Mundus
Kto by pomyślał, że w niektórych sytuacjach śmianie się z nieszczęścia kogoś, kogo zwykło się uważać za sprzymierzeńca, może być tak przyjemne? Naprawdę jednak trudno było się powstrzymać, biorąc pod uwagę, jak profesjonalnie Azair zakończył całą tę rozmowę.
Mundus pamiętał małego szczeniaka, jego niepewną duszę, skaczącą z jednej płaszczyzny społecznej na drugą. W tych czasach, w których miała ona jeszcze jakiekolwiek hamulce. Natomiast ten, aktualny Azair... mimo, że Mundurek nie zamierzał w jakikolwiek sposób tego pokazać, trochę go przerażał. Nie, stwierdzenie tego nie byłoby przesadą. Może nawet nie sam w sobie Azair, a raczej to coś w jego istocie, czego Mundus nie rozumiał. Podejrzewał, że przyczyna tego leżała w czymś, co przez całą swoją niewiedzę mógłby nazwać zjawiskami nadnaturalnymi. Szary ptak odnajdywał się świetnie w sferze emocji, prostych, uwarunkowanych przez naturę zachowań, przedmiotów i zjawisk, ale wobec części świata nadal logicznie niewytłumaczalnej, pozostawał bezsilny. Pomimo iż odczytywanie emocji i zamiarów białego wilka nie było dla niego wybitnie trudne, Azair przez cały czas zachował margines nieprzewidywalnych działań, które były jak ziarno piasku w łyżce cukru.
To właśnie sprawiło, że gdy doszło do walki, Mundurek skończył sponiewierany na ziemi. To właśnie sprawiało, że Azair był bardziej niebezpieczny, niż Ruten, który w zestawieniu że swoim białym towarzyszem sprawiał wrażenie kogoś niemal przyjaznego.
Mundus na chwilę przystanął i niepewnie zahaczył pazurem o zawieszoną na swojej szyi nitkę. Nadal tam była i nadal bolała.
Co on właściwie robił z nimi tutaj, na terenach WSJ? Przecież nie miał wątpliwości, jaki był cel tej wycieczki. Ktoś na tym ucierpi i prawdopodobnie będzie to cierpienie dosyć duże. Większe, niż szary ptak życzyłby komukolwiek. Co zatem tam robił? Po co włóczył się za nimi, jak przestępca?
Aby trochę zmienić plan. Tak. Bez dwóch zdań jest tchórzem. Nie pójdzie do służb, nie powie, gdzie znajdą morderców. Ale razem z nimi może przecież zrobić cokolwiek dobrego, może spróbować uratować teraz choćby jedno życie.
I ten drugi
Chwilę trwało, zanim pozbierałem się z ziemi i wyprostowałem dostatecznie, by ponownie poczuć przynajmniej przeciętnego stopnia, wewnętrzną siłę. Dużo dłużej natomiast zajął mi powrót do pełni mocy swojej wewnętrznej kondycji.
Nie odpowiedziałem na jego ciche słowa. Co chciałby usłyszeć? "Nie, Azairku, oczywiście koniec z takimi zagraniami"? Przecież nie wątpiłem, że to w pewnym sensie dopiero początek.
Szliśmy dalej. Nasz spacer miał zakończyć się najprędzej późnym wieczorem, a może i później. Nie powinniśmy przecież wracać tylko ze względu na mokrą sierść.
Słońce co prawda skryło się za chmurami,
ale wciąż w powietrzu było
gorąco.
Przemierzyliśmy już pewnie trzy lub cztery kilometry po przejściu granicy WSJ. Nagle na naszej drodze dało się słyszeć donośne głosy, stłumione przez plątaninę gałęzi. To kilkoro wilków, jak mniemam strażników, należących, sądząc po tym czyją ziemię tak samolubnie deptali, najpewniej do Watahy Szarych Jabłoni. Tylko jeden z nich był młodszy od reszty i stanowczo bardziej cherlawy. Zanim jeszcze zdążyliśmy dokładnie obejrzeć każdego z osobna, do naszych uszu dotarła ich głośna rozmowa. Świadczyć ona musiała o pokojowych zamiarach i wyjątkowo dobrym nastroju całego grona. W myślach szybko prześledziłem przypuszczalne okoliczności ich spaceru. Szli na południe, na północy zaś znajdowała się siedziba władz i wojska WSJ. A więc wracają z niej. Nie, nie wracają. Idą gdzieś, inaczej już dawno rozproszyliby się po całych terenach watahy, nie było bowiem możliwe, że cała ta pięcioosobowa gromada zasiedlała praktycznie niezamieszkane południe ich terenów. Gdzie mogli iść strażnicy o tej porze? I kogo ze sobą wlekli? To nieszczęście nie wydaje się zdolne do wyczerpującej walki, nie uwierzyłbym w to, że którykolwiek z ich przywódców wybrałby coś takiego na strażnika. Zatem kto to jest? Jakiś ich szef? To oni łażą zazwyczaj jak paniska w towarzystwie silniejszych od siebie. Nie, niemożliwe. Kojarzyłbym skądś tę twarz. Zawsze starałem się zapamiętywać pyski władców. Bynajmniej nie dlatego, że uważałem ich za kogoś bardziej od całej reszty tej swołoczy równych sobie. "Władcy", o których myślałem, byli takim samym bydłem, niejednokrotnie większym, czasem może tylko wyróżniali się umiejętnością kombinowania, które pozwoliło dostać im się wyżej, niż pozostali. Nawet wolałem ich likwidować. Ale... to nie on. Za młody, zbyt anonimowy i zdaje się, że strażnicy nie oddają mu honorów. Kto jeszcze pasuje do tego wizerunku i nosi się jak paw wśród tego typu osiłków? A więc może poseł? O tak.
Szli środkiem leśnej drogi, omal nie zepchnąwszy nas do strumienia płynącego po jednej ze stron.
- Hej, hej, przepraszam bardzo! - obruszyłem się, mało zwinnym ruchem omijając grupkę panoszących się na drodze basiorów - co to miało być? Nie przesadzacie trochę?! - stanąłem, odwróciwszy się do nich przodem, przy okazji zatrzymując Azaira i Mundusa. Pięć wilków odwróciło zdziwione pyski w naszą stronę.
- Co jest nie tak? - burknął jeden z nich.
- Nie widzieliście, że przed chwilą omal nie strąciliście jednego z nas do rzeki? Co to za obyczaje! Macie tu słabą kulturę służb porządkowych.
- Ej, czy my się znamy? - wilk przyjrzał mi się badawczo. Zmarszczyłem brwi.
- Jak to! - oburzyłem się - nie znacie nas?! Nikt nie uprzedzał tutejszej gawiedzi o naszym przybyciu? - rzuciłem ni to do siebie, ni to do Azaira, ni do grupy stojących przed nami wilków - reprezentujemy Najwyższą Izbę Kontroli Leśnej, powiedziano nam, że w tych dniach możemy wreszcie odebrać jednego z waszych posłańców.
- Co? - zawołał najmniejszy z nich - nikt nas nie ostrzegł!
- Wszystko jedno, potrzebujemy jednego posła, żeby wykonać plan - wzruszyłem ramionami niemal porozumiewawczym gestem - sami wiecie, nikt nie płaci nam za wycieczki na koszt NIKL'u. Do prac nad nową ustawą potrzebni są posłowie poszczególnych watah, chyba że nie chcecie mieć swojego udziału w tworzeniu naszego pięknego świa...
- Chwileczkę, tego skrzydlatego to ja skądś kojarzę - mruknął niepewnie inny wilk.
- Tak, idzie z nami jako poseł Watahy Srebrnego Chabra - odrzekłem szybko - oni zawsze przygotowują się lepiej, niż wy. Brak mi słów - odetchnąłem głębiej, odwracając się na chwilę do towarzyszy i przesyłając im spojrzenie mające znaczyć mniej więcej "powiedzcie żeż coś!".
- Co się pieklisz... - Azair uśmiechnął się czarująco - to nie nasze zmartwienie, jeśli żaden nie pójdzie. Tylko żeby później nie było zdziwienia, gdy okaże się, że miejsce na tej ziemi zostało zagospodarowane do celów innych, niż przetrzymywanie tu tej bezużytecznej watahy.
Zdaje się, że dobrze zrozumiał mój plan, rzadko decydował się na wyciągnięcie tak ciężkiej artylerii. Czasem jednak podczas naszej "pracy" trzeba było grać. Wszystkimi sposobami, byleby osiągnąć cel. Musiałem przyznać, uderzenie w czuły punkt było znakomite, strażnicy bowiem zaczęli szybko naradzać się ze sobą, pozwoliwszy sobie na nerwowe podniesienie głosu i z tego co usłyszałem, nawet kilka przekleństw. Czekaliśmy cierpliwie. Wreszcie któryś z nich popchnął młodego wilka ku nam.
- Idź!
- Dlaczego ja! Dopiero co mnie do was przysłali, nie znam się na polityce...
- Nie szkodzi, no, macie posła - warknął w naszym kierunku jeden z basiorów, po czym grupka zaskakująco szybko ewakuowała się, zostawiając z nami najmłodszego.
- A więc jesteś posłem, jak świetnie się złożyło! - poklepałem go po ramieniu. nerwowo przełknął ślinę.
* * *
Na ciąg dalszy nie trzeba było długo czekać. Kiedyś juz wspominałem, że w górach, na terenach WSJ co krok można spotkać jaskinię. Również teraz nie minęlo wiele czasu, gdy stannęliśmy przed jedną z nich. Czas na kolejne zajęcia, ach, tak długo na nie czekałem. Teraz jednak będą wyglądały trochę inaczej.
Przeprosiłem na chwilę towarzyszy i wszedłem do środka. Na pierwszy rzut oka grota nie różniła się niczym od większości innych jaskiń na pobliskich terenach. Obszerna, ciemna, w głębi widać było szczelinę, która wąskim przejściem prowadziła do innego pomieszczenia. Zajrzałem tam. Początkowo wyłom zdawał się po prostu znikać w ciemności, jednak po krótkiej chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłem, że schodzi jedynie półtora metra niżej, kończąc się niewielką jamą. Najważniejszy był jednak fakt, że w grocie nie było czuć zapachu żadnego wilka, co świadczyć musiało o tym, że był to lokal niezamieszkany.
Wyszedłem na zewnątrz, po czym bez ostrzeżenia obezwładniłem naszego posła podłożeniem mu nogi i jednym, silnym ciosem w kark. Najwyższy czas zabrać się do rzeczy.
- Co dziś robimy? - Azair usiadł, patrząc na moje poczynania.
- Teraz posłuchaj, Azair, bo doświadczenia, które przygotujemy dzisiaj, nie poznał jeszcze żaden inny wilk. Zastanawiałeś się, ile czasu jest w stanie spać osobnik naszego gatunku? Albo na odwrót, jak długo bez wspomagania jakimikolwiek środkami może przetrwać bez snu? - przerwałem na chwilę, patrząc na basiora, który wyglądał na zamyślonego. Jego wzrok zawieszony był na mnie i sprawiał wrażenie nad podziw skoncentrowanego na lekcji, mimo to jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia, że moje słowa zamiast do niego docierać, natrafiają na jakąś niewidzialną ścianę. Starając się nie zwracać na to uwagi, kontynuowałem - w jaskini znalazłem idealne miejsce. Pozbawione światła dziennego i ciche. Tam umieścimy nasz obiekt badawczy.
- Będziemy - Aza dopiero teraz dał znak, że nadal mnie słucha - nie pozwalać mu zasnąć?
- To będzie właśnie pierwszy etap pomiaru. Sprawdzimy, ile czasu wytrzyma bez snu, ale nie to będzie istotą naszego badania.
- A sen? - zapytał z powątpiewaniem - przecież nie zmusimy go, żeby spał.
- Tym zajmiemy się później. O nic się nie martw, wszystko zaplanowałam - powiedziałem, biorąc posła za kark i wlokąc go do jaskini - pomóż mi wepchnąć go do tej dziury.
Gdy nieprzytomny wilk był już w środku, pozostało tylko rozpocząć pomiar.
- Gdy się obudzi, naszym zadaniem będzie, jak już odgadłeś, nie pozwolić mu zasnąć. Możesz to robić, jak tylko masz ochotę. Potrwa to pewnie dzień, może dwa, będziemy się zmieniać. Nie rokuję mu większej wytrzymałości. Potem przejdziemy do kolejnego etapu.
Azair podszedł do szczeliny i przez dłuższą chwilę przyglądał się leżącemu w dole ciału. Zostawiłem go tak, wychodząc przed jaskinię. Rozejrzałem się w poszukiwaniu niebieskich piór. Ich właściciel stał nieopodal pod jakimś drzewem, oparty o nie bokiem w zamyśleniu patrzył w dal.
- Stoisz tutaj tak sam, nie wolałbyś zamiast tego powiększyć trochę swoją wiedzę z tej wspaniałej dziedziny, którą zajmujemy się z Azairem?
- Wiem, co będziecie robić. Badanie cyklu Sen-czuwanie. Zaburzenie, a następnie zmiana cyklu dobowego wilka. Ta jaskinia dobrze się do tego nadaje, jest ciemna i panuje w niej stała temperatura kilkunastu stopni. Ile godzin będzie liczyła jego "nowa doba"? Dwadzieścia osiem? Rutek, czego Ty chcesz mnie jeszcze nauczyć...?
- Powiedzmy, trzydzieści godzin. Badanie, o którym myślisz mało różniło się od wystawienia organizmu na warunki naturalne, my zrobimy to inaczej - odparłem, poczuwszy się dotknięty jego słowami. Pokiwał głową.
Na trzech perspektywach przecież się nie kończy
To nie był dobry dzień. W jaskini wojskowej w WWN panował zamęt. Pierwszy raz od kilku miesięcy zapowiadała się sprawa. Z pozoru nic wielkiego, z rana jeden z członków watahy przybiegł zaaferowany do siedziby śledczych i oznajmił, że w jakimś zagajniku, w Borach Dworkowych znalazł rozkładające się ciało nieznajomego staruszka, leżące w tamtym miejscu już pewnie przez ładnych kilka dni. Z początku wyglądało to na śmierć naturalną, ot, przypadek jakich wiele. Strażnicy bez wielkiego zainteresowania obejrzeli miejsce zgonu.
- To co, opis oględzin i do domu - Brus, który niedawno rozpoczął służbę na stanowisku śledczego, szturchnął ciało wilka. Czas i mnożące się w ciele bakterie odcisnęły już swój ślad na zwłokach.
- Na to wygląda - strażniczka Opal, która zwykle rwała się do działania, tym razem również podchodziła do całego zdarzenia z rezerwą. W końcu przyczyna zgonu była jasna.
Tylko jeden uczestnik oględzin był wyraźnie zawiedziony. Spodziewał się czegoś większego, czegoś bardziej tajemniczego. Nic więc dziwnego, że wynik śledztwa nie zadowolił go i sam postanowił na własną łapę, dokładnie obejrzeć zwłoki. Usiadł przy nich i zajrzał najpierw w częściowo wysuszone gałki oczne, potem do pyska. Następnie zaczął podnosić po kolei każdą z kończyn zmarłego. Czego tam szukał? W zasadzie sam nie był pewien. Jakiegoś znaku, dowodu zbrodni, czegokolwiek.
- Nie brudź sobie łap - mruknął Brus, swoje pedantycznie wycierając o kępę suchej trawy.
- Muszę sprawdzić, czy niczego nie pominęliśmy.
- Nie pominęliśmy - warknął basior niechętnie - Opal, możesz mi przypomnieć, po co właściwie zabraliśmy dzieciaka?
- Przecież chciał się z nami uczyć, Brus - w jej głosie brzmiała prośba. Wilk burknął coś pod nosem.
- Zobaczcie, co znalazłem - rozległ się nagle głos Szkła, który nadal siedział przy zwłokach. Opal i Brus zbliżyli się do ciała.
- Rana - skwitowała wadera.
- Rozcięcie. I co? - zapytał śledczy - mógł to sobie zrobić wszędzie.
- Ale to - mały wskazał na kawałek czegoś, co można było wziąć za zwyczajne zabrudzenie. Starszy basior pochylił się nad skaleczeniem.
- Szwy - zauważył.
- Czy to może być robota człowieka? - przestraszyła się strażniczka.
- Niewykluczone - wymamrotał Brus - dobra, bierzemy go. Na miejscu obejrzymy dokładniej.
< Azair? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz