czwartek, 18 września 2025

Od Agresta - „Oko nieba. Milczące światło”, cz. 6

NIKL jest jak niebo,
które rozciąga się nad wszystkimi podległymi terytoriami.
A urząd jest jak jego oko: słońce.
Oświetla równo każdą część swojej ziemi i daje jej energię.
Zagląda w każdy zakątek, a gdzie zajrzy,
tam wszystko budzi się do życia i rozkwita.


Witaj Szkliwo,
chciałam Ci powiedzieć, że mam wielu przyjaciół: Deltę, Legiona, Frezję, Myszkę, Bleu oraz Hiekkę. Zajęcia z wychowawcami są fajne i spoko. Wczoraj Sasanka i ja byłyśmy na zajęciach w Watasze Wielkich Nadziei. Poznałam dziadka Brusa i teraz został moim dziadkiem. Powiedział, że Cię zna i że jesteś najbardziej niezniszczalną ćmą, jaką widział. Przestraszyłam się. Pytałam cioci na zajęciach, co to znaczy, że wilk jest niezniszczalną ćmą, a ona powiedziała, że nie można być ćmą i wilkiem naraz. Ale dziadek Agrest powiedział, że to znaczy, że dziadek Brus Cię lubi.
Chce się ze mną zaprzyjaźnić alfa Watahy Wielkich Nadziei, który nazywa się Ableharbin, ale ja jeszcze nie wiem, czy chcę się z nim zaprzyjaźnić. Wygląda groźnie. Sasanka go nie lubi.
U Agresta dobrze. Zdrowie mu dopisuje. Zaraz napisze list do Ciebie.
Pozdrawiam,
Prymula

Drogi Mój Szkliwo,
Podoba Ci się list, który nasz mały promyczek do Ciebie wystosował? Będą z niej wilki.
Pytałeś o Sasankę. Owszem, uczy się pisać, ale nie jest do tego zbyt chętna. Woli gonić za kunami po lesie. Niechże goni, przynajmniej jej to wyjdzie na zdrowie. Ja na przykład czuję ostatnio, że od siedzenia nad papierami strasznie łamie mnie w grzbiecie. A biegać też nie bardzo już mogę. Spaceruję tu i tam, ale powiedz mi, ile zdziałają łapy, które plączą się nawet w kłusie? Powiem Ci szczerze, że zły jestem na siebie. Zasiedziałem się, odkąd odszedłeś, i czuję, jakbym nagle zaczął starzeć się szybciej. Proszę, spróbuj do nas wpaść chociaż na parę dni! Tyle zimy już minęło...
Poprosiłem stróża, żeby częściej odwiedzał naszą jabłonkę. Na razie, dzięki Bogu, wszystko z nią dobrze. Śpi maleństwo mroźną zimą. Miejmy nadzieję, że wyśpi się do wiosny i wróci do nas cała i zdrowa. Jak i Ty.
Trzymaj się ciepło i pamiętaj o nas.
Agrest

Kartka wolno opadła na ziemię. Skrzydlaty westchnął przeciągle. Był zmęczony i nie chciało mu się odpisywać nawet na listy. Co zresztą miał napisać? Że kręci się w kółko, jak szczeniak za własnym ogonem?
Ponieważ w pokoju nie było na czym zawiesić wzroku, bo znał już każdą szczelinę w ścianie, spojrzał jeszcze raz na wykaligrafowany list od małej Prymuli. Rzeczywiście robiła postępy. Jej łapki przelewały na każdy kolejny papierek coraz więcej myśli.

Kochana Prymulko,
dziękuję Ci za list. Znam wszystkie wilki, o których piszesz i cieszę się, że masz tak wspaniałych przyjaciół. Koniecznie pozdrów ode mnie każdego z nich, gdy będziesz miała okazję. Szczególnie Ableharbina. Nie ma potrzeby się go bać. Jeśli mogę Ci doradzić, potraktuj go jak przyjaciela, a on odpowie Ci tym samym.

„Przyda ci się taki przyjaciel”, dodał tylko w myślach i z zastanowieniem obrócił pióro w palcach.

Jak Tobie i siostrze podobają się zajęcia w Watasze Nadziei? Co ciekawego tam widujecie? Proszę, opowiedz mi o tym trochę. Kiedy czytam, czuję, jakbym był tam z Wami, a to bardzo pomaga być daleko.
Szkliwo

Jeśli już Prymula sama zaczęła temat zajęć... Okazja była wyśmienita. Ciekawiło go nie tylko, co dzieje się na rodzinnej ziemi, ale i w tamtejszej polityce. A jakoś niepostrzeżenie doszło do tego, że malutki szczeniak mógł opowiedzieć mu o tym więcej niż sam Agrest.
Zorientował się, że w kolejnych listach nie pisze prawie niczego o NIKL-u i o swoich wszystkich emocjonujących przygodach. Nie chciał, żeby jego korespondencja równała się przesłuchaniu, ale nie wiedział, czym podzielić się ze szczeniakiem, by nie zanudzić go opowieściami o niczym.

Agrest.
W tym roku na szkolenia wojskowe w NIKL-u zgłosiło się siedem wilków ze Wschodnich Ziem. Żaden nie przeszedł prób. Tymczasem ze wszystkich pozostałych stron dwanaście z trzynastu zostało na szkoleniach.
O ile wiem, WSC ani WWN nie wysłały na szkolenia ani jednego żołnierza, wygląda więc na to, że WSJ zapragnęła doskonalić swoje wojsko. Nieskutecznie. Pozostaje pytanie, czy dla nas to dobry, czy zły znak. Nie możemy mieć pewności, że ta mobilizacja nie jest związana z planami jakiegoś ataku. Jeśli nie, wzmacniają ochronę. Przed nami? Czy może i do nich dotarła już informacja o planach NIKL-u wobec ich ziemi? To byłoby bardziej prawdopodobne, zwłaszcza patrząc na to, jak NIKL zablokował im możliwość szkolenia.
Irosył miał dowiedzieć się czegoś więcej od dowódcy wojska. Gdy będziemy mogli spokojnie porozmawiać, może przekaże mi jakieś jeszcze wiadomości.
Szkliwo

Oderwawszy wzrok od czarnych szlaczków na szeleszczącym tle, skrzydlaty przeciągnął się bez pośpiechu.
Dni w Najwyższej Izbie niezmiennie przypominały mu sen. Nie dlatego, że brakowało im realności (choć można się było kłócić, czy w zwykłych snach odczuwał jej brak), a dlatego, że, niezależnie, jak długo i cierpliwie przekonywał się do tego miejsca, wciąż czuł się w nim oderwany od prawdziwego życia. Krążył po nim jak duch, który omija ściany tylko z przyzwyczajenia. Daleko od wszystkich i wszystkiego. Myślami ledwie zahaczał o królestwo białych cegieł, wydeptanej trawy oraz zdziczałych drzewek owocowych, a, przemierzając je dzień w dzień dokładnie tak samo, tymi samymi ścieżkami o tej samej porze, nawet ciałem zdawał się być gdzieś zupełnie indziej. Działał odruchowo. Nie zastanawiał się już; nie przeżywał. Nie zatrzymywał już wzroku na znajomych kątach i nie miał okazji, by zwiedzać nowe. Kłopotało go tylko to, czy w nocy zdąży jako tako się wyspać i kiedy przyjdzie nowy list od Agresta.
Wszystko inne zaczynało być mu zupełnie obojętne.
Choć było jeszcze za wcześnie, by podziwiać wieczorny spektakl zapalania pochodni, Szkliwo wyszedł przed dom, grzbietem ciężko oparł się o ścianę, odetchnął i bezmyślnie wbił wzrok w widniejącą pomiędzy ścianami domów pustą przestrzeń, śnieżnobiałą o tej porze roku. Las rozciągający się w oddali, za rzeką, wydawał się bardziej odległy, niż był w rzeczywistości.
Niebo różowiało. Wieczór zapadał powoli, tak samo, jak zapada od milionów lat i zim, jak zapadać będzie co dnia, aż po kres, bo tak a nie inaczej już musi być.
„Boże. Jak mam wierzyć, skoro nawet nie wiem, kim lub czym jesteś?”.
Najpierw ostentacyjne tupanie, a potem chrząknięcie skutecznie zwróciło jego uwagę. Rasz usiadł obok i przez chwilę szukał wzrokiem czegoś, co z taką uwagą ogląda ptak. Wreszcie zawiesił wzrok w pustce, miarkując, że niebo jest puste, a jego ciekawskie oko nie dostrzeże tego, co przeznaczone jest dla oczu marzyciela.
- Romantyk, co? - Rzucił.
- Zupełnie nie. - W odpowiedzi Szkliwo lekko pokręcił głową dla wzmocnienia przekazu. - Po prostu obserwuję piękne zjawisko.
- No i co myślisz?
- Nic. Tylko patrzę. - Patrzył; a świat po prostu przez niego przenikał.
- Widzicie go, chmurki ogląda - mruknął basior. - Czerwono tam, jakby niebo krwawiło.
- Gdzie indziej znajdziesz tak głębokie barwy? Mogę na to patrzeć niezliczoną ilość razy i za każdym razem zapiera dech w piersiach. Za każdym razem jest piękne i niepowtarzalne.
- Tak, tak. Gdzie byłeś po pracy?
- Znasz może waderę imieniem Cispesja?
- Ach, tak - odrzekł Rasz bezbarwnie, jakby nie spodziewał się usłyszeć tego imienia. - Taka starucha ze szczurem. Po coś u niej był?
- Porozmawiać.
- O czym? To już z nami nie możesz?
- Jasne, że mogę. Właśnie rozmawiamy.
- No dobrze, w takim razie powiem ci, że dziś zostajesz z nami w remizie do końca kolacji.
Można się było spodziewać. Rasz robił się głodny.
- Nie wiem, czy zostanę. Zobaczę, czy nie będę usypiać.
- Więc idź spać teraz i, do jasnej, wyśpij się wreszcie, zamiast potem narzekać.
- Nie wątpię, że wilki są pod tym względem elastyczne, ale już z pewnością zauważyłeś, że ja nie jestem wilkiem, Rasz. Śpię w nocy.
Basior zmarszczył brwi, jakby szykował jakąś ripostę, ale jego złość nieco ostygła.
- No nigdy się nie doczekam!
- Doczekasz się, choć nie wiem, dlaczego tak ci na tym zależy - powiedział to z pełnym przekonaniem. Rzeczywiście wytrwanie do końca uczty przynajmniej kilka razy było konieczne. Nie widział jeszcze wszystkiego. Nie wiedział, co go omija, a sądząc po emocjach Rasza, to mogło być coś istotnego.
- Szkliwo! - Zza drzwi wychyliły się brązowe uszy Hapenira. - Nie chcesz może wybrać się na spacer?
- A ja? - Rasz wydał się urażony propozycją.
- Ciebie to mam aż za dużo.
- Czemu nie... Gdzie? - Szkliwo nie namyślał się długo. Rasz działał na nerwy nie tylko swojemu przyjacielowi. Ptakowi, na przykład, przypominał o wszystkich do tej pory niewypełnionych obowiązkach. O tym, że Szkliwo nadal nie wiedział zupełnie nic.
Nic o Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej.
O tym, że pilnowała swoich tajemnic tak nieuchwytnie, a tak skutecznie.
- Wszystko jedno, gdzie. Dokąd nie pójdziesz, masz to samo - stwierdził Hapenir i lekkim krokiem zszedł po schodku wprost na ścieżkę.
Te słowa można było traktować dosłownie. Basior poprowadził. Ominęli kilka budynków, szybko zeszli z drogi, przeszli wzdłuż przepróchniałych kołków jakiegoś przewracającego się płotu, aż wreszcie wyszli na równinę pokrytą świeżym śniegiem. Brak śladów oznaczał, że kawałek ziemi nie jest uczęszczany przez mieszkańców. Trudno się zresztą dziwić. Na pustkowiu nie było niczego ciekawego, poza oddaloną linią lasu.
- Dlaczego nie chciałeś wziąć Rasza?
- Daj spokój z tym cymbałem. Czasami mam go dosyć. We wszystkim chce uczestniczyć. Niech nauczy się cieszyć chwilą samotności. Tylko na tym zyska. Na przykład ty czy ja już to umiemy. - Hapenir wyprzedził towarzysza. Usiadł na ziemi, potem przewrócił się na grzbiet. Wierzgnął nogami, a następnie rozluźnił je. Wbił wzrok przed siebie, to jest, prosto w górę. - Przyłączysz się?
Szkliwo przyjrzał mu się w milczeniu. Niewiele myśląc, również położył się na śniegu.
- Nic nie mów. Wszyscy trochę tęsknimy za domem - wymamrotał wilk, jakby już zaczynał przysypiać. Więc Szkliwo nic nie mówił, tylko śledził wzrokiem ruch szarych kłębów na niebie. - Ale takiego nieszczęśnika jak ty, przyznam szczerze, spotkałem pierwszy raz. Widać, że sam tu za karierą nie przyleciałeś. Ale każdy ma prawo mieć swoją ścieżkę.
- Widać? - powtórzył ptak, gdyż zaprzeczanie wydało mu się zbyteczne.
- Jak w łysym polu, niestety. Zresztą nie przejmuj się. Myślę, że nawet, jeśli jeszcze tego nie widzisz, całkiem pasujesz do Najwyższej Izby. Zobaczysz, że jeszcze odnajdziesz się tu jak nigdzie indziej.
- „Niestety” - odmruknął na wpół świadomie. Kątem oka zerknąwszy na Hapenira, oderwał grzbiet od ziemi i usiadł. - Już nie pierwszy raz coś takiego mówisz.
- Że jesteś swój chłop?
- Że... Ktoś czyta.
- Co czyta?
Szkliwo umilkł. To krótkie, niewinne pytanie, odebrało mu wszelką pewność, że chce dociekać. Jeszcze nie pora i nie miejsce na to. Jak jednak wybrnąć ze spostrzeżenia, w którym już się ugrzęzło?
- Czyżbyś oprócz grania na skrzypcach zajmował się również pisaniem? - To wyjście Szkliwo uznał za głupie, a jednak skuteczne.
- Nie, to nie moja bajka. Z nas trzech to ty najczęściej trzymasz pióro. - Hapenir poruszył łopatkami, moszcząc się w śniegu. - Właśnie. Nie pytałem. U rodziny wszystko gra? Może nie, dlatego taki jesteś smutny?
- Wszystko wspaniale.
- Zawsze jesteś taki skryty? - Uśmiechnął się pod nosem.
- Nie mam o czym opowiadać. Im dłużej myślę o domu, tym bardziej mi go brakuje. Wolę więc nie myśleć za wiele.
- Wszystko jasne. Nie naciskam.
- Nadal nie rozumiem, skąd pomysł spaceru. Nie widziałem cię jeszcze spacerującego.
- Za to ja ciebie wielokrotnie. Pomyślałem, że będzie okazja, żeby porozmawiać i trochę lepiej się poznać.
- To może ty coś o sobie opowiesz?
- Niech no pomyślę, od czego zacząć. Przyszedłem na świat, tak jak Rasz, u Cieni. Tak naprawdę to ja nas obu tutaj przyprowadziłem.
- To już konkret.
- Miałem szczęśliwą rodzinę: trójkę rodzeństwa, matkę, ojca i na dodatek jeszcze ciotkę. Na co dzień, jak to wszędzie, zdarzały się jakieś niesnaski rodzinne. Ciotka była niepospolicie krzykliwa. Ciągle darła koty z ojcem. Pamiętam jak raz czy dwa kazał jej się wynosić. - Hapenir uniósł brwi, zagłębiając się we wspomnieniach. Jego głos zdradził, że opowiadanie stopniowo go pochłania. - Ale nikt nie umiał tak szybko i sprawnie jak ona dzielić mięsa. Dosłownie! Pół watahy wołało ją, żeby dzieliła im jelenie. Oboje dobrze wiedzieli, że nikt nie chciałby się pozbyć takiego skarbu. Wracając. Jak byłem jeszcze dzieciakiem, zakochałem się na zabój w pewnej młodej damie, córce ważnej pary. Nie powiedzieli mi tego na głos, ale nie byłem dla niej najlepszym kandydatem. Robili wszystko, byśmy tylko się nie spotykali. Ja... nawet nie wyjawiłem jej moich uczuć. Kochałem z daleka. Najwyraźniej niestety słabo się z tym kryłem, a potem, gdy już poczułem się na siłach, żeby pójść do niej i wyznać jej to i owo, zacząłem dostrzegać, że jej rodzice nigdy nie zostawiali nas samych, a najchętniej to w ogóle zabierali ją gdzieś zawsze, gdy akurat byłem w pobliżu. Na początku chciałem walczyć, ale co ja tam mogłem. Nigdy nie byłem taki, żeby się narzucać. Wpadłem na pomysł, żeby utrzeć im wszystkim nosa i pokazać, na co mnie stać.
- A więc uznałeś owiany legendą NIKL za najlepszą ścieżkę.
- Co jak co, ale z tym miejscem każdy się liczy.
- Czy słusznie...
- Och, uwierz mi: słusznie. - Hapenir odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej, mój najlepszy przyjaciel, mam na myśli oczywiście Rasza, nie zastanawiał się ani chwili, tylko powiedział, że też chce tu spróbować swoich sił. No i przybyliśmy razem. A potem razem zostaliśmy. I wiesz, długo chciałem wrócić do domu, ale miałem nadzieję, że jeszcze wszystko przede mną, że osiągnę tu nie wiadomo, co, zostanę inspektorem, a może jeszcze kimś ważniejszym. Długo czekałem, aż w końcu całkiem mi się tu spodobało. A dawne uczucie... Pogodziłem się z tym, że wygasło. Wiem tylko, że mojej dawnej miłości też się powodzi. Została potem kapitanem. Nic mi nie wiadomo, żeby z kimś się związała. A może teraz już tak? Dawno do nich nie pisałem.
- A nie masz ochoty do nich napisać?
- Ochotę może i bym miał, ale nawet nie wiem, co mógłbym tam wypocić: że tęsknię? To brzmiałoby śmiesznie po takim czasie bez kontaktu. A może, że się martwię? Nieważne, w jakie słowa bym to ubrał, na ich miejscu sam bym nie uwierzył. Pochwalić się żadnymi sukcesami też nie mogę. Lata i zimy mijają, a ja nadal grzeję to samo, najniższe stanowisko. Ale dzień po dniu, jakoś ten czas biegnie, praca, a po pracy rozrywka. Jest miło, nie myślę o przeszłości.
- Odwiedzić domu też byś nie chciał?
- Po co? Żeby stanąć z nimi pyskiem w pysk i jeszcze bardziej nie wiedzieć, co powiedzieć? A potem żeby inspektor się czepiał, że nie miał łap do pracy podczas mojej nieobecności? O nie. - Podniósł się ociężale. - Pora wracać. Jeśli będziemy się spóźniać na kolację, Rasz w końcu zje nasz stół.
Dni były ostatnio wyjątkowo krótkie, a jednak uczta w remizie zaczynała się, jak zwykle, chwilę przed zmrokiem. Na biesiadowanie nie mogło zabraknąć czasu.
W środku zebrała się cała śmietanka towarzyska, od której ptaka skręcało w żołądku. Byli znajomi z Ziem Północnych, była Ildiri i jakaś jeszcze jej koleżanka. Birast opychał się już bogato przyprawioną kuropatwą.
Szkliwo usiadł z boku i zaczął w zamyśleniu uciskać palcami leżący przed nim kawałek mięsa, przypatrując się kompanom, którzy od razu rzucili się na jedzenie. Byli bardzo głodni, to oczywiste. Ilości przysmaków, które pochłaniali, mówiły same za siebie. Rasz, jak zwykle, od razu odzyskał dobry humor.
Skrzydlaty westchnął i również skosztował. Nadal nie odgadł zagadki wyśmienitego smaku jedzenia przygotowywanego w remizie. Gdyby to zrobił, mógłby wrócić do domu przynajmniej z jedną dobrą wieścią.
Gdy tylko jego myśli zeszły na ten tor, coś go tknęło. Złączył czubki palców. Były lepkie. Jakby dotknął nie świeżego mięsa, a przejrzałego owocu.
„Co to za świństwo?”. Przełknął ślinę i mimo wszystko dokończył jedzenie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Swoje spostrzeżenie na wpół świadomie, na wpół mimochodem, zapamiętał.
Następnego dnia większość czasu spędzonego w urzędzie przestał bezczynnie pod gabinetem Żamichy, która przejmowała i rejestrowała od stojących w kolejce urzędników roczne sprawozdania z przelewania z pełnego w puste. Przełom lat wydawał się dla urzędników ważnym wydarzeniem, jednak świętowali je zupełnie inaczej niż na wschodzie. O ile właśnie świętowaniem rzeczywiście można było nazwać ich zachowanie. Określenie to nadawało całemu zamieszaniu kłamliwie uroczystego wydźwięku. Szkliwo nie był pewien, czy urzędnicy NIKL-u są jeszcze w stanie z prawdziwym uniesieniem świętować coś ponad codzienną możliwość napełnienia brzuchów w remizie.
Nie był pewien, czy i on potrafiłby robić to w tym miejscu. Im dłużej w nim przebywał, tym dalej był od odczuwania radości, żalu czy gniewu. Nawet szept własnej tęsknoty traktował inaczej niż niegdyś. Jakby wszystko w nim z całej siły próbowało zapomnieć, że poza tymi zasiedlonymi przez wilki ruinami ludzkiej wioski istnieje reszta świata, inne watahy; ich skomplikowane dążenia, interesy i konflikty. Rodziny, drużyny i przyjaźnie. Zakątki, do których lubi się przychodzić i szczenięta, którym chce się zapewnić jak najlepszy byt.
Przestąpił z nogi na nogę, na chwilę odkładając na ziemię plik dokumentów, który nagle zaczął bardziej mu ciążyć. Nie zdziwił się zbytnio, widząc Irosyła przemierzającego korytarz z pyskiem pełnym własnych referatów, meldunków i innych rozprawek. Zwyczajowo na moment zatrzymał na nim wzrok. Nie zdumiało go również, gdy dostrzegł jego pośpieszne, a przy tym dyskretne kiwnięcie głową. Tyle wystarczyło, by wiedział, kiedy i gdzie mają widzieć się tego dnia.
Kiedy uporał się już ze swoją bezcelową pracą, wrócił do pustego już pokoju asystentów. Jeszcze przez chwilę pokręcił się po nim bez celu, czekając, aż opustoszeje cały urząd. Wreszcie, gdy wszystkie głosy na korytarzu ucichły, wyszedł ze swojej kryjówki. Nie stawiając ani jednego nadmiarowego kroku, udał się do jednego ze znanych mu już gabinetów.
- Wybacz, że tyle to trwało - Irosył przywitał go tymi słowami, choć wyglądał raczej na zadowolonego z siebie. - Musiałem być ostrożny. Dowódca wojska nie mówił zbyt dużo. Mimo to zdołałem się dowiedzieć, że „zachód jest przyszłością sił zbrojnych NIKL-u”.
- To brzmi dość niejednoznacznie.
- Słuchaj dalej. NIKL rzeczywiście ostatnio niechętnie przyjmuje żołnierzy ze wschodu. Podobno ich obecność „stanowi problem organizacyjny”.
- Dlaczego? - Na te słowa, basior bezradnie rozłożył łapy. Ptak ze znużeniem kiwnął głową. - Tak czy inaczej, to już coś więcej.
- To frustrujące, że nie pozostaje nam nic innego, jak bazować na półsłówkach pijanego trepa.
- Pozostaje. Archiwum.
Irosył westchnął, jakby sam nie był pewien, czy chce wzdychać po prostu, czy na pokaz.
- No dobrze. Nawet gdyby udało nam się do niego dotrzeć, naprawdę tak zależy ci na kilku starych liczbach?
- Oprócz tych kilku liczb mogę znaleźć tam o wiele więcej. Już niedługo do archiwum przeniesione zostaną świeże dokumenty, z tego roku.
- Jeśli sądzisz, że zdołasz coś z nich wyczytać, możemy spróbować.
- Gdzie leży archiwum?
- W piwnicy urzędu. A przynajmniej w tej części, która nie została zasypana przez ludzi.
- Zasypana? Piaskiem?
- Nie wiemy, dlaczego to zrobili. Oprócz tej pół-piwniczki w szpitalu, wszystkie piwnice we wsi zostały zasypane. Ale w tej pod budynkiem urzędu jedno z pomieszczeń udało się uprzątnąć. Podobno upchnięto piasek do pokoi obok i zrobiono miejsce na stare dokumenty z kilku lat i zim wstecz.
- No dobrze. Masz jakieś wieści dotyczące mojego przyjęcia do struktur ochrony?
- Na razie nie. Machina potrzebuje czasu, żeby zadziałać. Jednakowoż! Mam nadzieję, że prędzej czy później nam się uda. A wtedy, muszę cię ostrzec... - Nagle zawahał się.
- Słucham z uwagą. - Szkliwo nacisnął delikatnie, mając przeczucie, że może nie doczekać się ciągu dalszego.
- Zresztą sami ci wszystko wyjaśnią. Nie powinienem wnikać w ich pracę.
- To znaczy, w co wnikać? - drążył, już nieco mniej delikatnie. Coś mu się w tym oświadczeniu nie spodobało. Męczył go ciężar niewypowiedzianych słów.
- Słyszałeś nasze urzędnicze motto? Gdziekolwiek na ziemi nie staniesz, zawsze patrząc w górę dostrzeżesz niebo. NIKL jest jak niebo, które rozciąga się nad wszystkimi podległymi terytoriami. A urząd jest jak jego oko: słońce. Oświetla równo każdą część swojej ziemi i daje jej energię. Zagląda w każdy zakątek. Gdzie zajrzy, tam wszystko budzi się do życia i rozkwita. A my, urzędnicy, jesteśmy jego promieniami, słonecznymi ramionami, które roznoszą ciepło i światło. Mamy misję, a gdy ją wypełnimy, znikamy.
Szkliwo w milczeniu przyglądał się pyskowi wilka, który nagle rozjaśniła wiara i przekonanie.
- To stąd barwa wstążek urzędników? I złote kółko?
- W rzeczy samej. To w ogóle wiele wyjaśnia, prawda? - zapytał Irosył takim tonem, jakby w swoich słowach ukrył coś więcej.
- Myślałem, że mamy inną misję. Jedną misję - odrzekł wolno ptak. - W domu czekają, aż ją wypełnimy.
- Ach, gdyby to było tak proste. Niestety, czy tego chcesz, czy nie, jesteśmy podwójnymi agentami, wspólniku. Tylko dzięki uczciwej pracy dla NIKL-u jestem teraz tu, gdzie jestem, i mogę załatwić ci wejścia do ochrony.
- To ścieżka do celu, nie oddzielny cel. Nie możemy o tym zapomnieć.
- Jak zwał, tak zwał.
- Wybacz, nie chciałem zabrzmieć pouczająco. W końcu jesteś tu dłużej niż ja. - „A może właśnie dlatego pewne przypomnienie ci nie zaszkodzi...”. - Ale dlaczego mielibyśmy budować obcą siłę, zamiast własnej? Mimo wszystko pojawia się wiele przesłanek, by sądzić, że siła NIKL-u może obrócić się przeciwko naszym watahom.
- Masz rację, oczywiście. Wschodnie Ziemie będą zawsze na pierwszym miejscu. - Irosył wstał ze swojego miejsca i przeciągnął się. - No cóż, jeśli brak nowych doniesień, czas wracać do pracy. A raczej udać się na popołudniowy odpoczynek.
Z tym, że niekiedy trudno ocenić, co przestaje być pracą, a co zaczyna być odpoczynkiem. Choć Szkliwo z miłym poczuciem swobody zeskoczył z urzędowego schodka wprost na zamarzniętą ścieżkę, a jego jedynym obowiązkiem tego dnia miało być stawienie się w remizie, przyzwyczaił się już, że każda wolna chwila mogła stać się okazją do zdobycia nowej wiedzy, tak przecież potrzebnej w jego prawdziwej pracy.
Tym razem, jak często popołudniami, za cel obrał sobie dość spodziewane miejsce pachnące kurzem i szczurzą sierścią. Jak zwykle, spotkał się z ciepłym przyjęciem.
- Mogę babci o coś dziwnego zapytać? - zapytał beztrosko, obserwując, jak wilczyca upycha w workach kolorowe kłębki wełny.
- Pytaj, skarbie, pytaj.
„Skarbie. No dobrze”. Tak nie został nazwany przez nikogo jeszcze nigdy w życiu. Z trudem uniknął dłuższej pauzy i zdobył się na płynną odpowiedź.
- Wydaje mi się, że spotkania w remizie niezbyt dobrze wpływają na niektóre wilki.
- No, no...? - Wilczyca pokiwała głową, jakby spodziewała się, jaki będzie ciąg dalszy. Szkliwo zawahał się. Pytanie wydawało mu się nieostrożne, ale miał wielką ochotę je zadać. Cispesja, widząc niepewność w jego oczach, przerwała swoje zajęcie. Wygładziła uniesioną sierść na swojej piersi, uśmiechnęła się i sama zaczęła mówić. - Czujesz, że ktoś mógł to tak urządzić celowo.
- Może to głupie. Po prostu im dłużej się przyglądam, tym więcej na to wskazuje. Rozum podpowiada mi, że to nie przypadek.
- Dobrze podpowiada.
- Kierownictwu zależy na tym, żeby rozpijać własnych urzędników? Dlaczego to wszystko?
- To już za duże pytanie dla mnie, szarej emerytki. Wiem tylko, że tak są urządzone kolacje. Nie wiem, dlaczego.
- Wczoraj na kolacji zauważyłem, że mięso dziwnie się lepi. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale jak teraz sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że mięso w remizie lepi się, odkąd tu jestem.
- Owszem.
- Na pewno nie jest zepsute, a przynajmniej nie wygląda tak i nie pachnie. Czy to jakaś kolejna rzecz, o której wszyscy tu wiedzą? - Zniżył głos.
- Nie wiedzą, Szkliwo. Po co mieliby się nad tym zastanawiać? Jedzą, piją, wdzięczni za dostęp do takich zasobów. Cieszą się bogatym wyborem pysznych potraw i nie przejdzie im przez myśl, że swój nadzwyczajny smak zawdzięczają tonie cukru.
- Cukru! - Mały trybik w jego głowie z trzaskiem wskoczył na odpowiednie miejsce.
- I oczywiście drugiej tonie soli oraz mieszance innych przypraw, aby potrawy nie były za słodkie.
Z trudem powstrzymał chęć zagłębiania się w temat kulinariów. Musiał zachować swój płaszczyk naiwności. Zbyt kurczowe uczepianie się pojedynczych tematów było nieostrożne. Nawiasem mówiąc, jak cała ta rozmowa, a jednak brnął w nią dalej.
Jedno małe zwycięstwo i fakt, jak łatwo Cispesja podzieliła się z nim swoją wiedzą, skłoniło go do jeszcze jednego pytania. Nie wiedział, czy ta sprawa może mieć jakiekolwiek znaczenie, ale co tworzy zieleń lasu, jeśli nie każdy z osobna liść i każda cienka łodyżka mchu?
- Skąd babcia zna takie tajniki przyrządzania potraw? Większość wilków, które spotykam, nie wie nawet, czym jest sól. Babcia mówi jak zawołana kucharka.
- Można powiedzieć, że brałam w tym udział.
- Była babcia kucharką?
- Och, nie. Może tylko czasem. W pewnym sensie.
Szkliwo opuścił wzrok na kubek z mlekiem.
- Czyli, babcia...
„Nie była urzędniczką. Wilczyc na takich stanowiskach wszak podobno tu nie lubią... Ale z urzędnikami pracowała. Wie, co się dzieje w remizie i uczestniczyła tam w przygotowywaniu jedzenia. Robią to też Ildiri i jej koleżanki...”.
W jego wyobraźni formowały się nowe koncepcje. Wybór znanych mu stanowisk zajmowanych przez wilki w NIKL-u nie był duży. Niepokoiło go to coraz bardziej. Kim właściwie była Cispesja, zanim zamieszkała ze swoim szczurem w tej małej, biednej chatynce? Już szukał zgrabnej odpowiedzi, by pociągnąć dalej temat, który go interesował, nie wychodząc przy tym na wścibskiego, ale wadera uprzedziła go łagodnym głosem.
- Widzę, że ciekawi cię moja praca. To nie żadna tajemnica. - Staruszka pogodnie pokręciła głową, jakby poweselała na samą myśl o dawnych czasach. - Byłam psychologiem.
„Psycholog! Jak mogło mi to nie przyjść na myśl? Nawet do niej pasuje”. Szkliwo w duchu odetchnął głęboko, zachowując pokerową twarz. Wolno kiwnął głową. „To jednocześnie oznacza, że NIKL traktuje wieczorne biesiady poważniej, niż można przypuszczać. Kto, urządzając ucztę, zatrudnia psychologa do układania jadłospisu?”.
- To dlatego babcia naprawdę... wszystko rozumie. - Wreszcie odkleił wzrok od stojącego na ziemi kubka i spojrzał na nią. - A więc cukier. Może dlatego przed kolacją niektórzy tacy dziwnie nerwowi.
- To uzależnienie, które jeszcze nie zakwitło, ale już zapuściło korzenie - odrzekła tonem, w którym zadźwięczało szczere zaangażowanie. Widocznie lubiła swoją pracę, a niewątpliwie od dawna nie miała okazji, by o niej porozmawiać.
„To może lepiej wcale nie jeść w remizie?”. W zamyśleniu przeniósł wzrok na ściany pokoju. Dunio akurat zagrzebywał coś pod stertą kilimków. „Gdyby to tylko było takie proste. Takie zachowanie zostałoby natychmiast zauważone. Pozostaje po prostu jeść tego mniej”.
- Nas wszystkich to czeka? Uzależnienie?
- To nie taka prosta sprawa. To prawda, mózg ma skłonność do popadania w takie choroby. Ale czy można powiedzieć, że wszystkich nas czeka tęsknota, wszystkich nas czeka zakochanie? To zależy, co nam się w życiu przytrafi.
„Miłość. Znowu ta miłość. Do znudzenia”. Opuścił wzrok, zaciskając palce na kubku mleka.
- Zatem jest sposób, żeby się przed tym uchronić?
- A uchronisz się przed tęsknotą albo miłością? - zapytała z uśmiechem, łagodnie przekrzywiając głowę. - Dopóki nie poznasz istoty, która je wzbudzi, jesteś bezpieczny. Gdy już się pojawi, przepadłeś. A przychodzi bez zapowiedzi. Znienacka bierze we władanie.
- To znaczy, że jedynym pewnym wyjściem jest unikać tego jedzenia.
„Choleraaa! To miało nie być na głos...”. Ledwie powstrzymał się od stuknięcia się w czoło.
Stara wilczyca westchnęła, zupełnie jak Irosył przy ostatniej rozmowie.
- Tak bardzo chciałabym ci pomóc, Szkliwo - powiedziała cicho. Jego oczy otworzyły się szerzej, a w głowie pojawił się wielki znak zapytania. Czyżby się zdradził? Powiedział za wiele? Czegoś się domyśliła! - Widzę, że jesteś nieszczęśliwy. Czas mija, a ty zdajesz się w ogóle nie przywykać do tego miejsca.
- Przywykam, oczywiście. - Jego napięcie nieco osłabło. „Tak, niech ciągnie temat psychologii. Będzie o wiele bezpieczniej”.
- Wiem o tym. Bo teraz już wiem, że to, co cię dręczy, to nie to miejsce. Tak długo żyję, wiesz, znałam i takich jak ty.
- To znaczy?
- Takich, którzy cierpieli, ale nie wiedzieli, dlaczego cierpią. Widzieli wokół wielu szczęśliwych i zastanawiali się, czego im brakuje, jeśli nie chcą tego, co innym daje szczęście. Wierzyli, że muszą się odurzyć, aby stać się jak oni. Że bycie jak reszta jest jedyną drogą do prawdziwego szczęścia. Ale to nigdy się nie udawało.
- Kiedy ja się nie...
- Bo między nimi a tobą jest jedna zasadnicza różnica. Oni wszyscy byli wilkami.
- Ach, no tak. Ja się już i tak na wilka nie przemaluję.
- Ciężko jest żyć w grupie, do której nie potrafi się gładko dopasować.
- Czego im brakowało?
- Niczego - odparła spokojnie. - Po prostu inaczej widzieli świat. Potrafili dostrzec to, co umykało całej reszcie, ale przez to gubili się w tym, co dla większości oczywiste. To czyniło ich obcymi we własnej wspólnocie.
Szkliwo milczał, zbyt skupiony, by myśleć nad odpowiedzią.
- Wśród własnych rodaków czuli się, jakby pochodzili z daleka - ciągnęła wilczyca. - Nie dlatego, że byli ułomni. Lecz dlatego, że ich dusze były zbyt uczciwe, zbyt przejrzyste. Potrafiły czytać z innych jak z otwartej księgi, widzieć ich intencje. Doprowadzali przez to do czegoś, czego sami nie rozumieli, bo w świecie, gdzie wszyscy uczą się masek i niedopowiedzeń, taka prostota bywała nieznośna. Dlatego inni ich nienawidzili. Dlatego woleli ich odrzucić.
- No cóż, czuję, że w moim przypadku uczciwość była ostatnim z powodów. - Leniwie drapiąc pazurem wystający z podłogi, betonowy okruch, Szkliwo uśmiechnął się lekko. - I z czego to się bierze? Po prostu taka uroda?
- Zazwyczaj tak. Moim skromnym zdaniem karygodnie się to spłyca, nazywając trudnością w porozumiewaniu i nawiązywaniu więzi. Niekiedy się zdarza, że podobne cechy są tylko etapem i poprzedzają zupełnie co innego.
- Mianowicie?
- Chorobę zwaną tu rozszczepieniem umysłu. Ciężką psychozę. Choć to raczej ciekawostka. Takich pacjentów rzadko się widuje, a jeszcze rzadziej żywych.
- Ach - zareagował szybko, by zagłuszyć jej słowa, które, choć już ucichły, wciąż krążyły po jego głowie. Jakby podpowiadały mu, aby jeszcze raz, uważniej im się przysłuchał.
- Czy powiesz mi, co się stało tam, w domu? - Wilczyca przechyliła pysk, szukając kontaktu wzrokowego. Przez chwilę nie odpowiadał. Z początku jej pytanie wydało mu się podejrzane. Jakby w jakiś sposób próbowało odsłonić jego czuły punkt, nawet jeśli wynikało tylko z babcinej dobrej woli. Szybko jednak stwierdził, że wniosek mógł nasunąć się jej sam. Aby zasilił szeregi urzędników Najwyższej Izby, jednocześnie nieraz zdradzając niechęć do tego miejsca, coś jednak musiało się stać. Potraktował to więc jako kolejną szansę na uwiarygodnienie swojego wizerunku.
- Pewnie babcia i to zrozumie... Jakikolwiek bym był i skąd bym nie pochodził, dla wilków zawsze będę obcy. Nie narzucałem się, gdy szef stwierdził, że lepiej mi będzie gdzie indziej.
Cispesja wolno pokiwała głową. Na jej pysku wymalowana była szczera troska.
- Miałeś tam kogoś bliskiego? Kogoś, kogo kochałeś?
- To chyba nie dla mnie. Nie, żebym nie próbował...
- Opowiesz o tym?
- Może babcia ma rację - zaczął wolno. - Ja też czasem chciałem wtopić się w tłum. Żeby było łatwiej. Niedopasowanie zawsze prędzej czy później wyłaziło na wierzch.
- Nie znalazłeś nikogo właściwego - powiedziała, co zabrzmiało trochę jak stwierdzenie, trochę jak pytanie. Szkliwo zmarszczył brwi.
- Zasadniczo... Może i znalazłem.
- Ale?
- Wydaje mi się, że związaliśmy się tylko dlatego, że byliśmy jednakowo pragmatyczni. Już sam nie wiem, czy to był związek uczuć, czy wspólne interesy.
- Gdzie ona teraz jest?
- Już jej nie ma. - Wygładził brzeg kilimka, który przed chwilą bezwiednie zmiętolił w palcach.
- A gdybyś mógł znaleźć kogoś, kto dałby ci podobne korzyści?
- Za krótko żyła - odparł tylko, ciszej. Stara wilczyca uśmiechnęła się pokrzepiająco, dając do zrozumienia, że nie będzie kontynuować tego tematu, jeśli tylko jej gość sobie tego nie życzy. On jednak, po krótkiej chwili milczenia, znów się odezwał. - Ale fakt jest taki, że już nie żyje. A ja oddaję się pracy i może tak powinno zostać.
- Wiele wilków marzy o pracy w NIKL-u. Wydaje się, że to miejsce mlekiem i miodem płynące, w którym każdy ma dostęp do dobrobytu niespotykanego nigdzie indziej. Ty chcesz stąd uciec. Wracamy więc do punktu wyjścia.
- Nie chcę dobrobytu. Jeśli mam być szczery, praca tutaj to siedzenie w klatce i przekładanie papierów z kąta w kąt.
- A tam, w domu?
- Tam przynajmniej wiedziałem, co robię.
- Nie jest czasem tak, że praca dla siebie to w twoich oczach egoizm? W takim przypadku praca dla ojczyzny jest zaspokojeniem twojej potrzeby altruizmu i służby idei. Pragniesz poświęcić jej wszystko, bo nie ma już nikogo innego, komu mógłbyś ofiarować swoje siły. W miłości też widziałeś ujście dla potrzeby pracy.
- Nie wiem, babciu. Czy to w gruncie rzeczy istotne? - zapytał z cieniem zmęczenia w głosie. - Niezależnie od przyczyn... jest jak jest.
- Mam nadzieję, że odnajdziesz szczęście, Szkliwo.

Cdn.

niedziela, 31 sierpnia 2025

Podsumowanie sierpnia!

Kochani!
Szybciutko, bo późno. Sierpień minął nam spokojnie, ogólnie to nic się ciekawego nie działo, kto randkuje, ten randkuje, kto cierpi w tęsknocie, ten cierpi w tęsknocie, kto ma wątpliwości, ten ma wątpliwości: dzień jak co dzień w WSC i właśnie to jest piękne!
A jak wygląda podium miesiąca, zapytacie? Werble, światła, oklaski!

Na miejscu pierwszym stoi Agrest, znaczy ja, z całymi 2 opowiadaniami,
A na miejscu drugim, wesoła kompania, SmołaTaliaBleu Szpak, wszyscy z 1 opowiadaniem.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, byli Misung oraz Szkliwo.

Gratulacje! Zgłaszajcie się po należna Wam punkty i do zobaczenia we wrześniu!

                                                                             Wasz samiec alfa,
                                                                                  Agrest

Od Agresta - „Oko nieba. Racja stanu”, cz. 5



Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz,
miałam taką pracę i widywałam tyle wilków,
że musiałam w końcu co nie co zrozumieć.


Ciemność już dawno była głęboka i nieprzenikniona, gdy Szkliwo zdołał wyrwać się z remizy. Rasz znowu kręcił nosem, ale ponieważ było wyjątkowo nudno i we trzech siedzieli przy swoim stałym miejscu zupełnie sami, w końcu uznał jego zniknięcie za całkiem opłacalne i postanowił zaciągnąć Hapenira do swoich starych znajomych z północy, biesiadujących nieopodal.
W głowie Szkliwa wciąż szumiało echo uczty, choć nie wypił ani kieliszka wina. Zbrzydł mu już ten napój. Jego zapach był denerwujący, a na sam odgłos stukotu naczyń ptak miał już dreszcze. Kozie mleko też mu spowszedniało, ale odkąd przekonał się do jego smaku, pił je równie obojętnie, co czystą wodę. Z tą czerwoną cieczą było gorzej.
Na głównej drodze, pomiędzy budynkami, spostrzegł, że nie jest sam. Zarysy postaci w ciemnej uliczce były jednak tak charakterystyczne, że ani przez moment nie poczuł strachu. To była postawna, mocna sylwetka, z wyraźnie zarysowanymi na przednich łapach mięśniami, które dalej, na barkach, ukryte były pod gęstym futrem. Głowa o zaokrąglonych policzkach nosiła dumnie uniesione uszy. Tak na Wschodnich Ziemiach NIKL-u wyglądał synonim potęgi.
Wokół było cicho i pusto, ale nie można było mieć pewności, że za zionącymi pustką framugami okien nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć, jak jeden z urzędników w środku nocy gada sam ze sobą. Ostatecznie Szkliwo nie miał pojęcia, czy śni, czy też po prostu ma zwidy.
Wolnym krokiem ruszył naprzód, omijając widmo Ableharbina. Dreptał w dobrze znanym kierunku, a otoczenie posłusznie przesuwało się wzdłuż ścieżki.
- Chyba tęskniłem, towarzyszu sekretarzu - odezwał się w końcu ściszonym głosem. - Oczywiście to nic osobistego. Żałuję, że nie mogę się tu oprzeć na waszych zaleceniach, tylko ze wszystkim muszę sobie radzić sam. Mieliście być pewnie kolejnym koszmarem, a cieszę się, że was widzę.
- Zawsze w was wierzyłem, towarzyszu Szkliwo.
- To znaczy?
- W waszą mądrość. Wasza strategia wygląda na skuteczną, jeśli złe sny przestają was dręczyć.
- Gdzie tam. Jedyne w co wierzyliście, zapraszając mnie do współpracy, to w moją głupotę. W to, że cokolwiek by się nie działo, ślepo podążę za waszymi słowami. I słusznie wierzyliście. Widzę teraz, że zdany sam na siebie zupełnie nie wiem, co robić. Nie mam jasno wytyczonej ścieżki. Nie mam tyle odwagi i rozumu, żeby ją wytyczyć i się jej trzymać.
- Nie. Podkuliliście ogon, gdy zobaczyliście, że jestem od was silniejszy i bardziej inteligentny. To dobrze. Niepotrzebni mi podwładni, którzy próbowaliby ze mną konkurować. Ale, żeby wykonać to, do czego zostaliście tu skierowani, musicie pamiętać i o swojej sile. Na razie tak chorobliwie próbujecie być nikim, że mam ochotę spytać, kto was tak skrzywdził. Z pewnością nie Agrest, prawda? Nie wydaje mi się, by mógł z kimś zrobić coś takiego. Choć jego sprawności oratorskiej nie należy lekceważyć, siadając z nim do rozmów, jest, z całym szacunkiem dla niego, prosty jak konstrukcja cepa. Was ktoś musiał... inaczej potraktować. - Uniósł jedną z łap, wyprostował palec i wytarty od chodzenia po piachu pazur przysunął do ptasiej piersi. Szkliwo spojrzał na niego, bez pochylania głowy.
- Ale... - podjął, nie ustępując pod naciskiem łapy. - To jedno prawda. Ze snami jest coraz lepiej.
- To znaczy, że skupiliście się na sobie, zamiast na zadaniu. - Basior i znów dostojnie kroczył obok niego. Jego pysk zwrócony był przed siebie, gdzieś w dal, tak, jak patrzą wielcy świata na swoich wodzowskich portretach. Ptasie serce przyspieszyło. Niepokój podstępnie oplótł jego gardło.
- Tylko jeśli poradzę sobie z samym sobą, będę w stanie dobrze wypełnić swoje zadanie.
- Nie neguję tego. Wręcz przeciwnie. Powtórzę, bo chyba puściliście to mimo uszu: zawsze w was wierzyłem. Wasza strategia wygląda na skuteczną.
Skinął głową, nie odpowiadając. Usłyszane słowa jeszcze przez chwilę krążyły po jego głowie.
„Jak to rozumieć? Co to za sen, jeśli lęk miesza się z namiastką bezpieczeństwa? Co to za zjawa, nęka, czy pomaga? To jeszcze koszmar, czy już nie koszmar?”.
- A więc idę w dobrą stronę? - Zatrzymał się. Potrzebował prostych komunikatów. Gubił się w nawale pytań i zaczynał mieć wrażenie, że to właśnie zagubienie coraz częściej zastępuje jego senne lęki. Tak, jak się spodziewał, nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi.
Otworzył oczy. Wschodziło słońce. Bez energii, ale i bez wewnętrznego protestu, zwlekł się z posłania, gotowy na kolejny wyblakły dzień.
Rasz jak zwykle zaczął dokazywać dopiero w drodze do urzędu, gdzie jego entuzjazm zyskał formę i znalazł upust w jakiejś stosunkowo przyjemnej pracy. Hapenir wraz ze Szkliwem zostali odesłani do analizowania wielkiej sterty list ze sprawozdaniami na temat ekonomii pracy na Wschodnich Ziemiach. Ptak pobieżnie przejrzał leżące na wierzchu kartki. Od niechcenia rozsunął je, odkrywając kolejne. Nie chciał dać po sobie poznać, że kilka wzbudziło jego szczególne zainteresowanie.
„Liczba skierowanych na szkolenia wojskowe żołnierzy ze Wschodnich Ziem NIKL-u: siedem”, przeczytał. „Pierwsze słyszę”.
- Rasz, mogłeś się bardziej postarać, jak rysowałeś tabelkę - stwierdził nagle Hapenir, wytężając wzrok i przysuwając dokument bliżej do swojego nosa. - Nie mogę tego rozczytać.
- Och, daj to, wariacie. - Jego przyjaciel podniósł się demonstracyjnie i stanął nad nimi, zawieszając wzrok na kartce. - To pięć. Albo sześć. Chyba, że osiem, ale raczej nie.
- No to powiedz mi, ile! Szkliwo, spróbuj może ty.
Ptak przechylił się, aby rzucić okiem na zawartość tabeli.
- Nie wiem. Ale w WWN mają wielu strażników, więc bardzo możliwe, że to jednak osiem.
- Do diaska, dajcie, sprawdzę to jeszcze raz. - Rasz przechwycił kartkę i ze złością podreptał do kąta, gdzie leżały jeszcze pozostałości jego pracy z poprzedniego dnia: plik ułożonych równo dokumentów, patyk z nudów pogryziony w drzazgi i plama koziego mleka na ziemi. Pozostali wrócili do własnych zajęć.
„Skąd w NIKL-u wzięło się siedmiu żołnierzy? Sojusz watah nie skierował tu ani jednego. A więc wszyscy musieli być z WSJ... W najlepszych latach nie wysyłały ich tyle całe Wschodnie Ziemie. A podobno NIKL przestaje inwestować w szkolenia wojskowe”.
Przewrócił stronę na kolejną, którą wziął ze stosiku, aby nie wzbudzić podejrzeń. Przygotował sobie coś do pisania, czystą kartkę i westchnął.
- Mam nadzieję, że chociaż wy się wyspaliście - zagaił. Jak na zawołanie obaj towarzysze odpowiedzieli rozbawionym burknięciem. Temat wczesnego wstawania po ucztach w remizie zawsze był dla nich tak samo emocjonujący.
- Odezwał się ten, co najkrócej spał - parsknął Rasz. - Jesteś kotem nie tylko z nazwy.
- O co ci chodzi z tym kotem?
- No, tak się mówi na nowych. Nie wiedziałeś?
- W moich stronach częściej mówi się tak na koty.
- Banda sztywniaków. Nie dziwię się, że z ciebie też taki okropny nudziarz.
- A skąd pewność, że Szkliwo spał po powrocie do domu? - Hapenir uśmiechnął się pod nosem. - Może znowu listy pisał przy świetle pochodni. Albo robił coś równie szalonego.
- No i właśnie o tym mówię - odparł pierwszy wilk. - Ziarna piasku na ścieżce mają w sobie więcej życia od tego gościa.
- Swoją drogą, to ciekawe - zauważył Szkliwo, zamykając poprzedni temat i powracając do tabel - jak różni się struktura zatrudnienia u nas, na Wschodnich Ziemiach, od tej w Najwyższej Izbie
- Na przykład niby jak?
- U nas w zarządzaniu siedzi dużo więcej wilczyc. A tu? Odkąd tu jestem, chyba ani razu nie minąłem się z żadną na korytarzu.
- Wilczyc jest bardzo malutko wśród urzędniczek - oświadczył Rasz wyrozumiałym tonem eksperta. - W całym urzędzie ostała się chyba tylko ta jędza, Żamicha. Wiesz, wolimy je na innych stanowiskach.
- Na tych w remizie?
Na krótką chwilę pomiędzy nimi zapadła cisza.
- Taaak - odparł basior, zerkając na niego kątem oka.
- Spoko. U nas po prostu wszystko działa jakoś inaczej. - Szkliwo wzruszył ramionami.
- Będzie dużo czasu, żeby o tym porozmawiać w domu - wtrącił Hapenir, który do tej pory przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. - A teraz bierzmy się do pracy, żeby wyjść stąd do południa. Stary idzie.
- Ach, tak. - Rasz bez wielkiego zainteresowania rozsiadł się i wczytał w swoje papiery. Zanim w korytarzu rozległy się znajome kroki, rzucił jeszcze: - No widzisz, jednak to było osiem. Nic nie poradzę, że podłoga nierówna i kreska mi się omsknęła.
- Dzięki - mruknął Hapenir, kreśląc coś na tabeli. Tymczasem Birast wkroczył do pokoju. Przywitał się krótkim „Witajcie” i jak zwykle skierował się ku komodzie, po swoje okulary.
- Szkliwo. Irosył chce cię widzieć, jak skończysz pracę - oznajmił sucho, umieszczając je na swoim nosie.
- Oczywiście. - Skrzydlaty kiwnął głową. Zdawało mu się, że inspektor zwrócił się do niego nie tyle oficjalnie, co z wyjątkowym chłodem. Słowa Birasta wzbudziły w nim niepokój. Nie wiedział, w czym rzecz i dlaczego Irosył skontaktował się z nim taką drogą, zamiast osobiście, tak, żeby ich kontakt nie zwrócił szczególnej uwagi. To mogło być niebezpieczne w ich pracy.
Chyba, że tym razem nie o nią chodziło. Jedynym sposobem, by się przekonać, było kierować się instrukcjami. Gdy wreszcie nadszedł czas, Szkliwo zastał Irosyła w jego gabinecie.
- Jesteś. Wspaniale. - Wilk odwrócił się od okna i odłożył na bok jakąś zapewne ciekawą lekturę. Sprawiał wrażenie całkiem pogodnego. Bez dłuższych wstępów przeszedł do rzeczy. - Słyszałem, że nieładnie postąpiłeś z jedną z naszych pracownic.
- Co takiego zrobiłem?
- Ja sam doskonale wiem, że na wschodzie podejście do rozrywek, jakie tu sobie zapewniamy, jest trochę inne, ale żeby od razu nazywać ją... - Przerwał, pozostawiając w powietrzu milczącą sugestię.
- Ildiri? Rozmawialiśmy, ale nawet nie wiem, o co może chodzić.
- Czyżby cię z kimś pomyliła? - Irosył lekko zmrużył oczy, na wypadek gdyby sama treść jego cierpliwych słów nie była wystarczająco przesiąknięta ironią.
- Po prostu nie nazywałem jej nijak.
- No cóż, jak by nie było, wszyscy cenią sobie miłą atmosferę na przyjęciach w remizie, a te wilczyce są tu bardzo lubiane. Postaraj się dobrze z nimi żyć. Jeśli Ildiri postanowiła zmieszać cię z błotem w oczach Birasta, musiała mieć powód. Ja cię przyjmowałem, więc na razie inspektor poprosił mnie, bym rzekł ci o tym słówko. Jeśli będzie dalej opowiadała mu takie rzeczy, będę miał obowiązek bliżej przyjrzeć się tej sprawie.
- Jak mniemam, dobrze się znają?
- Bardzo dobrze. - Uśmiechnął się uprzejmie.
„A więc oto i jej przyjaciele. Musiało trafić akurat na mojego przełożonego. Chociaż z drugiej strony, mogła mieć bardziej wpływowych znajomych”.
- Na pomówienia nic nie poradzę.
Basior westchnął głęboko. Jego głos pozostał łagodny, ale Szkliwo wyczuł w nim nutkę zniecierpliwienia.
- Niestety dziewczyna ma do ciebie o coś żal. Zatem co się właściwie między wami stało?
„Jeśli nie wierzyć Agrestowi i sekretarzowi, nie zostałby już nikt, komu można wierzyć. A jeśli im wierzyć, można zaufać i Irosyłowi. Opowiedzieć mu o wszystkim? Wydać ją? Jeśli to zrobię, jaką mam gwarancję, że nie narobi jej kłopotów? Jest szpiegiem WWN, ale we wszystkich innych kwestiach nadal jest wierny Najwyższej Izbie. To nie przyjaciel, a wspólnik. Ach, Ildiri... Nie tylko jej nie pomóc, ale i wykorzystać przeciwko niej zwierzenie, którym nierozważnie się podzieliła: to już nie honor. To świństwo”.
- Drobna wymiana zdań. Niezwiązana z jej pracą w remizie, ani nawet z Najwyższą Izbą.
To zapewnienie nie usatysfakcjonowało wilka. Co prawda kiwnął głową, ale ochota, by wiedzieć więcej, nie znikała z jego pyska. Mimo to przełknął gorycz porażki.
- No dobrze. Jeśli tak, to chyba nie mam prawa dopytywać.
- Jeśli już rozmawiamy, mogę zadać pytanie? - Szkliwo bez namysłu postanowił wykorzystać okazję, jaką dało mu spotkanie z Irosyłem.
- Pewnie, że tak. Zawsze.
- Ilu w sumie żołnierzy jest teraz na szkoleniach w Najwyższej Izbie?
- Nie pamiętam, ale łatwo to sprawdzić. A dlaczego pytasz?
- Dowiedziałem się dziś, że Wataha Szarych Jabłoni wysłała tej zimy siedmiu swoich żołnierzy na szkolenia.
- Mhm?
- To bardzo dużo.
- Jeśli tak mówisz. - Basior w zamyśleniu drapnął się po karku. - Poczekaj tutaj. Zaraz zobaczymy.
Więc Szkliwo czekał, a Irosył zaszył się w głębi urzędowego labiryntu. Po niedługim czasie wrócił z paczką papierów, tak podobną do wszystkich innych w tym miejscu, a jednocześnie o tak niepowtarzalnym wnętrzu.
- Proszę bardzo. Wszystkich razem dwunastu. Z północy zgłosiło się pięciu, dostało się czterech. Z zachodu zgłosiło się sześciu i sześciu zostało. Z południa zgłosiło się i dostało się dwóch. Ze wschodu przyszło siedmiu i wszystkich siedmiu odpadło na wejściu.
- Dobrze - skomentował ptak w zamyśleniu. - Nie uważasz, że te liczby są nieco dziwne?
- Bo wszyscy odpadli? Może. A może po prostu nie popisali się na próbach sprawnościowych.
- Za to z Zachodnich Ziem przybyły same prymusy i wszyscy co do jednego przeszli próby. Masz dostęp do danych z poprzednich lat?
- Zostały zarchiwizowane. Musiałbym dobrze wytłumaczyć, dlaczego chcę się dostać do czegoś, co było, a nie jest. Na razie lepiej to sobie odpuścić. Może uda się jakoś inaczej tego dowiedzieć. Dziś wieczorem w remizie porozmawiam z dowódcą i spróbuję pociągnąć go za język.
- Zatem powodzenia. Oby to nie okazało się równie ryzykowne.
- Bez obaw. Remiza... rządzi się swoimi prawami. Jeśli nie zdradzę się niczym wybitnie durnym, do jutra Rapkud i tak zapomni, o czym rozmawialiśmy.
- Ciekawi mnie, ile jeszcze tajemnic skrywa to miejsce.
Irosył pokręcił głową, jakby cisnęła mu się na usta jakaś dłuższa historia. Szkliwo nie był pewien, czy wilk próbuje ją powstrzymać, czy skrystalizować.
- Nawet ja nie wiem o niej wszystkiego. I wcale tego nie żałuję.
- Ale o tym, co robią w szpitalu, pewnie słyszałeś? - Szkliwo powoli przestąpił z nogi na nogę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może dowie się czegoś nowego również w tej sprawie. Na przykład, że wszystko to jest jednym wielkim nieporozumieniem. Że szczenięta wcale nie są zabijane, tylko na przykład...
- A co się dzieje w szpitalu? Ach... no tak. Co innego się może dziać. To trudna sprawa. Niechciane szczenięta. Utylizacja.
- Tak. Właśnie to.
- Na co dzień po prostu udajemy, że tego nie ma.
- Ilu jeszcze rzeczy „nie ma”? - Szkliwo nieznacznie uniósł brwi. - Jest jeszcze coś, o czym możesz mnie uprzedzić, zanim dowiem się przypadkiem?
- Daruj, towarzyszu. Dziwnie rozmawiać o takich rzeczach. Nie po to tu jesteśmy. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie, i róbmy swoje.
- W ten sposób napędzamy to, co się dzieje. A przynajmniej niektórzy z nas.
- Praktycznie wszyscy z nas, Szkliwo. A krzywa rozkładu normalnego mówi, że jak wszyscy coś robią, to jest to norma.
- To zbiorowa ślepota.
- Właśnie dlatego NIKL to świat, do którego trzeba przyzwyczajać się stopniowo. Kto zobaczy zbyt wiele naraz, może się zrazić. A my nie możemy się zrażać, mamy pracę do wykonania. - Zamilkł na chwilę, z niepokojem patrząc rozmówcy w oczy. Dopiero gdy upewnił się, że nie ma w nich odrazy czy złości, jego własne wyraziły niemą ulgę. - Wiem, że to potrzebne. Wykonać tu swoje zadanie, dla naszego dobra, tam, na wschodzie. - Znów przerwał. Szkliwo przechylił głowę, chcąc skłonić go, by zakończył myśl. - Ale cośmy tu robili... Czasem wraca to do mnie w myślach i zastanawiam się, czy to wszystko było tego warte. Nie zmażę z siebie wstydu przez lata. Czasem zastanawiam się, dlaczego akurat ja. Czy w tym bagnie nie mógłby się kąpać kto inny?
- No cóż, z przykrością muszę zauważyć, że teraz siedzimy w nim obaj.
- Ech, bratku. Ty możesz jeszcze się z niego wydostać, umoczywszy ledwie piórko. Na mnie już dawno za późno.
- Załóżmy. Dziękuję za pomoc i mimo wszystko powodzenia w remizie.
- Bywaj i ty. Twoja naiwna miłość do rodzinnych stron także mi dodaje otuchy. Przypomina, że to wszystko ma sens.
Szkliwo uprzejmie skinął mu głową na pożegnanie.
Gdy tylko wychylił się z budynku urzędu, lodowate powietrze i setka śnieżnych drobin uderzyła prosto w niego. Zima rozszalała się na dobre. Nawet zdziczałe śliwy pod oknami domów tańczyły dramatycznie, szumiąc niczym wiekowe dęby w starym lesie. Zmarznięty piasek chrzęścił pod nogami.
Na jednym końcu wsi remiza, miejsce pobierania zapłaty za wierną służbę sile, której chyba żaden z wilków w rzeczywistości dobrze nie poznał.
Na drugim końcu szpital. Miejsce składania największej ofiary, by wszystko mogło trwać beztrosko, gnuśnie, nie znając celu i o niego nie pytając.
A pośrodku urząd. Oko tego miejsca, chcące widzieć wszystko i wszystko kontrolować. Sprawca całego zamieszania.
A na uboczu... mały domek ukryty za śliwą kocierpką. Przechodząc obok niego, Szkliwo przystanął. Stwierdził, że chętnie zajrzy tam, zanim skaże się na towarzystwo współpracowników, z którymi spędził pierwszą połowę dnia i wspólnie z którymi już niebawem miał wybrać się na kolację.
Cispesja była w środku. Gdy tylko gość przekroczył próg, jej szczurek już biegł mu na powitanie.
- Dunio. Duniu! - wołała za nim. Gdy wychyliła się z pokoiku, gryzoń zdążył uwiesić się na ptasim skrzydle i przebierał łapkami w powietrzu. - Och, Szkliwo! Jak miło, że wpadłeś!
- Na chwilę. Nie potrzebuje babcia w niczym pomocy?
- W wypiciu kubeczka mleczka. To na pewno! Dunio nie ma dziś apetytu.
Szkliwo delikatnie strząsnął z siebie przyjaciela babci Cispesji i wszedł do pokoju, by usiąść na znajomych szmatkach.
- Opowiadaj, co nowego u ciebie? - głosik starej wadery wtórował chlupaniu mleka wlewanego do kubka.
- Codziennie coś nowego. Tyle, że nic ciekawego. A u babci?
- Od lat zupełnie to samo. Tośmy pogadali! - zachichotała.
- No dobrze. Z ciekawszych rzeczy, współpracownik posądził mnie za coś, czego nie zrobiłem. A potem... - Zawahał się. Spuścił wzrok na leżący przed sobą kilimek i odruchowo podniósł jego róg, zwijając w palcach. - W sumie to wyszło, że sam zrobił coś znacznie gorszego.
- To bezecnik!
- Nie wiem. Bo dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to poniekąd wpisane w naszą pracę. Niemniej dziwnie się z tym czuję.
Tym razem babcia pokiwała głową i pomyślała dłużej, zanim postanowiła odpowiedzieć. Nie dopytywała, i dobrze. Prędzej by skłamał, niż zdradził szczegóły, a kłamać nie lubił. Coś jednak kazało mu w jakiś sposób podzielić się swoją historią i sprawdzić, co otrzyma w zamian od innych uczestników tej ponurej sztuki. Myślał, że wizyta w szpitalu nie zmieniła wiele, że nie wziął do siebie tego, co tam zobaczył i usłyszał, a jednak, odkąd opuścił jego progi, NIKL zaczął jeszcze bardziej go przytłaczać. Nie mógł wyrzucić z głowy Ildiri i szczeniaków, a spotkanie z Irosyłem dołożyło do tego swoje trzy grosze.
- Wiesz - zagadnęła. - Słyszałam kiedyś opowiastkę o dwóch przyjaciołach. Za dawnych czasów krążyła tutaj po okolicy. Był w niej jeden ślepiec, który codziennie znajdował na swoim sienniku kartkę. Codziennie dotykał jej z każdej strony, ale była taka sama, jak każda poprzednia. Denerwował się, rzucał ją w kąt, bo wiedział, że to sprawa jego przyjaciela. Kiedyś spotkał sąsiada i pokazał mu jedną z kartek. A sąsiad na to: „Na kartce jest rysunek!”. Ślepiec więc poszedł do domu, wściekły bardziej niż zwykle, i nakrzyczał na przyjaciela, który ośmielił się kpić z niego w ten sposób. Następnego dnia znów znalazł na posłaniu kartkę. Poszedł do sąsiada ze łzami w oczach i tak mu się wyżalił: „Przecież jestem ślepy. A dziś znowu dał mi obrazek, którego nie mogę zobaczyć. Jest podły, robi mi na złość! Taki z niego przyjaciel!”. Sąsiad zafrasował się i poklepał go po plecach. „Wybacz mu. Przecież biedak jest ślepy i głuchy”.
Gdy znów zapadło milczenie, Szkliwo odetchnął głębiej. Cispesja przyglądała mu się z wyczekiwaniem.
- Dobrze. Już nic nie mówię.
- Mam nadzieję, że niczym cię nie zdenerwowałam! - Wadera złożyła łapy w geście pełnym obaw.
- Nie, skądże. Muszę po prostu przemyśleć parę rzeczy. Jak to się stało, że jest babcia tak inna od wilków, które tu żyją?
- Nie całkiem rozumiem, o czym mówisz, Szkliwo?
W zamyśleniu podparł się na jednym skrzydle. Jeszcze przed chwilą był pewien, że potrafi to sprecyzować.
- Nie wiem - stwierdził powoli, ale nie dał za wygraną. - Chyba... tak życzliwa. Tyle rozumie.
- Gdy byłam jeszcze troszkę młodsza niż teraz, miałam taką pracę i widywałam tyle wilków, że musiałam w końcu co nie co zrozumieć. A najczęściej miałam do czynienia właśnie z urzędnikami. Oj, znam dobrze tę mentalność. - Cispesja mówiła delikatnie, ale w jej oczach było widać subtelny płomyk samozadowolenia. - A zresztą. Jak się kiedyś zestarzejesz, sam zobaczysz, jak to jest. Wtedy rozumiesz nawet rzeczy, których może byś nie chciał.
- Kiedy właśnie bardzo chcę - zniżył głos do szeptu. Miał wrażenie, jakby kiedyś, gdzieś już to słyszał. - Babcia była urzędniczką? - Choć nie podkreślał tych słów wyrazistą intonacją, spojrzał na nią z uwagą. Wadera uśmiechnęła się ciepło.
- Nie, nie. To nie dla mnie. - Pokręciła głową, najwyraźniej na chwilę przenosząc się do świata wspomnień. - Jak ty się czujesz? - zapytała, bez wyjaśnień porzucając poprzedni temat.
- Dziwnie - odparł, na chwilę zatrzymując na niej wzrok.
- To znaczy?
- Jakbym czuł lęk, chociaż serce bije mi wolno. I ściska się, jak w smutku, chociaż nie mam powodu, by się smucić. To paraliżujące. A jednocześnie pociągające. Czuję obawę przed utratą, ale nie wiem, co mógłbym stracić. Niczego już wszak nie mam. Tak jakbym... czuł, że niedługo umrę. Chociaż wiem, że to bezpodstawne myślenie.
- Ciało mówi, że najwyższa pora odpocząć.
- Gdyby jeszcze to było takie proste.
- To nie jest proste - stwierdziła. - Nie tutaj. I wasi szefowie wiedzą, że to nie jest proste. I to nie ma być proste.
- Tak czy inaczej, ma babcia rację. Czas trochę odpocząć do pracy, żeby wieczorem zdołać się doturlać do remizy.
- Poczekaj - powiedziała, widząc, że gość wstaje. Wyciągnęła łapę i podniosła jeden z kilimków zdobiących betonową podłogę. - Weź go, proszę. Będzie ci się wygodniej spało. Weź! - powtórzyła, zanim zdążył otworzyć dziób.
Spojrzał na barwny podarek. Zielone, czerwone i rude paski, wykończone czarnym frędzlem, pachniały kurzem, jak wszystko w pokoiku.
- Dziękuję - odpowiedział cicho.
Zimowy wieczór nie był cichy jak te w lesie. Wiatr pędził przez równinę, na której mieściła się siedziba NIKL-u, owiewał domy i gnał dalej, w nieznane, nie dbając o to, kogo zwali z nóg, komu wyrwie z łap jeszcze niepodpisane sprawozdanie lub komu zetrze z oka samotną, niezauważoną łzę. Przepędził nawet gęste chmury i odsłonił kawałek nieba; purpurowego, bezkreśnie wysokiego.
Latarnik znów szedł ulicą, pozostawiając za sobą ciepłe światło, które dopiero po zmroku miało rozkwitnąć swoim pełnym wdziękiem.
- Hej, Szkliwo to już wrócił? - Głos z wnętrza domu należał do Rasza. - Wiecznie się gdzieś włóczy.
- Przyszedł. Stoi pod drzwiami - wymamrotał karcąco Hapenir.
- A ten co się tak czai?
- Nie czaję się. Patrzę, jak pochodnie zapalają. - Ptak odwrócił się lekko do wnętrza, by jego głos był lepiej słyszalny.
- A idźcie do dupy z tym. Znaczy, idziemy na kolację. Zaraz będzie ciemno.
Remiza jak zwykle przywitała ich gwarem, światłami jaskrawszymi od pochodni oraz tysiącem zapachów. Rasz prawie codziennie narzekał, że są spóźnieni i lada chwila asystenci inspektora od zachodu podbiorą im najlepsze smakołyki, ale tym razem rzeczywiście przybyli później niż zazwyczaj. Birast zajął już miejsce na środku, a obok niego siedziała Ildiri.
Zanim Szkliwo przyłączył się do pozostałych asystentów, którzy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, przystanął na moment i potoczył wzrokiem po wielkiej sali. Zmierzyć ją wzdłuż i wszerz choćby spojrzeniem było nie lada wyzwaniem. Spostrzegł Irosyła z dala od ogniska. Otaczał go wianuszek wilków, ale trudno było stwierdzić, czy któryś z nich to dowódca wojska.
Wreszcie ptak jak skazaniec usiadł przed napełnionym dla niego kubkiem wina. Miał serdecznie dość tego miejsca. Hapenir i Rasz debatowali już o swoich niezmiernie ważnych sprawach.
- Hej, przecinku! - Głos bardziej żywiołowego z nich wyrwał go z własnych myśli. - Po co właściwie wzywał cię ten wilk od rekrutacji? Jednak się co do ciebie pomylili i za głupi jesteś na służbę w naszym elitarnym zespole? - zażartował rubasznie.
Jeśli tego wieczora można było jaskrawiej niż Rasz pokazać swój brak wyczucia czasu, lista możliwości byłaby bardzo krótka. Szkliwo poczuł na sobie spojrzenie wszystkich czworga zebranych. Lodowate ślepia wilczycy przenikały go na wskroś, a trwający przy niej Birast wpatrywał się w niego z suchą ciekawością, jakby czekał na nieuniknione potknięcie i upadek.
- Nie musisz się martwić. Wszystko jest w najlepszym porządku i nikt nie chce pozbawiać was trzeciego asystenta - odrzekł w końcu.
- A więc masz przed nami jakieś tajemnice? - Basior wyszczerzył się prowokacyjnie.
- Nie. Po prostu niektóre pytania brzmią ciekawiej, dopóki nie padnie odpowiedź. - Uprzejmie kiwnął mu głową.
- A idź w cholerę. - Rasz zmarkotniał. Wszyscy obecni zajęli się jedzeniem i na pewien czas ponad towarzystwem zapanował błogi hałas uczty. Ildiri zniknęła, a gdy tylko się to stało, do Birasta przysiadły się dwie inne wadery. Te ściągnęły na siebie najpierw spojrzenia, a potem obecność kilku innych urzędników różnych rang. Zrobiło się dość tłoczno.
- Chłopaki, to ja...
- „Będę się zbierał” - przedrzeźnił go Rasz, namiętnie kiwając głową na boki. Spróbował przełknąć kawałek kości, który na chwilę utknął mu w gardle. - A żeby cię... pewnie. Ale nie myśl sobie, że za którymś razem nie zostaniesz do końca. - Zakaszlał.
- Zostanę, zostanę. Kiedyś. - Szkliwo podniósł się z westchnieniem. - Spokojnej nocy wszystkim życzę.
Ignorując odpowiedzi mamrotane przez pełne pyski znajomych i nieznajomych, ruszył do wyjścia. Przestąpił przez przytulone do słupa ciało w pewnym sensie już mu znajomego, pijanego wilka. Tym razem przynajmniej nie miał na sierści podejrzanych, czerwonych plam. Był, jak przystało na urzędnika po godzinach, po prostu zalany w pestkę.
Na zewnątrz zimowa cisza aż dzwoniła w uszach. Tylko strażnik, trwający u wejścia jak co noc, przestępował z nogi na nogę, co chwila unosząc jedną z łap do pyska i chuchając na nią troskliwie.
Zanim Szkliwo wkroczył na ścieżkę do domu, jego uwagę przykuła postać stojąca w oddali, pod murem, ukryta przed zgiełkiem remizy i oczami jej gości. Zawahał się, rozpoznawszy w niej Ildiri, która przepadła niedługo przed jego wyjściem. Okazja była zbyt dobra, by jej nie wykorzystać, niezależnie od tego, czy wilczyca znalazła się w tym miejscu przypadkiem, znów uciekając przed swoimi obowiązkami, czy też... przyprowadziło ją tam coś innego.
- Pozwolisz na słówko? - Przystanął, wyprostował się i nabrał w płuca mroźnego powietrza.
- No, czego? - burknęła, rzucając mu nieprzychylne spojrzenie.
- Dlaczego naopowiadałaś Birastowi bzdur?
- Jakich bzdur? Zawsze jest tak, jak ja mówię.
- Jak myślisz... Co zrobiliby twoi kierownicy, gdybym powiedział prawdę o naszej rozmowie?
Ślepia wilczycy błysnęły, otwierając się szerzej. Nagle Szkliwu wydało się dziwne, że w ogóle takiej możliwości nie przewidywała. Otworzyła pysk, niemo, jak ryba wyjęta z wody.
- A zrobiłbyś to? - wydukała w końcu.
- Uważasz, że nie, ponieważ...?
- Bo wtedy... - Przerwała i zastygła w bezruchu, na stanowczo zbyt długą chwilę. Tylko ogon poruszał się wolno, na znak namysłu. - Nie dałbyś sobie szansy na zmianę decyzji. - Wreszcie jej łapy poruszyły się, a reszta ciała wyraźnie rozluźniła. Było w tych ruchach coś, co mówiło więcej niż słowa. Szyfr, którego złamanie dałoby prawdziwą odpowiedź. Szkliwo czuł, że bez tego rozmowa jest tylko jałową wymianą frazesów.
- Nie wyraziłem się jasno? Ildiri, daj mi pracować w spokoju. Nie wchodźmy sobie w drogę.
Zbliżyła się dokładnie tak, jak poprzednio: wolno, lecz zdecydowanie. Była dziwnie pewna swojego założenia. Trochę, jakby nie opierało się tylko na ich poprzedniej rozmowie. Na czym innym jednak by mogło?
Serce obiło mu się o żebra. Ciepło krwi rozgrzało mięśnie tuż pod skórą. Musiał przyznać się sam przed sobą, że zaczynał ogarniać go niepokój. Kim była ta wilczyca?
- Masz na mnie chęć... - mruknęła, gładząc łapą miękką sierść na swojej piersi. Jego czoło zmarszczył lekki grymas.
„Koleżanko, ja ostatnio najbardziej mam chęć zniknąć. Najlepiej ostatecznie”.
- No, co się krzywisz? - odezwała się znowu, zachęcona jego milczeniem. - Czuję, jak krew wrze ci w żyłach.
„Choć... jedno drugiego wykluczać nie musi”.
I znowu to zrobiła. Jej łapy przekraczały granice z zadziwiająco beztroską bezczelnością. Tym razem chwyciła za kołnierz jego ukochanej jesionki. Wtedy poczuł, że jego krew rzeczywiście zawrzała, ale z zupełnie innego powodu.
- Masz trzy sekundy, żeby się odsunąć - oświadczył, jednak ona ani myślała się odsuwać. Ściskała materiał i patrzyła na niego wyzywająco. Z niesmakiem wziął jej łapę w dwa palce i pociągnął, próbując oderwać od swojego płaszcza. Ta tylko zacisnęła się mocniej. To ostatecznie przekonało go do porzucenia ścieżki pokojowej. Chwycił ją z całej siły i, korzystając z momentu zaskoczenia, zanim wilczyca zdążyła krzyknąć, wykręcił do tyłu. Obezwładnił ją, przypierając do ściany.
- Puść mnie - rzuciła takim tonem, że nawet nie chciał podejrzewać, czy kryje się w nim więcej złości, czy satysfakcji. Dał się sprowokować, ale przegrywać w jej grze nie zamierzał.
- Jak będę chciał. Muszę się zastanowić, czy bardziej wychowawczo będzie zabić, czy puścić wolno.
- Puść mnie! - wrzasnęła. - Ratunk...
Przycisnął skrzydło do jej pyska. Tak nerwowej reakcji nie przewidział.
- Cicho. Przecież nic ci nie zrobię - powiedział, z jeszcze większym zdumieniem zauważając, że oczy wilczycy zaszkliły się, a jej łapy, tak wcześniej stabilne, drżą. - Wyglądam ci na mordercę?
- N... nie - wymamrotała ostrożnie.
Echo własnych słów zahuczało mu w głowie.
- Szefostwo byłoby zadowolone, gdyby wiedziało, że lecisz z łapami do gości? Prawie mi płaszcz podarłaś.
- Jesteś podły! Wal się, ty i te twoje betońskie obyczaje! - Żachnęła się i właśnie wtedy jej ślepka zatrzymały się na nim na dłuższą chwilę. Wymalowana była na nich uwaga. - Och. Masz teraz źrenice jak dojrzałe czereśnie - zauważyła, cichutko, jakby jeszcze przed chwilą nie próbowała wybuchnąć. - A więc to takie lubisz zabawy.
- Tego też uczyli cię w pracy?
- Tak - szepnęła, nie bez cienia dumy.
- Więc źle cię uczyli. To zwykła reakcja na adrenalinę. - Odłożył jej łapę na ziemię i wycofał się pod ciężarem jej lustrującego wzroku.
- Naprawdę niczym się nie różnicie od wilków.
- Dobrej nocy - rzucił chłodno. Ildiri wciąż podążała za nim wzrokiem.
- Nie będzie dobra.
- Przykro mi. - I może nawet gdzieś w głębi duszy naprawdę poczuł, że trochę mu przykro, jednak podenerwowanie oraz narastające zmęczenie skutecznie tłumiły wszystkie uczucia wyższe. Stał już na ścieżce i nie marzył już o niczym, poza szybkim powrotem do domu.
W drodze powrotnej minął jeszcze jednego wilka, który opuścił remizę przed czasem. Na poboczu drogi, której granicę można było teraz rozpoznać w śniegu tylko dzięki wydeptaniu jej przez dziesiątki krążących nią codziennie łap, wylegiwał się nieznajomy basior. Jego rozluźnione łapy i spokojny oddech wskazywały na to, że śpi. Ptak zatrzymał się na jego wysokości. Obrazek wyglądał nędznie. Wszyscy wracający tej nocy do domów mieli przejść obok śpiącego przy drodze wilka i rzucić mu pobieżne, lecz nieoględne spojrzenie, przez lata przyzwyczajeni do podobnych widoków. W NIKL-u nie szanowało się takich, którzy nie panują nad swoim upojeniem i nie docierają na posłanie.
Przestąpił z nogi na nogę, by trochę się rozgrzać, poprawił płaszcz i ruszył swoją drogą.

Cdn.