Gdy zbliżyłem się do ludzkiej wsi, mój wzrok przykuła płynąca w oddali rzeka. Najpierw usłyszałem jej miarowy, uspokajający szum, a potem ujrzałem przebłyskujące przez gałęzie pobliskich drzew refleksy promieni słonecznych odbitych od delikatnie zielonkawej od zgromadzonych w niej glonów, acz stosunkowo czystej toni. Przypomniałem sobie, że od dawna nie piłem.
Podszedłem bliżej i ostrożnie schyliłem się nad brzegiem, wcześniej sprawdzając, czy w pobliżu nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ani żartownisia, który postanowiłby wepchnąć szczeniaka do wody. A jakby tak... popływać? Było bardzo gorąco, i choć byłem już stosunkowo przyzwyczajony wielotygodniowym treningiem do ciężkiego wysiłku fizycznego w upale, w czym dodatkowo pomagała mi względnie jasna sierść, zawsze przyjemniej było poćwiczyć w przyjemnym chłodzie, ze świadomością, że przy prawie plus trzydziestu stopniach sierść szybko wyschnie.
Wskoczyłem do chłodnej wody. Uczucie było nieziemskie, nie czas był jednak na przyjemności, czekał mnie jeszcze intensywny trening. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, zmęczone bieganiem mięśnie i stawy rozluźniły się w wodzie, w czym nie przeszkodził nawet silny nurt. Kilka razy przepłynąłem kilkadziesiąt metrów z prądem, za każdym razem wracając w miejsce, w którym zaczynałem, a potem chwyciłem zębami rosnącą przy brzegu trzcinę i trzymając się jej zacząłem płynąć pod prąd.
Trochę to trwało, ale warto było. To był jeden z tych dni, które mogłem uznać za doskonale wykorzystane i czułem, że mój trening wodny dopiero się zaczyna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz