Tamtego dnia ponownie wybrałem się na północ, aby trochę przybliżyć sobie znajomość terenów mojej watahy graniczących z ziemiami ludzi. Poznawanie ich szło mi już całkiem dobrze, nie wątpiłem, że niebawem poznam je równie dobrze, jak całą resztę. Eksploracja i poznawanie były motorem napędowym dla mojej chęci ćwiczenia. Codzienne treningi były tym przyjemniejsze, im więcej pięknych miejsc mogłem przy tym poznać, nacieszyć wzrok zielenią i brązem, barwami lasu, a czasem i innymi, wyjątkowo pięknymi. Jednym z takich miejsc był Różany Wodospad, akurat zakwitający dziesiątkami przepięknie pachnących kwiatów.
Od pewnego czasu obowiązkowym punktem codziennych ćwiczeń stało się pływanie. Było przyjemne, zwłaszcza przy wysokich temperaturach, a ponadto dawało wyśmienite rezultaty. Już po kilkunastu dniach poczułem znaczącą różnicę w pracy nie tylko moich mięśni, ale też i stawów przed i po treningu z użyciem rzecznego nurtu. W głębi duszy cieszyłem się też, że udało mi się tak wcześnie go zacząć.
Największą radość jednak sprawiło mi puszczenie się po raz pierwszy trzciny rosnącej przy brzegu, którą wcześniej zawsze trzymałem w pysku, płynąc pod prąd. Puściłem... i płynąłem nadal. Nawet silny, rzeczny prąd mnie nie pokonał.
Był to też przełomowy moment, który upewnił mnie w przekonaniu o własnej, może jeszcze nie ogromnej, ale jednak sile.
Gratulacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz