej, donośnych rozmów, których popłuczyny niosły się w las. Zeszedłem jeszcze trochę dalej, a sympatyczny harmider został bezpowrotnie zastąpiony przez szum w koronach dostojnych sosen. Wsłuchiwałem się w niego uważnie, nie pozwalając echu moich kroków nawet na suchym igliwiu wybić się ponad uderzenia własnego serca. W odległym świetle zapalających się powoli ognisk bawiono się wesoło, wystarczyło wszelako oddalić się od miejsca uczty, by wreszcie zapadła cisza jak makiem zasiał. Żebyście wiedzieli, że cisnęła mi się na dziób „cisza przed burzą”, a nie żadne tam maki, ale ile tych burz może zalewać jedną, małą watahę? Niektórzy mawiają, że w Watasze Srebrnego Chabra należy unikać gdybania o złych rzeczach, bo można przypadkowo przepowiedzieć przyszłość. Nie wiem ile w tym prawdy, ale jak głosi stare przysłowie, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Choć wałęsałem się ścieżkami i bezdrożami dobrą godzinę, nie natknąłem się ani na przyjaciela, ani na wroga. Nogi oprowadziły mnie wokół polany i już skręcały ku końcowi trasy. Cichy przez swoją odległość, lecz dźwięczny gwizd, przerwał mój spokojny spacer. Przystanąłem, nasłuchując. Z początku nie powiązałem go z żadnym wspomnieniem; byłem jedynie pewny, że dobrze go znam. Na chwilę zapadła cisza. Pogłos dźwięku utonął w moim własnym oddechu. Dopiero śmiech, ostry, przewrotny, przywrócił mi pamięć. Podążyłem za nim, w duchu modląc się o cichość kroku i jakąś dobrą kryjówkę.

Cdn.

wtorek, 21 listopada 2023

Od Bleu CD Miguela - "Wątpliwości" cz. 12. "W kierunku domu i zemsty".

Warsztat tego dnia pachniał ogniem. Bleu ostrożnie balansował niewielkim patykiem w łapie opalając brzegi wielkiej tkaniny rozłożonej na całej podłodze. Wielkość tego projektu przeraziłby mogła normalnego wilka, ale młody samiec miał u swojego boku niezastąpionego pomocnika. Rana, jego kochana córeczka cierpliwie trzymała ciężki materiał wysoko w górze. Jej łapki drżały delikatnie z wysiłku, jednak zacięta nie poddawała się. Opalali już te krawędzie pół dnia i w końcu Bleu zdmuchnął marny ogienek napędzany niczym więcej niż odrobiną oleju.
—Myślę, że na dzisiaj nam wystarczy — odetchnął. Jego wzrok powędrował do świeżo upieczonej dorosłej, która poprawiała na swojej szyi uroczą apaszkę. Jej ramiona pokrywała cienka bluza, którą Bleu długie wieczory składał na podobieństwo tych noszonych przez ludzi. Drobna, ale jaka piękna – pomyślała uśmiechając się szeroko. Jakiś czas minął odkąd jego dzieci usamodzielniły się nieco. Alta. Jak chciała być teraz nazywana, wyprowadziła się jako pierwsza. Zabrała ze sobą niewiele, mówiąc ze właściwie to niewiele jej potrzeba. Od czasu do czasu odwiedzała go w pracowni opowiadając o spokoju jaki znalazła niedaleko jednego z jeziorek. Wykopała sobie tam drobną norkę z pomocą nowego przyjaciela, a którym zamieszkała i obcowała. Zmieniła się przez to trochę, ale basior nie potrafił ocenić czy na lepsze czy na gorsze. Cieszył się jednak, że jego największa z córek odnajduje się w życiu dorosłego. Oli i Oliwia podobnie. Wynieśli się z domu w poszukiwaniu własnego kąta, który szybko odnaleźli niedaleko jaskini wojskowej. Rzadziej wpadając do taty, jednak nie zapominają o jego istnieniu często przynosząc mu drobne prezenty. Są to skrawki tkanin, ładne kamyczki czy muszelki, trochę mało użyteczne, ale Bleu zawsze składa je ładnie na boku z zadowoleniem zbierając każdy kawałeczek miłości jaką otrzymuje. Odrobinę gorzej radziła sobie Myszka, niechętna opuszczać ciepło domowego ogniska, ale za to niecierpliwa własnego życia, gotowa do przygód. Często nie wracała do domu po nocach, uporczywie ćwiczyła polowania i zamęczała się niepotrzebnymi przemyśleniami. Rana natomiast spędzała dni przy jego boku, właśnie zwijając ich wspólną pracę, aby chociaż połowa podłogi warsztatu była zdatna do użytku. Chodziła także do swojego nowego przyjaciela, najczęściej wyłącznie z nim pogadać. Teraz kiedy trochę wydobrzał z ran i on przychodził do warsztatu. Pomagało także, że basior był w podobnym wieku do Bleu i powoli przymierzał się do pracowania u boku Myszki. Stąd nie dziwo, że czasami zjawiał się w drzwiach ich pracowni zagadując paroma mrukliwymi słowami, jakby szukając towarzystwa, ale jednocześnie obawiając się go niczym ognia.
— Twoja rodzina uratowała mi życie i twoja córka nosiła mi jedzenie kiedy miałem jeszcze problemy z wstawianiem. To tylko wdzięczność. — chłód w głosie Miguela mało nie zgasił jednej ze świec rzucającej cienie na ściany. Bleu zaśmiał się pod nosem mijając starszego i siadając przed jaskinią. W rogu pracowni Myszka zamruczała coś pod nosem, pogrążona w głębokim śnie, ułożona na Atlancie, która odwiedziła ich przy zmroku. Zaraz obok nich zwinięty w kłębek leżał rusy Misung pochrapując cichutko. Świat spowity był w ciszy, tak błogiej, sielankowej ciszy. Bleu wbił oczy w gwiazdy.
—Skoro tak mówisz. — nie chciał się kłócić z basiorem, jedynie poklepując miejsce obok siebie. Tamtej letniej nocy długo spoglądali w niebo, a żadne słowo nie przeszywało tego błogostanu, w obawie zburzenia go niczym piaskowego zamku rozwianego przez sztorm.

Poranki czasami były trudne. Zawsze można powiedzieć. Myszka podniosła się z legowiska. Jej łapy piekły od wysiłku jaki zafundowała sobie poprzedniego dnia niedługo przed snem, jednak wzywały ją obowiązki. Jej treningi nie mogły pójść na marne. Zgrabnie ominęła ojca i siostrę śpiących na legowisku zaraz obok niej. Na jej pyszczku pojawił się cień uśmiechu, gdyż rozproszony poranny umysł dał jej dozę dopaminy na samą myśl o rodzinie. Jej łapy tanecznym krokiem wyprowadziły ją na zewnątrz gdzie zaciągnęła się porankiem. Jesienne powietrze wdarło się w jej płuca, ochładzając rozgrzane stawy, łagodząc nieco bóle i rozbudzając umysł. Teraz wadera szczerzyła się wszystkimi kłami, najpierw goniąc za biedną muchą, która zaplątała się pod jej nos. Potem jednak musiała ruszyć do obowiązków. Droga przez las usłana była opadłymi liśćmi i krzakami powoli gubiącymi do reszty swoje kolory. Zima wdzierała się w ich życie coraz mocniej i Myszka w myślach odkładała swoją wyprowadzkę na wiosnę, chociaż wiedziała, że najchętniej to wcale by się nie wyprowadzała. Jednak paliła się w niej chęć samodzielności, nawet pomimo zapewnień ojca, że mieszkanie z rodziną nie oznacza braku tej cechy. Myszka zgadzała się w pełni, jednak młode wilki tak często mieszkały już osobno od rodziców, na swoim. Ona ledwo umiała polować! Przemierzając las przeskoczyła nad małym strumyczkiem. W jej głowie pojawiła się myśl, że jak kiedyś się zestarzeje to będzie już tu rzeka, jednak zignorowała ją ruszając dalej. Na miejscu zbiórki był prawie cały zespół, wliczając Miguela, przyjaciela jej rodziny. Przynajmniej tak trochę można powiedzieć. Samiec często bywał u nich w warsztacie i rozmawiał z Bleu na różne tematy, i chociaż to jej ojciec częściej śmiał się i mówił to atmosfera nie była grobowa czy zabójcza między nimi.
—Dzień dobry. — przywitała się. Jej uśmiech szeroki pomimo chłodnego poranka i tej parszywej potrzebie pobudki.
—Dzień dobry. — odpowiedziało jej parę głosów. Wszyscy wyglądali na nieco zaspanych, zmęczonych wręcz.
—Dobra… Są wszyscy — Saroe, niemianowany kapitan tego małego grajdołka przemówiła. — Dzisiaj musimy się spinać. Zbliżają się opady śniegu i będą nam utrudniać robotę. Nie ma więc picia dzisiaj w robocie. — prychnęła. Dwie butelki spirytusu zostały odrzucone na bok, obie należące do samej pani kapitan. — Dobieramy się w pary. Ja wiem że macie takie a nie inne stanowiska, ale jak widzicie z pewnych powodów brakuje nam łap do roboty. Więc… Ja i Tiska pójdziemy w kierunku gór. Irys, ty jesteś zdolny i ciężki, pójdziesz pod różany wodospad, roi się tam od zajęcy o tej porze roku, aczkolwiek uważaj na łosie okej… I Miguel i Myszka. Wy wybierzecie się w kierunku wsi. Tam na obrzeżach lasu ostatnio przebywają dziki, zbliżają się do ludzi, głodne, a więc słabe. Uważajcie na siebie wszyscy. A teraz jazda.

Powiedzieć, że to polowanie było ciężkie byłoby niedopowiedzeniem. Było koszmarnie. Wszystko, od kości do mięśni, Myszkę bolało? A dlaczego – bo najwidoczniej nie umie skakać porządnie. Jej celność też nie należała do najlepszych przez co często zamiast na dzika skakała na kamienie. Obiła sobie dupę i ten swój ślepy łeb. Miguel wcale nie był lepszy, ale z innych powodów. On miał do użytku przydatne moce, jednak nadal miał niewielkie problemy ze zwrotnością, kiedy stare rany wdawały się we znaki. Na szczęście dziki rzeczywiście były nienajedzone, bo szybko padały nawet po nieudanych próbach ich upolowania. Cztery samce i samica były teraz cierpliwie wleczone w miejsce spotkania, gdzie zostaną wspólnie oporządzone i powierzone w łapy wojskowego, który akurat ma nieprzyjemność pilnowania spichlerza.
—To było interesujące doświadczenie. — Myszka przyznała. Jej wzrok padł na starszego basiora, który tylko odetchnął. — Jak ojciec o tym usłyszy to będzie się zapierał, że jestem młoda i jeszcze mam czas… —
—Bo masz. — przerwał jej czarnowłosy samiec. Jego brązowe ślepia wbiły się w nią jakby chciały przebić się przez skórę do duszy. Jednak na Myszkę to nie działało, spotkała Pelaszę, swoją ciotkę, więc nic nie robiło już na niej takiego wrażenia.
—Niby tak, ale gdyby to były dziki w pełni sił miałabym marne szanse dopaść chociażby jednego. Jeszcze daleka droga przedeeeee…. Mną.. — mało nie zabiła się o własne łapy, nieuważnie stąpając zajęta rozmową. Korzeń o jaki się potknęła złamał się z trzaskiem, który rozbiegł się echem po lesie.
—Masz czasu, a czasu. — Miguel pokręcił jednie głową, a cień uśmiechu rozbawienia szybko zniknął z jego pyska. Myszka prychnęła i podniosła się. Musiała ponownie załadować na siebie te parszywe zwierzęta, których martwe ciała wcale nie były takie lekkie.

—Łącznie mamy… Dwa jelenie, pięć dzików i dziesięć zajęcy. — Myszka przedyktowała z kawałka drewna, na którym Tiska zanotowała jej wszystkie informacje. Dante spojrzał jej w oczy i odetchnął ciężko. Czekało go sporo przekładania jedzenia z miejsca na miejsce, a wiec pod nosem przeklinał swoje dzisiejsze zadanie. Myszka porzuciła go z tym obowiązkiem kierując się ku domu. Z uśmiechem na pyszczku przeleciała obok kogoś potykając się o jego łapy.
—Przepraszam. — Miguel mruknął wstając z pozycji leżącej. Myszka oczywiście musiała pozbierać się z ziemi i otrzepując rzuciła mu nieco gniewne spojrzenie. — Pomyślałem, że na ciebie poczekam skoro i tak miałem zamiar odwiedzić twojego ojca. —
— I musiałeś spróbować mnie przy tym zabić. — zaśmiała się, nie widząc już reakcji starszego, Jej myśli bowiem wróciły do ciepłej jaskini, legowiska i posiłku w ciasnym gronie rodzinnym. — Chodźmy więc. —

<Miguel?>

krótkie, długo wyczekiwane, ale jak najbardziej nadal ode mnie ;3 jak chcesz możesz się już przerzucić na Ranę ;3


wtorek, 14 listopada 2023

Od Xochicoatla - "Śnieg w lecie"

Żyło mi się z Massalerauvok z początku bardzo dobrze, naprawdę. Moja partnerka była piękna i mądra, była najlepszym, co przydażyło mi się w życiu odkąd zostałem zdradzony przez własną watahę, ale to, co cudowne, musi się w końcu skończyć. Moja ukochana Massalerauvok się biedna rozchorowała, a mi przypadła całodobowa opieka nad nią. Staram się być przy niej cały czas, ale widzę w jej oczach, że robi się tylko gorzej. Co ja niby zrobiłem, żeby na to zasłużyć?? Po raz kolejny grozi mi utrata najbliższych mi wilków, jakby jedynym celem mojego istnienia było cierpieć. Nikt nie potrafi, a może nie chce pomóc mojej ukochanej, aż nie wiem co robić.
Jest chłodny wieczór, siadam koło swojej Massalerauvok, żeby potowarzyszyć jej w kolacji. Mam nadzieję, że nie ostatniej, ale po jej oczach widzę, że niestety może tak być. Próbuję się nie rozpłakać. Naprawdę, co zrobiłem, żeby tak miało się skończyć moje życie miłosne? Nie mam bladego pojęcia. Moja ukochana się do mnie uśmiecha, a ja potrafię tylko połknąć igły. Naprawdę mam nadzieję, że to nie jest jej ostatnia noc. Po kolacji idziemy spać, ja owinięty wokół Massalerauvok, ona z pyszczkiem schowanym w moim futrze. I właśnie tej nocy, kiedy modliłem się do jakichkolwiek sił wyższych, przyśniła mi się naprawdę niesamowita rzecz...
(CDN)